niedziela, 25 sierpnia 2013

Felieton referendalny

…czyli wspomnieniowa anegdotka ilustrująca zdolności managerskie Hanny Gronkiewicz-Waltz.

I. Prymas-patriota

Wywiad Prymasa Polski, abp. Józefa Kowalczyka (Kontakt Informacyjny „Cappino”), udzielony „Rzeczpospolitej”, w którym dostojny hierarcha ujął się był tkliwemi słowy za urzędującą prezydent Warszawy Hanną Gronkiewicz-Waltz, natchnął mnie wspomnieniami z beztroskich lat młodości, kiedy to zdarzyło mi się otrzeć o jedną z zarządzanych przez „Bufetową” instytucji. Przy okazji tylko zauważę, że nikt jakoś nie podniósł rabanu, iż Kościół miesza się do polityki, a „kler” wziął się za wskazywanie sił politycznych słusznych i niesłusznych. Tym razem reżimowe mediodajnie przyjęły jednoznacznie polityczną wypowiedź „klechy” jako coś naturalnego, a może wręcz godnego pochwały, jako że skrytykował on niekonstruktywną ekstremę, której referendum się zachciało – a wszak wiadomo nie od dziś, że polskie społeczeństwo nie dorosło do demokracji. Zapisy referendalne są po to, żeby było ładniej, a nie po to, by za ich pomocą podejmować dzielące ludzi „akcje polityczne”. Jasne? Jasne. No to wracam do wertowania pachnących płatków wspomnień, że tak szampańsko zażartuję.

II. Fucha

Otóż, przez jakiś czas zdarzyło mi się dorabiać jako tragarz w Narodowym Banku Polskim na Świętokrzyskiej w Warszawie - w czasach, kiedy prezesem tegoż była Hanna Gronkiewicz-Waltz. Ludzie, ależ to była fucha! Siedzieliśmy mianowicie w kilku chłopa w kanciapie mieszczącej się na którejś z podziemnych kondygnacji (bo trzeba Wam wiedzieć, że tam pod ziemią jest chyba tyle samo co nad ziemią) i całymi dniami rżnęliśmy w karty. Urządzaliśmy regularne turnieje karciane – w tysiąca, trzy pięć osiem i co tam jeszcze wpadło do głowy – za wyjątkiem brydża, bo to już nie były te czasy, w których młodzi ludzie się tą grą interesowali. Co jakiś czas w kanciapie odzywał się telefon – nie za często, ot tak co półtorej lub co dwie godziny i wtedy zmianowy odrywał wzrok od kart i mówił: „no dobra, kto szedł ostatnio? Aha, no to teraz pójdziesz ty”. Z reguły trzeba było dostarczyć parę ryz papieru do ksero do któregoś z gabinetów, czy coś w ten deseń. Brało się ręczny wózek, szło do magazynu, pobierało i odwoziło tam gdzie trzeba. A że gmaszysko jest ogromne (od wewnątrz robi o wiele większe wrażenie, niż z zewnątrz), to czasem, gdy punkt docelowy znajdował się w oddalonym miejscu, schodziło i 40 minut. Pod warunkiem, że dostarczyciel nie zabłądził w labiryncie korytarzy i sektorów na jakie podzielony jest budynek NBP, bo wtedy rzecz jasna trwało to jeszcze dłużej.

I tak to mniej więcej schodził nam dzionek cały, w leniwym szeleście kart, przerywanym co jakiś czas dzwonkiem telefonu. Atrakcją dnia zaś było wyjście do stołówki, gdzie za jakieś kompletnie śmieszne pieniądze można było najeść się różnych dobrych rzeczy. Tak, w NBP dbało się o suto dotowany furaż dla pracowników, nie powiem. Na tejże stołówce zdarzyło mi się raz zobaczyć samą panią Bufetową, choć nie jestem pewien, czy już wtedy nosiła taką ksywę.

