sobota, 27 kwietnia 2013

Żelazna logika III RP

Skazanie Sawickiej z punktu widzenia Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP stanowiłoby wysoce niebezpieczny precedens.

Kompletnie nie rozumiem oburzenia części blogerów i komentatorów z powodu uniewinnienia Beaty Sawickiej przez sąd apelacyjny. Wyrok ten przecież znakomicie wpisuje się w logikę III RP. Z punktu widzenia tejże logiki to raczej wyrok sądu pierwszej instancji skazujący panią Sawicką na 3 lata odsiadki był jakimś niezrozumiałym, bulwersującym i - powiedzmy sobie szczerze - nieodpowiedzialnym wyskokiem.

W związku z tym mam pewną teorię. Otóż sąd pierwszej instancji rozpatrując sprawę najwyraźniej był jeszcze nie rozgrzany. Ot, coś chwilowo zacięło się w trybikach systemu i stąd kuriozalny wyrok. Natomiast sąd apelacyjny, gdy trafiła już do niego sprawa, został rozgrzany w stopniu wystarczającym - również od strony doboru składu orzekającego - i wydał wyrok w poczuciu odpowiedzialności za „demokratyczne państwo prawne".

No bo, pomyślmy tylko - do czego by to doszło, gdyby eks-posłankę PO skazano prawomocnym wyrokiem za łapownictwo? Takie orzeczenie z punktu widzenia Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP stanowiłoby wysoce niebezpieczny precedens. Dziś Sawicka, a kto wie, na kogo trafiłoby innym razem? Toteż nic dziwnego, że niezawisły sędzia Rysiński niczym ów policmajster z petersburskiej anegdoty Telimeny „powinność swej służby rozumiał" i wydał wyrok z gruntu słuszny i na czasie, po linii i na bazie.

Warto również odnotować wskazanie nieubłaganym palcem niezawisłego wymiaru sprawiedliwości prawdziwego winnego - czyli CBA, którego „stalinowskie metody" czujnie napiętnował już sędzia Tuleya, co zapewne jest wstępem do ostatecznego rozliczenia „zbrodni IV RP". Zgodnie bowiem z żelazną logiką III RP, każdy kto śmie naruszyć fundamentalną zasadę „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych" musi ponieść przykładne konsekwencje, by nikomu w przyszłości podobne pomysły nie wpadły już do głowy. Poza tym, skoro lemingom nie już czego „wrzucić do michy", to przynajmniej władza zafunduje im igrzyska.

No, a teraz nacieszmy się jeszcze w poczuciu dokonanej sprawiedliwości materiałem dowodowym, który w niewczesnym zamyśle „pisowskich siepaczy" miał obciążać posłankę Sawicką, a który jak sądzę, rychło stanie się koronnym dowodem przeciw CBA. Już tam niezależna prokuratura do spółki z sędziami Rysińskim, Strzelecką i Mrozik-Sztykiel o to zadbają. By żyło się lepiej! Rzecz jasna tym, którym z racji przynależności do kasty właścicieli III RP jest to pisane.

 

 

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 25 kwietnia 2013

Czarne oceany prof. Hartmana

„Bioetyka” - przynajmniej w laickim wydaniu – zajmuje się obecnie wynajdywaniem moralnego uzasadnienia dla kolejnych szaleństw cywilizacji śmierci.

I. Certyfikat trzeźwości

Profesor Jan Hartman, który od czasu gdy został wiceprzewodniczącym loży B'nai B'rith jakoś tak dziwnie zhardział i co rusz poucza ciemnych autochtonów w kwestiach etyki, wziął się ostatnio za wystawianie certyfikatu trzeźwości Aleksandrowi Kwaśniewskiemu. Było to, jak pamiętamy, podczas imprezy inicjatywy Europa Plus, która miała być wesołym lewicowym spędem, a za sprawą ostrego nawrotu choroby filipińskiej eks-prezydenta skończyło się czymś w rodzaju „Kac Wawa”. I tu pan profesor poczuł się w obowiązku ratować sytuację poprzez wystosowanie publicznego zapewnienia, że przez dwie godziny siedział z Aleksandrem Kwaśniewskim „twarzą w twarz” przy „wodzie mineralnej” i ten miał być „trzeźwy jak dziecko” - co stoi w jaskrawej sprzeczności z tym co wszyscy widzieli w trakcie konferencji prasowej.

Przyznam się, że w pierwszej chwili naszło mnie brzydkie podejrzenie, że szacowny pan filozof specjalizujący się w zagadnieniach bioetycznych zwyczajnie kłamie w żywe oczy. Może zresztą został oddelegowany, żeby pilnować Kwaśniewskiego by ten się nie nawalił i nie narobił poruty, a teraz stara się wyłgać z niewykonanego zadania, jednak po namyśle dochodzę do wniosku, że między jego słowami, a stanem byłego prezydenta nie musi być sprzeczności. Wyobraźcie sobie bowiem, że spędzacie bite dwie godziny sam na sam z profesorem Hartmanem. Któż po takim doświadczeniu nie pognałby natychmiast na kilka głębszych?

II. Czarne oceany

Zapytacie może, dlaczego Kwaśniewski po tete-a-tete z Janem Hartmanem musiał, ale to zwyczajnie musiał się zalać i po co ja w ogóle wyciągam tę dość już przebrzmiałą historię? Ano dlatego, że praźródło całej kompromitacji znajduje się w poglądach głoszonych przez pana profesora, które z biegiem czasu formułowane są coraz śmielej i bardziej dosadnie, zaś dzięki temu iż pan ten robi od pewnego czasu za dyżurnego „autoryteta” od bioetyki, jego poglądy zakorzeniają się w debacie publicznej.

Najpierw jednak mała dygresja. Otóż genetyczne manipulacje, eugenika, kontrola urodzeń na masową skalę i związane z tym różnorakie skutki znajdują się nie od dziś w polu zainteresowania literatury science fiction. W tym kontekście warto wspomnieć o klasycznym opowiadaniu Philipa K. Dicka „Przedludzie” gdzie opisano możliwość dokonywania aborcji do 12 roku życia, albowiem Kongres w demokratycznym głosowaniu uznał, iż dopiero wtedy dusza wstępuje w ciało, co można poznać po tym, że dziecko w tym mniej więcej okresie nabywa zdolność przyswojenia algebry.

