piątek, 24 kwietnia 2009

Fryderycjańska polityka miłości.


Uważam, że po wyroku w sprawie spotu PiS-u, Platforma powinna pójść na całość i zażądać delegalizacji wszelkiej „niekonstruktywnej” opozycji.

Gdy obserwuję kolejne postępy platformianej „polityki miłości”, nieodmiennie przychodzi mi na myśl stara anegdota o Fryderyku Wilhelmie, który okładał poddanego kijem, wrzeszcząc: „- Nie bać się swojego króla! Kochać! Kochać!”.

Przypomnijmy pokrótce: nalot ABW na dom Wojciecha Sumlińskiego, czystki w mediach, chamskie seanse nienawiści w wykonaniu Palikota i Niesiołowskiego, naciski na IPN by ten pozbył się nieprawomyślnych pracowników, pozakonstytucyjne próby ograniczania kompetencji Prezydenta RP, groźba ingerencji w uniwersytecką autonomię (sprawa magisterium Zyzaka), finansowe szykany wobec „Jagiellonki” (kasę uniwersytet ostatecznie otrzyma, ale było to wyraźne pogrożenie paluszkiem, by na przyszłość uważano z niepokornymi magistrantami). Kochać swojego króla! Kochać!

Aż doszło do wyroku w sprawie PiS-owskiego spotu . Sam nie wiem jak go nazwać. Kuriozalny? Bezprecedensowy? Skandaliczny? Wszystko to brzmi jakoś słabo w kontekście orzeczenia zwasalizowanego intelektualnie Sądu Okręgowego w Warszawie. Jeszcze nigdy po ’89 r. nie mieliśmy do czynienia z tak bezczelną w swej ostentacji próbą zakneblowania ust legalnie działającej opozycji.

Wystarczy rzucić okiem na jawnie tendencyjne uzasadnienie werdyktu, stwierdzające, że informacje podane w filmiku to „uproszczenia”. Noo skoro „uproszczenia” są aż tak karygodne, to czekam na kolejne wyroki odnoszące się do wszelkich uproszczeń zawartych w reklamach wyborczych od początku naszej demokracji – było by to ciekawe, bo z tego co się orientuję, istotą spotu wyborczego jest zwięzłość przekazu oparta na „uproszczeniach” właśnie.

Na nowe szczyty arogancji wdarła się również Platforma, której pełnomocnik stwierdził, że powoływanie się na medialne informacje w reklamówce nie zwalnia od odpowiedzialności, jeżeli te informacje są nieprawdziwe. „Niezawisły” od zdrowego rozsądku Sąd nie zauważył rzecz jasna w tej argumentacji niczego niezwykłego… Nic, tylko czekać, aż Platforma pozwie teraz do sądu liczne media, które te informacje podawały…

Sędzia Alicja Fronczyk pewnie nawet nie zauważyła, że swym orzeczeniem dokonała kopernikańskiego przewrotu w sztuce kręcenia spotów wyborczych. Teraz, drodzy Państwo, zamiast krótkich „uproszczonych” filmików czekają nas zapewne gruntowne analizy ekonomiczne (gdy będzie o przyczynach bezrobocia), socjologiczne (gdy pójdzie o to komu i z jakich przyczyn „żyje się lepiej”) i prawne (gdy zarzuty będą dotyczyły powiązań prywatnych spółek parlamentarzystów i państwowych agencji – np. Agencji Rozwoju Przemysłu. Dla sądu bowiem fakt, iż ARP jest w 100% własnością Skarbu Państwa to żaden argument

"To jest zbytnie upraszczanie. ARP jest osobną osobą prawną działającą na podstawie kodeksu spółek handlowych. Samo wykonywanie prawa głosu nie oznacza w żaden sposób, że minister skarbu państwa ma jakikolwiek realny wpływ na zaciąganie zobowiązań przez ARP"


– czytamy w spiżowym uzasadnieniu Wysokiego Sądu).

Sam nie wiem, śmiać się, czy płakać.

Kończąc, uważam, że po wyroku w sprawie spotu PiS-u, Platforma powinna pójść na całość i zażądać delegalizacji wszelkiej „niekonstruktywnej” opozycji. Niekonstruktywna opozycja wszak „upraszcza”, co jak już wiemy, jest niedopuszczalne, tak więc sama możliwość podobnego „upraszczania” powinna na przyszłość zostać definitywnie ukrócona. I tak oto raźnym krokiem wmaszerujemy do Krainy Wszechogarniającej Fryderycjańskiej Miłości.
„Nie bać się swojego króla! Kochać! Kochać!”.

Gadający Grzyb

P.S. Teraz czekam, aż wszyscy artyści scen polskich pospołu z żurnalistami ruszą tłumnie protestować przeciwko zagrożonej demokracji. Niee, żartuję oczywiście. Żadne Lady Panki nie zakwilą, że „strach się bać”, Maria Peszek nie wywnętrzni się do gazet, że jest jej „duszno”, zaś żaden prominentny dziennikarz nie zmoczy się w pościel na myśl o pukaniu do drzwi o piątej nad ranem. Oni autentycznie kochają „swojego Króla”. Nawet bez kija.

P.S. II Pisali też:
Kokos26: http://www.niepoprawni.pl/blog/152/koniec-demokracji
Budyń78: http://www.niepoprawni.pl/blog/3/wolnosc-nieustanne-swieto

P.S. III O spocie PiS dwukrotnie pisałem krytycznie ale z zupełnie innych przyczyn. W najgorszych snach nie spodziewałem się „czegoś takiego”.
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/nieodrobiona-lekcja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/jeszcze-raz-o-spocie-pis-%E2%80%93-ko...

http://www.gazetaprawna.pl/wiadomosci/artykuly/313244,sad_zakazal_rozpow...

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl 24.04.2009

Bez historii.