III. HG-W i elektryczna wykładzina

W całym tym okresie jedynie raz trochę się napracowałem. Było to wtedy, gdy zajechała ciężarówka z belami wykładziny i my musieliśmy tę wykładzinę rozładować. Co ciekawe, nieco wcześniej (bo ja wiem – może ze dwa miesiące) w całym NBP wymieniano wykładzinę na nową. Cóż takiego się stało, że w ciągu tego krótkiego przecież czasu tamta poprzednia wykładzina tak bardzo zdążyła się moralnie zestarzeć? Ano stało się to, że ktoś czegoś nie dopatrzył i okazało się, że tamta „stara” wykładzina była zrobiona z jakiegoś paskudnie elektryzującego się materiału. Elektryzującego do tego stopnia, że masowo „siadały” komputery. Wyobrażacie sobie awarię sieci komputerowej w takiej instytucji jak NBP i jej możliwe konsekwencje? No więc, wykładziny trzeba było wymienić, a ja wraz z kolegami musieliśmy to wszystko dźwigać przez parę dni i nie było mowy o kartach.

I to jest właśnie powód dla którego zainspirowany wypowiedziami abp. Kowalczyka, piętnującego jałowe krytykanctwo opozycji, piszę tę notkę. Nie wiem, czy od tamtego czasu zdolności managerskie pani HG-W uległy jakimś zmianom i czy były to zmiany na lepsze, ale tamta sytuacja jasno uświadomiła mi, że pod pozorami urzędniczo-bankierskiego splendoru i dostojeństwa, w tym całym enbepie panuje zwyczajny burdel – wypisz, wymaluj jak dziś w Warszawie. Wiem oczywiście, że to zapewne nie Pani Prezes we własnej osobie zamawiała tę nieszczęsną, elektryczną wykładzinę, niemniej współpracowników odpowiedzialnych za tego typu sprawy chyba to właśnie ona sobie dobierała, nieprawdaż? I dobrała ich sobie tak, że nie panowała nad tym, co dzieje się w podległej jej instytucji. Dopiero, gdy po raz któryś z rzędu samoczynnie zrestartował się jej komputer, to dotarło do niej, że coś tu jest nie tak (takie tam ploteczki krążyły po korytarzach). No i w efekcie trzeba było na te cholerne wykładziny wyłożyć kasę dwa razy – kto bogatemu zabroni?

***

A dla nas cała ta historia zaowocowała niespodziewanym bonusem. Gdy wywalali te trefne wykładziny, zaczęliśmy się orientować, czy nie dało by rady czegoś tu dla siebie uszczknąć. Co mają się zmarnować? Odpowiedzią było stanowcze „nie” okraszone pełnymi zgrozy spojrzeniami, czego się to robolom zachciewa. Podejrzewam, że ostrzył sobie na nie zęby ktoś postawiony znacznie wyżej i stąd ten atak pryncypializmu, ale od czego jest flaszka i cieć, który w odpowiednim momencie spojrzy w inną stronę? Tak więc, w szybkim czasie wiele pokoi w akademiku na Jelonkach – nasze, znajomych i znajomych znajomych - zostało wyposażonych w prawie nowe wykładziny prościutko z Narodowego Banku Polskiego. Nam ten elektryczny materiał nie przeszkadzał, bo mało kto miał wtedy własny komputer. Ludzie, ależ była to fucha! Ale chyba już to mówiłem...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

środa, 21 sierpnia 2013

Realizm kolaborantów

Realizm proponowany przez zwolenników Zychowicza jest realizmem kolaborantów. W ten sposób całe tabuny zdrajców uwiarygadniały swe postępowanie.

I. Realiści na pasku

W dyskusji, która toczy się wokół książki Piotra Zychowicza „Obłęd 44” dostrzegam zarówno w wypowiedziach autora jaki i wśród jego zwolenników pewien niepokojący ton. Oto Powstanie Warszawskie miało być skazanym na klęskę, szaleńczym zrywem grupy nieodpowiedzialnych przywódców-żołdaków, którzy dla własnych, utopijnych mrzonek, tudzież rozdętego do absurdu poczucia honoru, doprowadzili do ruiny Warszawy i hekatomby ludności cywilnej. A przecież wystarczyło się nie mieszać i poczekać aż Hitler ze Stalinem rozstrzygną losy Polski między sobą, samemu koncentrując się na „ratowaniu substancji narodowej” (jak?!). Albo, jeszcze lepiej, dogadać się wcześniej z Niemcami i pójść na Sowietów.

