czwartek, 29 grudnia 2011

Obrotowa „bliska zagranica”


Po 10.IV.2010 polityczne elity kraju zupełnie jawnie zaczęły się zachowywać tak jakby suwerenność była dla nich nieznośnym, gniotącym ciężarem.


I. Degrengolada

Koniec polskiej europrezydencji to niezły moment aby przyjrzeć się zmianom, które w ostatnim czasie dokonały się w naszej polityce zagranicznej. Zresztą, co tu się bawić w eufemizmy – trzeba wziąć pod lupę wszechstronną degrengoladę, jaka dotknęła naszą międzynarodową pozycję w ramach szeroko rozumianej „katastrofy po-smoleńskiej”. Przypuszczam, że przyszli historycy, gdy przyjdzie im analizować okres po 10.IV.2010, jako jedną z cech wyróżniających przyjmą dalece posuniętą abdykację Polski z podmiotowości na arenie międzynarodowej.

O ile do czasu smoleńskiej hekatomby Polska aspirowała jeszcze do odgrywania znaczącej roli w regionie, próbując z lepszym lub gorszym skutkiem prowadzić samodzielną politykę – taką, która nie byłaby prostą wypadkową układu sił między Rosją a Niemcami (choć w schyłkowej fazie owa podmiotowość stała się domeną wyłącznie ośrodka prezydenckiego, sabotowanego na wszystkich polach przez rząd RP), o tyle po cezurze 10.IV.2010 polityczne elity kraju zupełnie jawnie zaczęły się zachowywać tak, jakby suwerenność i związane z nią obowiązki były dla nich nieznośnym, gniotącym ciężarem, który najchętniej scedowałyby z nieskrywaną ulgą na jakieś zewnętrzne struktury.

Tę cesję suwerenności należało tylko ładnie opakować i nazwać, tak by była do przełknięcia dla niezorientowanych nadwiślańskich aborygenów – postanowiono więc nadać jej nazwę „polityki piastowskiej” w kontrze do „polityki jagiellońskiej” uprawianej przez – hasłowo rzecz ujmując - „obóz IV RP”. W propagandowym przekazie miało to oznaczać rezygnację z „potrząsania szabelką” - nieprzynoszącego wymiernych korzyści i konfliktującego nas z wielkimi sąsiadami - na rzecz skrzętnego dbania o swoje, czemu miało dotąd stać na przeszkodzie zbyt altruistyczne zaangażowanie w sprawy regionu kosztem własnych interesów.

II. Między „polityką jagiellońską” a „ polityką piastowską”

Jak to wygląda w praktyce?

Otóż, sprawująca obecnie swe nie-rządy dyktatura matołów, świadomie bądź nie, odrzuciła podstawową zasadę: pozycja Polski w kontaktach ze światem jest pochodną naszej pozycji w regionie. Innymi słowy, zależy ona od naszych kontaktów z innymi krajami Europy środkowo-wschodniej i polityka ta była realizowana jeszcze w czasach „przedkaczyńskich”, że wspomnę chociażby nasze zaangażowanie w „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie. Dopiero na tej bazie możemy myśleć o układaniu sobie stosunków z „wielkimi” - Rosją, Niemcami, czy USA. To jest treść „polityki jagiellońskiej”, którą ekipa Platformy wyrzuciła do kosza, odwracając wektory o 180 stopni. Tusk z Sikorskim i Komorowskim umyślili sobie bowiem, że będą budować pozycję Polski na sojuszu z „wielkimi braćmi” przy jednoczesnym ignorowaniu mniejszych regionalnych partnerów.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ostentacyjne podważanie jeszcze za życia ś.p. Lecha Kaczyńskiego roli głowy państwa w polityce międzynarodowej doprowadziło do dyplomatycznych porażek jak ta, tuż przed Katastrofą Smoleńską, podczas wizyty Prezydenta na Litwie. Litwini odczytali bowiem sygnały płynące z Warszawy, że z Kaczyńskim nie trzeba się już liczyć. Szkopuł w tym, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego nie liczą się z nami tym bardziej. Na dodatek, w imię rzekomej „polityki piastowskiej” zaczęliśmy zachowywać się tak, by nie przysparzać kłopotów Niemcom i Rosji, do czego od dawna nas usilnie namawiano. Hardość Łukaszenki, dyskryminacja Polaków na Litwie i postawa Ukrainy dla której przestaliśmy być adwokatem europejskich aspiracji i która woli rozmawiać bezpośrednio z Berlinem, nie wzięły się znikąd.

Do tego, niczym grzeczni uczniowie, wiemy również z kim przyjaźnić się nie należy, gdyż byłoby to niemile widziane. Kontakty z orbanowskimi Węgrami leżą odłogiem, podobnie jak z lekko eurosceptycznymi Czechami, czego żenującym przykładem było zlekceważenie przez najwyższe władze państwowe pogrzebu Vaclava Havla. To symboliczny despekt i policzek, który nad Wełtawą nie zostanie szybko zapomniany. Grupa Wyszehradzka przestała w praktyce funkcjonować.

Co zyskaliśmy w zamian? Nic. Brak zakotwiczenia w systemie regionalnych sojuszy przypłaciliśmy bowiem klienckim statusem wobec „wielkich braci” z lekka tylko maskowanym okazjonalnym poklepywaniem po plecach i jakimiś zdawkowymi pochwałami. Nasza pozycja tak w UE, jak i w relacjach z Rosją sprowadzona została do roli potakiwacza i klakiera na koncercie mocarstw.

III. Od hołdu smoleńskiego...

Wyraźnie było to widoczne podczas negocjacji w sprawie przedłużenia kontraktu gazowego. Negocjatorzy z Waldemarem Pawlakiem na czele gotowi byli przystać na wszelkie warunki Rosji – z absurdalnie długim terminem obowiązywania umowy i oddaniem Gazpromowi kontroli nad polskim odcinkiem Gazociągu Jamalskiego włącznie. Dopiero na samym finiszu do rozmów wmieszała się Komisja Europejska (czytaj – Niemcy), która uznała, że Rosja wzięła sobie za duży kawałek tortu i wbrew polskiemu rządowi doprowadziła do względnego złagodzenia warunków kontraktu.

