środa, 29 czerwca 2011

Deutsche Euro


Europa wciąż żyje w strefie Deutsche Mark, tylko że ta strefa dla niepoznaki nazwana jest inaczej.



Jeśli ten tekst przeczyta przypadkiem jakiś ekonomista, to zapewne zechce odgryźć mi głowę i wdepcze w ziemię fachowymi argumentami, mimo to jednak zaryzykuję i postawię na poły intuicyjną tezę, ze Europa wciąż żyje w tzw. „strefie Deutsche Mark”, tylko że ta strefa dla niepoznaki nazwana jest inaczej.


I. Od „strefy Deutsche Mark”...


Jak wiadomo, od lat 60-tych Niemcy są wiodącą siłą ekonomiczną na kontynencie europejskim, co automatycznie pociągało za sobą wzrost znaczenia marki niemieckiej, jako regionalnej, europejskiej waluty do tego stopnia, że zaczęto wręcz mówić o Europie jako o „strefie Deutsche Mark”. W skali światowej marka również była mocnym graczem, ale jednym z wielu – obok jena, franka szwajcarskiego czy brytyjskiego funta. Prawdziwie globalną walutą na którą przeliczano światową wymianę gospodarczą pozostawał amerykański dolar.


Można przypuszczać, że od pewnego momentu (jeszcze przed traktatem z Maastricht – 1992, wejście w życie - 1993), w miarę poszerzania struktur europejskich z jednej i zacieśniania polityczno-gospodarczej integracji z drugiej strony, Niemcom jako lokomotywie projektu europejskiego przestała wystarczać dotychczasowa, regionalna rola ich narodowej waluty i zapragnęły rzucić wyzwanie Stanom Zjednoczonym i ich dolarowi. Do tego jednak same Niemcy, mimo całej ekonomicznej potęgi i wzrostu politycznego znaczenia po zjednoczeniu z dawną NRD, wciąż pozostawały „za chude”. Trzeba było wymyślić coś innego. Tym czymś okazało się Euro.


II. ...do „strefy Deutsche Euro”.


Pierwsze przymiarki do euro-waluty sięgają jeszcze lat 60. i 70. XX wieku, ale z różnych względów nie mogły zostać zrealizowane. Dopiero traktat z Maastricht dał Niemcom odpowiednie narzędzia do sformalizowania swej monetarnej hegemonii. Wcześniej (od 1979 roku), jako etap przejściowy funkcjonował Europejski System Walutowy z „wirtualną” jednostką rozliczeniową – ECU (European Currency Unit). Od 1993 roku, w ramach traktatu z Maastricht zaczęła natomiast funkcjonować Unia Gospodarcza i Walutowa, która w trzyetapowym procesie wprowadziła nową walutę – Euro, czego ukoronowaniem było wprowadzenie do obiegu w 2002 roku monet i banknotów Euro emitowanych przez Europejski Bank Centralny, odpowiadający także m.in. za politykę monetarną strefy Euro.


W ten oto sposób „dopięty” został proces czyniący z Deutsche Mark walutę prawdziwie globalną. Aby operacja zakończyła się powodzeniem, trzeba było przekonać największe europejskie gospodarki do jej przyjęcia pod zmienioną nazwą, w zamian za dopuszczenie w ograniczonym zakresie do współdecydowania o polityce monetarnej „euro-marki” i uwzględnienie ich ekonomicznych priorytetów. Dzięki temu „spięto” potencjały ekonomiczne poszczególnych krajów pod „miękkim” patronatem Niemiec.


A że Niemcy musiały przy okazji wyrzec się nazwy „marka”? Niewielka strata – wymienić symbol na realne, paneuropejskie i globalne korzyści.


III. Globalna „Euro-marka”.


Wystarczy przyjrzeć się, kto ma obecnie najwięcej do powiedzenia w sprawie bankrutującej Grecji i kto kreuje gospodarkę „eurolandu”, by pozbyć się złudzeń. Warto też przyjrzeć się temu, czyja dyplomacja (zarówno państwowa, jak i uprawiana przez instytucje unijne) najintensywniej lobbuje za rozszerzaniem strefy euro o kolejne kraje „nowej Europy”, po uprzednim wykupieniu i zdominowaniu ich systemów bankowych, a także które kraje „eurolandu” przypłaciły przyjęcie nowej waluty największym wzrostem cen w stosunku do siły nabywczej obywateli i najboleśniej odczuły kryzys oraz związany z nim odpływ kapitału, który to kapitał ponoć „nie ma ojczyzny”.


Grecki bankrut będzie niedługo zmuszony do wyprzedaży pozostającego w państwowych rękach majątku. Jestem dziwnie pewien, że głównym nadzorcą i beneficjentem staną się Niemcy i w mniejszym stopniu inni unijni „wielcy”. Amortyzatorem plajty mógłby wprawdzie stać się powrót do drachmy połączony z jej dewaluacją względem „euro-marki”, ale do tego nie można dopuścić, gdyż po pierwsze - jak niegdyś w przypływie szczerości wyznał Romano Prodi - „euro to projekt polityczny”, po drugie – krok taki mógłby wywołać efekt domina, co zagroziłoby ekonomiczno-monetarnej dominacji dobrego niemieckiego wujka, który przecież nie po to pożyczał, sponsorował, inwestował itd., by teraz europejska gospodarka rozlazła się mu w rękach niczym dziadowskie gacie.


A „Deutsche Euro” jako waluta globalna? Cóż, według danych z 2009 roku „47 proc. będących w obrocie międzynarodowych obligacji było denominowanych w dolarach, a 40 procent w euro”. Natomiast udział euro w transakcjach walutowych w 2010 r. wyniósł 39,1 proc, co również jest drugą lokatą po dolarze. Należy przy tym wziąć pod uwagę, że trend jest wzrostowy - „Euro-marka” konsekwentnie umacnia swą pozycję w stosunku do dolara (dane za „Parkietem”).


Podsumowując, Niemcy mogą powiedzieć, że konsekwentnie realizowany mocarstwowy plan się powiódł.


IV. Witamy w „ekskluzywnym klubie”?


Co w związku z powyższym można powiedzieć entuzjastom przystąpienia Polski do „strefy Deutsche Euro”? Ano, można zadać grzecznie pytanie: a ile w tym „ekskluzywnym klubie” będziemy mieli do powiedzenia? Czy aby nie tyle samo albo i mniej, co Grecja czy inna Portugalia? Czy warto rezygnować z tak istotnego narzędzia, jakim jest jest własna waluta i do uzależnienia od Niemiec w wymianie handlowej dołożyć podporządkowanie monetarne? W zamian za co? Czy nie warto się przyjrzeć dlaczego za euro-dobrodziejstwo podziękowały Szwecja, Dania i Wielka Brytania? Domyślam się, że Donald Tusk, jednoosobowo godząc się na przystąpienie Polski do dziwacznego i niesprecyzowanego tworu zwanego „Euro-plus” takich pytań sobie zadać nie raczył. W końcu Nagroda Karola Wielkiego do czegoś zobowiązuje...


Gadający Grzyb

piątek, 24 czerwca 2011

Pod-Grzybki – odc. 9


W tym odcinku: Pod-Grzybkowe „GW” Watch, wieści z dworu Kom-Or-Sena i postępy normalizacji w Mordorze!



I. Pod-Grzybkowe „GW” Watch.


Zdrada! Zdrada niesłychana i to w samym sercu Sił Jasności i Postępu, tuż pod okiem Ober-redaktora! Oto publicysta „GW” - „Gromko Wysławiam” (Wiodące Ugrupowanie), Maciej Stasiński postuluje, że... „Oburzeni muszą się zorganizować”! Toż to brudna woda na młyn katofaszystowskiej reakcji, wszak wiadomo, kto dziś w Polsce jest „oburzony” i zaczyna się organizować, a komu wszystko powiewa do tego stopnia, że ma gdzieś nawet słuszniacką homoparadę, nad czym wylewał łzy bezsilnej wściekłości redaktor Pacewicz. Że co? Że Stasiński Maciej pisał to o Hiszpanach? Znamy te numery – aluzją pojechał, perfidny skurczybyk.