Jest to myślenie dość charakterystyczne i (oprócz ostatniego punktu, czyli sojuszu z Hitlerem) przewijało się ono dotąd w co najmniej trzech grupach krytyków Powstania Warszawskiego. Pierwszymi byli oczywiście komuniści, którzy potępiali warszawską krwawą „awanturę”, rozpętaną na zlecenie „jaśnie panów z Londynu”. Od zarania PRL-u na przywódców Polski Podziemnej wylewano tony propagandowego plugastwa – wiemy dlaczego, pamiętamy, zatem nie ma co teraz szczegółowo tego roztrząsać.

Grupą drugą, czynną do tej pory, choć na marginesie, są post-endeccy „realiści” z PAX-u, tudzież „narodowi komuniści” z ZP „Grunwald”, współtworzący tzw. „endokomunę” oraz ich współcześni pogrobowcy ze środowiska „Myśli Polskiej”, czy konserwatywnych monarchistów od Adama Wielomskiego. Ci z kolei uczynili sobie z „realizmu” rodzaj listka figowego i totemu, mającego przesłonić/usprawiedliwić ich kolaborację z komuną i Sowietami, kiedy to z łaski Iwana Sierowa otrzymali monopol na „koncesjonowany patriotyzm”. Obecnie zaś ów „realizm” służy im jako uzasadnienie bezkrytycznie promoskiewskiej, naznaczonej panslawizmem, linii politycznej. Pisałem o nich w tekście „Realiści z moskiewskiej łaski”.

Trzecia grupa wreszcie, to salonowszczyzna, dla której uderzanie w pamięć o Powstaniu Warszawskim stanowi element „anty-polityki historycznej” mającej na celu uczynienie z Polaków zbiorowiska podatnych na manipulację, zatomizowanych i wykorzenionych klonów bez tożsamości - przepełnionych poczuciem wstydu i kompleksem niższości wobec elit IIIRP oraz ich brukselskich mocodawców. Tymi z kolei zająłem się w notce „Powstanie Warszawskie kontra Bogowie Demokracji”.

II. W poszukiwaniu patrona

Tak mniej więcej przedstawiało się to do niedawna. Obecnie jednak obserwujemy, wraz z ofensywą niemieckiej polityki historycznej, formowanie się kolejnej, czwartej grupy, nominalnie odwołującej się do „realizmu”, a de facto pozostającej pod wpływem narracji powstającej w Berlinie. Zwiastunem tej nowej tendencji jest Piotr Zychowicz, autor „Paktu Ribbentrop-Beck” oraz właśnie wydanego „Obłędu 44”. Zwróćmy uwagę, że wszystkie wymienione tu środowiska w zasadzie używają tego samego zestawu „antypowstaniowych” argumentów, co najwyżej nieco inaczej rozkładając akcenty, choć robią to w interesie różnych patronów, w zależności od tego gdzie im politycznie i ideologicznie bliżej – do Moskwy, Brukseli lub Berlina. Jednak Zychowicz postępuje o krok dalej, czyniąc z AK stalinowskich kolaborantów – tego jeszcze nie grali...