Zresztą, sięgnijmy do dokumentu „Budowa zintegrowanego systemu bezpieczeństwa narodowego Polski”, opracowanego na zlecenie Belwederu i omówionego jakiś czas temu przez Aleksandra Ściosa. Znajdujemy w nim na stronie 45 następującą rekomendację:

„Aby przezwyciężyć nieufność, która utrudnia percepcję Rosji przez polskich polityków i media należałoby podjąć zorientowaną na przyszłość politykę normalizacji stosunków wzajemnych i pojednania polsko-rosyjskiego. Warunki ku temu powstały już jesienią 2009 r., po udziale premiera FR Władymira Putina w obchodach 70-tej rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, a zostały wzmocnione zbliżeniem polsko-rosyjskim po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. Jednak czołowa partia opozycyjna w Polsce – Prawo i Sprawiedliwość podjęła kilka miesięcy później działania na rzecz ponownego konfliktowania z Rosją, sugerując odpowiedzialność tego państwa za katastrofę. W tej sytuacji rząd Polski powinien szybko podjąć działania na rzecz ratowania szansy jaka szybko może zniknąć.” (wytł. moje - GG)

Teraz pytanie: czy władze szanującego się państwa mogłyby traktować bezprecedensową katastrofę, do której doszło w nader niejasnych okolicznościach i w której zginęła elita kraju z prezydentem na czele, jako okazję do poprawy stosunków z wrogim mocarstwem na terenie którego wydarzyła się tragedia? Potwierdzeniem stanu rzeczy wyłaniającego się z powyższego cytatu jest zachowanie polskich władz w sprawie smoleńskiego śledztwa. Od początku dbano przede wszystkim o to, by nie narazić się Rosjanom, zaś wszelkie dowody i opinie mogące wskazywać na winę strony rosyjskiej utrącano na szczeblu ministerialnym, czego świadectwo otrzymaliśmy niedawno w taśmach Edmunda Klicha. Wzmocniło to naszą pozycję wobec Rosji? Retoryczne pytanie. W przytoczonym dokumencie jest takich kwiatków znacznie więcej – zachęcam do lektury.

Trudno określić słynny uścisk Tuska i Putina inaczej, niż hołdem smoleńskim – jego długofalowe konsekwencje, niezależnie od intencji, były bowiem właśnie takie – hołdownicze.

IV. ...do hołdu berlińskiego

Nie lepiej wygląda nasza sytuacja w relacjach z Niemcami i szerzej – z Unią Europejską, czego jednym z wielu przykładów było zachowanie Niemiec w sprawie przyblokowania zespołu portów Szczecin–Świnoujście przez Gazociąg Północny. Warto nadmienić, że w międzyczasie Nord Stream zyskał status inwestycji unijnej, czemu Polska się nie przeciwstawiła. Ogłaszając „za darmo”, że celem samym w sobie jest „pozostawanie w głównym nurcie europejskiej polityki” Tusk z Sikorskim założyli Polsce na szyję dyplomatyczną pętlę – od tej pory każda próba twardszego zaakcentowania naszego stanowiska spotykać się musiała nieodmiennie z pomrukami, iż z owego „głównego nurtu” wypadniemy, a Europa nabierze „dwóch prędkości”. Nie mówiąc już o wizerunkowym blamażu na krajowej arenie politycznej.

W efekcie, jedynym rozwiązaniem było wejście w buty euro-prymusików i tu z pomocą pospieszył światowy kryzys gospodarczy, który w kontynentalnym wymiarze ma zostać zażegnany „pogłębioną integracją” w ramach „nowego europejskiego porządku” wykuwanego przez Grupę Frankfurcką. Dał temu wyraz Radosław Sikorski w słynnym „hołdzie berlińskim”. Sikorski, znany z tego że powie absolutnie wszystko co w jego mniemaniu pomoże mu w karierze, wprost wezwał do niemieckiego przywództwa w Europie, odsyłając tym samym wszelkie narodowe aspiracje Polski do lamusa historii. Klasyczna ucieczka do przodu – Sikorski, antycypując przyszłe wydarzenia, wyprzedził na moment „główny nurt europejskiej polityki”, werbalizując te cele Niemiec, których samym Niemcom ogłaszać tak otwartym tekstem nie wypadało.

Wszystko to oczywiście a propos groźby rozpadu strefy euro, co zagrażałoby utrwaleniu niemieckiej dominacji polityczno-gospodarczej w Europie. (Więcej na ten temat pisałem m.in. TU, TU i TU). Grupa Frankfurcka szykuje nowego pan-europejskiego Lewiatana, utrącając po drodze niewygodnych przywódców – jak w Grecji i we Włoszech, my zaś, w ramach „polityki piastowskiej” zapewne, zgłosiliśmy zawczasu do tegoż Lewiatana swój akces, dołączając do tzw. paktu „Euro-Plus”, który niepostrzeżenie stał się pasem transmisyjnym rozszerzającym zobowiązania i problemy krajów strefy euro na państwa, które zostają póki co przy walutach narodowych.

Na razie zapłacimy za przynależność do tego „elitarnego klubu” nadwyrężeniem naszej rezerwy rewaluacyjnej. Przypomnę tylko, że nieboszczyk Lepper również chciał swojego czasu część owej rezerwy spieniężyć - rzucenie tej dodrukowanej gotówki na rynek krajowy miało na celu pobudzenia popytu wewnętrznego. Ot, szkoła ekonomiczna rodem z Instytutu Schillera, ale Lepperowi przynajmniej o coś chodziło. Nie postulował, by oddać kasę MFW za bezdurno.

V. Obrotowa „bliska zagranica”, czyli zmęczenie niepodległością

Powyższe omówienie siłą rzeczy jest niepełne, bo na wymienienie wszystkich porażek międzynarodowych wołowej skóry by nie starczyło, skupiłem się więc na najbardziej charakterystycznych jak Smoleńsk, Nord Stream, konsekwencje „prymusowania” w Europie, czy zabagnienie stosunków z naszymi naturalnymi partnerami w regionie. Proszę również docenić fakt, iż starałem się ważyć słowa i programowo unikałem sformułowań o zdradzie stanu, agenturalności, jurgielcie i innych takich. Skupiłem się na interpretacji „życzliwej” - takiej mianowicie, że wszystko to jest efektem błędnej kalkulacji i niewłaściwych założeń wstępnych. Że to naiwność i głupota dyktatury matołów. Nawet tego wystarczy, by ta banda obwiesi trafiła przed Trybunał Stanu. Kiedyś. Może.

Kiedy prześledzimy bowiem zachowanie naszych mainstreamowych elit, możemy dojść do wniosku, że nastąpiło jakieś „zmęczenie suwerennością” - po co się szarpać, walczyć o swoje, czy to w Unii, czy poza nią – scedujmy jak najwięcej kompetencji, zwłaszcza strategicznych, na ponadnarodowe gremia i niech one się martwią, nawet jeśli za tymi gremiami stać będą Niemcy dogadujący kluczowe sprawy z Rosjanami. Zostawmy sobie kompetencje nadzorców autonomicznej prowincji i stosownie do tego zmniejszoną odpowiedzialność przed wyborcami.