***


Na szczęście są jeszcze cioteczki rewolucji stojące czujnie na straży czystości ideologicznej. Oto Agata Nowakowska bezkompromisowo piętnuje odchylenie od kursu Jedynie Słusznego (na dzień dzisiejszy) Wiodącego Ugrupowania, które śmiało wystawić na pierwsze miejsce na wyborczej liście w okręgu piotrkowskim Elżbietę Radziszewską. Już sam tytuł powala: „Radziszewska – ideologiczny błąd PO”. A dalej jazda bez trzymanki: minister Radziszewska jako pełnomocnik od jakiegoś postępackiego coś-tam coś-tam, udzieliła wywiadu „Gościowi Niedzielnemu” (tu wszyscy zgodnie martwiejemy ze zgrozy). A w tym wywiadzie powiedziała... no, trzymajcie mnie – że katolicka szkoła ma prawo odmówić zatrudnienia zadeklarowanej lesbijce! Inkryminowany wywiad miał wprawdzie miejsce tak dawno, że najstarsi górale już zapomnieli, ale jak to mawiają: Pan Bóg wybacza, Agata Nowakowska – nigdy.


***


Tak poza wszystkim: pani Agato, łączę się w BULU i NADZIEJI, że uda się jednak poskromić kryptopisowską hydrę wyhodowaną na łonie Jedynie Słusznego (na dzień dzisiejszy) Wiodącego Ugrupowania i to pomimo obecności w redakcji dywersanta Macieja Stasińskiego.


***


Balsamem na zbolałą duszę rewolucyjnej cioteczki stała się niespodziewanie... wizyta ojca Rydzyka w Brukseli, gdzie żalił się na odebranie dotacji na poszukiwanie złóż geotermalnych. Prawił ponadto o rodzącym się w Polsce „totalitaryzmie”, „wykluczeniu” i takich tam tematach, stanowiących jeden z ulubionych pretekstów publicystów „Gromko Wysławiam”, by podrzeć sobie łacha z pisowskiego motłochu. Toteż pani Nowakowska ochoczo sobie ulżyła. I nie – to nie jest żadna obsesja redakcji z Czerskiej na punkcie Radia Maryja. To syndrom wyjałowienia, które, wyznam, czasem i mnie dopada. Ja, gdy nie mam „tematu”, zaglądam na strony „Gromko Wysławiam” i komentuję to, co tam wyczytam. Oni w podobnych przypadkach piszą o toruńskiej rozgłośni. Tylko, jakby tu rzec – mnie podobne wyjałowienie zwojów mózgowych dotyka raczej sporadycznie i z reguły na ciężkim kacu, tymczasem „Gromko Wysławiam” o Radiu Maryja nadaje kilkaset artykułów rocznie – ponad jeden dziennie. Wniosek? W „Gromko Wysławiam” pracują odmóżdżeni degeneraci i alkoholicy. I złodzieje, bo każdy pijak to złodziej.


II. Wieści z dworu Jego Wspaniałości Prezydenta Bredzisława „Panie Kochanku” Bul-Komorowskiego, pana na Obornikach, Ruskiej Budzie, et caetera, et caetera, et caetera...


...a teraz również pana na Żywcu, dodajmy, który niepostrzeżenie przedzierzgnął się w Umiłowanego Przywódcę Kom-Or-Sena. Pisałem już o tym, ale nie mogę sobie odmówić repety. Oto, jak donosi strona www.prezydent.pl, jednemu z żywieckich przedszkoli nadano imię Rodziny Komorowskich. Uczyniono to podczas zlotu rodziny Komorowskich, który odbywał się w tym zacnym, beskidzkim grodzie, zamieszkiwanym przez wymarłą w XVII stuleciu gałąź rodu naszego Umiłowanego Przywódcy Kom-Or-Sena, oby żył wiecznie i zdechnąć nie mógł.


Umiłowany Przywódca Kom-Or-Sen powiedział przy tej okazji m.in., że to zobowiązanie dla dzieci, żeby były grzeczne, a dla familii Corleone – wrróć!- a dla rodziny Kom-Or-Sena, by pomagała przedszkolu. Niech zgadnę: pomoc będzie polegała na tym, że Jego Wspaniałość zjawi się osobą własną, by zafundować biednym dzieciom ekspresowy kurs zdobywania Himalajów grzeczności. W skład kursokonferencji wchodzić będzie m.in.:


- dla chłopczyków: konkurs w zajmowaniu krzesełka przed dziewczynką;


- koedukacyjne obżeranie się ciastkami podczas przemówienia przedszkolanki;


- dla chłopczyków: zajumanie podczas drugiego śniadania kubeczka z kakao koleżance siedzącej po lewej;


- koedukacyjnie: mówienie o bigosie niezależnie od tematu rozmowy;


- koedukacyjnie: dyktando według zreformowanych osobiście przez Umiłowanego Przywódcę Kom-Or-Sena reguł ortografii;


- dla chłopczyków: podczas leżakowania wygarnianie zbyt namolnym koleżankom od kaszalotów.


***


Ach, byłbym zapomniał – Umiłowany Przywódca Kom-Or-Sen wraz z Dostojną Małżonką Dzia-Dzia-Ttal otworzyli zmodernizowaną szkółkę leśną w gminie Lipowa. Przy tej okazji zasadzili dęby – uch, przepraszam – DEMBY – o imionach „Bronisław” i „Anna”. Zainteresowanym polecam stronę www.prezydent.pl , gdzie można się zapoznać z fascynującymi zdjęciami z tej podniosłej chwili. Od siebie powiem tylko, że Umiłowany Przywódca miał wielce twarzową łopatę i po kilku próbach, idąc za radą Małżonki, dzielnie zasadził drzewko zielonym do góry.


III. Postępy normalizacji w Mordorze.


Jak wszystkim wiadomo, normalizacja w Mordorze postępuje. Kibolscy wichrzyciele oraz internetowi bikiniarze, tudzież bananowa szkolna młodzież dostają: kilusetzłotowe mandaty (za nazwanie Saurona „matołem”), przyjmują o 6:00 rano profilaktyczne wizyty Agencji Budzenia Wczesnoporannego (dla przykładu, za całokształt), a także otrzymują w podarku 10 miesięcy w zawieszeniu na trzy lata (za napis na szkolnym murze „j...ć rząd Saurona”). Dodajmy do tego prokuratorski zarzut grożący trzema latami garowania (za nazwanie Saurona „ćwokiem” i „prostakiem”).


Normalizacja w Mordorze jest tym bardziej wychowawcza, że nie można nawet liczyć na wspólną odsiadkę z Mirem, który to Miro niechybnie, korzystając z dawnych znajomości, dostarczałby pod celę „paprochy”. W trosce o wychowawczy wymiar normalizacji pozostawia się zatem Mira na wolności. Owej normalizacji różni zdegenerowani osobnicy podlegają zgodnie z prawem za akty znieważania konstytucyjnego organu Rzeczypospolitej Mordorskiej (art. 226, par.3 Mordorskiego Kodeksu Karnego).


***


Hmm... A może by tak...? A co mi tam, spróbuję:


- Saurooon! - Cooo? - Ty wiesz co...


Eee, nie – jakoś blado. Zacznę inaczej:


- Sauron, matole, twój rząd obalą kibole!


- Tola ma Saurona, a Sauron Ma tole.


- Sauron, ty ORGANIE!


He, już lepiej. No to jadę dalej:


- Sauron, ty... matole, ćwoku, prostaku, dupku żołędny, baranie sfilcowany, ryży hakenkrojcu, pudrowana mordo ty moja, dryblerze od siedmiu boleści, mężyku stanu ze wschodu i zachodu penetrowany, zamordysto kieszonkowy, Tolo-jebco...


***


...tak, przyznaję Wysoki Sądzie, to ja, hobbit, wywrzaskiwałem te wszystkie bezeceństwa. Cóż, poradzić - mam owłosione stopy, a wiadomo do czego to prowadzi... Owszem, przyjmuję karę, w ostatnim słowie proszę tylko o wspólną celę z Chlebkiem i Mirem. Co, Mira nie będzie? To kto mi załatwi paprochy?! To znaczy, fajkowe ziele – bo, uważa Wysoki Sąd - my, hobbici, bez fajkowego ziela... a zresztą, chrzanię ten pierścień...


Gadający Grzyb

wtorek, 21 czerwca 2011

Wiktor Orban kontra Antycywilizacja Postępu


„Zbalansowana” i postępowa euro-rodzina, to taka, w której dokonano słusznej ideowo eksterminacji starców i dzieci.