Na naszym podwórku podobną problematykę poruszył Marek S. Huberath w opowiadaniu „Kara większa”, nieco później zaś Jacek Dukaj w powieści „Czarne oceany”, przy której na chwilę się zatrzymam. W świecie Dukaja mamy do czynienia z rozdzieleniem seksu i prokreacji – dzieci klas uprzywilejowanych powstają niemal wyłącznie w wyniku sztucznego zapłodnienia, zaś ich genotyp jest „rzeźbiony” zgodnie z obstalunkiem zgłoszonym przez „rodziców” - mamy więc „fenoaryjczyków”, „fenoafrykanów”, „fenoazjatów” i tak dalej. Maluchy rozwijają się od zarodka w specjalnych inkubatorach, zaś akty płciowe między ludźmi regulowane są przez ściśle sformalizowane rytuały i przebiegają pod nadzorem rejestratorów wyspecjalizowanych kancelarii, które wszystko nagrywają dla celów dowodowych, by uniknąć pozwów o gwałt, molestowanie czy urażenie uczuć i związanych z tym rujnujących odszkodowań.

III. Prewencyjna eugenika profesora Hartmana

Pisarze S-F rzecz jasna konstruują tego typu ponure obrazy w celach ostrzegawczych – mówią nam „nie idźmy tą drogą”, bo w ostatecznym rozrachunku zafundujemy sobie piekło na Ziemi. Proszę sobie jednak wyobrazić, iż podobne wizje to dla prof. Hartmana sam miód i cymes. Oto bowiem w krążącej po sieci rozmowie z Grzegorzem Miecugowem z cyklu „Inny punkt widzenia”, pan profesor-bioetyk rozsnuwa przed nami świetlaną perspektywę prokreacji poddanej „kontroli etycznej” w ramach „eugeniki prewencyjnej”, która mocą postępowego determinizmu ma stać się powszechnym standardem.

Oddajmy głos profesorowi (cytaty podaję za redakcją Marzeny Nykiel):

„Jeśli człowiek może coś poddać regulacji i swojej władzy racjonalnej, to prędzej czy później tak się stanie. Będzie uważane za coś niemoralnego i niewłaściwego zdawać się na przypadek. W prokreacji prawdopodobnie ustali się etyczny standard, że prokreacja powinna być odpowiedzialna, a więc przebiegać pod kontrolą etyczną. (...) Nie ma żadnej oczywistości moralnej na rzecz przewagi moralnej którejkolwiek strony alternatywy: prokreacji całkowicie dowolnej, zdanej na przypadek i prokreacji ograniczonej i kierowanej. Nie ma tu żadnej oczywistej intuicji moralnej, że jedno jest lepsze od drugiego. Sądzę, że taka eugenika prewencyjna stanie się za jakiś czas standardem, a poza tym, ludzie mogąc wpływać na cechy swojego potomstwa, co najmniej na płeć, a pewnie na różne inne cechy, być może będą się na to decydować, chociaż może się to nam nie podobać.”

I dalej:

„To nam się wydaje próżne i paskudne, ale trzeba odróżnić swoje intuicje, czy jakieś odczucia, czy wrażenia od porządku przewidywania. Możemy przewidywać, że to przestanie być w wielu kręgach uważane za niewłaściwe, niestosowne, małoduszne, małostkowe i że ludzie się będą na to decydować, i że będzie przybywać ludzi udoskonalonych genetycznie. Nadal jeszcze ludzi. Może w przyszłości także istot, które będą bardziej zmanipulowane genetycznie, nie będą podpadały pod gatunek człowieka. Z tym też się musimy liczyć, w końcu gatunek ludzki istnieje niedługo”.

Proszę zwrócić uwagę, że o ile w „Czarnych oceanach” Dukaja mieliśmy jednak do czynienia z pewnym marginesem swobody, bo genotyp potomstwa „rzeźbiono” zgodnie z wytycznymi rodziców, którzy nie musieli pytać nikogo o zgodę, to u Hartmana mamy lekko tylko zawoalowaną zapowiedź czystego totalniactwa – do tego bowiem sprowadzają się zapowiedzi „kontroli etycznej” prowadzącej do „prokreacji ograniczonej i kierowanej” w ramach „prewencyjnej eugeniki”. Podobnie u Dicka, o zamordowaniu dziecka decydowali jednak rodzice, państwo zaś pełniło rolę, powiedzmy, „usługową” realizując zlecenie zabójstwa. Krótko mówiąc, wizja pana bioetyka przerasta mroczną wyobraźnię pisarzy – to ci umysł!

Nietrudno też zgadnąć, iż sam pan profesor czuje się niejako w naturalny sposób predestynowany do pełnienia roli nadrzędnej w całym tym frankensteinowskim z ducha interesie – jako ober-nadzorca i prorok wyznaczający „etyczne standardy” regulowanej prokreacji. Regulacji takowej będą przecież w praktyce strzegły jakieś omnipotentne struktury państwowe z samym panem profesorem, bądź jego intelektualnymi wychowankami na czele.

Nasuwa się przy okazji również szerszy wniosek – taki mianowicie, iż cała ta „bioetyka” - przynajmniej w laickim wydaniu – zajmuje się obecnie wyłącznie wynajdywaniem moralnego uzasadnienia dla kolejnych szaleństw cywilizacji śmierci. Tak kończy się duchowe wykorzenienie. A wydawałoby się, że z racji etniczno-kulturowych Hartman powinien mieć dobrze przyswojoną legendę o golemie wraz z nauką dotyczącą konsekwencji tego typu zabaw.

***

No i teraz powiedzcie sami – jeżeli prof. Hartman bawił Aleksandra Kwaśniewskiego przez dwie godziny tego typu prometejskimi wizjami, to czy można mieć pretensje, że ten po wszystkim musiał się napić? Nie każdy ma odporność Grzegorza Miecugowa, który wysłuchiwał profesora z kamienną twarzą. Zrozummy człowieka...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/post-natalni-przedludzie

http://niepoprawni.pl/blog/287/kill-hartman

niedziela, 21 kwietnia 2013

Strach i pogarda Zbigniewa Kowalskiego

Żarliwe, antysmoleńskie świergolenie Preisnera jest świadectwem dojmującego strachu, który go przeżera na samą myśl, ze mógłby zostać uznany za – o zgrozo – „pisowca”.

Pan Zbigniew Kowalski z Bielska-Białej postanowił złożyć antysmoleńskie wyznanie wiary, którego nie omieszkała nagłośnić niezawodna w takich razach „Wyborcza” do spółki z TokFM. Pan Kowalski, który niegdyś w ramach profilowania kariery postanowił przyjąć nazwisko „Preisner” obwieścił, iż nie zamierza być wycieraczką PiS-u, że sobie nie życzy by kojarzono go z sektą smoleńską i zamachem, a tak w ogóle, to pójdzie do sądu, bo na rocznicy pogrzebu pary prezydenckiej puszczono jakiś jego kawałek, a w każdym razie tak powiedzieli mu jego znajomi, „którzy to słyszeli na rogu Rynku i ul. Grodzkiej”.