Cóż, przed laty Antoni Słonimski we właściwym sobie stylu zakpił, że Polska jest „obrotowym przedmurzem”. Dziś należy powiedzieć dobitniej – stoczyliśmy się do roli obrotowej „bliskiej zagranicy”, której status wyznaczają ościenne potęgi, traktujące przestrzeń między Odrą a Bugiem jako strefę buforową i dzielące się w niej wpływami. Jak to w kondominium.

Gadający Grzyb

środa, 21 grudnia 2011

Ryszard Cyba i system kłamstwa


Działalność funkcjonariuszy reżimowych mediodajni można podsumować jako jedno nieprzerwane podżeganie do zabójstwa.


I. Krach narracji

Pocieszające, że pod rządami ponurej dyktatury matołów trafiają się od czasu do czasu jaskółki przywracające wiarę w elementarną sprawiedliwość – tak jak w przypadku wyroku dożywocia orzeczonego w sprawie Ryszarda Cyby. Na zdrowy rozum, dożywocie (z braku kary śmierci) wraz z dziesięcioletnim pozbawieniem praw publicznych i możliwością ubiegania się o warunkowe zwolnienie dopiero po upływie 30 lat (Ryszard Cyba, o ile dożyje tej chwili, będzie miał wtedy 93 lata) było jedyną możliwą karą, ale sądy III RP wydały już zbyt wiele skandalicznych i urągających poczuciu przyzwoitości wyroków, by można było oczekiwać finału sprawy ze spokojem. Tym bardziej cieszy, że polityczny morderca, nafaszerowany propagandą reżimowych mediodajni były członek PO i milicyjny konfident, usłyszał jednoznaczne potępienie swej zbrodni i poniesie stosowną karę.

Przy okazji posypało się kilka narracji, którymi wkrótce po łódzkim mordzie raczyły nas przekaziory, z niedwuznaczną intencją rozmycia odpowiedzialności i zrelatywizowania kwestii wyboru ofiar zabójstwa.

Po pierwsze – Ryszard Cyba nie był wariatem, jak usiłowano nam wmówić. Biegli wyraźnie stwierdzili, że był poczytalny i w pełni odpowiadał za swe czyny.

Po drugie – nie był to zamach na klasę polityczną „tak w ogólności”, którą to wersję również usiłowano przeforsować w społecznej świadomości za pomocą „przekazów dnia” i uporczywego zagadywania wymowy zbrodni propagandowym bełkotem. Zarówno sąd, jak i sam morderca jednoznacznie wskazali że celem ataku miała być trójka czołowych ówczesnych polityków PiS – Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. Ponieważ sprawca nie mógł ich dosięgnąć w dobrze chronionej warszawskiej siedzibie, skierował się w zastępstwie do łódzkiego oddziału partii, by tam zabić jakichkolwiek „pisowców”. Padło na Marka Rosiaka i Pawła Kowalskiego, który cudem ocalał.

Po trzecie wreszcie - upadła wyjątkowo ohydna insynuacja zwerbalizowana przez Waldemara Kuczyńskiego i powielana później w różnych formach, że winę za mord ponosi Jarosław Kaczyński, który „posiał wiatr”. Otóż nie. Z „manifestu” Ryszarda Cyby wyłania się obraz człowieka uwarunkowanego przez przemysł pogardy i nienawiści, powtarzającego „nagrane” mu wrzutki o winie braci Kaczyńskich za tragedię smoleńską.

II. Opętany propagandą

Spójrzmy:

„Na początku chciałbym przeprosić pokrzywdzonych za to co zrobiłem, ale winę ponosi PiS. Jarosław Kaczyński i Lech Kaczyński, który spóźnił się na samolot i nie chciał się spóźnić się na uroczystości, doprowadził do katastrofy smoleńskiej przez zmuszenie załogi samolotu do lądowania w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych i słabo wyposażonym lotnisku. Według mnie to Lech Kaczyński jest największym mordercą Polskim od czasu II wojny światowej. (…)” (http://niezalezna.pl/19439-znamy-tresc-listu-ryszarda-cyby )

W tym cytacie mamy kondensację wątków pracowicie wdrukowywanych w umysły Polaków od pierwszych chwil po Katastrofie Smoleńskiej przez propagandową machinę reżimowych mediodajni. Po co Kaczyński się pchał do Katynia, trzy próby podejścia do lądowania, naciski na pilotów, presja powodująca u kpt. Protasiuka „tunelowanie poznawcze” - cały zestaw kłamliwych bredni powtarzanych dzień po dniu przez wiele miesięcy, wylewających się ze szczekaczek wciąż od nowa i od nowa... Bredni których nikt nie odwołał i za które nikt nie przeprosił, choć wszystkie bez wyjątku okazały się fałszywe.

Znamienne, że do świadomości Cyby nie dotarło, iż to rząd Tuska po tym jak Prezydent wyraził wolę uczestniczenia w obchodach katyńskich podjął wspólnie z rządem Putina grę dyplomatyczną obliczoną na zdeprecjonowanie głowy własnego państwa; że nie było żadnego podejścia do lądowania; że nikt nie wywierał na pilotach presji; że to Rosjanie wbrew procedurom nie zamknęli lotniska... Do Ryszarda Cyby dotarła wyłącznie i opętała go bez reszty nienawistna propaganda produkowana i kolportowana przez wiodące „pasy transmisyjne” tłukące bez chwili wytchnienia ten sam podły przekaz. Nie oszukujmy się – ten przekaz zdominował również setki tysięcy innych umysłów. Łódzki morderca po prostu zachował się konsekwentnie i wziął broń do ręki.

III. Mordercy zza biurek

Ryszard Cyba, skazany został za czyn „popełniony z motywów politycznych, adresowany do jednej tylko partii (...) i z pobudek zasługujących na najwyższe potępienie” (wPolityce.pl). To jedna strona tej zbrodni. Druga strona, która wciąż czekana rozliczenie, to mordercy zza dziennikarskich biurek, wyrobnicy propagandowego frontu obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, którzy w strachu o stan politycznego posiadania nie cofnęli się przed żadną nikczemnością. Ich działalność można podsumować jako jedno nieprzerwane podżeganie do zabójstwa. Odczłowieczanie „pisowców”, przedstawianie ich jako groteskowego „bydła” i „watah” które należy „dorżnąć”, robienie tematu dnia z każdej obrzydliwości wydalonej z gardzieli Palikota, promowanie każdej zaplutej, nieprzytomnej tyrady Niesiołowskiego, każdego rechotu z „kartofla” – to wszystko sprawia, że klawiatury, kamery i mikrofony tego towarzystwa są dziś zachlapane krwią niewinnych ofiar. To „Wyborcza” z TVN-em i innymi pomniejszymi mediodajniami wręczyły Cybie pistolet i poszczuły na „Kaczora”.