I. Jak Unia „nie ingeruje”...


Bardzo chciałbym dziś zobaczyć wszystkich tych mądralińskich, którzy żarliwie przekonywali przy okazji burzy wokół traktatu lizbońskiego i Karty Praw Podstawowych, że Unia Europejska ab-so-lut-nie nie ingeruje w sprawy natury kulturowo-obyczajowej, zostawiając je wyłącznej kompetencji poszczególnych państw członkowskich. Chciałbym ich zobaczyć, powiadam, i spojrzeć głęboko w oczy. Dlaczego? Ano, jak zapewne wielu z Państwa wie, a tych którzy nie wiedzą, niniejszym informuję (za „Naszym Dziennikiem”), iż plemię brukselskich apostołów Antycywilizacji Postępu dostało ataku furii po tym, jak węgierski rząd Wiktora Orbana ośmielił się wydać 416 tys euro z unijnych dotacji na kampanię społeczną promującą postawę pro-life, a konkretnie, by rodzice, zamiast uśmiercać swe nienarodzone dzieci, pozwolili się im urodzić aby oddać je następnie do adopcji. Kampania polega na rozlepianiu w miejscach publicznych i urzędach plakatów przedstawiających dziecko w fazie prenatalnej z podpisem: „Cóż, rozumiem, że nie jesteście gotowi, aby mnie przyjąć, ale pomyślcie dwa razy i oddajcie mnie służbom adopcyjnym. POZWÓLCIE MI ŻYĆ".


Hm, Orban poniekąd sam jest sobie winien, bowiem pieniądze pochodziły z programu o wdzięcznej i dźwięcznej nazwie PROGRESS (POSTĘP), a Postęp to jedyna świecka religia, jaką wyznaje zideologizowana brukselska biurokracja, ukształtowana w jedynie słusznym duchu „pokolenia ‘68” i będąca ukoronowaniem „długiego marszu przez instytucje”. PROGRESS ma wprawdzie promować zatrudnienie i solidarność, ale jak natychmiast orzekła europejska komisarz sprawiedliwości Viviane Reding, promocja postaw antyaborcyjnych w koncepcji owej „solidarności” się zdecydowanie nie mieści – ba, nawoływanie do powstrzymania się od mordowania nienarodzonych dzieci, tak by dać im szansę na rodzinę adopcyjną jest wręcz głęboko sprzeczne z „europejskimi wartościami”. Następnie pani komisarz wezwała do wycofania plakatów, który to apel okrasiła porcją rytualnych euro-pogróżek – padły słowa o zerwaniu współpracy w ramach programu i karach finansowych.


I to by było na tyle, mówiąc J.T. Stanisławskim, jeśli chodzi o Unię, co to „nie ingeruje”.


II. Zbalansowana ero-rodzina.


Oczywiście, formalny powód całej draki był inny, taki mianowicie, że „kampania ‘nie odpowiada projektowi przedstawionemu przez władze węgierskie’ (...)” (cyt. za NDz). Czemu nie odpowiada? A temu, że w ustalenia wkradło się dość charakterystyczne nieporozumienie pokazujące jak pod lupą różnice cywilizacyjne między zdroworozsądkowym konserwatyzmem premiera Węgier, a antycywilizacyjnym plemieniem Brukselczyków. Otóż w przedłożonym euro-czynownikom projekcie była mowa o promocji „zbalansowanych rodzin”, co postępowa euro-kasta urzędnicza milcząco zrozumiała jako – bo ja wiem? - propagowanie antykoncepcji, aborcji, może nawet eutanazji... Wszak „zbalansowana” i postępowa euro-rodzina, to taka, w której dokonano słusznej ideowo eksterminacji starców i dzieci, sami zaś małżonkowie rozwiedli się, by kontynuować zbalansowane życie w partnerskich homo-związkach. Ooo, jestem pewien, że na takie zbalansowanie postępowi neo-barbarzyńcy z plemienia Brukselczyków nie pożałowaliby euro-rubelków, zaś autorzy takowej akcji spotkali by się z pochlebnym cmokaniem ze strony niestrudzonych wdrażaczy „wartości holenderskich”, które jakoś tak niepostrzeżenie stały się zalecanym kanonem.


A że Orban owo „zbalansowanie” rozumie jako rodzinę, gdzie nie wyskrobuje się dzieci, tylko w najgorszym razie oddaje do adopcji? Uch, to być wielce nieeuropejskie, a zapewne i faszystowskie.


III. Wojna cywilizacji.


Na zakończenie pragnąłbym zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt pokazujący, że nie o żadne finansowe nadużycie ze strony węgierskiego rządu tu chodzi, a o czysto ideologiczną wojnę, jaką Antycywilizacja Postępu i jej zbrojne ramię w postaci plemienia Brukselczyków toczy z cywilizacją łacińską. Otóż koszt całej akcji to zaledwie 416 tysięcy euro, z czego Unia pokrywa 80%, czyli 332 800 euro. Suma niezauważalna tak z perspektywy budżetu Unii utrzymującego rzeszę darmozjadów, jak i środków transferowanych do nowych krajów członkowskich. Rzecz w tym, że ideologiczne zacietrzewienie nie pozwala Brukselczykom znieść myśli, by choć jedno złupione podatnikom euro zostało wydane na promocję wartości, które oni zaprzysięgli w duchu zniszczyć i wypalić w imię wyznawanej neo-oświeceniowej, tolerancjonistycznej utopii.


Co innego, gdyby promowano zakładanie gumek na banana, techniki penetracji odbytnicy albo „zdrowie prokreacyjne”. Tyle, że węgierski premier, robiący dziś w UE za czarnego luda, nie należy do polityków, którzy konformistycznie kłaniają się przed złotym cielcem Antycywilizacji Postępu, tylko myśli o przyszłości swojego narodu i demograficznym problemie zastępowalności pokoleń. Jest mężem stanu z prawdziwego zdarzenia, który wie, że jego naród nie przetrwa, jeżeli będzie uśmiercał co roku tysiące przyszłych obywateli. I to właśnie leży u podstaw całego rabanu.


Jeśli się mylę, jeśli jest inaczej, to czekam na przykłady współfinansowanych przez Unię inicjatyw pro-life. Zaręczam, że jestem gotów na takie miłe rozczarowanie. Czekam. Ale mam dziwną pewność, że się nie doczekam.


Gadający Grzyb

Radośnie wkraczamy w erę kultu Kom-Or-Sena


Moi mili, z prawdziwą radością donoszę o jakże słusznej inicjatywie podjętej przez społeczność Żywca ku czci naszego Umiłowanego Przywódcy Kom-Or-Sena. Oto, jak donosi strona www.prezydent.pl, jednemu z żywieckich przedszkoli nadano imię Rodziny Komorowskich. Uczyniono to podczas zlotu rodziny Komorowskich,który właśnie odbywa się w tym zacnym, beskidzkim grodzie, z którego wywodzi się wymarła w XVII stuleciu gałąź rodu naszego Umiłowanego Przywódcy Kom-Or-Sena, oby żył wiecznie.


Żywiecczanom gratuluję bezkompromisowości i odwagi, której niewątpliwie potrzebowali, by wbrew narzekaniom różnych malkontentów i elementów reakcyjnych docenić i uhonorować naszego Wielkiego Przywódcę Kom-Or-Sena. Jak wieść niesie, dzieci złożyły spontaniczną przysięgę, że w ciągu tygodnia nauczą się pisać co najmniej tak poprawnie jak nasz Prezydent.

Niech żyje Ukochany Przyjaciel Wszystkich Dzieci Prezydent Kom-Or-Sen!

Przepraszam, ale wzruszenie odbiera mi głos...

Gadający Grzyb

niedziela, 19 czerwca 2011

Czy to się jeszcze da odwrócić?


Nawet pobieżny przegląd rosyjskiej aktywności na naszym rynku energetycznym pokazuje, że „rekompensata” postępuje z iście morderczą, czekistowską konsekwencją.



I. Lotos.


Jakiś czas temu w swej rubryce na portalu „wPolityce.pl” Zbigniew Kuźmiuk podał (za Kommiersantem), że „rosyjsko-brytyjski koncern TNK-BP złożył wstępną ofertę na zakup 53% akcji gdańskiej firmy Lotos S.A.”. Ministerstwo Skarbu z Aleksandrem Gradem na czele, nabrało wody w usta i jakoś się inwestorem nie chwali, mimo że nie pochodzi on Chin ani nawet z Kataru, tylko z „zaprzyjaźnionego mocarstwa”. Cóż, panu ministrowi w nie-rządzie Tuska przypadła rola licytatora ostatnich sreber rodowych, zaś jego ministrowanie ma się najwyraźniej sprowadzać do tego, by za kilka lat żadne Ministerstwo Skarbu nie było potrzebne, bo zwyczajnie nie będzie żadnego majątku do zarządzania.