Nie będę tu wnikał, czy Zychowicz jest niemieckim agentem wpływu, czy tylko pożytecznym idiotą, któremu się wydaje, że oto odkrył świętego Graala polskiej racji stanu. Jestem nawet gotów przyjąć, że działa szczerze i w poczuciu narodowej misji. Nie ma to znaczenia. Znaczenie natomiast ma co innego: otóż, dylemat, czy iść z Ruskimi na Szkopów, czy ze Szkopami przeciw Ruskim, jest dylematem fałszywym, bowiem interesy obu mocarstw w odniesieniu do Europy Środkowej, ze szczególnym uwzględnieniem Polski, są idealnie zbieżne. Chodzi o to, by w tej części kontynentu nie powstało nic mogącego choćby potencjalnie zagrozić ich dominującej pozycji. Teza o rosyjsko-niemieckim kondominium jest jak najbardziej zasadna i dotyczy całości naszego regionu. Oba państwa mogą od czasu do czasu wziąć się za łby przy podziale łupów, lecz generalnych pryncypiów to nie zmienia.

Dopóki sami nie staniemy mocno na własnych nogach, a nie na protezach pożyczanych od kolejnych geopolitycznych protektorów, sytuacja ta nie ulegnie zmianie. Tymczasem odnoszę wrażenie, że oto mamy do czynienia z próbą wyszukania sobie nowego patrona: po Moskwie, Stanach Zjednoczonych i Brukseli, ktoś doszedł do wniosku, że może tym razem warto by postawić na Niemcy, skoro i tak są obecnie hegemonem Europy. To ślepy zaułek i strata cnoty bez zarobienia choćby rubla (czy euro). Niemcy miałyby pozwolić, by pod ich patronatem wyrosła silna, niezawisła Polska? Wolne żarty.

III. Realizm kolaborantów

Literacką działalność Zychowicza na niwie historycznej publicystyki odczytuję właśnie w tych kategoriach – szukania sponsora, zaś przesłanie jest oczywiste. Mamy do czynienia z nastręczaniem się w charakterze sojusznika-satelity, w tym przypadku w zakresie propagandy historyczno-symbolicznej. Jak wspomniałem wyżej, jestem nawet gotów przyjąć, że motywacją Zychowicza i jego zwolenników (np. Ziemkiewicz, Cenckiewicz) są – jakkolwiek kuriozalnie by to zabrzmiało - pobudki patriotyczne. Oni naprawdę mogą sądzić, iż strategiczny sojusz z Niemcami leży w polskim interesie. Odnajduję tu echa działalności i poglądów Władysława Studnickiego (tak, była również i pro-niemiecka endecja ;) ) I tu wracamy, do tak chętnie podnoszonego przez przeciwników Powstania – i generalnie, wrogów tradycji insurekcyjnej – realizmu.

Otóż, ten realizm – czy to w wydaniu komunistów, „endokomuny”, salonowszczyzny, czy też Zychowicza i spółki – jest realizmem kolaborantów. W ten sposób na przestrzeni naszej historii całe tabuny zdrajców uwiarygadniały swe postępowanie, co trafnie odczytał Sienkiewicz wkładając w usta Janusza Radziwiłła „państwowotwórczą” perorę, którą magnat uwiódł Kmicica. Świeższym przykładem jest „realistyczna” argumentacja Jaruzelskiego mająca usprawiedliwić wybór „mniejszego zła”. Inni z kolei zapętlali się w nierozwiązywalne dylematy, jak margrabia Wielopolski. Zaś wynikiem mogło być tylko postępujące uzależnienie i „żadnych mrzonek, panowie” w odpowiedzi na uniżone postulaty. Boleśnie przekonał się o tym choćby Roman Dmowski podczas swej działalności w rosyjskiej Dumie.

Na zakończenie dodam jeszcze, że wbrew pozorom, Powstanie Warszawskie jest w przesłaniu „realistów” najmniej istotne. Nie byłoby Powstania, to znaleziono by coś innego w charakterze kija mającego wbić nam do głów „realizm” ubrany w szaty kolaboranckiej logiki dziejów. Może pisano by, że nieodpowiedzialni awanturnicy z „Solidarności” sprowadzili na Polskę widmo sowieckiej interwencji i noc stanu wojennego. Albo rozwodzono się nad bezsensem „bohaterszczyzny” Żołnierzy Niezłomnych. Bowiem w proponowanej nam optyce każde wystąpienie przeciw opresji i przemocy silniejszego jest obarczonym ryzykiem „obłędem”, zaś najlepsze co można zrobić to skorzystać z okazji, żeby siedzieć cicho.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/realisci-z-moskiewskiej-laski

http://niepoprawni.pl/blog/287/powstanie-warszawskie-kontra-bogowie-demokracji

piątek, 16 sierpnia 2013

Gra kredytem

Banki, napędzając koniunkturę na kredyty walutowe, z premedytacją zakładały na klientów pułapkę.