(refleksje na marginesie lektury)



Jestem właśnie w trakcie lektury książki „Tobruk” Australijczyka Petera Fitzsimonsa. Czytam tę ciekawie napisaną rzecz o udziale australijskich żołnierzy w jednej z najsłynniejszych bitew II wojny światowej i mimowolnie gryzę palce z zazdrości. Dlaczego? Ano dlatego, że nie przypominam sobie, bym w ostatnich latach natrafił na podobną książkę polskiego autorstwa, która w obszerny, lecz zarazem przystępny sposób opisywałaby nasz udział w wojennym wysiłku, czy inne polskie dokonania mające wpływ na historię najnowszą. Jeżeli już, to musieliśmy czekać, aż łaskawie docenią i opiszą nas obcokrajowcy.

Przykłady? Proszę bardzo: „Powstanie ‘44” – Norman Davies (Walijczyk, co z tego, ze niemal „spolonizowany”); „Marsz czarnych diabłów” wyd. 2006 (o dywizji pancernej gen. Maczka) – Evan McGilvray (Szkot); „Monte Cassino” wyd. 2005 - Matthew Parker (Anglik); “Sprawa honoru”(o Dywizjonie 303) wyd. 2004 - Lynne Olson i Stanley Cloud (Amerykanie). Zapewne jest tego więcej – tu przytoczyłem tylko to, co ostatnio wpadło mi w ręce.

Z innych, popkulturowych, działek – utwór o bitwie nad Wizną musiała nagrać szwedzka kapela Sabaton… My, po dwudziestu latach „niepodległości” (piszę w cudzysłowie, bo co to za niepodległość bez historii), doczekaliśmy się scenariusza - niedoróbki o Westerplatte, gdzie żołnierze chleją i odlewają się na portrety sanacyjnych przywódców. Dopiero teraz powstały filmy o Katyniu, Popiełuszce, czy generale „Nilu” – nie mające zresztą szans na zagraniczną promocję (nawet nominowany do Oscara „Katyń” jest wyświetlany okazjonalnie i nie wszedł w USA do kinowej dystrybucji). Inne produkcje (choćby o Monte Cassino), jakimś dziwnym trafem nie mogą ruszyć z miejsca.

Wracając do książek Wszystkie wspomniane wyżej tytuły łączy jedno: nie są to napisane hermetycznym językiem stricte naukowe „cegły”, lecz pisana często przez dziennikarzy popularna literatura faktu, przyswajalna dla przeciętnego czytelnika. A gdzie nasi dziennikarze? Gdzie popularyzatorska monografia np. 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej gen. Sosabowskiego? Taka na 400 – 500 stron? (tyle mniej więcej liczą sobie przytaczane tu pozycje). I, dodajmy, mogąca liczyć na zagraniczną promocję?

Nie ma szans. Niemal 20 lat uprawianej systematycznie przez Salon anty – polityki historycznej skutecznie wypleniło zainteresowanie tematyką historyczną zarówno wśród potencjalnych autorów (roboty co niemiara, splendor w oczach Parnasiarzy – żaden), jak i wydawców („to się, panie, nie sprzeda…”). Ponadto, na ewentualnego śmiałka dodatkowo posypały by się gromy „zawodowych” uniwersyteckich historyków, sprowadzające się do zarzutu, że książka nie jest naukową monografią. „Zostawmy historię historykom!” – to hasło zdominowało publiczną debatę na długie lata. I, faktycznie, zostawiono – a historycy nic z tą pozostawioną im historią, w sensie „dotarcia pod strzechy”, nie zrobili. Bo, trzeba dodać – „zniżenie się” do uproszczonej, siłą rzeczy, popularyzacji, to w naszym akademickim światku niemal automatyczna „śmierć zawodowa” („- Aaa, to ten popularyzator/beletrysta” – tu pełen wyższości uśmieszek i… pozamiatane).

Co mamy dzisiaj? Muzeum Powstania Warszawskiego, interpretacje powstańczych piosenek w wykonaniu Lao Che… coś jeszcze? Na pewno nic, co było by dostrzegalne w oczach świata. Acha, mamy jeszcze drwiny z polityki historycznej, która jakoby miała nas antagonizować z Europą. Przodują w tych drwinach różne współczesne Telimeny (w myśl kwestii „co świat powie na to?”), dla których liczy się jedynie łaskawe przyjęcie na Petersburskich (obecnie - Brukselskich) salonach.

Dlatego na takie książki jak „Tobruk” Fitzsimonsa z szansami na masowe, zagraniczne edycje przyjdzie nam jeszcze baaardzo długo poczekać.

Obyśmy dożyli.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja www.niepoprawni.pl 22.04.2009

Jeszcze raz o spocie PiS – kontrpolemika.


Przede wszystkim, dzięki za polemiki i komentarze. Ponieważ było ich sporo i to dość obszernych, pozwalam sobie odpowiedzieć w osobnym tekście.

1) Dr No

Re: Nieodrobiona lekcja.

Obejrzałem klipy wyborcze Reagana i Mondale’a. Reagan w 1984 (podobnie jak wcześniej), wygrał dzięki zrobionej „z jajem" kampanii pozytywnej. Reklamówki Mondale’a na tym tle jawią się jako demagogiczne „krytykanctwo”. Niestety, omawiany spot PiS-u przypomina swą estetyką reklamówki W. Mondale’a… Z tą różnicą, że od strony merytorycznej PiS akurat ma rację. Tyle że – co z tego? Agresywna forma przekazu drażni przeciętnego wyborcę. Kopiowanie Mondale’a to droga ku zagładzie. Kto dziś w ogóle pamięta, że był taki polityk?

2) Oszołom z Ciemnogrodu

"momentami brak logiki"

„Momentami brak logiki (...) piszesz, że jak ludzie kogoś lubią to lubią. Więc cóż nic na to nie poradzimy? Lepiej udawać, że tak jest w porządku? To nielogiczne.”