Nie mam złudzeń. Nie wierzę, że w tych wyzutych z sumień łajdakach – tych wszystkich Czuchnowskich, Olejnikach, Kuczyńskich, Kuźniarach, ekipie „Szkła kontaktowego” i całej reszcie coś się obudzi, drgnie jakaś resztka poczucia przyzwoitości. Nie łudzę się, że dokonają jakiegoś rozliczenia, że przeproszą, że zdobędą się na chwilę autorefleksji. Zamiast tego, będą domagać się od reżimu któremu się wysługują ochrony należnej funkcjonariuszom państwowym, dającej komfort działania w ramach systemu kłamstwa.

Wszak nie na darmo nazywa się ich cynglami.

Gadający Grzyb

niedziela, 18 grudnia 2011

Nasi Wielcy Energetyczni Przyjaciele


Rosja wybuduje nam elektrownię atomową. I most energetyczny z Kaliningradu na dokładkę.


I. Przyjaciel

Rosja nas lubi. Rosja potrafi być konkurencyjna cenowo. Rosja to ostoja najnowocześniejszych i bezpiecznych technologii. Rosja kieruje się wyłącznie czysto biznesowymi względami. Zatem Rosja wybuduje nam elektrownię atomową. I most energetyczny z Kaliningradu na dokładkę. Po co nam jakieś żabojady, amerykańce, czy koreańskie żółtki, skoro życzliwy sąsiad, gotów nam zawsze nieba przychylić, jest pod bokiem. Wszak przychyla nam nieba w kwestiach gazowych i to za rozsądną cenę od lat. Granice cenowego rozsądku, oczywiście, wyznacza sam Przyjaciel, taki już z natury jest uczynny, a naszym Przywódcom zostaje tylko przełożyć ów rozsądek na odpowiednio gładką frazę, jak ta wicepremiera Pawlaka o „korzystnej formule cenowej”. Ropę też nam sprzedają, podobno bardzo tanio i niezawodnie, no chyba, że zepsuje się akurat rurociąg do Możejek, ale przecież to na Litwie. Poza tym, jak sprzedamy im Lotos, to ho-hoo – energetyczna przyjaźń nam rozkwitnie niczym w drugim, bardziej dochodowym RWPG.

No to niech nam postawią tę atomówkę, skoro chcą, co nie?

II. Pstryczek – elektryczek, cd.

Powyższe streszczenie dobrosąsiedzkich stosunków z naszym Wielkim Energetycznym Przyjacielem ma szansę znaleźć swe potwierdzenie w postaci wybudowania przez wielce przyjazny koncern Rosatom elektrowni atomowej w Polsce. Cóż, skoro pragnie tego nasz Wielki Energetyczny Przyjaciel, to nie wypada odmówić, bo przyjaźń – rzecz bezcenna, zatem na szwank nie będziemy jej wystawiać, tym bardziej, że ci, którzy do brużdżenia byliby skłonni, albo szczęśliwym trafem zeszli poniżej 100 metrów, dzięki czemu polskie państwo zdało egzamin, albo nie mają dziś nic do gadania poza jałowym pomstowaniem z sejmowej trybuny, czy wyjęzyczaniem się na blogach.

Żeby nam było w tym przyjacielskim uścisku jeszcze bardziej cieplutko i przytulnie warto nadmienić (o czym pisałem już wcześniej TUTAJ i TUTAJ w notkach z serii „Pstryczek- elektryczek”), o planowanym moście energetycznym z Bałtycką Elektrownią Jądrową powstającą w Kaliningradzie, który to most jest obecnie na etapie prac studyjnych, powstać zaś może do 2015 roku o czym proudly zawiadomił nas w listopadzie przedstawiciel „Rosatomu" i szef projektu budowy Bałtyckiej Siłowni Atomowej Siergiej Bajarkin. Wprawdzie PGE zaznacza, że „nie kontynuuje rozmów biznesowych z rosyjską firmą Inter RAO na temat możliwości zakupu energii elektrycznej z Kaliningradu” (cyt. za rp.pl), ale zapytajmy retorycznie kto tu rządzi: Leon czy jego dzieci? Tym bardziej, że prezes Tauronu, imć Dariusz Lubera a propos importu energii od naszego Północnego Sąsiada podkreślił, że „Nie należy tu mieć żadnych uprzedzeń”.

Uprzedzenia, jak wiadomo, to w biznesie grzech niewybaczalny, a w kontaktach z przyjaciółmi w szczególności, zatem PGE już jęła się tej brzydkiej przywary pozbywać. Na początek więc Polska Grupa Energetyczna wyciągnęła Rosjanom z tyłka uwierającą zadrę w postaci naszego partnerstwa z Litwinami i „podjęła decyzję o zawieszeniu swojego zaangażowania w budowę elektrowni jądrowej w Visaginas na Litwie”. To ta sama elektrownia, w oparciu o którą nafaszerowany uprzedzeniami rząd Jarosława Kaczyńskiego chciał tworzyć inny most energetyczny, Alytus-Ełk. Most, dodajmy, z gruntu niesłuszny i zatruwający dobrosąsiedzkie stosunki ze słowiańskimi braćmi z Kaliningradu. Nic więc dziwnego, że wreszcie rozstano się bez żalu z tym kaczystowskim pomysłem, tym bardziej, że o ekologiczne konsekwencje wybranej przez Litwinów technologii niezwykle troska się przyjazny Rosatom, stwierdzając ustami Siergieja Bojarkina: „(…) mamy prawo zadawać pytania o skutki jej zastosowania. I na pewno je zadamy”. Rosatom przemówił, sprawa zamknięta, a kto by siał wątpliwości, ten nie zna się na przyjaźni i stosunkach.

III. „Zielona wyspa” pod młotek

Nie możemy również zapomnieć o naszych innych Energetycznych Przyjaciołach, którzy chętnie wykupią od nas elektrownie, byśmy nie musieli się zamartwiać ich obsługą, modernizacją i widmem blackoutów. Warszawiacy – klienci RWE Stoen - na ten przykład już się nie zamartwiają, tylko płacą wesolutko zawyżone rachunki – wrrróć! - co też ja gadam, oszołom nieszczęsny. Warszawiacy płacą rachunki obliczone w ramach „rozsądnej formuły cenowej” i zanoszą się płaczem ze szczęścia, zaś koncern RWE naszego Zachodniego Energetycznego Przyjaciela zanosi się dobrodusznym, teutońskim śmiechem. Może tylko Gromek Czempion się nie uśmiecha, bo o coś tam go ostatnio szarpią, ale nie ma strachu, zaskórniaków odłożonych na szwajcarskim koncie jako dodatek do generalskiej emeryturki mu nie ruszą. A i koncernu RWE, należącego do naszego Zachodniego Energetycznego Przyjaciela nie tkną małym palcem, bo to przecież głupio tak się czepiać o jakieś nieistotne prywatyzacyjne zaszłości.