Desperacja z jaką ministerstwo z jednej strony pragnie opchnąć Lotos komukolwiek, byle wyszarpać te 3 mld złotych, z drugiej zaś uporczywe trzymanie w tajemnicy tego o czym i tak piszą rosyjskie media są symptomatyczne. Z jednej strony bowiem uświadamia nam skalę zapaści finansów państwa, które trzeba ratować wyprzedając za psi grosz, spółkę mającą niemal 30% polskiego rynku paliwowego i która zakończyła właśnie warte 6 mld złotych inwestycje, z drugiej zaś pokazuje, że rząd doskonale zdaje sobie sprawę z ekonomicznej (i politycznej) horrendalności całej operacji i dlatego woli trzymać ją ile się da pod korcem. Dość powiedzieć, że ujawnienie inwestorów przewidziane jest dopiero na przełom 2011 i 2012 roku – czyli na okres powyborczy, kiedy najprawdopodobniej kluczowe procedury zostaną już przyklepane.


II. Rekompensata.


Kilkakrotnie już o tym pisałem (np. TU), ale wypada powtórzyć: negocjacje gazowe poszły nie do końca po myśli Rosjan. Ugrali i tak monstrualnie dużo, uzależniając na długie lata Polskę od swojego gazu. Spodziewali się jednak ugrać więcej – m.in. dłuższy okres umowy (do 2037 a nie do 2022 jak ostatecznie ustalono), jeszcze wyższe stawki, zakaz reeksportu i przejęcie polskiego odcinka Jamalu. Od razu dodam: żadna w tym zasługa „naszych” negocjatorów, Pawlak gotów był oddać Rosjanom wszystko. Po prostu w pewnym momencie wmieszała się Komisja Europejska - czyli Niemcy - którzy wbrew polskiemu rządowi (!) nie zgodzili się na tak przytłaczającą dominację Rosji, jaka rysowała się w trakcie rozmów. Rosja zatem najwyraźniej postanowiła zrekompensować sobie częściową porażkę na innych polach, a że po Katastrofie Smoleńskiej zniknął ostatni ośrodek władzy, który mógłby w jakikolwiek sposób mieszać jej szyki, to napiera na kolejne sektory energetyczne szeroką ławą. Lotos to tylko element większej układanki.


W grę wchodzi również gdański Naftoport, którego Lotos jest mniejszościowym udziałowcem, zablokowanie wydobycia gazu łupkowego nad czym Gazprom intensywnie pracuje, przejmowanie spółek z branży (vide – przejęcie Intergaz-System, potentata na rynku LPG w południowo-wschodniej Polsce), ostatnio zaś dowiedzieliśmy się, że od 2016 roku będziemy importować energię elektryczną z powstającej pod Kaliningradem Bałtyckiej Elektrowni Jądrowej za pomocą mostu energetycznego Kaliningrad-Elbląg. Dodajmy do tego przyblokowane bałtycką rurą Świnoujście, co spowoduje problemy z ekonomiczną opłacalnością mającego powstać terminalu LNG... Coś pominąłem?


Jeśli nawet, to choćby pobieżny przegląd rosyjskiej aktywności na naszym rynku energetycznym pokazuje, że „rekompensata” postępuje - systematycznie, wielotorowo i z iście morderczą, czekistowską konsekwencją. Rosja już ma 2/3 naszego rynku gazowego, wkrótce będzie miała 1/3 rynku paliw, a za kilka lat – około 8% rynku energii elektrycznej (to tak na początek, bo gdy w 2018 roku Rosjanie uruchomią drugi blok elektrowni, to założę się, że niezbędna będzie „renegocjacja”, tak byśmy importowali – ja wiem? - może jakieś 15-20%...).


III. Czy to się jeszcze da odwrócić?


Czasami zastanawiam się, czy poczynania obecnego nie-rządu da się jeszcze w ogóle odwrócić, tym bardziej, że na horyzoncie rysuje się druga kadencja Platformy z Tuskiem na czele. I nawet jeżeli ta druga kadencja zakończy się krachem i przedterminowymi wyborami, to jakie państwo odziedziczą następcy? Wpół zdechłego bankruta z mocno zainstalowanymi strażnikami wpływu ościennych potęg, uzależnionego energetycznie - od Północnego Sąsiada, finansowo - od bezimiennych spekulantów, politycznie - od Unii Europejskiej czyli od Niemiec. Państwo ze zdezorientowanym i podatnym na manipulacje narodem, systematycznie ogłupianym od najmłodszych lat (właśnie wyczytałem, że tegoroczne testy gimnazjalne wypadły najgorzej w całej swej historii – brawo pani Hall, głupkami łatwiej rządzić). Państwo bez majątku, bez własnego przemysłu, z obywatelami siedzącymi w kieszeniach obcych banków, bez armii...


A propos armii – Rosjanie zaproponowali, że w ramach tarczy antyrakietowej obejmą „ochroną” część państw NATO, konkretnie – kraje bałtyckie i Polskę. Cóż, kiedyś pół żartem pół serio napisałem, że jeśli tak dalej pójdzie, to doczekamy się w końcu bazy antyrakietowej na naszym terytorium, tyle że będzie to baza rosyjska. Wygląda na to, że po raz kolejny może się potwierdzić stara prawda, głosząca że jeżeli dzisiaj nie chce się karmić własnej armii, to jutro będzie się karmić cudzą.


Gadający Grzyb

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Przyszła koalicja: PO-SLD



Ostatnie poczynania Platformy Obywatelskiej to przygotowywanie gruntu pod przyszłą koalicję z SLD.



I. Oczyszczanie przedpola.


Pamiętają może Państwo ile to było niedawno wrzasku w reżimowych mediodajniach, że PiS planuje po jesiennych wyborach koalicję z SLD? Mówiąc pół żartem pół serio, trudno o lepszy przykład psychologicznego mechanizmu przeniesienia, czyli przypisania własnych intencji przeciwnikowi. Mówiąc zaś zupełnie poważnie, była to operacja mająca na celu wymuszenie na PiS deklaracji, że takowa koalicja nie jest brana pod uwagę, po to by oczyścić sobie przedpole. Na podobnej zasadzie Michnik i jego środowisko pryncypialnie gromiło wszelkie inicjatywy podjęcia rozmów z PZPR wychodzące z konkurencyjnych podziemnych środowisk, by następnie samemu dogadać się z komunistami i stać się jedynymi po stronie „opozycyjnej” beneficjentami owoców „okrągłego stołu”.


Cóż – Platforma to typowa bezideowa partia władzy (w języku propagandy IIIRP mówi się o takich - „pragmatycy”), więc różne wolty i zakręty nie szkodzą jej tak, jak ugrupowaniom podkreślającym tradycjonalną ideowość (tacy w języku propagandy IIIRP zwani są dla odmiany „populistami”). W tym kontekście przestaje więc dziwić platformiany zwrot w lewo, zaś zmiana retoryki ma tu służyć wyłącznie przygotowaniu gruntu pod powyborczą koalicję z SLD. Ma oswoić elektoraty obu partii z myślą o przyszłym sojuszu, tak by ten mariaż był do przełknięcia dla opinii publicznej i jawił się jako naturalna konsekwencja przebytej politycznej drogi.


II. Zapateryzm light.


Opisywany ideowy fikołek PO przejawia się przede wszystkim ukłonami pod adresem tzw. lewicy kulturowej. Nagle okazało się, że „związki partnerskie” są OK, nie wyklucza się możliwości adopcji dzieci przez homoseksualistów, zaczęło się podszczypywanie Kościoła (słynne „nasz rząd nie będzie klękał przed księdzem”). Ten zapateryzm w wersji light, lub bardziej swojsko - złagodzony palikotyzm, wprawiał początkowo fanów PO w pewne zakłopotanie, bowiem Platforma chciała uchodzić do tej pory za ugrupowanie umiarkowane, unikające ostrych konfrontacji cywilizacyjno-światopoglądowych, czego wyrazem był bezwład decyzyjny w kwestii zapłodnień in vitro i kokietowanie Kościoła rekolekcjami w Łagiewnikach.


Lewicowy zwrot uzyskał oficjalne potwierdzenie na sobotniej konwencji Platformy, tym bardziej, że został wsparty konkretnymi transferami takich ludzi jak Arłukowicz czy Rosati oraz liberalnej obyczajowo Kluzik-Rostkowskiej. Dodajmy do tego decyzje o wstawianiu na dobre miejsca działaczy SdPl na listach wyborczych, co budzi zresztą niezadowolenie terenowych struktur PO, które czują się wykorzystane (na zasadzie - my tu orzemy w terenie, a miejsca na listach dostają „obcy”). Jeżeli rysowany tu scenariusz się sprawdzi, to po wyborach może się okazać, że różni lewicowi „dysydenci” wcale nie odeszli od swych macierzystych ugrupowań tak daleko...