I. „Narzędzie spekulacyjne”

Przez media przemknęła informacja o tym, że sądy w Hiszpanii i Chorwacji uznały za niedopuszczalną dotychczasową formułę kredytów hipotecznych zaciąganych w zagranicznych walutach (głównie w popularnych i u nas frankach szwajcarskich). Ba – sąd hiszpański stwierdził nawet, iż jest to „narzędzie spekulacyjne”. W efekcie, banki muszą przewalutować kredyty na pieniądz miejscowy po kursie z dnia zawarcia umowy (Chorwacja), albo umożliwić klientom spłatę jedynie pierwotnej kwoty kredytu w euro (Hiszpania). Powodem było m.in. niedostateczne poinformowanie przez banki klientów o zagrożeniach płynących z ryzyka kursowego oraz mało transparentne zmiany kosztów kredytu. Nieco wcześniej podobne działania podjął rząd węgierski – Viktor Orban najpierw zmusił banki do zaakceptowania jednorazowych spłat kredytów po urzędowym kursie niższym o ok. 30% od rynkowego, ostatnio zaś zapowiedział likwidację w ciągu kilku lat możliwości udzielania kredytów hipotecznych w obcych walutach.

Liberalny ortodoks mógłby się tu obruszyć na niedopuszczalną ingerencję w dobrowolnie zawarte umowy - w myśl rzymskiej maksymy „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Jeszcze niedawno może sam zareagowałbym podobnie. Tak się jednak składa, że jestem w trakcie lektury książki Song Hongbinga „Wojna o pieniądz. Prawdziwe źródła kryzysów finansowych” (którą chciałbym przy okazji serdecznie polecić), w której chiński analityk finansowy strona po stronie unaocznia nam jak niewiele wspólnego z liberalną doktryną ma działalność kolejnych pokoleń bankierów – począwszy od powstania Banku Anglii z koncepcją emisji pieniądza jako długu rządowego pod zastaw przyszłych podatków. Lektura wspomnianej książki dość skutecznie odziera ze złudzeń, toteż nie mam wątpliwości, że banki napędzając koniunkturę na kredyty walutowe całkowicie świadomie zakładały na klientów pułapkę, z góry wiedząc, że kurs franka będzie stopniowo się zmieniał na niekorzyść kredytobiorców.

II. Jednostronny hazard

Kredyty walutowe można by określić jako zakład – klient przyjmuje, że kurs np. franka szwajcarskiego będzie grał na jego korzyść, bank natomiast, ma się rozumieć – odwrotnie. Tyle, że w rzeczywistości nie ma to nic wspólnego z uczciwym hazardem, gdzie obie strony startują z identycznymi losowo szansami. Tak się bowiem składa, że kreacją pieniądza, stopami procentowymi, napędzaniem koniunktur kredytowych i co za tym idzie – kondycją poszczególnych walut, zajmują się banki właśnie. Tu klient stoi na z góry straconej pozycji, niczym żółtodziób siadający do stolika z wytrawnym szulerem.

Dla przykładu – w Chorwacji, w szczycie boomu kredytowego, za franka trzeba było zapłacić 4-4,5 kuny, obecnie ok. 6 kun. W Polsce, w lipcu 2008 frank oscylował wokół 2 PLN, obecnie ok. 3,42. Niedawno zaś „GW” doniosła, iż rata kredytu we frankach zaciągniętego w 2008 przebiła ratę analogicznego kredytu złotówkowego. Generalnie, na przestrzeni ostatnich lat koszta pożyczki walutowej podniosły się o kilkadziesiąt procent. U nas ze spłacalnością kredytów hipotecznych nie jest jeszcze najgorzej, choć Polacy zadłużeni są po uszy, ale już na Węgrzech problemy ze spłatą długu we frankach ma co trzeci kredytobiorca. Zresztą, i w Polsce może być różnie, bo wzrost zadłużenia państwa to prosta droga do dewaluacji złotówki, a wtedy koszta kredytów walutowych wzrosną jeszcze bardziej.