Osobiście jestem ciekaw, jak bez Gromka Czempiona poradzi sobie nasze państwo z planowaną na pierwsze półrocze 2012 roku prywatyzacją poznańskiej Enei oraz Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin. Łączna wartość transakcji ma wynieść 7,2 mld złotych. Do tego należy dodać jeszcze elektrownię wodną w Nidzicy, którą nasz nie-rząd uparł się opchnąć Czechom za 200 mln złotych. Zwłaszcza po ostatniej, groszowej w skali budżetu państwa kwocie, widać wyraźnie na jakim rozpaczliwym musiku się znaleźliśmy, jak musimy ciułać grosik do grosika by spłacić rachunki za ostatnie cztery lata „zielonej wyspy”. Zapewne niebawem dowiemy się o sprzedaży zapory w Solinie. Razem z zielonymi wzgórzami opiewanymi w znanym szlagierze.

„Zielona wyspa” idzie ze szczętem pod młotek i potrzeba tu całej gromady niekoniecznie krajowych Gromków do obsługi licytacji, ale nic to, Gromków ci u nas dostatek. O tym, że dajemy radę świadczy fakt, że stać nas na dofinansowanie MFW, a gdyby zabrakło cyferek w zapisach z rezerwy rewaluacyjnej NBP na „poręczenie”, to odda się coś jeszcze w pomocne ręce przyjaznych kontrahentów i tym sposobem ugruntuje się nasza „mieżdunarodna” wiarygodność. Wiarygodność budowana na sprzedaży z pocałowaniem ręki ostatniej koszuli, którą to koszulę wraz z gaciami nasi wypróbowani partnerzy odkupią, a następnie miłosiernie będą nam wypożyczać ten sam przyodziewek z rozsądnie obliczoną marżą, byśmy nie świecili gołą rzycią w eleganckiej Europie.

Widać zatem jak na dłoni, że otoczeni jesteśmy energetycznym przyjaciółmi i nie powinniśmy się martwic o przyszłość – ba, wszelkie głosy obawy z definicji lokują krytykantów w gronie destrukcyjnych oszołomów godzących w stosunki i sojusze. A godzenie w stosunki w naszych postępowych czasach jest, jak wiemy, faszyzmem. Wracając na chwilę do atomu zapytałbym może nieśmiało, gdzie są rozmaici „zieloni”, którzy w innych razach potrafią być tak głośni i elokwentni, ale najwyraźniej zaprzątnięci są obecnie zwalczaniem imperialistycznego wymysłu w postaci gazu łupkowego. Odeślę więc tylko do bajek Krasickiego, który pisywał różne ucieszne historyjki o zajączkach i jagniątkach – ze szczególnym uwzględnieniem zakończeń, tym bardziej, że i okres historyczny w którym owe rymowanki powstawały zaczyna wyglądać coraz bardziej znajomo.

Gadający Grzyb

wtorek, 13 grudnia 2011

Trzydziesty Trzynasty



Dziś, gdy mija trzydziesta rocznica wypowiedzenia wojny polsko-jaruzelskiej, stwierdzić należy, iż owa wojna bynajmniej się nie skończyła.


I. Kremlowski namiestnik

Mamy kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego zroszoną potokiem cynizmu, wydalonym przez chwiejącego się nad grobem czerwonego starca. Tym razem cynizm ów przybrał formę listu, w którym sowiecki generał w polskim mundurze na jednym oddechu przeprasza i stwierdza, że po raz drugi zrobiłby to samo.

Nie wątpię, że zrobiłby. Cała jego biografia, tak klarownie przedstawiona chociażby w filmie „Towarzysz generał” jasno wskazuje, że ten kremlowski namiestnik zaprzedany był swym mocodawcom w stopniu przekraczającym granice zwykłego karierowiczowskiego służalstwa. Należał do NICH i do komunizmu całym swym jestestwem, od chwili, kiedy został skutecznie złamany przez syberyjskie doświadczenia. Od tamtej pory „kwestia polska” miała dla tego człowieka wartość o tyle, o ile mogła być spożytkowana jako część składowa „nierozerwalnych sojuszy”. W momentach gdy „kwestia polska” sojuszowi z Sowietami zagrażała, towarzysz generał wiedział co robić – należało podejmować „dramatyczne decyzje”, spowodowane, oczywiście, „wyższą koniecznością” i strzelać do ludzi. I towarzysz namiestnik te decyzje podejmował. W ten sposób pojmował bowiem komunistyczny patriotyzm, przez którego pryzmat patrzył na swoje służbowe powinności.

Tak właśnie należy rozumieć frazę: „Gdybym w identycznych okolicznościach miał dziś decydować, uczyniłbym to samo”. Takie jest jej niewypowiedziane przesłanie, chyba że przyjmiemy, iż satrapę ogarnęła demencja i uwierzył we własną propagandę o wojnie domowej i groźbie wkroczenia „radzieckich”. Dla porządku przypomnijmy więc, że to on prosił o „zabezpieczenie” - interwencję sowiecką przeciw własnemu narodowi, gdyby coś poszło nie tak. To on, napotkawszy na jednoznaczną odmowę, zdecydował się zdusić „solidarnościową ekstremę” własnymi siłami. To on wreszcie, zadanie wykonał gorliwie i starannie – jak na zaufanego prymusa przystało.

I to on, gdy nadeszły inne wytyczne, zabrał się do przepoczwarzenia ustroju. Na bardziej zgodny z duchem epoki, gwarantując wpływy i dozgonną bezkarność wyznaczonym grupom „aparatu” – plus należytą pozycję dokooptowanym przy okrągłym stole świeżym sojusznikom i starym konfidentom, rekrutowanym przez generała Kiszczaka spośród „konstruktywnej opozycji”. Aby nowy ład spełniał zadekretowane wymogi pluralizmu.

II. Dwie biografie

Za każdym razem gdy myślę o dożywającym swych dni czerwonym starcu (acz, dla higieny, staram się nie myśleć o nim zbyt często) przychodzą mi na myśl słowa Andrzeja Gwiazdy, który powiedział (przytaczam sens wypowiedzi), że Syberia kształtowała dwa rodzaje ludzi: jedni wracali zahartowani jako nieprzejednani wrogowie nieludzkiego systemu i wszystkiego, co się z nim wiązało; inni przeciwnie – powracali złamani, stłamszeni, przekonani o sowieckiej wszechpotędze i bezsensowności oporu.