Czy PiS puścił nagranie, czy nie – trudno orzec, bo organizatorzy zaprzeczają. Ja jednak ciekaw jestem, czy pan Zbigniew „Preisner” Kowalski rozstawiał swych współpracowników zawczasu, czy też przyszli sami z siebie, by z bezpiecznej odległości pofilować sobie na „moherów” i pozapowietrzać się we własnym, elitarnym i wielce krakówkowym gronie, że do czego to panie szanowny doszło – aby tu w Krakowie (w KRAKOWIE!) takie rzeczy...

***

Jak by to mogło wyglądać? Ano, może tak:

- Proszę spojrzeć, Smoleńskie oszołomy otwarcie gromadzą się na Rynku, panie profesorze – wstydu nie mają! - Tak, tak, panie mecenasie, kiedyś byłoby to nie do pomyślenia... Faszyzm i antysemityzm, chamstwo i drobnomieszczaństwo... Żeby jeszcze gdzieś w domu, po kryjomu, ale tak otwarcie, na polu? - Takie czasy, kiwa na to głową pan profesor, takie czasy – nie dla ludzi z naszej klasy... - A cóż to oni z głośników puszczają? Czy aby to nie kawałek naszego Zbyszka? - Jakiego Zbyszka, panie mecenasie? - Ano, tego Kowal... to jest, Preisnera, co sobie od małżonki takie światowe nazwisko obstalował? No wie pan, panie profesorze, ten militarystyczny, o zbrojeniach – o, mam - że trzeba zbroić się w milczeniu? - Czy może to być? Ja już trochę przygłuchy, ale może ma pan pod ręką jakiś dyktafonik, panie mecenasie? - A mam, od czasu gdy Adaś tego, rozumie pan, koszernego nagrywał, to się nie rozstaję, no i jest jak znalazł... - To włączaj, pan, włączaj! A potem do Zbyszka, pędzikiem!

No a potem poszło z górki. Pan Zbyszek, niegdyś z prowincjonalnej Bielsko-Białej, a obecnie z elitarnego Krakowa, otrzymał nagranie okraszone troskliwym zapytaniem, czy on aby, tego, no – nie doszlusował czasem do oszołomów od Smoleńska i w związku z tym nie został faszystą. A może do głosu doszły chamskie korzenie i trzeba będzie objąć pana kompozytora towarzyską anatemą? - Ależ skądże, panie profesorze, panie mecenasie – ukradli, zawłaszczyli i sponiewierali! Ja zawsze z wami, z nimi – nigdy, nic! - No to lećże Zbyszku do mediów, prostuj i odkręcaj – biegusiem! Bo jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że nie jesteś człowiekiem inteligentnym i na poziomie...

***

Nie męczyłbym na tę całą żenadę klawiatury, gdyby zachowanie pana Kowalskiego vel Preisnera nie było tak arcyboleśnie typowe dla „ludzi zdolnych jedynie do naprzemiennego odczuwania strachu i pogardy” – jak charakteryzuje elity III RP (za Jerzym Dobrowolskim) Rafał Ziemkiewicz. Przy czym warto zauważyć, iż pan Kowalski osiągnął tu nowy poziom: on mianowicie odczuwa „strach i pogardę” nie „naprzemiennie” lecz jednocześnie, naraz. O głębokiej pogardzie dla pisowskiego, prowincjonalnego motłochu świadczy każde wypowiedziane przez niego słowo. (cyt. „- Oświadczam publicznie: nie jestem żadnym wyznawcą religii smoleńskiej, nic mnie z tą grupą ludzi nie łączy. Nie jestem żadnym oszołomem, który wierzy w jakiś zamach i tak dalej...” (…) „nie zamierzam być wycieraczką PiS” (…) „komitet Obrony Paranoi”)

Ale to żarliwe, antysmoleńskie świergolenie w jedynie słusznym duchu jest zarazem świadectwem dojmującego strachu, który go przeżera na samą myśl, ze mógłby zostać przez swój krakówek do owego motłochu zaliczony, że mógłby zostać uznany za – o zgrozo – pisowca. Wówczas niejako z automatu przestałby być wielkim Preisnerem z Krakowa, a stałby się na powrót prowincjonalnym, pospolitym Kowalskim z Bielska-Białej. Taki upadek!

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

piątek, 19 kwietnia 2013

Organizacje pozarządowe jako agentura wpływu

Pozornie apolityczne organizacje mogą korumpować elity nominalnie suwerennego kraju, by realizować interesy swych mocodawców.

I. Pułkownik Putin... ma rację!

Od jakiegoś czasu tzw. „społeczność międzynarodowa” zapowietrza się z oburzenia na poczynania cara Władimira Władimirowicza Putina, który postanowił wziąć za twarz organizacje pozarządowe – zwłaszcza te, które finansowane są z zagranicy. „Siłowicy” robią kipisze w biurach, rekwirują twarde dyski, każą spowiadać się z dochodów i podatków – no, słowem, zgroza i rzecz nie do uwierzenia w „starych demokracjach”. Stary czekista uznał najwyraźniej, że „społeczeństwo obywatelskie” to wprawdzie wielce fajna rzecz dla międzynarodowego wizerunku i w ogóle, ale bez przesady i Rosja powinna paru pięknoduchom pokazać, że gołą d... nie nastraszą jeża, jak powiadają starzy knajacy. Ja oczywiście nie mam złudzeń, że zimnokrwisty satrapa nie robi tego w żadnym tam wzniosłym „interesie Rosji”, tylko w jak najbardziej przyziemnym interesie swoim i swojej czekistowskiej kliki, żeby mu się „raby” przypadkiem nie zbuntowały i nie urządziły jakiejś kolorowej rewolucji sponsorowanej przez nie wiadomo kogo - taki bowiem jest sens proklamowanej w Rosji „suwerennej demokracji”, która oznacza suwerenność władzy wobec społeczeństwa.