Po pierwsze: wcale nie sądzę, że należy udawać, że jest OK. Po prostu – warto by PiS swoje przesłanie zgrabniej przekazywał. I nie ma tu braku logiki, tylko elementarna psychologia – jeżeli ludziska dali się otumanić saloniarskiej propagandzie i wolą PO (sondaże, nawet jeśli są trochę naciągane, to jednak wykazują stałą tendencję przewagi Platformy nad PiS-em), to każdy atak na PO potraktują jako atak na siebie. Prosty mechanizm odrzucenia: „acha, skoro atakujesz kogoś, kogo ja lubię, to atakujesz mnie, uważasz, ze jestem głupi, taaak?”. I wojna gotowa.

„Nie wiem czy dysponujesz jakimiś rzetelnymi badaniami, że to spot z Siwcem pogrążył Krzaka? Bo moim zdaniem on z istoty swojej nie miał szans, spot nie mógł mu za bardzo pomóc ani zaszkodzić.”

Nie, nie dysponuję badaniami – nie stać mnie Perskie oko. Po prostu słuchałem, co ludzie gadają. Zgoda, że Krzaklewski już na starcie miał trudno (ja też miałem go dość i zagłosowałem wtedy na Korwin - Mikkego), ale gdyby nie ten spot z Siwcem i Kwachem, to może przeszedłby chociaż do drugiej tury… A w drugiej turze, kampania zaczyna się, po trosze, na nowo.

„Oczywiście uważam, że "strategia spotowa" powinna wynikać z badań i analiz co do jej ewentualnej skuteczności. Nie wiem czy sztab PiS-u takowe analizy przeprowadzał, mam nadzieję, że tak.”


Ja też mam nadzieję, że przeprowadzali badania i analizy. Pytanie, jakie wyciągnęli z nich wnioski…

Wreszcie – odnośnie trudności wyparcia przez lemingów treści, jeżeli są dawkowane „na ostro”: uważam, że zadziała tu wspomniany wyżej mechanizm odrzucenia. Nikt nie lubi się czuć frajerem, zaś zbyt nachalne wykazywanie szalbierstw obiektu uwielbienia powoduje, że adresat „przekazu” właśnie tak się czuje i swój dyskomfort psychiczno – poznawczy obraca przeciw nachalnemu „demaskatorowi” W tym przypadku, przeciw PiS.

3) Wojcicki i Dixi.

I raczej zgadzam się z drogim Oszołomem
przychylam się do zdania zwolenników "ostrej jazdy" PiS-u!

Co do „ostrej jazdy” PiS-u”:
Mnie „osobiście” też się ten spot podoba – jako rąbnięcie gołą dupą prawdy w zakłamane ryje establishmentu III RP (przepraszam za mój francuski Perskie oko). Ale moje odczucia nie mają tu nic do rzeczy - podobnie, z całym szacunkiem, jak Wasze. Pytanie bowiem brzmi: czy spot spodoba się „nieprzekonanym”? Czy PiS rozszerzy swój elektorat? Czas pokaże.

Chyba, że jest tak, iż PiS postawił w tej konkretnej kampanii na mobilizację „twardego elektoratu”, chwilowo odpuszczając sobie żmudne docieranie do szerszych mas wyborczych, co przy spodziewanej niskiej frekwencji może przynieść doraźne efekty. Tylko jakie będą efekty długofalowe? Znowu – czas pokaże.

4) Kryska.

Gadajacy Grzyb

„pory pełne u walterowców”


Zgadza się. Pory pełniutkie – aż się ulewało…

5). Kontrrewolucjonista.

Spot

Pełna zgoda, że w reżymowych przekaziorach wszystko, co zrobi PiS jest pokazywane negatywnie. Pytanie, czy PiS potrafi to „przeskoczyć” wbrew mediom. Udało się Reaganowi (dwa razy), udało G. W. Bushowi (też dwa razy), udało się wreszcie samemu PiS-owi (raz parlamentarnie i raz prezydencko), ale tamte zagrywki „pluszakowe” były numerami jednorazowymi. Drugi raz się tak nie da. A prezydenturę zdobyto dzięki „ocieplonemu” wizerunkowi Lecha Kaczyńskiego.

Co do spotu „mordo ty moja” – niewątpliwie zasłużył się tym, iż wzmiankowany zwrot wszedł do potocznej polszczyzny w nowym kontekście (oligarchiczno – układowym). A przełożenie na głosy? Mówiąc „Wiechem” – przypuszczam, że wątpię. Jeżeli masz dostęp do badań – zapodawaj.

Na zakończenie.

Prawdę mówiąc, byłbym szczęśliwszym człowiekiem, gdyby okazało się, iż moje czarnowidztwo było nietrafne. Podtrzymuję zatem przyrzeczenie, złożone w post scriptum poprzedniej notki.

jeżeli jakimś cudem okaże się, że taktyka przyjęta przez PiS w obecnej kampanii zaowocuje „uwaleniem” Platformy, odszczekam powyższą analizę.

Z pozdrowieniami dla Polemistów i Komentatorów

Gadający Grzyb

Pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl 20.04.2009

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

Nieodrobiona lekcja.


Analiza możliwych konsekwencji najnowszego spotu PiS.

Przykro to pisać, ale najnowsza reklamówka PiS-u pokazuje, że pewni ludzie nie potrafią uczyć się na błędach - ani własnych, ani cudzych. Śmiem twierdzić, że jej efekt będzie przeciwny do zamierzonego - zamiast zniechęcić wyborców do Platformy, jeszcze bardziej zrazi ich do Prawa i Sprawiedliwości.
Dlaczego tak sądzę? Juz wyjaśniam:


1) Generalnie, ludziska w Polsce lubią, gdy w polityce panuje święty spokój, nie znoszą zaś, kiedy politycy “się kłócą”. To, że spór jest istotą demokracji i że w momencie, gdy politycy różnych opcji zaczynają się ze sobą zgadzać, rzeczona demokracja zamienia się w kryptotyranię - to jeszcze do nadwiślańskiego "elektoratu" nie dociera. Nie ten etap, panowie.