Ci drudzy stanowili gotowy materiał na „ludzi sowieckich” - niewolników niższej i wyższej rangi z zaszczepionym na stałe, nieusuwalnym genem poddaństwa.

Nie muszę chyba dodawać, że postaci Andrzeja Gwiazdy i Wojciecha Jaruzelskiego stanowią modelowe przykłady obu typów, co w zaistniałych warunkach siłą rzeczy jednego musiało popchnąć do heroicznego sprzeciwu, drugiego zaś wywindować na szczyty niewolniczej hierarchii, która ów sprzeciw dławiła.

Obecnie ten pierwszy ma za sobą lata zapomnienia, „wygumkowywania” z kart najnowszej historii, przyprawiania gęby oszołoma i życia na poziomie materialnym ofiar transformacji, w których imieniu zresztą nieugięcie występował - za co zapłacił wyznaczoną mu przez mainstream III RP cenę wzgardy. Ten drugi dożywa swych dni w spokoju i dobrobycie, otoczony czcią „aparatu” i wdzięcznością całego obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, dla którego stał się patronem lukratywnych przemian.

III. Niedokończona wojna

Dziś, gdy mija trzydziesta rocznica wypowiedzenia wojny polsko-jaruzelskiej, stwierdzić należy, iż owa wojna bynajmniej się nie skończyła. Stan wojenny był warunkiem koniecznym, by stłumić w zarodku odradzającą się polskość, rozumianą jako świadomość istnienia wspólnego dobra i wtłoczyć nadwiślański materiał ludzki na powrót w mentalne koleiny, że tak odwołam się do Ziemkiewicza – polactwa. Temu służyła mroczna dekada lat 80-tych. Bez niej niemożliwy byłby okrągłostołowy przekręt założycielski III RP i jego wszystkie patologiczne konsekwencje z obecną dyktaturą matołów włącznie.

Dlatego...

- rozumiejąc, czemu obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP zaprzągł wszelkie możliwe służby i środki, by patroni owego tworu polsko-podobnego zeszli do grobu bez orzeczenia o winie;

- rozumiejąc, iż jedyny realny wybór decydujący o przyszłych losach Polski przebiega między tymi, którzy (świadomie lub nie) wspierają długofalowe konsekwencje 13 grudnia roku 1981, a tymi którzy w owe założycielskie imponderabilia godzą;

- rozumiejąc, dlaczego hołubieni są jedni, a niszczeni drudzy - bez względu na deklarowane kwestie „programowe”, bo nie o „program” tu chodzi, tylko o coś znacznie głębszego;

- rozumiejąc wreszcie, że mamy przeciw sobie całą państwową machinę, wszystkie zasoby ludzkie i materialne pozostające we władzy jawnych i tajnych sieci wzajemnych powiązań;

…winniśmy zrobić wszystko, by ten dogorywający z poczuciem wygranej czerwony starzec nie zwyciężył. By nie zwyciężyło urągliwe przesłanie jego listu, powtarzające z dementywnym uporem zestaw propagandowych bredni.

By zwyciężyło przesłanie z gruntu odmienne. To, które kończy się słowami:

„Bądź wierny Idź”

 

Gadający Grzyb

wtorek, 6 grudnia 2011

Nowa podmiotowość Lewiatana


Nasze elity nader skwapliwie zrzucają dziś ze swych barków gniotący ciężar suwerenności, cedując ją na rzecz „nowego porządku w Europie”.


I. Od podmiotowości...

Swojego czasu jednym z nielicznych powodów dla których warto było włączyć TVP Kultura był program „Trzeci punkt widzenia” prowadzony przez zespół „Teologii Politycznej” w składzie Marek Cichocki, Dariusz Gawin i Dariusz Karłowicz. Panowie dywagowali na tematy międzynarodowe, cywilizacyjne, filozoficzne - w duchu z gruntu odmiennym od tego, do czego przyzwyczaili widzów stale dyżurujący w reżimowych mediodajniach salonowi „eksperci”. Jednym z wątków, który przewijał się podczas tych spotkań była kwestia podmiotowości rozumianej, nieco upraszczając, jako wewnątrzsterowność, co w kwestiach publicznych przekładać się winno na prowadzenie suwerennej polityki – tak wewnętrznej, jak i zagranicznej – takiej, w której państwo jest podmiotem, a nie bezwolnym przedmiotem reagującym jedynie na posunięcia głównych rozgrywających.

Oczywiście, w ramach czyszczenia TVP z „pisowców”, programu od dawna nie ma już na antenie, bo też było – przyznajmy – niewyobrażalnym skandalem, by raz w tygodniu w niszowym kanale pojawiała się trójka facetów analizujących rzeczywistość z pozycji odmiennych od intelektualno-politycznego mainstreamu III RP.

Przypominam to ze względu na słynny już artykuł Marka Cichockiego w „Rzeczpospolitej” („Nowy porządek w Europie”), którym to tekstem autor z ideą podmiotowości państwa polskiego się żegna. W telegraficznym skrócie: wychodząc od hobbesowskiego Lewiatana, Cichocki przychyla się do formuły nowego europejskiego porządku, w którym nośnikiem podmiotowości w miejsce państw stałby się jakiś twór wyłoniony z obecnego kryzysu. Jak bowiem inaczej rozumieć zdanie: „Jedyną odpowiedzią jest dzisiaj, jak się zdaje, autorytatywnie, choć praworządnie zarządzany obszar rozwoju i stabilności, którego projekt już kreśli le Groupe de Francfort.”

Innymi słowy, należy pożegnać się z podstawowymi atrybutami suwerenności na rzecz jakiejś formuły „praworządnego autorytaryzmu” – w imię stabilizacji i zażegnania widma ogólnoeuropejskiego chaosu.

II. ...do Grupy Frankfurckiej

Kilka słów o „Grupie Frankfurckiej”, która ma nam ten „nowy porządek” urodzić. Otóż, jest to nieformalne ciało nieoczekiwanie powołane do istnienia 19 października, podczas spotkania eurodecydentów w gmachu frankfurckiej Starej Opery. W jego skład wchodzą:

- Angela Merkel (kanclerz Niemiec),

- Nicolas Sarkozy (prezydent Francji),

- Jean-Claude Juncker (szef eurogrupy – państw strefy euro),

- Christine Lagarde (dyrektor zarządzający Międzynarodowego Funduszu Walutowego),

- José Manuel Barroso (przewodniczący Komisji Europejskiej),

- Herman Van Rompuy (przewodniczący Rady Europejskiej),

- Mario Draghi (prezes Europejskiego Banku Centralnego),

- Olli Rehn (komisarz UE ds. gospodarczych i walutowych).