III. A co z Gowinem?


Charakterystyczna jest w tym kontekście postępująca marginalizacja platformerskich konserwatystów. Na konwencji Platformy zabrakło Gowina (formalnym powodem absencji była hospitalizacja jego wnuka), co trudno interpretować inaczej niż jako sprzeciw wobec obranego przez partię kursu. Zresztą, jak się zdaje nikt z działaczy nie płakał z powodu jego nieobecności, bowiem w tworzącej się konfiguracji Gowin i jego zwolennicy nie są już nawet listkiem figowym, tylko wręcz zawalidrogami.


Gowinowi nie zazdroszczę – będzie musiał bowiem niedługo dokonać trudnego wyboru: albo tkwić w oficjalnie zblatowanej z postkomunistami Platformie i tracić resztki twarzy, albo zrobić rozłam i wzbogacić pejzaż politycznego planktonu, tworząc co najwyżej koalicję z Prawicą RP Marka Jurka czy resztkami po PJN. Teoretycznie możliwe byłoby przejście do Prawa i Sprawiedliwości, lub jakaś forma współpracy, ale tylko pod warunkiem przełamania pewnych barier psychologicznych po obu stronach.


IV. Domknięcie systemu.


W tej układance nie można oczywiście pominąć Pałacu Prezydenckiego wokół którego odtwarza się środowisko polityczne dawnej Unii Demokratycznej, której idee fixe od zawsze był „historyczny kompromis” między „światłą” częścią dawnej solidarnościowej opozycji a „liberałami” wywodzącymi się z PZPR. Przy błogosławieństwie Pałacu, tudzież wsparciu służb „tajnych widnych i dwupłciowych” oraz mediów ten scenariusz jest bliższy realizacji niż kiedykolwiek.


W ten oto sposób system polityczny IIIRP zostanie ostatecznie domknięty i nawet powstanie PJN plus dalsza ewolucja w stronę przystawki PO (mimowolnie lub nie) wpisuje się w ten obrazek. Tak się bowiem składa, że w czasach, kiedy powstawały PiS i Platforma, licytujące się do pewnego momentu w radykalnej krytyce Trzeciej i postulatach budowy Czwartej RP, wielu ludzi znalazło się w każdym z tych ugrupowań „przypadkowo”. Taki Poncyliusz czy Kluzik-Rostkowska zdecydowanie bardziej pasują do Platformy, zaś pewnie w PO znalazłoby się trochę osób bardziej nadających się do Prawa i Sprawiedliwości. Jeżeli PJN zostanie do reszty zwasalizowane, lub się rozpadnie na tych którzy pójdą w ślady Kluzik-Rostkowskiej i tych, którzy wdzieją wór pokutny i powrócą do PiS-u, zaś platformerscy „konserwatyści” zdecydują się na secesję, to porządkowanie sceny politycznej znajdzie swój logiczny finał. Będzie „centrolew” z PO i SLD kontra „centroprawica” reprezentowana przez PiS i plankton, zaś między nimi obrotowy koalicjant, czyli PSL reprezentujące lobby „agrarne”.


V. Orkiestra czeka. Czy może czekać Polska?


Na zakończenie zwrócę uwagę, że to co w wydaniu Prawa i Sprawiedliwości miało być szczytem politycznego cynizmu i wyrachowania (owa mityczna koalicja z SLD), w wykonaniu Platformy przedstawiane jest jako odpowiedzialne działanie respektujące demokratyczną wolę obywateli. Tak się bowiem składa, że TVP, jakby reagując na nową, prolewicową linię Partii i Rządu, przeprowadziła sondaż zaprezentowany w niedzielnych (dzień po konwencji PO) „Wiadomościach” i skwapliwie przedrukowany na stronach internetowych „Wyborczej”, z którego wynika, że większość obywateli życzy sobie koalicji PO-SLD. Jest to wyraźny sygnał, że propagandowa orkiestra czeka tylko na znak, by przystąpić do szturmu na świadomość wyborców.


Co z tym wszystkim ma zrobić PiS? Dobre pytanie. Póki co nie zanosi się bowiem na miażdżącą wygraną w stylu Orbana. Owszem, PiS może czekać na ostateczny krach wszystkiego, jeszcze przed końcem następnej kadencji i zgarnięcie całej puli, pamiętając doświadczenia z poprzednimi koalicjantami będące wynikiem błędnej decyzji o nierozpisywaniu przedterminowych wyborów przy okazji „kryzysu budżetowego”. Osobiście obstawiam, że spodziewane załamanie nastąpi – z różnych przyczyn - po Euro 2012, a więc niedługo. Tak więc PiS może ten rok-dwa poczekać. Pytanie, czy może czekać Polska.


Gadający Grzyb

sobota, 11 czerwca 2011

Knowania prokuratora Pasionka


Knowania obywatela Pasionka, który nadużył zaufania jakim obdarzyły go organy i czynniki, są zbrodnicze na kilka sposobów.



I. Wielkie śledztwo – wielka afera.


Tak to już jest w naszym, jakby napisał Stanisław Michalkiewicz, „nieszczęśliwym kraju”, że żadne wielkie śledztwo nie może się obejść bez równie wielkiej afery. Spójrzmy – śledztwo w sprawie „moskiewskiej pożyczki” zostało bezczelnie utrącone przez Jerzego Jaskiernię, śledztwo w sprawie zabójstwa Marka Papały to m.in. wypuszczenie z Polski Edwarda Mazura, postępowanie w sprawie zabójstwa Krzysztofa Olewnika samo w sobie jest aferą z ginącymi aktami i epidemią samobójstw w więziennych celach...


Nie inaczej rzecz się ma ze „śledztwem smoleńskim”, a raczej tą ponurą groteską, która za „śledztwo” uchodzi. W chwili obecnej tragifarsa osiąga punkt kulminacyjny, albowiem naczelny prokurator wojskowy Krzysztof Parulski postanowił uczcić wigilię miesięcznicy chwili, kiedy to państwo polskie zdało egzamin, odwołując prokuratora Marka Pasionka nadzorującego śledztwo w sprawie owego egzaminu i wszcząć wobec niego postępowanie dyscyplinarne.


II. Pasionkowe knowania.


Przewiny pana Pasionka są w istocie niebagatelne: miał zamiar bowiem postawić zarzuty ministrom Klichowi i Arabskiemu a także innym osobom odpowiedzialnym za organizację (a raczej – brak organizacji) i zabezpieczenie (a raczej – brak takowego) lotu z 10.04.2010 roku. Ba, żeby tylko to! Otóż prokurator Pasionek jak się okazało, znosił się potajemnie z wrogim mocarstwem, mianowicie Stanami Zjednoczonymi, próbując uzyskać od imperialistów zdjęcia satelitarne z dnia katastrofy!


Knowania obywatela Pasionka, który nadużył zaufania jakim obdarzyły go organy i czynniki, są zbrodnicze na kilka sposobów.


Po pierwsze, nawiązując kontakty z przedstawicielami obcego mocarstwa i prosząc je o materiał dowodowy w postaci fotografii, naraził na szwank wizerunek mocarstwa zaprzyjaźnionego, opiekującego się tzw. „dowodami” w postaci wraku, czarnych skrzynek, służbowych laptopów itp. i gotowego się owymi „pamiątkami” opiekować do końca świata i jeden dzień dłużej.


Po drugie, proszę sobie wyobrazić w jak niezręcznej sytuacji znalazłby się nasz Sojusznik i jego przywódca Władimir Władimirowicz stojący swoją osobą na czele spec-zespołu d/s katastrofy, gdyby ni z tego ni z owego na zdjęciach było widać co innego niż oznajmił nam ustami przyjaciółki Anodiny? Toż to zakrawa na kaczystowsko-macierewiczowską prowokację. Bracia Rosjanie gotowi by jeszcze się obrazić i wstrzymać dostawy gazu z takim trudem wynegocjowane przez wice-przywódcę Waldemara Pawlaka, a może nawet – Boże uchowaj – wycofaliby ofertę kupna Lotosu i Polska poszła by z torbami...


Po trzecie wreszcie, śledczy Pasionek w skandaliczny sposób sprzeniewierzył się zasadzie apolityczności prokuratury nosząc się z zamiarem postawienia zarzutów politykom i to partii rządzącej, a wiadomo przecież, że apolityczność polega na niezajmowaniu się poczynaniami polityków, no chyba że są to faszyści wskazani przez równie apolityczne co prokuratura Autorytety...