2) Reklamówka idealnie wpisuje się w wizerunek agresywnych i antypatycznych Kaczyńskich, który reżymowe media wszelkiej maści skutecznie wdrukowały w świadomość "mediotrawców". W efekcie, przeciętny telewidz zamiast zastanowić się nad przekazem, odniesie wrażenie, że ten wredny, kurduplowaty Kaczor znów wywołuje jakąś awanturę.


3) PiS nie wyciągnął wniosków z poprzedniej kampanii wyborczej, gdy spoty typu "mordo ty moja" okazały się przeciwskuteczne - przekonywały już "przekonanych", odstręczały zaś tzw. wyborcze "bagno", uprzejmie zwane "elektoratem centrowym" vel “umiarkowanym”.

4) Pamiętacie spot z kampanii prezydenckiej Krzaklewskiego? Ten, pokazujący Kwaśniewskiego z Siwcem, parodiujących Papieża? Przypomnę, że wtedy ludzie zamiast odwrócić się od "Kwacha", ostatecznie znienawidzili "Krzaka". Tak już jest - jeżeli wyborcy kogoś lubią, to lubią. Drastyczne uderzanie w ich sympatie, obnażające nieprzyjemne sprawki aktualnego obiektu kultu powoduje, że tym gwałtowniej obracają się przeciw demaskatorowi. Ten nieszczęsny spot był gwoździem do politycznej trumny wodza AWS-u. A ludziska, w swej masie, bardziej od PiS-u lubią dziś Platformę...
Omawiana reklamówka PiS-u swą estetyką jako żywo przypomina tamtą, sprzed lat. I co z tego, że pokazuje ona "szczyro prawdę", że patrząc obiektywnie, PiS ma rację. Sorry, ale nie ma to nic do rzeczy. Krzaklewski wtedy też “miał rację”. Wiadomo jak skończył. Dla zapominalskich - przegrał w pierwszej turze.


5) Podsumowując, uważam, że przekaz "negatywny" należy dawkować łyżeczką, a nie chochlą i obudowywać przekazem "pozytywnym" - np. kreując wizerunek Jarosława Kaczyńskiego jako odpowiedzialnego, statecznego męża stanu. Zrównoważonego, "pewnego faceta na ciężkie czasy”. I, w domyśle, puścić przy tym oko - wiecie, nie to co ten trzpiotowaty Tusk, który dla piłki nożnej zapomina o państwowych obowiązkach. Walenie pięścią miedzy oczy, z czym mamy do czynienia w inkryminowanym filmiku, to chwyt stanowczo za "gruby". Dyskretna ironia, aluzyjka lepiej załatwiają sprawę.
Swoją drogą, ciekaw jestem, kto za to odpowiada. Osobiście, wyczuwam temperament Jacka Kurskiego. A może to samemu Wodzowi znudziła się rola "good guy" i postanowił włożyć z powrotem bokserskie rękawice? Jeśli tak, to ma, czego chciał - wraże przekaziory rzuciły się na żer jak stado wygłodniałych sępów. Pretekst mają idealny - od "marnowania pieniędzy podatników" po skrajność formy przekazu. Kiedyś pisałem: "nie dawać łatwego żeru wrogim przekaziorom". Zdanie to podtrzymuję nadal. W całej rozciągłości.

Gadający Grzyb

P.S. Walterownia po emisji spotu dostała istnego kociokwiku. Widok spanikowanej Anity Werner, czy Konrada Piaseckiego (na cyklicznych gościnnych występach), którzy pokrywając strach zdubeltowaną agresją, odpytywali na okoliczność reklamówki polityków PiS-u, był miodem lanym na moje serce. Oni autentycznie się przestraszyli. Funkcjonariusze WSI 24 po raz pierwszy od dłuższego czasu zatrzęśli odwłokami. Zatem, składam publiczne przyrzeczenie: jeżeli jakimś cudem okaże się, że taktyka przyjęta przez PiS w obecnej kampanii zaowocuje „uwaleniem” Platformy, odszczekam powyższą analizę. Co więcej, zrobię to z prawdziwą przyjemnością.

Diabeł w ornacie.


Michnik vs "Le Monde"

Jakiś „Francuz mowny” wysmarował w „Le Mondziaku” bzdurną recenzję „Katynia” Wajdy, w której to żabojadzkiej bazgraninie ignorancja walczyła o lepsze ze złą wolą i aroganckim tupeciarstwem (z grubsza rzecz biorąc, chodziło o to, że w filmie nie ma nic o Żydach, co ma dowodzić kryptoantysemityzmu Polaków jako takich, a reżysera w szczególności). W odpowiedzi Michnik spłodził sążnistą polemikę, w której rzeczowo i spokojnie sprostował co większe bzdury, używając przy tym, nietypowo jak niego, wyważonego języka. Poważnie – zero tak charakterystycznej dla Michnikowej publicystyki histerii czy nadętego moralizatorstwa. Tylko punktowanie i przypominanie podstawowych historycznych faktów. Rzecz sama w sobie godna odnotowania.

No właśnie - niby wszystko pięknie, tak przecież być powinno – skoro ukazuje się tekst bezsprzecznie głupi i oszczerczy, to jedno z najbardziej wpływowych polskich piór zajmuje publicznie odpowiednie stanowisko.

Dlaczego zatem w trakcie lektury Michnikowej polemiki odnosiłem wrażenie, że czytam kazanie przysłowiowego diabła w ornacie?