Podczas listopadowego szczytu G-20 w Cannes członkowie tejże grupy nazywanej „ósemką trzymającą władzę”, bądź wręcz „politbiurem” chodzili już z plakietkami „GdF” („Groupe de Francfort”). Pierwszymi zauważalnymi posunięciami były: utrącenie wierzgającego i grożącego referendum premiera Grecji Jeorjosa Papandreou, oraz – dotąd niezatapialnego – premiera Włoch, Silvio Berlusconiego. W ich miejsce powołano „swoich ludzi” - technokratów: Lukasa Papademosa (były członek zarządu EBC) i byłego eurokomisarza Mario Montiego.

Cechą charakterystyczną nowego „politbiura” jest jego niedemokratyczny charakter: tylko Merkel i Sarkozy pochodzą z wyboru, reszta to przedstawiciele europejskiej kasty dygnitarsko-urzędniczej, co stanowi swoiste usankcjonowanie kierunku w którym od dawna podąża Unia Europejska. Kolejna rzecz warta odnotowania, to fakt, iż owe „politbiuro” funkcjonuje obok jakichkolwiek formalnych przepisów czy umów międzynarodowych, z Traktatem Lizbońskim włącznie. Liczą się wyłącznie „dogadane” uzgodnienia, którym następnie nadaje się prawny pozór – wszak zmiany rządów Włoch i Grecji dokonały się de lege artis – rekami tamtejszych parlamentów!

Ciało to skupia potężną władzę, zdolną obalać niewygodnych przywódców i kreować nowych, posłuszniejszych. Jest ono zarazem formą przypieczętowania niemieckiej dominacji w Europie - to przemówienie kanclerz Merkel skarżącej się, że „wszystko dzieje się zbyt wolno” stało się impulsem do powołania Grupy i to Merkel (z koncesjami na rzecz Sarkozy'ego, żeby sprawy szły gładko) wyznacza polityczne cele dla „frankfurckiego” gremium. W ten oto sposób struktury międzynarodowe (unijne plus MFW) stają się machiną wzmacniającą niemiecką „miękką hegemonię” polityczno-gospodarczą w Europie.

III. Podmiotowość Lewiatana

Marek Cichocki zauważając w swym tekście, że kraje południa Europy nie mają wyboru, troska się zarazem czy Wielka Brytania i kraje skandynawskie zaakceptują „nowy stan rzeczy”. Stwierdza ponadto, że „Trudno także obecnie precyzyjnie powiedzieć, co nowy stan będzie oznaczał dla takich krajów jak Polska, a szerzej dla całej Europy Środkowej.” Doceniam żart, bo nie wierzę, by tak wytrawny znawca stosunków międzynarodowych mając przed oczyma przytoczone wyżej przykłady z odwołaniem premierów formalnie suwerennych krajów nie orientował się co do istoty nowego ładu, któremu będziemy z woli Grupy Frankfurckiej podlegali. I formuła prawna, którą ów „praworządny autorytaryzm” przybierze będzie doprawdy bez znaczenia.

W tym kontekście groteskowo brzmią nerwowe połajanki zawarte w jego odpowiedzi na oświadczenie Jarosława Kaczyńskiego o „nieumiejętności odróżniania bieżącej polityki partyjnej od refleksji intelektualnej”, a także zaklinanie, że nie opowiada się „za koniecznością podporządkowania Polski Niemcom”. Wiele tu po obu stronach goryczy narastającej od czasu niepotrzebnego „wywrócenia” przez Jarosława Kaczyńskiego linii przedlizbońskich negocjacji, które jako „szerpa” prowadził w imieniu polskiego rządu Cichocki (szło o system pierwiastkowy), a która wylała się ostatecznie przy okazji późniejszego rozłamu w PiS i powstania popartego przez „Teologię Polityczną” m.in. ze względów środowiskowych PJN-u.

Niemniej, abstrahując od tych animozji, nie sposób nie zauważyć, iż owa „polityczno-filozoficzna refleksja”, którą uraczył nas na łamach „Rzepy” redaktor „Teologii Politycznej”, przełożona na wymiar praktyczny oznaczać musi scedowanie podmiotowości państw członkowskich (w tym Polski) na rzecz pan-europejskiego Lewiatana. Lewiatana, który obecnie ma oblicze Grupy Frankfurckiej, a którym politycznie kręcić będą właśnie Niemcy, nikt inny – i to niezależnie od spisanych na papierze traktatowych reguł.

IV. Sikorski mówi Grupą Frankfurcką

W kontekście opisywanych tu europejskich „tryndów” trzeba jeszcze wspomnieć o zwieńczającym symbolicznie polską europrezydencję berlińskim wystąpieniu Radosława Sikorskiego. Otóż nie było to żadne „ponaglenie Angeli Merkel” do niezbędnych reform, jak chce „Wyborcza”, która przekraczając wszelkie granice błazenady obwieściła, iż „Europa mówi Sikorskim”. Nie. To Sikorski mówi Grupą Frankfurcką. Mówi to, kultywując linię „pozostawania w głównym nurcie europejskiej polityki”, która sprowadza się w praktyce do wyczuwania wiatrów i przyswajania kolejnych „mądrości etapu”.

Sikorski w Berlinie zgłosił akces swojego środowiska politycznego do „nowego ładu” - złożył gwarancję, że jego opcja polityczna będzie gorliwie i lojalnie ów wykuwający się porządek wspierać – w zamian za życzliwy patronat i może jakieś euro-konfitury dla wiernego Donalda i Radosława. Tak należy to czytać. Jest to gorliwość w pełni zrozumiała. Wszak obecna dyktatura matołów zadłużyła kraj w stopniu umożliwiającym „ósemce trzymającej władzę” zdmuchnięcie każdej ekipy w trybie natychmiastowym, co nawiasem mówiąc, marnie wróży wszelkiej patriotyczno-niepodległościowej opozycji, nawet jeśli jakimś cudem uda się jej przejąć rządy w naszym kraju. Kraju, którego elity tak skwapliwie zrzucają dziś ze swych barków gniotący je ciężar suwerenności.

Gadający Grzyb

Na podobny temat: „W uścisku Merkozy'ego”

niedziela, 4 grudnia 2011

Zero autorefleksji


Funkcjonariusze mediodajni chcą zagwarantować sobie prawo do bezkarnego szczucia, kłamania i obrażania. Dajcie im to!