III. Spisek kaczystowsko-faszystowski.


Innymi słowy, w sercu niezależnego i apolitycznego Ludowego Komisariatu Sprawiedliwości zalągł się kaczystowsko-faszystowski spisek mający podważyć przewodnią rolę Polskiej Zjednoczonej Platformy Obywatelsko-Instytucjonalnej, rzucić zatęchły cień na ekipę rządzącą i Umiłowanego Przywódcę osobiście oraz ugodzić w sojusz z bratnią Federacją Rosyjską. Zgniły swąd kaczystowskiego tropu jest tym bardziej wyraźny, że śledczy Pasionek Marek wszedł w buty zdradzieckiej misji macierewiczowsko-fotygowskiej, kiedy to pisowscy renegaci również domagali się od obcego mocarstwa tzw. „dowodów”, piekąc w ten sposób swoje tłuste polityczne półgęski na skompromitowanym rożnie imperializmu.


Na szczęście prokurator Parulski trzymał rękę na tym brudnym pulsie przeniewierczej zdrady we własnych szeregach i w porę obnażył, zdemaskował, odciął się i potępił. Uczynił to z podziwu godnym refleksem, nie zawracając sobie głowy zbędnym formalizmem – sytuacja wymagała natychmiastowej reakcji, nie było więc czasu na informowanie Prokuratora Generalnego, ani na sprawdzanie prawnego uzasadnienia odsunięcia Pasionka od sprawy. Zarzuty dostosuje się później, wszak nie ma człowieka, na którego nie znalazłby się jakiś paragraf.


Nie da się jednak ukryć, że sytuacja w niezależnej i apolitycznej prokuraturze wymaga ciągłej uwagi odpowiednich czynników. Manewr polegający na obsadzeniu kluczowych stanowisk lojalnymi ludźmi a następnie uczynieniu z prokuratury kolejnej korporacji ujawnił właśnie pewne mankamenty – okazało się, że czystka nie była dość gruntowna, że jeszcze tu i ówdzie czają się niedorżnięte watahy. Na szczęście, większość stanowią odpowiedzialni funkcjonariusze pokroju prokuratora Parulskiego. Nie znaczy to jednak, że nie należy troskliwie czuwać nad zachowaniem apolityczności tej instytucji – wszak wiadomo, że kontrola jest najwyższą formą zaufania, a walka klasowa zaostrza się w miarę postępów odpolityczniania kraju.


Gadający Grzyb

wtorek, 7 czerwca 2011

Dyktatura matołów II


Nie biadam niczym Maria Peszek, że jest mi „duszno”. Ja tylko stwierdzam fakty. I pytam: po co wam to wszystko? Czego się boicie, matoły?



I. Mleczarze od Bondaryka.


Jak ustaliła „Rzeczpospolita” za najściem ABW na mieszkanie właściciela strony AntyKomor.pl nie stała „nadgorliwość” prowincjonalnego prokuratorzyny z Tomaszowa Mazowieckiego, którą to wersję próbowali wciskać nam Umiłowany Rząd i Partia pospołu z reżimowymi mediodajniami. Jak teraz dobrze się zastanowić, to w sumie można było się tego spodziewać – po jaką niby cholerę prokurator miał wysyłać do pana Frycza jednostkę służb specjalnych miast zadysponować standardową wizytę policji? No właśnie – przyciśnięty przez „Rzepę” prokurator generalny Andrzej Seremet przyznał, że to Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego złożyła do prokuratury zawiadomienie o przestępstwie, zaś prokuratura, jeśli czymś zgrzeszyła, to nie „nadgorliwością”, tylko „spychologią stosowaną” na zasadzie: macie podejrzanego, no to go teraz chłopaki łapcie... i tyle.


Krótko mówiąc, akcja od początku była inicjatywą ABW – całe szczęście, że w sercu pana Seremeta wzięła górę lojalność względem własnej korporacji nad lojalnością polityczną i w imię oddalenia zarzutów od swojego zawodowego środowiska zdecydował się powiedzieć kilka słów prawdy i nie kręcić. Dodatkowo dowiedzieliśmy się, że komórka ABW odpowiedzialna za monitorowanie przestępczości w internecie zaczęła po mordzie łódzkim (zabójstwo Marka Rosiaka i poranienie innego pracownika biura poselskiego) śledzić sieć pod kątem tzw. mowy nienawiści. Efektem był najazd na mieszkanie Roberta Frycza.


Przyznacie Państwo, że to dość szczególna reakcja – zabójca Marka Rosiaka, Ryszard C. jest byłym członkiem PO, owładniętym obsesyjną nienawiścią do PiS i Jarosława Kaczyńskiego, jego ofiarami stali się członkowie Prawa i Sprawiedliwości, natomiast ABW miast zająć się w pierwszym rzędzie monitorowaniem „mowy nienawiści” adresowanej do partii opozycyjnej, robi putinowską „pokazuchę” łapiąc gościa, który w niewybredny sposób nabijał się z dysponującego ochroną BOR-u prezydenta – prominentnego członka partii rządzącej.


Po co ta szopka? Ano, w notce „Dyktatura matołów”, której niniejszy wpis jest niezaplanowaną kontynuacją, stwierdziłem coś w tym stylu, że wybór niszowej strony o której nikt wcześniej nie słyszał ma do spełnienia podstawowe zadanie: uświadomić różnym gardłującym w internecie elementom malkontenckim, że Oko Saurona widzi wszystko w Mordorze, zaś mleczarze z mleczarni Krzysztofa Bondaryka mogą uprzejmie zapukać o szóstej rano do mnie, do ciebie... i ciebie... i, tak, zgadliście – do was również. Nie będę biadał niczym Maria Peszek, że robi mi się „duszno”, po prostu stwierdzam fakty. Wystarczy dać pretekst – Robert Frycz został onegdaj przyłapany na hakerstwie, a proszę tak z ręką na sercu przyznać – kto nigdy nie bawił się np. w ściąganie torrentów lub nie miał innej chwili internetowej słabości? „Dajcie mi człowieka a znajdę na niego paragraf” - mawiał stalinowski prokurator Andriej Wyszyński, którego prace są zresztą wciąż przywoływane w przypisach do akademickich podręczników prawa karnego. A wszak wiadomo, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów socjalizmu...


II. Nieznani sprawcy.


Przy okazji muszę wyspowiadać się z pewnej pomyłki – otóż w „Dyktaturze matołów” nawiązałem do słynnych słów Stefana Kisielewskiego o „dyktaturze ciemniaków”, nadmieniając jednak, że wówczas Kisiela złomotali za to w jakiejś bramie „nieznani sprawcy”, dziś natomiast (póki co) podobnych metod się nie stosuje. Z błędu naiwności wyprowadziła mnie Ma , podając w komentarzu link do informacji z której wynika, iż 24 marca we Wrocławiu na strzeżonym osiedlu pobito Pawła Mitera – tego samego, który podając się za protegowanego prezydenta Komorowskiego obnażył służalczość władz TVP, niemal-niemal załatwiając sobie program (podpisano już wstępną umowę na 39 tys złotych).


„Nieznanych sprawców” zbulwersowały medialne wypowiedzi Pawła Mitera, w których opowiadał o szczegółach sprawy „wkręcenia” telewizyjnych decydentów i o tym, że gdy kompromitacja wyszła na światło dzienne władze TVP zaczęły szukać na niego „haków”. Oddajmy zresztą głos zainteresowanemu:



„- Wracałem ok. godz. 21.30 do domu na Brochowie. W pewnym momencie na parking przed moim blokiem zajechał ford, z którego wysiadło dwóch mężczyzn. Jeden z nich zapytał mnie, czy to ja jestem Paweł Miter, a kiedy potwierdziłem, wymierzył mi dwa ciosy w twarz otwartą dłonią - opowiada. - Dodał, że teraz może zastanowię się, zanim skontaktuję się z taką czy inną hieną dziennikarską. Po chwili obaj odjechali. To ubeckie metody - dodaje.” (cyt. za www.mmwroclaw.pl)



Dodam, iż przed napaścią Miter otrzymywał telefoniczne i SMS-owe pogróżki. Jak mniemam, nie siał swoim numerem telefonu na prawo i lewo. Któż zatem mógł go tak skutecznie namierzyć? Przywoływany już Kisiel, pewnie napisałby: „zgadnij, koteczku”...