Po pierwsze, Michnik sprawia wrażenie, jakby spadł z Księżyca i nie zdawał sobie sprawy, że podobne antypolskie stereotypy są na Zachodzie normą. Autor „recenzji” dał po prostu wyraz przekonaniom powszechnym w swoim środowisku, traktując je jako „oczywistą oczywistość”. Podobne głosy w zagranicznej prasie nie są niczym nadzwyczajnym i ukazują się dość często. Nie przypominam sobie, by Oberredaktor mocą swego pióra i autorytetu bronił wcześniej w podobnych sytuacjach dobrego imienia Polski. Michnik obudził się dopiero, gdy bliski mu ze względów towarzysko – ideowych tytuł zaczepił zaprzyjaźnionego reżysera.

Po drugie, narodowy pryncypializm, którym Michnik zechciał podzielić się z nadsekwańską gawiedzią (polemika ma ukazać się również w „Le Monde”) nijak się ma do dogmatów lansowanych przez jego gazetę, gdzie wątek polskiego antysemityzmu, ksenofobii, endeckiego żydożerstwa, którym jakoby przesiąknięta była przedwojenna Polska, zajmuje tak poczesne miejsce. Przypomnijmy - lansowanie historycznych hochsztaplerów pokroju Grossa, wyciszanie emocji przy okazji ewidentnych nadużyć (ostatni przykład – „linia” „Wyborczej” w sprawie działalności braci Bielskich i filmu „Defiance”), nieco wcześniejsza histeria wokół Jedwabnego – przykłady można by mnożyć w nieskończoność. Co więcej, Michnik w roli pogromcy polskiego antysemityzmu dawał się często poznać również za granicą i śmiem twierdzić, że w środowisku francuskiej lewicy był głównie z tego znany. To dopiero muszą się teraz w „Le Mondziaku” dziwować i skrobać po łepetynach: „Co się temu Adasiowi stało? Zawsze ostrzegał przed drzemiącymi w polskim społeczeństwie demonami - w gruncie rzeczy napisaliśmy to samo, o czym nam wielokrotnie perorował, a tu coś takiego… Co go ugryzło?”

Po trzecie – motywacja. Nie dziwcie się, towarzysze redaktorzy – po prostu zaczepiliście nie tego faceta. Wajda to jedna z ostatnich gwiazd w przywiędłym Michnikowym salonie, dyżurny podpisywacz wszelkich listów i apeli, lansowany na intelektualistę. Michnik musi bronić jego dobrego imienia w swoim własnym, dobrze pojętym interesie. Salonowa trzódka powinna wszak mieć psychiczny komfort wynikający ze świadomości, że jakby co, to patron się za nimi ujmie. Gdyby Michnik nie zareagował, dałby tym samym swojemu środowisku fatalny sygnał utraty wpływów i znaczenia, zaniku międzynarodowego autorytetu, w który to autorytet wielbiące go towarzystwo wierzy święcie, ba – wiara ta stanowi wręcz podstawę ich światopoglądu. Zachwianie tego przekonania poderwałoby status ontologiczny ich oglądu rzeczywistości. Bóg jeden wie, czym mogło by się to skończyć…

Po czwarte – wspomniany na wstępie styl. Michnik taktownie nie wypomina francuskiej kolaboracji i współudziału w eksterminacji Żydów. Nie pisze, że kto jak kto, ale Francuzi są jednymi z ostatnich, którzy mieli by prawo mówić o antysemityzmie innych nacji. Wszystko to, w połączeniu z nadzwyczaj łagodnym tonem polemiki, pozbawionej charakterystycznych dla Michnika bluzgów (ani słowa o „młodych gnojach”, „pętakach”, czy choćby „nieświętych młodziankach”) wyraźnie sugeruje, że nie mamy tu do czynienia z fundamentalnym sporem a jeno z towarzyską sprzeczką w gronie przyjaciół. Ot, taka dobrotliwa połajanka w obronie swego totumfackiego, na użytek której diabełkowi wygodnie było przebrać się w ornat historycznego obiektywizmu.

Gadający Grzyb

P.S. Nie mogę się oprzeć, muszę zacytować choćby fragment omawianej polemiki:

„Nie był to jedyny dogmat zakłamania lewicowego. Drugim dogmatem było przekonanie, że Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki, a jedynymi ofiarami niemieckiej okupacji byli Żydzi”.

Doprawdy, blaskomiotne miedziane czoło Oberredaktora jaśnieje niczym słońce na firmamencie obłudy…


pierwotna publikacja: http://www.niepoprawni.pl

O hipokryzji i gópim Farfale.


Kolejny apel "Wyborczej"

Hipokryzja.

„Wyborcza" wysmażyła apel o odwołanie Farfała z funkcji p.o. szefa TVP. Jak zwykło bywać w takich przypadkach, uderzono w najwyższe moralne tony, zebrano podpisy, tudzież komentarze, z grubsza rzecz biorąc, tej samej, co zwykle, salonowej menażerii - czyli, tak zwanych „intelektualistów" o których intelektualizmie, co wiadome czynimy wszem i wobec, świadczy fakt, iż zostali zawezwani przez „GW" do złożenia podpisów i wydania odpowiednich odgłosów jako intelektualiści właśnie. Ot, taki, genialny w swej prostocie plemienny rytuał robiący za samonapędzającą się maszynkę intelektualizmu.

Jako jedną z przyczyn apelu podano, jakże by inaczej, nastoletnie zaangażowanie Farfała w faszyzującej organizacji (ile lat miał wtedy? szesnaście? ja w tym wieku byłem hipo-punko-rocko-coś-tamosiem i myślałem, że Mazowiecki to prawica - gdyby zastosować logikę "Wyborczej", dzisiaj, z uwagi na młodzieńcze zaszłości, nie powinno być dla mnie miejsca na Niepoprawnych ;)).