Dostało się nawet dwóm ekspozyturom „strategicznego partnera” w interesach – czyli niemieckim fundacjom: im. Konrada Adenauera (podpiętej pod CDU) oraz Fundacji im. Friedricha Eberta (której patronuje SPD). W związku z tym ponoć między Berlinem a Moskwą nastąpiła polityczna „epoka lodowcowa”, która jednakże nie przeszkadza obu stronom kręcić wspólnych biznesów. Kanclerz Angela Merkel podczas spotkania na Targach Przemysłowych w Hanowerze nie omieszkała nadmienić, iż „Niemcy opowiadają się za rozwojem (w Rosji) silnego społeczeństwa obywatelskiego z wieloma organizacjami pozarządowymi”, ale ponieważ jak wiadomo realizacja podobnych postulatów godziłaby w same podstawy „suwerennej demokracji”, to Putin odwinął się wypomnieniem, że NGO's (organizacje pozarządowe) otrzymały w ciągu ostatniego roku „28 mld rubli" (ok. 684 mln euro) z zagranicy. Tamci rzecz jasna protestują, że nieprawda i nie aż tyle, ale niewykluczone, że kremlowski kagiebista ma swoje dane o kwotach otrzymywanych przez żarliwych demokratów „pod stołem”.

Jak można się domyślać, ta masowa skala zagranicznego finansowania cokolwiek go niepokoi, w związku z czym on wolałby wiedzieć, choćby na wszelki wypadek, skąd pochodzą, jakimi kanałami i na co są przeznaczane te pieniądze. No i czy wszystkie „dotacje” są przez zachodnie jaczejki szczerze i uczciwie państwu rosyjskiemu deklarowane.

A teraz napiszę coś, co Czytelnikom znającym mój stosunek do Rosji i reżimu Putina może wydać się z lekka szokujące: otóż Putin w tym co robi ma cholernie dużo racji. Oczywiście, te szykany wobec rosyjskich NGO's uskutecznia w interesie swej dyktatury, czyli wspomnianej już „suwerennej demokracji”, ale nie zmienia to podstawowego faktu, że problem – w szerszym kontekście - jest realny.

II. NGO's, czyli „zabierz babci dowód”

Przyłóżmy bowiem sytuację do naszych uwarunkowań: u nas również działa od groma i ciut ciut pozapaństwowych instytucji krzewiących, a jakże, „społeczeństwo obywatelskie” i inne takie historie – i również w ogromnej mierze finansowane są z zagranicy.

No to usiądźmy i zastanówmy się: czy ich deklarowana działalność pokrywa się z realnymi celami, jakie chcą osiągnąć? Czy ich prominentni i potężni sponsorzy nie załatwiają w ten sposób jakichś swoich interesów? Czy, mówiąc krótko, nie mamy aby do czynienia z rozbudowanymi agenturami wpływu, finansowanymi tak przez tzw. „stare demokracje” i różne lobbies? Agenturami pozostającymi na dobrą sprawę poza kontrolą i bezkarnie korumpującymi miejscowe elity polityczne, biznesowe, naukowe i kulturalne? Jaki interes ma, dajmy na to, finansowa hiena George Soros w „rozwijaniu społeczeństwa obywatelskiego” w Polsce za pomocą Fundacji Batorego i indukowaniu Polakom do mózgownic różnych postępackich miazmatów rękoma nadwiślańskich kolaborantów? Albo dogmatu o konieczności przystąpienia do strefy euro?

Mnie osobiście, gdy usłyszałem o oburzeniu Angeli Merkel na wieść, że pułkownik Putin zrobił kuku rosyjskiej filii Fundacji Adenauera, przypomniał się pamiętny tekst Rewizora (czyli śp. Jacka Maziarskiego, dziś już chyba można to ujawnić) „Jak zmanipulowano wybory 2007 roku”.

Dla tych, którzy jakimś cudem nie znają jeszcze wspomnianego artykułu, przedstawię go w telegraficznym skrócie. Otóż Autor opisał jak to Fundacja Adenauera (finansowana zresztą niemal w całości z niemieckiego budżetu) rękami swego „partnera” czyli Forum Obywatelskiego Rozwoju (m.in. Leszek Balcerowicz, Tadeusz Syryjczyk, Jan Wejchert, Władysław Bartoszewski, Andrzej Olechowski, Marek Safjan, Andrzej Zoll, Jacek Fedorowicz) rozpętała przed wyborami 2007 roku akcję „Zmień kraj. Idź na wybory”. Doproszono do tego przedsięwzięcia szereg innych organizacji zrzeszonych w ramach „koalicji 21 października.pl”, a spoty i reklamy prasowe zamieszczały bezpłatnie największe krajowe media. Cennikowy koszt – 3 mln zł.

Celem kampanii było zmobilizowanie młodych wyborców, z badań bowiem wynikało, iż są grupą najbardziej wspierającą Platformę. Przypomnę, że haniebne hasło „zabierz babci dowód” to właśnie dzieło rzeszy krajowych kolaborantów Fundacji im. Konrada Adenauera. Zamiar się powiódł. W raporcie końcowym czytamy: „3 mln wyborców, którzy zagłosowali pod wpływem kampanii, pokrywają się prawie całkowicie z wielkością grupy docelowej kampanii.” Istny majstersztyk. Umocowana w ten sposób u władzy Dyktatura Matołów z Ober-Matołem na czele rządzi nami po dziś dzień. Ze wszystkimi tego faktu konsekwencjami.

III. O polską podmiotową demokrację

Opisany powyżej przykład pokazuje z jaką łatwością pozornie apolityczne i szermujące szczytnymi hasłami organizacje mogą korumpować elity nominalnie suwerennego kraju i manipulować całymi segmentami społeczeństwa, by realizować interesy swych mocodawców. Szczególnie w Polsce - z jej długą tradycją jurgieltu, kolaboracji i zaprzaństwa – powinniśmy być wyczuleni na różne podchody zagranicznych wujków kokietujących nas brzęczącymi kusząco sakiewkami.

Swoją drogą, ciekaw jestem, czy powstają jakiekolwiek raporty zbiorcze dotyczące funkcjonowania „organizacji pozarządowych” uczestniczących w szeroko rozumianym życiu politycznym. W jaki sposób są finansowane, kto jest z nimi powiązany, jakie fundusze otrzymują z zagranicy, jakie podejmowały w ostatnim czasie inicjatywy i kto z nimi współpracował? Jeśli polskie służby specjalne powinny się czymś zajmować, to tego typu zagadnieniami w pierwszej kolejności. I publikować ogólnie dostępne raporty cyklicznie - rok do roku.