III. Pełzająca represjonizacja.


Niby to wszystko drobiażdżki – ot, zwinięto jakiegoś niszowego internetowego dowcipnisia z zarzutami o hakerstwo (aż chciałoby się powiedzieć - „element chuligański”), gdzie indziej zgrywus który „wkręcił” a-PO-li-ty-czne kierownictwo TVP dostał „z liścia” po papie. Jakiś dziennikarz (pewno wariat, tak, na pewno wariat) podcina sobie w kościele żyły, inny podczas „interwencji porządkowej” doznaje uszkodzenia kręgosłupa... Tu i ówdzie zgarnie się jeszcze kibiców (ech, znów ten element chuligański...) za niekonstruktywne transparenty. Incydent tu, incydent tam... Cóż, wiadomo - zawsze mogą zdarzyć się jakieś nieprawidłowości. A że ofiarami tychże nieprawidłowości padają akurat osoby krytyczne wobec „waadzy”? Ot, widać, taka karma... Pewnie w poprzednich wcieleniach sobie nagrabili, łajdaki. Tak, na pewno dlatego.


I tylko Naczelna Rada Adwokacka alarmuje, że skokowo rośnie ilość wniosków kierowanych do firm telekomunikacyjnych przez „policje tajne, widne i dwupłciowe” o bilingi i dane abonentów, i że uzyskane w ten sposób dane przechowuje się (oficjalnie) przez 24 miesiące, co jest górnym limitem zgodnym z unijnymi normami. Jak można się domyślać, firmy nie odmawiają, bo z „waadzą” trzeba jakoś żyć, a wiedzmy, że w 2010 roku takich wniosków skierowano milion trzysta tysięcy, zaś w przeciwieństwie do innych europejskich krajów katalog spraw w których służby mogą zgłaszać się o tego typu dane jest otwarty. Dodajmy do tego zgody na podsłuchy wydawane przez sądy „z automatu” plus przegłosowaną nie tak dawno ustawę o Systemie Informacji Oświatowej, dzięki której „waadza” będzie miała dostęp do wszystkich danych dotyczących uczniów na przestrzeni całego toku edukacji - i oto mamy obraz najbardziej inwigilowanego narodu w Europie.


Jak już nadmieniłem, nie biadam niczym Maria Peszek, że jest mi duszno. Ja tylko stwierdzam fakty. I pytam: po co wam to wszystko? Czego się boicie, matoły?


Gadający Grzyb

piątek, 3 czerwca 2011

Klątwa Kaczyńskiego


Jarosław Kaczyński rzucił na Polskę klątwę mówiąc, że jeżeli nie da się zbudować obwodnicy Augustowa, będzie to znaczyło, iż niczego nie da się w Polsce wybudować.



I. Dajmy se siana z tymi autostradami...


Jak podały mediodajnie, chińska firma Covec wycofuje się z budowy odcinka autostrady A2 między Łodzią a Warszawą. Przedsiębiorstwo od tygodni zalega podwykonawcom z płatnościami, a za odstąpienie od kontraktu grozi mu wypłata odszkodowania na konto Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad w wysokości 741 mln złotych. Nad firmą zawisło widmo bankructwa.


Czytam te wieści i oczom nie wierzę. Chińscy „ludowi kapitaliści”, którzy potrafili zorganizować olimpiadę, wybudować superszybką kolej w Tybecie na niebosiężnych wysokościach, którzy grodzą zaporą jedną z największych rzek świata... ci „kapitalistyczno-ludowi” Chińczycy weszli do Polski ze śmiesznym zdawałoby się, jak na ich możliwości, zadaniem wybudowania 50 km autostrady na płaskim, nizinnym terenie... i trrrach! Wystarczyło nieco ponad półtora roku – i ogólna załamka, zastój na budowie, bankructwo, uprzejmie dziękujemy.


Powiem tak. Jeżeli nawet „żółty człowiek”, który we współczesnym świecie cieszy się w pełni zasłużoną opinią takiego, co to wyprodukuje i wybuduje wszystko (a w XIX wieku np. położył Amerykanom kolej przez prerie i to nękany napaściami Indian), jeżeli ten „żółty człowiek” powiadam nie poradził sobie z budową paru kilometrów banalnej drogi, to znaczy że z jakichś - nadprzyrodzonych zapewne – przyczyn, budowa autostrad w Polsce jest zadaniem niewykonalnym. Nie da się i już. Próbowali już różni i na różne sposoby, zatem obiektywnie patrząc, zadanie jest niemożliwe do realizacji. Przecież jeżeli nawet, jakimś cudem, uda się tu i ówdzie oddać do użytku jakiś dwudziestokilometrowy odcinek, to i tak najdalej za pół roku musi wkraczać tam abarot ekipa, by rozpocząć serię niekończących się remontów.


Wniosek: lepiej z tymi autostradami dać sobie spokój. Szkoda nerwów i pieniędzy – najwyraźniej nie są nam one przeznaczone.


II. Euro-klapa i piar.


Tyle, że Umiłowany Rząd i jeszcze bardziej Umiłowany Przywódca Donald Tusk z budowy autostrad w kontekście przygotowań do Euro2012 uczynili jeden ze swych propagandowych sztandarów. Wycofać się? Teraz? Hmm, jakoś tak łyso, jakoś nie teges. Póki co zatem Umiłowany Przywódca marszczy srogo brwi i tęsknie rozgląda się za kryzysową kurteczką, tylko, że kuhhna, na kuhhteczkę za gohhąco... Zostaje zatem zabawa w dobrego cara i złych ministrów, czyli opatyczanie przedstawicieli kolejnych resortów, o czym donoszą z wypiekami na twarzy żurnaliści, na podstawie kontrolowanych przecieków: - wiecie, rozumiecie, Donald się wściekł... - Ooo... - szemrze w odpowiedzi dziennikarski tłumek – Tuhaj-Bej rozserdywsia... rozserdywsia duże...


Tymczasem, gdy już mowa o tym czego zwyczajnie nie da się w Polsce wybudować – otóż do dróg, lotnisk i kolei dołączyły niespodziewanie stadiony, notujące kolejne niedoróbki i opóźnienia, zaś na jedynym wybudowanym, w Poznaniu za cholerę, to jest, za Chińczyka ludowo-kapitalistycznego nie chce się przyjąć trawa. W związku z tym, w zaciszu premierowskich gabinetów trwa gorączkowa szamotanina, jak wyjść piarowsko z twarzą z tej kompromitacji. Mam zatem dla osobistego tuskowego ober-piarowca, pana Ostachowicza, radę prostą jak drut: zwalcie wszystko na Jarosława Kaczyńskiego!


III. Klątwa.


Jak może niektórzy jeszcze pamiętają, a tym co nie pamiętają przypomni rozesłany po zaprzyjaźnionych redakcjach „przekaz dnia”, Jarosław Kaczyński rzucił na Polskę klątwę, co jest zresztą zgodne z jego nienawistnym, pisowskim, charakterem. Podczas pamiętnej „obrony doliny Rospudy” ów czarnoksiężnik rzekł bowiem, że jeżeli nie da się zbudować obwodnicy Augustowa, będzie to znaczyło, iż nie da się w Polsce wybudować niczego. I proszzz... Lata mijają, Partia i Rząd z premierem Tuskiem osobiście zwijają się jak w ukropie, a tu, z nadprzyrodzonych - jak nadmieniłem wyżej – przyczyn, nic jakoś nie chce powstawać. Wniosek może być tylko jeden: klątwa Kaczora wciąż działa. Budowy się ślimaczą niczym roboty przy piramidach, udręczony lud płacze i szlocha, a ten zajadły nienawistnik siedzi w swej żoliborskiej wieży i zaciera szponiaste dłonie...


Czy tak być musi? Otóż nie, nie musi! Należy dać odpór po linii i na bazie i zdemaskować ten kolejny, ohydny, kaczystowsko-faszystowski spisek wymierzony w Euro 2012 oraz infrastrukturę! Pióra redaktorów Paradowskiej i Żakowskiego, Czuchnowskiego i Kublik, Wojciecha Mazowieckiego i Stefana Bratkowskiego oraz państwa Kuczyńskich już drżą w niecierpliwych palcach. Mikrofony Kuźniara i Miecugowa, Kolendy-Zaleskiej i Moniki Olejnik wyją bojowymi surmami sprzężeń. Panie Ostachowicz, czas grać larum! Do dzieła!


Gadający Grzyb

czwartek, 2 czerwca 2011

Parlamentarna leminżeria


Sejm Dzieci i Młodzieży kwintesencją III RP.