Ale dość dygresji. Zarówno głównomedialni publicyści, jak i bloggerzy zwracali juz na zjawisko uwagę, wiec tylko pokrótce powtórzę: powoływanie się na epizod z przed lat i późniejsze wszechpolakowanie Pana Prezia, świadczy o wyjątkowej hipokryzji środowiska, które gotowe jest gładko tłumaczyć „młodzieńczym zauroczeniem" zaangażowanie swoich świętych w komunizm w hardcoreowym stalinowsko - bierutowskim wydaniu i nie widzi nic zdrożnego w dzisiejszym brataniu się „ponad podziałami" z czerwonymi szumowinami, tylko dlatego, że ci raczyli posunąć się nieco i zrobić właśnie im miejsce w „postokrągłostołowej rzeczywistości", co obecnie poczytywane jest jako wieeelka zasługa dla Polski.

Z wyjątkowym smutkiem muszę odnotować tu glos Wojciecha Waglewskiego. Prawdę powiedziawszy, nie podejrzewałem go o takie saloniarskie zacietrzewienie. A tu, proszę:

"Wszystkimi rękami i nogami podpisuję się pod apelem, by wyrugować wszelkie nacjonalizmy z jakichkolwiek ośrodków sterujących umysłami ludzi. Myślę, że wystarczy już idiotyzmów w naszej przestrzeni publicznej"

Uff… A ja miałem go za zrównoważonego faceta... Przy okazji, proszę zwrócić uwagę na stwierdzenie wyrażone expressis verbis, że telewizja jest jednym z "ośrodków sterujących umysłami ludzi". Co prawda, to prawda - jest. Mosznowe bóle Salonu nasilają się dopiero wtedy, gdy telewizja zaczyna sterować umysłami "nie po linii". Cóż, nadal będę słuchał VooVoo i refleksyjnych tekstów Wagla - ale, mimo wszystko, jakoś przykro. Panie Wojciechu, warto płacić cenę wiarygodności za fawor przynależności do grona dyżurnych "podpisywaczy" vel "intelektualistow"?

Gópi Farfał.

Zresztą, apel W.W. to trafienie kulą w płot. Kto jak kto, ale Farfał zrobił wszystko, by Parnasiarze nie mieli powodów do czepiania się. Kierowany małostkową złośliwością, wywalił niemal wszystkich dziennikarzy, których dało się słuchać, niedobitków zaś przemieścił w ramówce tak, by nieuchronnie spadla im oglądalność (vide: środa - "Warto rozmawiać" Pospieszalskiego nadawane jest na "dwójce" w godz. 23:25 - 00:15, przy czym pokrywa się częściowo z... programem Wildsteina w "jedynce", godz. 23:55 - 00:30, sic!). Do tego, w publicystycznym prime timie (wtorek, godz. 22:05) powróciła zmora SLD-owskiej telewizji, Andrzej Kwiatkowski, którego moje oczy miały nadzieję już nigdy nie oglądać... Jeżeli istnieje coś takiego jak żałosna perfidia, to właśnie mamy z nią do czynienia.

Środowiska twórczo - intelektualne jakoś nie odnotowały na wskaźnikach swych, jakże wyczulonych, moralnych sejsmografów, antenowego come backu Andrzeja Kwiatkowskiego - wzorca stronniczości i koniunkturalizmu. Po udanej nagonce na "Misję Specjalną", kolejne odejścia/zwolnienia z mediów publicznych były przez "GW" skrupulatnie rejestrowane coraz bardziej zwięzłymi notkami, przeplatanymi "na alibi" wtrętami o Farfale, z obowiązkowym przypomnieniem neonazistowskiej przeszłości. Aż nadszedł czas, gdy na Woronicza ostały się jeno niepewne swego bytu „telewizyjne kurwiszony" (copyright by Siara), pilnie potrzebujące możnego alfonsa.

Farfał nie jest możnym alfonsem.

Nazistowski Murzyn zrobił swoje, nazistowski Murzyn może odejść.

"Gópi Farfał" - takie właśnie napisy powinno się teraz bazgrać na murach przy ulicy Woronicza. Ku urągowisku i przestrodze. Mały człowieczek, któremu status "prezesa od papieru toaletowego" dopiekł na tyle, by epizodyczną funkcję decydenta spożytkować na zdławienie ostatnich enklaw niezależnej myśli w, tfu, mediach publicznych. Wkrótce go nie będzie - ale marna to pociecha. Znakomicie spacyfikował terytorium na które wkrótce powrócą "starzy, sprawdzeni fachowcy". Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, ze Farfał to pewne ciało zbiorowe, „słup" za którym kryją się faceci drugiego planu. Pytanie, czy Farfał zdaje sobie z tego sprawę. Jest bowiem człowiekiem, który będąc ponoć wszechpolakiem zrobił dla „odzyskania" przez Salon publicznej telewizorni więcej niż ktokolwiek inny. Trauma żelaznej ręki Kaczyńskiego była aż tak dojmująca? Liczy na jakieś apanaże „za zasługi" przy "nowym rozdaniu", czy może uznał, że „po nas choćby Robert Kwiatkowski"?

Gópi Farfale - gdybyś przynajmniej był "wszechpolackim" ideowcem to, przy wszystkich różnicach, jakoś bym ciebie szanował. Tymczasem, okazałeś się zakompleksionym, małym draniem, którego wkrótce „sczyszczą" w podobnym stylu, w jakim ty „sczyściłeś" TVP. Za cienki w uszach jesteś by przetrwać. Już po tobie.

Przerosła cię własna kariera.

Nie jesteś "ich".

Twój infantylny cynizm śmieszy.

Jesteś niczyj.

Gadający Grzyb

P.S. Tekścik napisałem 08.04, ale niemal przez dwa
tygodnie byłem odcięty od internetu – „kochana” kablóweczka… Dlatego zamieszczam go dopiero teraz.

A, przy okazji: http://www.niepoprawni.pl/blog/287/wyfarfalenie-%E2%80%9Epontona%E2%80%9...

Obiecanki i odloty.


Wałęsa nie-emigruje, Sikorski się stacza.