III. Kredyt walutowy jako „gotowanie żaby”

Na powyższe nakłada się jeszcze aspekt polityczno-postkolonialny. Otóż, jak twierdzi Janusz Szewczak, banki z centralami we Francji, Niemczech i Wlk. Brytanii chętnie udzielały kredytów walutowych w krajach Europy Środkowo-Wschodniej, natomiast u siebie – już nie. Czyli można podejrzewać, iż mamy do czynienia z zaplanowanym drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum. A jest się o co bić, gdyż na skutek orzeczenia chorwackiego sądu, w samej tylko Chorwacji banki mogą stracić ok 1 mld euro. Ile zyskały na walutowym procederze w innych krajach? Nic dziwnego, że się odwołują, bo z ich punktu widzenia może to być szkodliwy precedens.

Oczywiście, można twierdzić, że przecież kredyty walutowe tak czy inaczej były do tej pory bardziej korzystne, niż te zaciągane w pieniądzu lokalnym – głównie na skutek niższego oprocentowania. Coś jednak każe mi podejrzewać, zważywszy na podobny rozwój sytuacji w wielu krajach (Polska, Węgry, Chorwacja, Hiszpania), że banki celowo grały na zniechęcenie klientów do kredytów w walutach narodowych, stawiając zaporowe warunki i naganiając ich do kredytów frankowych – by następnie, metodą „gotowania żaby” w długookresowej perspektywie tak zmieniać kurs, by ostatecznie wyciągnąć więcej, niż uzyskałyby z pożyczek hipotecznych np. w złotówkach. A pamiętać należy, że kredyty hipoteczne zaciąga się często na dziesięciolecia.

I na zakończenie. Kredyt to życiodajny tlen dla bankowości. Bez pożyczek banki nie zarabiają. Warto się zatem zastanowić, czy gdyby kredyty w walutach obcych były zabronione, to banki wciąż piętrzyłyby trudności przed kredytami w miejscowej walucie – nie obarczonej „ryzykiem kursowym”, które to „ryzyko”, jak się okazuje, ponosi na koniec wyłącznie klient. Spoglądajmy zatem z uwagą na Węgry i poczynania Viktora Orbana w jego zmaganiach z banksterską międzynarodówką.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Marsz Niepodległości 2013

Wygląda na to, że dopóki PiS i Ruch Narodowy nie przyjdą do opamiętania, to „dwa płuca polskiego patriotyzmu” będą oddychać oddzielnie.

I. Przeciw Systemowi III RP

Na swoim blogu na Niepoprawnych.pl wstawiłem licznik odmierzający czas do tegorocznego Marszu Niepodległości. Podobnie zrobiłem po Marszu 2011 w reakcji na medialną nagonkę rozpętaną po starannie sprowokowanej zadymie na Placu Konstytucji i gościnnych występach niemieckich bandziorów z „Antify” zaproszonych przez tutejsze lewactwo z „Porozumienia 11 Listopada”. Nie ukrywam, że między innymi właśnie to wściekłe ujadanie reżimowych mediodajni robiących za pudła rezonansowe Dyktatury Matołów z jej zastępami przebierańców-prowoków, tajniaków i jawniaków od pałowania, kopania po twarzy, gumowych kul, gazów i co tam jeszcze mają w pacyfikacyjnym repertuarze – że całe to natężenie werbalnej i fizycznej pogardy do tej części narodu, która ośmieliła się odrzucić „pedagogikę wstydu” sprawiło, iż wziąłem udział w zeszłorocznym Marszu. Bo kiedy usiłują nas gnoić, nie wolno udawać, że nic się nie dzieje.