I. Cacany prymusik.


Minął Dzień Dziecka a wraz z nim kolejna odsłona groteskowej szopki o nazwie „Sejm Dzieci i Młodzieży”, obowiązkowo nagłaśnianej w mediodajniach, jako wartościowa forma upowszechniania idei parlamentaryzmu wśród „przyszłości narodu”. Powiem szczerze, że zawsze fascynował mnie tryb wyłaniania 460 deputowanych do tego gremium, gdyż tak się składa, że końcówka mojej licealnej edukacji (r.1994) zbiegła się ze startem owej inicjatywy, a jako żywo, nikt nie proponował mi kandydowania. Więcej – nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek na moich młodzieżowych „przedstawicieli” głosował! Jedyne demokratyczne doświadczenia jakie przypominam sobie z tamtych lat, to wybory do samorządu uczniowskiego, będące zresztą kompletną farsą, jako że nauczyciele bezwstydnie agitowali za swoim ulubieńcem – jakimś cacanym prymusikiem, który w mej pamięci utrwalił się tylko dzięki artykułowi w gazetce szkolnej piętnującym polską ksenofobię. Ja w tej samej gazetce barwnie i humorystycznie opisałem alkoholowe ekscesy w jakich brałem udział, a do których dochodziło przy okazji szkolnych dyskotek. Wyglądało to tak: wypijało się po pół jabola na twarz, następnie wparowywaliśmy na salę i zmuszaliśmy didżeja by zamiast disko-bandżo puścił coś bardziej strawnego – np. KSU czy Defekt Muzgó. Robiliśmy pogo (wiem, pogo na dyskotece to wiocha, ale tu chodziło o pewną demonstrację), następnie zaś wybywaliśmy na zewnątrz zrobić ściepę na kolejne wino. Nauczyciele widzieli, ale przymykali oko - do czasu mojego jędrnego artykułu, po którym dyrekcja zawiesiła dyskoteki na czas nieokreślony, czym zaskarbiłem sobie dozgonną nienawiść połowy szkoły.


Eech, piękne czasy, ale ja nie o tym. W każdym razie ów cacany prymusik od piętnowania polskiej ksenofobii (jeden z argumentów – bo na Czechów mówimy „pepiki”, a na Ruskich... no, jakoś tak to szło) został oczywiście przewodniczącym samorządu, zaś popierany przez nas kandydat przegrał wskutek „cudów nad urną” na które to cuda składało się m.in. filowanie pedagogów co też tam młodzież wrzuca do skrzynki.


Była to niezapomniana lekcja demokracji.


II. 460 cacanych prymusików.


Wróćmy teraz do „Sejmu Dzieci i Młodzieży”, którego sposób wyłaniania sprowokował powyższe wspomnienia. Otóż, wbrew temu co mógłby sądzić ktoś naiwny, jego uczestnicy nie są wybierani w trybie głosowania, bo sami rozumiecie, demokracja demokracją, a wybrańcami muszą zostać ci, co trzeba... czyli najbardziej wartościowi, rozumni, umiarkowani i odpowiedzialni, ma się rozumieć.


Otóż do 2009 roku uczniowie pisali prace na tematy zadane przez Zespół Organizacyjny, które to prace były następnie oceniane przez specjalne komisje powołane przy wojewódzkich kuratoriach oświaty. Najlepsi otrzymywali mandaty poselskie, których liczba dla każdego z województw była proporcjonalna do liczby uczniów w gimnazjach i szkołach średnich. Dodatkowo Zespół Organizacyjny powoływał autorów najlepszych prac (ok. 20 z każdego tematu) do Komisji Sejmowej, która opracowywała zawczasu projekty „uchwał” do zaklepania na posiedzeniu plenarnym 1 czerwca. Obecnie, zamiast prac, dwuosobowe zespoły mają „zadane” „działania społeczne” powiązane z tematem sesji (zwracam uwagę – tematyka „sesji plenarnej” też ustalana jest odgórnie). W tym roku było to promowanie działań wolontariackich w społeczności lokalnej. Uczniowie ze swych działań społecznych zamieszczają relacje w serwisie www.edutuba.pl. Dalej jest tak samo jak dotychczas – ocenianie, nadawanie mandatów poselskich, powoływanie członków Komisji mających przygotować uchwały do przegłosowania na sesji plenarnej...


Całkiem jak w tych szkolnych wyborach, kiedy to „społeczność uczniowska” „wybrała” prymusika. A ten cały „parlament” to nic innego jak 460 takich cacanych, którzy napisali pracki dobrze ocenione w kuratoriach, lub zadziałali wokół jakichś słusznych „akcji”, następnie zaś załapali się na stołki rozdysponowane wg. obowiązującego parytetu.


III. Hodowla lemingów.


Ta procedura jest modelowym wręcz opisem realiów III RP i - w pewnym sensie - faktycznie przygotowuje „młodych, zdolnych” do funkcjonowania w naszej rzeczywistości. Uczy bowiem, że „demokracja” to pic na wodę i fotomontaż, zaś na polityczną (czy jakąkolwiek inną) karierę ma szanse ten, kto jest mile widziany przez takie czy inne „czynniki”. Farsowna szopka p.t. „Sejm Dzieci i Młodzieży” nie zaznajamia uczestników z mechanizmami demokratycznej polityki, wpaja natomiast jakie wyznawać poglądy, by zaliczać się do grona „ludzi rozumnych”, jako że lumpeninteligencja III RP zagnieżdżona w edukacyjnych strukturach oceniających kandydatów na „posłów” niemal bez wyjątku pozostaje pod przemożnym mentalno-intelektualnym wpływem Salonu i to w jego najbardziej betonowym „UDeckim” wydaniu.


Co więcej, opisywana tu groteska implementuje przekonanie, że naturalnym jest, iż posłów wyznacza jakaś „góra” której względy należy sobie zaskarbić, że tematykę sesji plenarnej ustalają jacyś „starsi i mądrzejsi” i że na owym posiedzeniu głosuje się pokornie projekty „uchwał” opracowanych przez Komisję wybraną poza wiedzą i zgodą „posłów”. Najważniejsze zaś, by na sali wszyscy jak za PRL-u gadali mniej więcej to samo w ramach pozorowanej debaty, następnie zaś rączki w górę i paluszki na przycisk „ZA”.


Całą tę ściemę relacjonują w sympatycznym tonie wiodące mediodajnie, często-gęsto dodając komentarze w duchu: patrzcie, politycy, jaka ta młodzież zgodna, jaka kulturalna sesja parlamentu, bez gorszących swarów...


Istna hodowla lemingów. Po takiej tresurze (owa tresura to szerszy temat, „Sejm Dzieci i Młodzieży” jest jedynie jej elementem), po takiej tresurze powtarzam, trudno się dziwić, że przeciętny „inteligent” - również ten „młody, wykształcony” - doznaje mentalnej apopleksji na widok prawdziwego sporu w którym ścierają się realne racje i nie dające się ze sobą pogodzić argumenty. Musi się bowiem wtedy opowiedzieć po którejś ze stron, zaś konieczność dokonania takiego wyboru przyprawia go o niemal fizyczny ból mózgownicy. Konstatuje wtedy z niesmakiem, że „politycy się kłócą”, nie wnikając jaki jest przedmiot sporu, jakie są jego przyczyny i czym poparte są stanowiska stron. Nie, coś takiego to dla leminga zbyt wiele, albowiem został wdrożony od pacholęcia, że grunt to zgoda... i wtedy instynktownie zaczyna się rozglądać za jakimś Autorytetem, który usłużnie podpowie, gdzie leży słuszność i jak należy się „pięknie różnić”, lejąc w ten sposób kojący miód na zbolałą duszę leminga.


IV. Takie będą Rzeczypospolite...


Na zakończenie warto przypomnieć wyświechtaną maksymę: „Takie będą Rzeczypospolite, jakie ich młodzieży chowanie”. No właśnie... Póki co, Centrum Edukacji Obywatelskiej (pozwólcie że wyskanduję ten orwellizm: O-by-wa-tel-skiej!) nadzorujące od 2009 roku rekrutację do „Sejmu Dzieci i Młodzieży” zaszczepia najmłodszym swą wizję o-by-wa-tel-skiej de-mo-kra-cji (!). Wizję, w której „demokracja” pozostaje pod ustawiczną pieczą niewybieralnych gremiów decydujących kto i w jakim trybie godzien jest reprezentować „społeczeństwo” i jakie prawa dla tegoż „społeczeństwa” ustanawiać. Krótko mówiąc, wdraża przyszłych niewolników „liberalizmu” do przeznaczonej im roli: wiecznie upupionych uczniaków nadzorowanych przez - że tak zwyobracam Gombrowicza Huxleyem – Pimków Nowego Wspaniałego Świata.


Gadający Grzyb


http://pl.wikipedia.org/wiki/Sejm_Dzieci_i_M%C5%82odzie%C5%BCy