I. Obiecanki.

Jak wiadomo, Wałęsa zagroził, emigracją, zwrotem nagrody Nobla (ciekawe, czy również w jej finansowym wymiarze?) i wszelkimi plagami, które mają spaść na naszą Ojczyznę z zaprzestaniem działalności publicznej Noblisty na czele. Rychło jednak okazało się, że były to charakterystyczne dla Wałęsy obiecanki - cacanki, które znamy co najmniej od czasów sławetnych „100 milionów”. Tym bardziej kabaretowo wyglądały przebłagalne adresy słane na ręce Noblisty przez Salon i gromkie wyrazy potępienia pod adresem IPN-u, który wprawdzie z publikacją Zyzaka nie miał nic wspólnego, ale co tam fakty – grunt że, jak spiżowo ujął to Żakowski w „Skanerze politycznym” – IPN jest odpowiedzialny za „stworzenie atmosfery”, w której takie książki mogą się ukazywać.

Ach, jaka wyziera z tych słów tęsknota za rajem utraconym III RP, gdzie ,faktycznie, nic sprzecznego z aktualnymi salonowymi dogmatami nie miało szans i prawa się ukazać, a nawet jeżeli, to zdrowe milczenie zjednoczonych mediodajni skutecznie strącało niewygodną publikację w niebyt. Jednocześnie tęsknota ta podszyta jest wyczuwalnym strachem w obliczu którego w niepamięć muszą pójść całkiem niedawne lata, gdy dzisiejsi obrońcy Wałęsy traktowali go jako wroga publicznego nr 1, „wariata z siekierką”, zagrożenie dla demokracji i generalnie, stosowali wobec niego identyczną retorykę, jak dziś w stosunku do Kaczyńskich. Wspomniany strach wypływa z oczywistych przyczyn – skoro dziś „nieświęci młodziankowie” podnoszą rękę na Wałęsę, to znaczy, że jutro gotowi zamachnąć się na każdego z salonowych autorytetów, których pozycja wszak w znacznej mierze opiera się na biografiach.

A ja mam takie skromne pragnienie: gdyby tak wszyscy Żakowscy tego świata zamiast bronić z ogniem w oczach kolejnych „Bolków”, podłączyli się do emigracyjnej inicjatywy i wybyli gdzieś do Ekwadoru… Chociaż nie, z Ekwadoru wykopałby ich pewnie Cejrowski i gotowi jeszcze wrócić. Może więc Peru? „Tusku musisz” już przetarł im szlaki… Ech, marzenia, marzenia…

II. Odlot, czyli strefa zrekomunizowana.

Dużo większy kaliber niż wałęsowskie pajacowanie ma odlot, jaki zaliczył Radosław Sikorski podczas swych uniwersyteckich elukubracji. Niemal otwarte zaproszenie Rosji do NATO świadczy o kompletnym zatraceniu poczucia rzeczywistości w pogoni za sekretarskim stołkiem w Sojuszu. Przemowa pana ministra udowadnia ostatecznie, że po dawnym Sikorskim – republikańskim antykomuniście nie zostało śladu. Jest już tylko ślepy pęd ku karierze, w trakcie którego nie liczy się nic, a dobro własnego kraju w szczególności.

Czy minister Sikorski nie zdaje sobie sprawy, że przystąpienie Rosji do NATO (poteoretyzujmy chwilę) oznacza automatyczną wasalizację Polski wraz z pozostałymi krajami naszego regionu i odbudowę zależności z czasów Układu Warszawskiego? Tak jak ostatnio Sikorski, gadać może jedynie skończony głupiec lub zdrajca, który dla międzynarodowych apanaży i udowodnienia, że jest prorosyjski bardziej niż Obama, Merkel, Berlusconi i Sarkozy razem wzięci, wyrzuca narodowe interesy do kosza jak niemodny gadżet. Wypowiedź Sikorskiego oczywiście poleciała natychmiast w świat, budząc wśród natowskich prominentów zażenowane milczenie. Dawno nikt nie ośmieszył nas na arenie międzynarodowej do tego stopnia. A wszystko to za nadzieję klepnięcia po ramieniu (byle przed kamerami!) przez któregoś z możnych tego świata.

„Strefa zdekomunizowana”? Pora zmienić tabliczkę, panie Sikorski.

Gadający Grzyb

Prawo Tyrmanda, czyli cieplarniani kontestatorzy.


„Chcę, by moje nazwisko na zawsze już było związane z prawem, które odkryłem i sformułowałem. Prawo to brzmi: Wartość rewolucjonisty jest odwrotnie proporcjonalna do jakości systemu, z którym walczy. Im bardziej represyjny i okrutny jest system, tym bardziej bohaterski i gotowy do ofiar jest buntownik. I na odwrót. Im bardziej pobłażliwy jest system, tym bardziej nijaki jest rewolucjonista”.

Leopold Tyrmand, „New Yorker” 1969

Przytoczone powyżej „Prawo Tyrmanda” nasunęło mi się niejako „z automatu”, gdy niedawno oglądałem telewizorniane przebitki ze wstępnych demonstracji przed szczytem G – 20 w Londynie. Otóż, zjawisko, które zaobserwował i znakomicie zdefiniował Tyrmand, odnoszące się do zachodniego „pokolenia gównojadów” (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/pokolenie-gownojadow%E2%80%A6) , czterdzieści lat później wciąż ma się świetnie i pączkuje niczym ciepłe drożdże w dzieży.

Jakoś tak się niefortunnie stało, iż kamery pracowicie rejestrujące poczynania ideowych potomków wspomnianego pokolenia, zaprezentowały szerokiej publiczności pewnego niedorobionego maminsynka, który łkał, iż… wokół jest za dużo policji! Jak można się domyślać, gdyby policji nie było, lub ograniczyła się do biernego asystowania, to licznie zgromadzeni „alter-coś-tam” dopiero by pokazali, co potrafią.

Tu pozwolę sobie na przeskok o trzy lata wstecz, kiedy to w Petersburgu odbywał się szczyt G-8 (lipiec 2006). Istne deja vu. Wtedy również zamaskowani antyglobaliści wypłakiwali się do kamer, że „nie ma szans na jakąkolwiek demonstrację, bo sprowadzono OMON chyba z całej Rosji” (posiłkuję się tu notatką, którą zapisałem wtedy „na gorąco”).