A wracając do pułkownika Putina, którego ostatnia działalność zainspirowała niniejszą notkę: ja tam oczywiście wszystkim agenturom pracującym w Rosji – tym całym „Adenauerom” i tak dalej - życzę długiej i owocnej działalności, bo im słabsza Rosja i im bardziej ciśnienie podbechtanego „społeczeństwa obywatelskiego” podminowuje tamtejszy system władzy, tym lepiej dla Polski. Ale uważam jednocześnie, że powinniśmy z tym zewnętrznie sponsorowanym i zadaniowanym tałatajstwem zrobić porządek na swoim podwórku. Po to, by stać się – tak, właśnie – prawdziwie suwerenną demokracją. Nie w znaczeniu putinowskim, lecz w naszym: własnym i podmiotowym – polskim.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

PS. Tekst Rewizora:

http://niepoprawni.pl/blog/80/jak-zmanipulowano-wybory-2007-roku

środa, 17 kwietnia 2013

Postkolonialny kulturkampf

Medialny mainstream Polski i Niemiec funkcjonuje w idealnej symbiozie – media obu krajów realizują niemiecki interes narodowy.

I. Drugie życie „Pokłosia”

Już wydawało się, że po kinowej klapie „Pokłosia” Pasikowskiego, na które to dzieło by uchronić je przed frekwencyjnym blamażem postanowiono jesienią zeszłego roku naganiać warszawską dziatwę szkolną, będziemy mogli od tego gniota odetchnąć. Jednak nie. Jakoś tak przed Wielkanocą bowiem mignęła mi w którejś z mediodajni reklama zachwalająca premierę na DVD – w formie dodatku do dwóch czasopism: plotkarskiego dwutygodnika „Gala” i miesięcznika „Focus”. Jest to o tyle niezwykłe, że do kolportażu pod postacią gazetowych dodatków przeznacza się na ogół filmy trzeciej świeżości – takie, które zarobiły już swoje w kinach i jako samodzielne wydawnictwa DVD. Najwyraźniej jednak sytuacja producenta jest na tyle rozpaczliwa, że zdecydował się sięgnąć po koło ratunkowe.

Osobną ciekawostką jest, kto te koło ratunkowe rzucił. Otóż zarówno „Gala”, jak i „Focus” należą do niemieckiego wydawnictwa Gruner+Jahr Polska, które z kolei jest częścią medialnego koncernu Bertelsmanna. Ponieważ Niemcy potrafią liczyć pieniądze, więc jakoś nie przypuszczam, by za tym gestem stała czysto biznesowa kalkulacja – no bo w końcu ilu lemingów wyceluje prawie 30 zł, na „Galę” z filmem, którego nie chcieli wcześniej oglądać w kinach? Osobiście sądzę, że w ten sposób symbolicznie wynagrodzono twórcę, który w odpowiednim momencie spełnił zapotrzebowanie niemieckiej polityki historycznej. I niech nikt mi nie mówi, że Bertelsmann to firma prywatna, tak się bowiem składa, że nawet najprywatniejsze z prywatnych niemieckich mediów by mieć prosto na dzielnicy starają się odczytywać mądrość etapu, a obecną mądrością etapu w Niemczech jest rozmywanie odpowiedzialności za holocaust i II Wojnę Światową oraz stopniowe przerzucanie w zbiorowej świadomości winy na Polskę. Pasikowski jako stary wyjadacz jest z pewnością tego świadom, nie od rzeczy byłoby również nadmienić o łatwo zauważalnej fascynacji reżysera teutońską tężyzną (zwróćmy uwagę, ilu „macho” w jego filmach nosi niemiecko brzmiące nazwiska).

II. Dzieci Szczypiorskiego

I tu docieramy do szerszego problemu, jakim jest kolaboracja naszych elit z różnymi zagranicznymi ośrodkami dyspozycyjnymi, sugerującymi w mniej lub bardziej zawoalowany sposób polskim twórcom, politykom, dziennikarzom swoją agendę i sposoby ujęcia poszczególnych tematów. Czynią to z reguły pod płaszczykiem „europejskości”, która to „europejskość”, tak się składa, każdorazowo zgodna jest z optyką niemiecką. Ludzie, którzy na to idą, stają się po prostu wyrobnikami obcego przemysłu propagandowego. Cel jest jeden: utrzymanie Polaków w poczuciu niższości i postkolonialnego zakompleksienia kulturowo-cywilizacyjnego wobec „metropolii”. O Pasikowskim była mowa wyżej, podam jeszcze dwa dość charakterystyczne przykłady.

Przykładem z branży prasowej może być postać dyżurnego dziennikarza „Wyborczej” od spraw niemieckich – Bartosza T. Wielińskiego. Niech mnie ktoś poprawi, jeśli się mylę, ale chyba nigdy nie zetknąłem się z tekstem tego człowieka, w którym w jakiejkolwiek spornej sprawie między Polską a Niemcami wziąłby stronę Polski. Z reguły pan ten konstruuje swoje artykuły na zasadzie, że jesteśmy jak zwykle przewrażliwieni – że, dajmy na to, Jugendamty i wynaradawianie dzieci z mieszanych małżeństw to sprawa marginalna i nie ma co dramatyzować, a „polskie obozy koncentracyjne” to zaledwie edytorskie wpadki, bo przecież „każdy wie”, że chodziło jedynie o określenie geograficznej lokalizacji... – i tak dalej.

Nie inaczej było po emisji przez niemiecką telewizję publiczną ZDF serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Przypomnijmy, że mamy w nim do czynienia z korelacją sentymentalnie przedstawionego „uwikłania” tzw. „zwykłych Niemców” w hitleryzm z paszkwilem na „polskich antysemitów” z AK. Wieliński staje na uszach, by zbagatelizować sprawę - że serial miałki, banalny, kiczowaty, a fragmenty o AK są jedynie skutkiem ignorancji i z pewnością nikt nie chciał zrobić nam krzywdy. A może jednak jest tak, że twórcy naczytali się promowanego przez „Wyborczą” Grossa, dowiedzieli się o filmie Pasikowskiego i uznali, że już mogą sobie na podobne wyczyny pozwolić? Warto też zapoznać się z wywiadem którego prof. Bogdan Musiał udzielił tygodnikowi „Sieci”, w którym opisał jak został przez ZDF poproszony – jeszcze przed ostatecznym montażem serialu – o historyczną konsultację. Prof Musiał usiłował sprostować co większe brednie, lecz oczywiście jego uwag nie uwzględniono, co raczej rozwiewa wszelkie wątpliwości co do intencjonalności poczynań niemieckiej telewizji. Ale tego od pana Wielińskiego już się nie dowiemy.