I. Medialny immunitet

Dni mijają, a ja – biedny żuczek – wciąż nie wiem, czy kwiat naszego narodu, dziennikarze znaczy się, otrzymają tę ekstraordynaryjną ochronę prawną podczas pełnienia obowiązków, nomen omen, służbowych, czy też nie. Przypomnijmy, iż państwo gryzipiórkowstwo skupione w Press Club Polska zażądało ni mniej ni więcej, tylko wprowadzenia przepisów chroniących pracowników mediów w stopniu analogicznym do ochrony przysługującej funkcjonariuszom państwowym. Z kolei Stowarzyszenie Twórców Obrazu Telewizyjnego skupiające operatorów i realizatorów telewizyjnych zapragnęło spotkania z Komendantem Głównym Policji i szefem MSWiA, zapowiadając jednocześnie, że zwróci się do wszystkich świętych (prezydenta, premiera, marszalicy Sejmu, szefów klubów parlamentarnych i kogo tam jeszcze) o podjęcie „zdecydowanych działań prawnych umożliwiających bezpieczne, a jednocześnie rzetelne i obiektywne wykonywanie zawodu” (cyt. za rp.pl, wytł. moje - GG). Wszystko z powodu obicia fizjonomii reportera Polsatu, spalenia wozów TVN-u 11 listopada i innych despektów na które Jaśnie Oświeceni narażeni są przy spotkaniu z ludnością autochtoniczną, kiedy tylko podetkną przed oczy kamery opatrzone logami swoich stacji, co każdorazowo powoduje u tubylców niezrozumiałe przypływy złej adrenaliny.

Innymi słowy, państwo ci domagają się bezkarności. Funkcjonariusze mediodajni chcą zagwarantować sobie prawo do niezakłóconego szczucia, kłamania i obrażania. Pragną swoistego medialnego immunitetu przed gniewem ludzi, których co dzień szkalują, ranią słowem i obrazem, w stosunku do których uprawiają permanentny medialny terror i nagonkę, jadowitą manipulację czy wręcz ordynarne kłamstwa.

Zero autorefleksji. Zero poczucia odpowiedzialności. Nie zmieniła tego ani tragedia smoleńska, ani mord polityczny w Łodzi. Skoro takie wydarzenia nie odcisnęły się na sumieniach funkcjonariuszy, to znaczy, że oni tych sumień zwyczajnie nie mają. Wolą zakazać okazywania wobec nich negatywnych emocji, strojąc się w szaty męczenników i układając na pluszowym krzyżu (tak, wiem z czyjej retoryki pochodzi to ostatnie sformułowanie). Żądają komfortu kłamstwa bez odpowiedzialności przed widzem, słuchaczem i czytelnikiem.

Co ciekawe, podobnych głosów ze strony „środowiska” nie było słychać, gdy pod namiotem Solidarnych 2010 brutalnie potraktowany został dziennikarz „Gazety Polskiej” - i to nie przez jakichś chuliganów, lecz przedstawicieli władzy publicznej - funkcjonariuszy Straży Miejskiej.

II. Miedziane czoła

„Poprosimy pana prezydenta, by potraktował tę sprawę priorytetowo, ponieważ powtarzające się ataki na dziennikarzy i pracowników mediów stanowią zagrożenie nie tylko ich osobistego bezpieczeństwa, ale mogą także zagrażać prawu obywateli do swobodnego dostępu do informacji" – to słowa Marcina Lewickiego z Press Clubu. Wszystko byłby OK, gdyby zmienić ostatnią frazę na „mogą także zagrażać prawu obywateli do swobodnego dostępu do propagandy". Miedziane czoła funkcjonariuszy nie znają wstydu. Żądają przywileju uprawiania propagandy pod osłoną prawa. W tym kontekście, domaganie się umocowania właściwego funkcjonariuszom publicznym i to raczej tym z resortów mundurowych, faktycznie ma jakieś logiczne podstawy. Dziennikarz wprost, bez żadnej krępacji, stanie się przedstawicielem władzy - w jednym szeregu z policjantem, czy funkcjonariuszem służb specjalnych. Charakterystyczne, że pragną tego żurnaliści z mediów proreżimowych, stanowiących immanentną część obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP i wysługujących się do obrzydliwości dyktaturze matołów. Teraz, za wysługę, chcą od swych patronów ochrony przed ludźmi, którzy w jedyny dostępny im sposób dają wyraz swemu sprzeciwowi wobec polityki „wbijania milionów gwoździ w milion desek”. Niby racja – wszak wart jest robotnik zapłaty swojej.

Oczywiście, państwo funkcjonariuszowstwo in spe, zapłonie oburzeniem (oni w ogóle mają skłonność do uniesień) gdy ktokolwiek wypomni im, że np. nie patrzą władzy na ręce. A w latach 2005 – 2007 to nie patrzyli? Jeszcze jak patrzyli! Z najwyższą odrazą patrzyli! I teraz patrzą również. Wpatrują się, mianowicie, w ręce władzy z należną czcią i szacunkiem, przy okazji tychże rąk całowania.

Ciekawostka na marginesie – zaostrzenia prawa i nadzwyczajnego traktowania domagają się ci, którzy na co dzień nader skłonni są do powtarzania abolicjonistycznych bredni o tym, że kara „nie odstrasza”, że liczy się nieuchronność a nie surowość itd. Jak widzimy, gdy strach zajrzał im do d...y, nagle zaczęli gardłować pod zupełnie innym kątem, z innych pozycji i w odmiennym kierunku.

III. Dajcie im mundury!

Zła wiadomość, wyrobnicy systemu kłamstwa – będzie jeszcze gorzej i żadne obostrzenia prawne tego nie zmienią. Pisałem o tym niedawno, ale powtórzę: w 2006 roku, podczas zamieszek w Budapeszcie, jednym z obiektów będących celem ataków demonstrantów był budynek tamtejszej państwowej telewizji - tuby rządzącej wówczas postkomuny. Obecnie mamy wszelkie warunki po temu, by przy jakiejś okazji posypało się szkło w siedzibach kreatorów rzeczywistości na Czerskiej i Wiertniczej. I to raczej prędzej niż później.

Kończąc, pozwolę sobie na przyłączenie się do apelu medialnych środowisk, które ostatnio tak wybitnie zasłużyły się dla urabiania zbiorowej świadomości społeczeństwa przy okazji Marszu Niepodległości, wypełniając swe podstawowe, leninowskie zadanie, którym jest, jak wiemy – organizatorska rola prasy. Dajcie im to! Niech dostaną tę ochronę skutkującą zaostrzonymi sankcjami w przypadku zelżenia pana dziennikarza słowem lub czynem. Niech wszystko stanie się jasne i dopowiedziane do końca, do ostatniej litery.

No i jeszcze jedno: kiedy zostanie rozpisany konkurs na wzory mundurów dla medialnych funkcjonariuszy? Żeby naród zawsze mógł poznać z kim ma do czynienia.

Gadający Grzyb