No proszę. W obu scenkach jak na dłoni ujrzeliśmy cały picowny heroizm i kabotyństwo „alterglobalistycznych” rewolucjonistów. Protestując do tej pory na cieplarnianym Zachodzie, gdzie policja wręcz bała się interweniować, by przypadkiem nie posądzono jej o „przesadną i nieuzasadnioną brutalność” (poważnie! tego rodzaju zarzuty pojawiały się po kolejnych zadymach!), „anty – alteryści” (czy jakoś tak…) hasali sobie w najlepsze, bohatersko tłukąc witryny i podpalając samochody; gdy zaś zjawili się w Rosji, gdzie zetknęli się z dziedzictwem bizantyjsko – mongolskim, wzbogaconym o dziesięciolecia komunizmu, z miejsca ścierpły im tyłki. Wtedy, jak pamiętam, car Putin pozwolił im pohałasować ździebko na stadionie, by zachodni przywódcy nie pomyśleli sobie że, Boże broń, w Rosji nie ma demokracji…

Łkający do kamer „anty-alteryści” sami nie wiedzą jakiego dobrodziejstwa wtedy doświadczyli. Przecież Władimir Władimirowicz równie dobrze mógł kazać ich wystrzelać. I z pewnością jakoś by to rozliczył w swym czekistowskim sumieniu. Świat ani by kwiknął.

Szczyt się skończył (szczerze mówiąc, nawet nie chce mi się sprawdzać – czym), zaś „alterystów” odesłano ciupasem do domów. Paszli won. Urządzajcie burdy na swoich podwórkach. Zszokowanym „rewolucjonistom” pozostały jęki i płacze do międzynarodowych kamer, przed którymi akurat przy tej okazji nie byli zbytnio eksponowani (doktryna „niedrażnienia Rosji” wzięła wtedy górę nad miłością wobec medialnych pieszczoszków – „rewolucyjnych globalistów”).

Podobnie dzisiaj. Angielscy „Bobbies” słyną z tego, że nie dają sobie dmuchać w kaszę. „Alteryści” zatem rozpoczynają płacze wstępne. Ich argumentację można streścić w krótkim zdaniu: „Nie możemy dymić, bo nas pobiją”.

Ot, tacy cieplarniani kontestatorzy, którzy, owszem, zrobią zadymę, ale tylko wtedy, gdy będą mieli przekonanie graniczące z pewnością, że nic poważnego im się nie stanie, zaś gdyby przypadkiem ktoś oberwał, to momentalnie ujmą się za nim potężne, postępowe mediodajnie. Dodajmy, iż później można dzięki temu pozować na bohaterskiego bojownika o wolność, równość i sprawiedliwość globalną. Oczywiście, wszystko to pod warunkiem, że nie przyjdzie demonstrować w kraju, gdzie mamy do czynienia z pewnym… jakby tu rzec… deficytem wymienionych wyżej wartości (Rosja), czy w miejscu, gdzie obarczeni kryzysem światowi decydenci zwyczajnie nie mają czasu na dyrdymały i (jak bywało w czasach prosperity) wysłuchiwania rzewnych alter - pierdół jakiegoś tam Bono.

Nie wiem, czy sami, hm… powiedzmy: „alter – ten - tego – tegesiarze” zdawali sobie sprawę, iż pobyt w Petersburgu był dla nich poważną próbą wiarygodności a przede wszystkim – lekcją. Czas londyński pokazuje, że z tego doświadczenia nie wyciągnęli żadnych wniosków.

Gadający Grzyb

Pierwotna publikacja http://www.niepoprawni.pl/blog/287/prawo-tyrmanda-czyli-cieplarniani-kontestatorzy

„Urbi et Orbi”.


Największa prowokacja naszych czasów.Jan Paweł II Urbi et Orbi.

Papież umierał. Umierając, błogosławił. Błogosławił po operacji tracheotomii, która pozbawiła go głosu. Tkwił w okiennym otworze, żegnając się z Miastem i Światem. To była Niedziela Wielkanocna 27. III. A.D. 2005. Kilka dni później, drugiego kwietnia o godzinie 21:37, zmarł. Tłumy na placu św. Piotra. Tłumy w kościołach całego świata. Poza Europą, rzecz jasna. Ta, idąc za przykładem Francji – najstarszej, lecz jakże wiarołomnej córy Kościoła, odetchnęła z nieskrywaną ulgą. Gdy następcą okazał się być kardynał Ratzinger, oświeceni tego świata zawyli ze zgrozy – i tak im zostało. Wyją do tej pory.

Papieskie konanie drażniło. Prowokowało. Czemu się nie schowa? Dlaczego ze swą agonią nie zejdzie ludziom z oczu? Oświeceni głupcy nie mogli pojąć, jak można t a k zachowywać się w obliczu śmierci. Do końca nie zrozumieli, że ze strony Jana Pawła II była to nauka (i przedśmiertny happening wymierzony w cywilizację śmierci). Kapłańska powinność wobec Boga, owczarni, miasta, świata. Niezrozumienie budziło sprzeciw. Powodowało wewnętrzny dyskomfort. Kłuło, niczym zadra pod paznokciem.

Taak, sumienie to wyjątkowo uciążliwy lokator duszy. Krzyczy tym głośniej, im bardziej usilnie jest mordowane. Wali w ściany, szarpie za klamkę, kopie w drzwi. I wrzeszczy: - pozwól się zbawić!

Ciekawe, czy ktoś na tyle pojął jak żyć, by w ostatnich godzinach móc powiedzieć ze śmiertelnym spokojem: „pozwólcie mi odejść do domu Ojca”?

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja http://www.niepoprawni.pl/blog/287/urbi-et-orbi