Czasami tego typu podejście rodzi istne kurioza. W zeszłym roku znajomy z redakcji Niepoprawnego Radia PL przesłał mi przedrukowany w „Forum” swoisty donos, jaki publicysta „Polityki” Adam Krzemiński opublikował w „Suddeutsche Zeitung”. Był to tekst zatytułowany „Gdyby Hitler nie miał wąsów” i sprowadzał się w zasadzie do steku kretyńskich oszczerstw wygłoszonych pod adresem współczesnej polskiej literatury political fiction. Autor używając określeń typu „narodowi konserwatyści z Warszawy” jedzie równo po megalomańskich, mocarstwowych, ksenofobicznych i na dodatek warsztatowo wtórnych projekcjach polskich autorów (Marcin Wolski, Marcin Ciszewski, Dariusz Spychalski), przedstawiających – o zgrozo - alternatywne historie w których Polska jest liczącym się państwem i nie dostaje od wszystkich po tyłku. Zacytuję dwie próbki stylistyki w jakiej utrzymany jest tekst Krzemińskiego: „po 1989 roku trywialna political fiction nastawiła się na bezpośrednie obsługiwanie historycznych traum czytelników, kompleksów niższości, chęci odwetu i lęków przed przyszłością"; „Fabuła tej niesmacznej bredni jest straszliwie poplątana, ale przekaz prosty: i ty możesz sobie pomarzyć, że jesteś zwycięskim mocarstwem" (to o powieści „Wallenrod” Wolskiego).

I tu zagwozdka – Krzemiński miał zamówienie na akurat taki tekst do niemieckiej prasy, czy sam z siebie chciał się popisać donosicielską gorliwością, by ostrzec Niemców jakież to demony czają się w czeluściach polskiego ideowego interioru? Jak by nie patrzeć, nie jest pierwszy – szlaki przetarł jeszcze za komuny Andrzej Szczypiorski fetowany w Niemczech za obsmarowywanie kołtuńskich i antysemickich Polaków. Zapewne – gdziekolwiek teraz jest – musi być dumny widząc swych obecnych naśladowców.

III. Postkolonialny kulturkampf

Można rzec, że medialny mainstream Polski i Niemiec funkcjonuje w idealnej symbiozie – media obu krajów realizują niemiecki interes narodowy. Trzeba tu dodać, że brzęczący jurgielt, tłumaczenia, fuchy w niemieckiej prasie, czy posady i granty z niemieckich fundacji zapewne nie są jedyną motywacją dla zaangażowania się w ten postkolonialny kulturkampf. Przypuszczam, że równorzędną rolę gra tu poczucie niższości, wobec cywilizacyjnej metropolii i przemożna chęć uchodzenia za „europejczyków” - połączone ze strachem i pogardą żywioną wobec polskiego „zaścianka”, który należy ucywilizować – nawet za cenę wyzbycia się narodowej tożsamości.

Ta podszyta służalczością wobec możnych patronów ojkofobiczna gotowość do utrzymywania ludności tubylczej w stanie mentalnego niewolnictwa jest równie groźna, co hegemonia polityczna czy gospodarcza. Sprawia bowiem, że psychicznie obezwładniony naród nie ma sił i woli by walczyć o swe interesy. W ten sposób buduje się społeczny grunt pod rekolonizację. Tworzy się atmosferę przyzwolenia na zdradę i obcą dominację na zasadzie – „skoro jesteśmy do niczego, nic nie potrafimy, to może faktycznie lepiej, gdy będą rządzić tu Niemcy – przynajmniej będzie porządek”. I nie wierzę, by robiący za liderów opinii jurgieltnicy ze świata mediów i kultury nie zdawali sobie sprawy z tych oczywistych współzależności.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 13 kwietnia 2013

Antysmoleńskie opętanie

Potępieńcze wycia dobiegające z łamów "GW", znamionujące antysmoleński obłęd, lub zgoła opętanie, mają wspólny mianownik. Jest nim strach.

I. Wycie potępionych

Muszę przyznać, że w dni poprzedzające rocznicę Tragedii powodowany jakąś zwyrodniałą ciekawością śledziłem dość pilnie internetowe strony „Wyborczej”, ze szczególnym uwzględnieniem tekstów „smoleńskich”. I szczerze mówiąc, aż takiego natężenia skrajnych emocji i nienawistnej miotaniny antysmoleńskiej sekty z ulicy Czerskiej jednak się nie spodziewałem. Momentami przypominało to wręcz chóralne wycie potępieńców strąconych w najgłębsze otchłanie piekieł. Jednym słowem, ci wszyscy ludzie – Kublik, Wroński, Maziarski, Kurski i cała reszta agorowej menażerii, sprawiali wrażenie opętanych. Innego wytłumaczenia dla tego co wypisywali zwyczajnie nie widzę. To jest proszę Państwa opętanie w stanie czystym, co w sumie nie powinno dziwić, gdyż jeśli ktoś zaprzedaje się bez reszty w służbie złu, to prędzej czy później musi mieć to swoje konsekwencje.

Co ciekawe, kiedy dwa lata temu, przy okazji pierwszej rocznicy Smoleńska diagnozowałem „Strach rocznicowy” (również na podstawie okolicznościowej lektury gazetowyborczych tekstów), owo sekciarskie znerwicowanie miało znacznie łagodniejszy charakter. Dawało się wręcz odczuć nastawienie typu: prawda, są oszołomskie siły na które należy zwracać baczną uwagę i dawać w porę odpór, ale generalnie sytuacja jest pod kontrolą, i pozostało już tylko pracować nad ustawiczną delegitymizacją pamięci a wszystko dobrze się skończy. Przed rokiem byłem wręcz gotów skonstatować ze smutkiem, że ta operacja na żywej tkance świadomości narodu się powiodła i będziemy mieli jeszcze bardzo długo „Smoleńskie status quo” w moskiewskim cieniu: z 25% mniejszością „niezłomnych”, osamotnionych w swym bezsilnym wołaniu o prawdę – i całą resztą wykorzenionych konformistów ze skrupulatnie zabetonowanymi sumieniami, nie przyjmujących do wiadomości istnienia „obowiązków polskich”, nie wspominając już o jakiejkolwiek próbie ich podjęcia.

II. Wybudzanie z letargu

I oto jednak okazuje się, że niezłomny upór w demaskowaniu smoleńskiego kłamstwa popłacił, że odsetek osób odrzucających reżimową narrację powoli, lecz konsekwentnie się powiększa. Może nie wszyscy z „nawróconych” wierzą w zamach, zresztą nie o to chodzi, by z miejsca przyjęli tezy zespołu Antoniego Macierewicza czy „Gazety Polskiej”, jednak łączy ich wzrastający krytycyzm wobec oficjalnych „ustaleń” wyłożonych w raportach MAK i tzw. „komisji Millera”. Widzą luki, niedoróbki, drastyczne zaniechania, nieprzeprowadzenie elementarnych ekspertyz i badań, wreszcie – unikanie jakiejkolwiek konfrontacji i żenujące krętactwa, których symbolem była konferencja prokuratury w sprawie trotylu na wraku tupolewa skorelowana z propagandowym wzmożeniem reżimowych mediodajni usiłujących ludziom wmówić, że specjalistyczny sprzęt nie jest w stanie odróżnić materiałów wybuchowych od pasty do butów, czy namiotu z PCV. O niesławnym „metr w głąb” i skandalach z zamianą ciał ofiar już nie wspominając.

Tego powolnego wprawdzie i postępującego dość opornie, ale jednak skutecznego wybudzania opinii publicznej ze smoleńskiego letargu nie byłoby bez kilku współgrających ze sobą elementów. Po pierwsze, bez Zespołu Parlamentarnego pod kierownictwem Antoniego Macierewicza – tu szczególną rolę odegrały konferencje z udziałem naukowców polskich i zagranicznych, których nie da się „unieważnić”, bo stoi za nimi konkretny dorobek i renoma uczelni na których pracują. Po drugie, na skutek pacyfikacji „Rzeczpospolitej” oraz „Uważam Rze” przez nasłanego do Presspubliki reżimowego „słupa”, wypączkowały dwa tygodniki o ponad stutysięcznym nakładzie - „wSieci” oraz „Do Rzeczy” - skutecznie przełamujące monopol opcji prorządowej na rynku prasy i częściowo niewelujące przekaz elektronicznych mediodajni. Hajdarowicz chyba w najczarniejszych snach nie przypuszczał jak niedźwiedzią przysługę odda władzy jego aktywność. Po trzecie, tradycyjne opozycyjne media – grupa „Gazety Polskiej” oraz media toruńskie wraz ze swym społecznym zapleczem (Kluby „GP”, Rodziny Radia Maryja) z żelaznym uporem kontynuowały swą linię porzucając na szczęście propagowanie nieweryfikowalnych hipotez. No i po czwarte wreszcie – Drugi Obieg 2.0, czyli internet i różne oddolne społeczne inicjatywy funkcjonujące na zasadzie roju – pozwalające ominąć opiniotwórczy monopol Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP.

III. Film Gargas w TVP - tu was boli!

Wszystko, co wymieniłem powyżej wzięte razem do kupy stworzyło wartość dodaną. Ciśnienie okazało się na tyle mocne, że koniec końców nawet prezes rządowej TVP Juliusz Braun uznał za stosowne ugiąć się i wyemitować „Anatomię upadku” Anity Gargas, za co zebrał regularny ochrzan (pod pozorem wywiadu) od Agnieszki Kublik, pełniącej w medialnym światku III RP rolę swoistego supervisora od kadr i czystości linii programowej, wzmocniony jeszcze paranoidalną reakcją Janiny Paradowskiej.

I chyba właśnie ta decyzja władz TVP zabolała agorową sektę najmocniej i sprawiła, że antysmoleńska wścieklizna rozlała się na łamach „GW” bez żadnych ograniczeń, czego przykładem był choćby „smoleński dodatek” operujący retoryką rodem z „Żołnierza Wolności”. Tak po ludzku, to nawet ich rozumiem. Wiedzą, że bronią złej sprawy - z czystej, obsesyjnej nienawiści do „Kaczora” i tubylczego motłochu do którego czują wyłącznie podszytą strachem odrazę. Ta świadomość kłamstwa i współanimowania gigantycznej manipulacji na de facto rosyjskich warunkach sprawia, iż w okolicach rocznicy niejako sami z siebie popadają w najdziwniejsze stany świadomości, które byle odstępstwo od przewidzianego biegu rzeczy może przerodzić w nieopanowaną histerię. Co innego Pospieszalski w późnowieczornym paśmie TVP Info, a co innego produkcja Gargas i „Gazety Polskiej” we flagowej „Jedynce”. I jeszcze te dane o oglądalności – ponad 3 mln widzów...

IV. Lot kamikaze

Te potępieńcze wycia, znamionujące jakiś sekciarski, antysmoleński obłęd, lub - jak napisałem na wstępie – zgoła opętanie, mają wspólny mianownik. Jest nim strach. W swym zacietrzewieniu i matactwach zabrnęli tak daleko, że gdzieś po drodze sprawa utrzymania smoleńskiego kłamstwa stała się dla nich kwestią życia i śmierci. Stąd nawoływania, żeby rząd dał wreszcie odpór, żeby poszczuł „eksperta” Laska z przybocznymi, żeby nie oddawać pola... Stąd piana ściekająca na klawiatury redakcyjnych komputerów. Kres ich narracji oznacza bowiem, że do szerokiej publiczności dotrą wszystkie łajdactwa jakich w smoleńskiej sprawie dopuszczali się od kwietnia 2010 roku. A wtedy znikną. Po prostu ich nie będzie. Spakują manatki, bowiem taka kompromitacja będzie – poza wszystkim innym – biznesowym gwoździem do trumny i tak coraz cieniej przędącej „Agory”.

Najlepsze zaś jest to, iż działając niczym spanikowani obsesjonaci, popełniają na naszych oczach wizerunkowe seppuku. Okołorocznicowa furiacka miotanina jako żywo bowiem przypomina medialne wyczyny Michnika z okresu „rywingate” – akurat wtedy gdy szefostwo „Agory” prowadziło kampanię reklamową „nam nie jest wszystko jedno” mającą przywrócić „Wyborczej” nadszarpniętą reputację. Dla medium, które zbudowało swą markę jako pismo ludzi rozważnych, umiarkowanych i generalnie „na pewnym poziomie” jest to istny lot kamikaze. Nie powiem, żeby było mi szczególnie przykro.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

poniedziałek, 8 kwietnia 2013

Gazprom z Gazpromem, czyli memorandum

Skoro o inwestycji na terenie Polski porozumiewa się Gazprom z Gazpromem, to powiedzcie sami – po co tu jeszcze jakiś rząd?

I. Fasada państwowości

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, że cała ta Dyktatura Matołów z Ober-Matołem na czele to tylko banda żałosnych figurantów, a realne decyzje podejmowane są gdzie indziej i przez kogo innego, to po awanturze z memorandum dotyczącym budowy gazociągu Jamał II (Petersburg, czwartek, 04.04.2013) musiał wyzbyć się ostatnich złudzeń. Niby w zasadzie człowiek wie, że cała ta III RP to fasada i pic na wodę, ale zawsze pożytecznie jest dla zachowania trzeźwej oceny sytuacji przekonać się o tym w tak dobitny sposób. Podpisanie memorandum przez przedstawiciela EuRoPol Gazu poza wiedzą ministra skarbu i premiera pokazuje bowiem, że państwa rozumianego jako pewien system współdziałających struktur zwyczajnie nie ma. Nie ma i już. Jest tylko luźny konglomerat różnych klik, reprezentujących partykularne interesy swych krajowych i zagranicznych mocodawców, a każda z tychże klik ciągnie w swoją stronę bez oglądania się na ekipę piłkarzyków.

Zresztą, wieść gminna niesie, iż Ober-Matoł notorycznie ucieka od wieści mogących zaburzyć mu dobre samopoczucie, nie czyta raportów wywiadu i innych tego typu papierzysk, zatem okoliczności podpisania memorandum są logiczną konsekwencją tej formuły sprawowania nie-rządów. No bo, zastanówmy się: po co premierowi Tuskowi wiedzieć takie rzeczy – czy będzie budowany u nas jakiś gazociąg, czy też nie? Jeszcze by się zestresował i nie strzelił karnego. Wystarczy, że wiedzą o tym ci, którzy wiedzieć powinni. Wie o tym prezydent Putin i szef Gazpromu, pan Aleksiej Miller, któremu Putin nakazał przed szczytem państw bałtyckich w Petersburgu powrócić do koncepcji Jamału II. Ze strony - nazwijmy to umownie - „polskiej”, wiedzieli zaś o tym ci, z którymi Gazprom prowadził jeszcze przed petersburskim szczytem rozmowy na poziomie korporacyjnym, czego nie omieszkał podkreślić Aleksiej Miller, by nikt nie miał złudzeń co do faktycznej hierarchii decydującej o tego typu sprawach.

II. Hierarchie nominalne i faktyczne

Spróbujmy tę hierarchię zrekonstruować. Najpierw prezydent Rosji podejmuje strategiczną decyzję, którą przedstawia do wykonania któremuś ze swych podwładnych (w tym przypadku - szefowi Gazpromu), następnie zaś uruchamiane są odpowiednie aktywa ludzkie w krajach satelickich (tym razem - w Polsce), którym komunikuje się (etap „korporacyjnych konsultacji”) co i kiedy zostanie podpisane, by otworzyć następny etap wdrażania inwestycji.

Jak widzimy z powyższego, angażowanie w proces decyzyjny takich marionetek, jak premier rządu RP, a tym bardziej jakiś tam minister skarbu, jest zbędną mitręgą i poważne przedsięwzięcia obliczone na dziesięciolecia mogą się bez nich doskonale obejść. Jeśli przypomnimy sobie, że EuRoPol Gaz ma strukturę własnościową w której PGNiG oraz Gazprom mają po 48% udziałów, a pozostałe 4% należą do Gas-Tradingu, który zawsze będzie trzymał ze stroną silniejszą w tym polityczno-biznesowym mariażu, to łańcuszek podwładności rysuje się nam jak na dłoni i nie ma co wierzgać przeciw ościeniowi.

To znaczy, tak dla publiki można zawsze ogłosić, że „ja nic nie wiem”, a poza tym „strategicznie rzecz biorąc nie chcemy zwiększać puli gazu rosyjskiego”, ale takie rzeczy pan premier może sobie ogłaszać o dowolnej porze dnia i nocy – no bo co to komu szkodzi? Poważni ludzie w poważnych gabinetach swoje już ustalili. Można również twierdzić, że owo memorandum nie ma żadnej mocy wiążącej – ot, taka deklaracja „wzajemnego zrozumienia” - i można wierzyć, że Putin oraz Aleksiej Miller nie mają do roboty nic lepszego, niż osobiście angażować się w błahe gry i zabawy.

III. Jak Gazprom z Gazpromem

Groteskowo na tym tle prezentuje się aktywność wicepremiera i ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego, szefa PSL-u – chyba najbardziej prorosyjskiej partii. Zawdzięczamy jej w znacznej mierze ostatnią „renegocjację” umowy gazowej, przedłużającej nasze uzależnienie od rosyjskiego surowca, który dzięki Waldemarowi Pawlakowi będziemy jeszcze przez długie lata kupować najdrożej w Europie. Muszę przyznać, że to, co opisała na swoich stronach „Rzeczpospolita” - jak to wicepremier biegał po petersburskich korytarzach próbując wydębić jakiekolwiek informacje o planowanym gazociągu, jest modelowym wręcz pokazem niemocy (cyt. „Również wicepremier i minister gospodarki Janusz Piechociński, który prowadził rozmowy z Rosjanami w Sankt Petersburgu, nie pozyskał zbyt wielu szczegółów o Jamale II”). Wprawdzie pan Piechociński odgraża się, że będzie dążył do odtajnienia „instrukcji negocjacyjnych” jakich mu udzielono, z których ma wynikać, cytuję „z jaką determinacją rząd Donalda Tuska i Janusza Piechocińskiego kładzie nacisk na kwestię bezpieczeństwa, suwerenności energetycznej, na realizację bardzo ambitnych planów wzmocnienia naszego potencjału i poszerzenia krajowego wydobycia energii", niemniej będzie stanowiło to jedynie bolesne potwierdzenie zarysowanej powyżej prawdziwej hierarchii, dla której poczynań akceptacja bądź sprzeciw tzw. „czynnika rządowego” są doskonale obojętne.

Symboliczne, że przewodniczącym Rady Nadzorczej EuRoPol Gazu jest Alexander Miedwiediew oddelegowany na to stanowisko przez Rosję (równocześnie pozostaje wiceprezesem Gazpromu). Co prawda w imieniu „strony polskiej” memorandum „o wzajemnym zrozumieniu” podpisał prezes zarządu Mirosław Dobrut, żeby było ładniej i bez nadmiernej ostentacji, niemniej nie sposób nie zauważyć, że robił on jedynie za okolicznościowego figuranta struktury decyzyjnej, której członem wykonawczym jest rosyjska delegatura Gazpromu ulokowana w EuRoPol Gazie. No więc, skoro o inwestycji na terenie Polski porozumiewa się Gazprom z Gazpromem, to powiedzcie sami – po co tu jeszcze jakiś rząd?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Witam ponownie Czytelników po dłuższej absencji spowodowanej tzw. złośliwością przedmiotów martwych. Spaliła mi się płyta główna w komputerze i trochę trwało nim nabyłem nowy sprzęt. Niemniej, wracam do obiegu i regularnego blogowania. Od najbliższego czwartku będzie też można mnie z powrotem usłyszeć w audycjach Niepoprawnego Radia PL.