Zresztą, Marsz od początku - a co najmniej od czasu jego „umasowienia” - funkcjonował na kilku płaszczyznach przekazu. Prócz uczczenia rocznicy odzyskania niepodległości i oddania hołdu tym, którzy położyli najwięcej zasług i ofiar na drodze do wolności, ze szczególnym uwzględnieniem sekowanej do niedawna tradycji endeckiej, mieliśmy również do czynienia z demonstracją „pozytywnej niezgody” - na bylejakość obecnej Polski, na zaprzaństwo jej „zastępczych elit”, na pełzające wynaradawianie Polaków i inżynierię społeczną mającą nas przerobić w luźne zbiorowisko wykorzenionych klonów bez tożsamości. Po Marszu 2011 doszło jeszcze pragnienie pokazania Obozowi Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, że prowokacje służb i medialne szczucie nie robią na nas wrażenia.

II. Nie masz poza PiS-em życia na prawicy...

No i, drodzy Państwo, niedawno oznajmiono mnie i dziesiątkom tysięcy uczestników, że to wszystko było niepotrzebne. Że szczekaczki i Dyktatura Matołów w gruncie rzeczy miały rację, twierdząc że ten cały Marsz Niepodległości jest zlotem niebezpiecznych zadymiarzy, faszystów i podpalaczy. Wynika to wprost ze słów wiceprzewodniczącego PiS, Mariusza Kamińskiego, który w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” stwierdził m.in. „(...) po wydarzeniach z ostatnich lat, weźmiemy odpowiedzialność za organizację obywatelskich obchodów Święta Niepodległości 11 listopada. Nie można bowiem przyzwalać na sytuacje, w których grupa nieodpowiedzialnych osób dąży jedynie do konfrontacji z policją, uniemożliwiając w ten sposób innym godne manifestowanie przywiązania do tradycji niepodległościowej.” Jacek Sasin z kolei stwierdził na antenie „Trójki”, iż „Po ostatnim 11 listopada posłowie z komisji spraw wewnętrznych mieli okazję oglądać materiały policyjne, z których wyraźnie wynikało, że przyszli tam ludzie, których jedynym celem było wywoływanie burd.

Ja naprawdę wolałbym tu uniknąć tanich złośliwości, niemniej nie sposób nie zauważyć, że do pewnego momentu politycy Prawa i Sprawiedliwości gadali jednak z innego klucza, potępiając policyjne represje, prowokacje i chwaląc masową, patriotyczną demonstrację. Ba, nie widzieli żadnych przeciwwskazań, by samemu uczestniczyć w Marszu i poogrzewać się wizerunkowo w jego ciepełku. Aż do momentu, gdy jego organizatorzy ogłosili zamiar powołania Ruchu Narodowego. Wtedy, zgodnie z niepisaną regułą, że poza PiS-em nie ma życia na prawicy, Marsz przestał się podobać, a taki redaktor Sakiewicz nagle ze zgrozą odkrył w komitecie honorowym obecność Jana Kobylańskiego i postanowił wystawić marszową reprezentację Klubów „Gazety Polskiej” „razem ale osobno” z odrębnym wiecem na koniec.

Ten ostatni pomysł zresztą, patrząc perspektywicznie, mógł się okazać całkiem sensowny i racjonalnie zagospodarować w jednej pojemnej formule poszczególne odłamy patriotycznych środowisk, którym wszak z rozmaitych względów nie zawsze musi być po drodze z narodowcami. Jak się zdaje, właśnie chyba takie podejście przyświecało działaczom Ruchu Narodowego, kiedy złożyli PiS-owi propozycję wspólnego marszu zakończonego kilkoma różnymi wiecami. Ale dla opozycyjnych monopolistów to nie honor dołączać do inicjatywy współorganizowanej przez Ruch Narodowy, który wedle słów Mariusza Kamińskiego „nie rośnie w siłę i nie jest dla nas żadną konkurencją. Ma poparcie w granicach 1 proc. i z naszych badań nie wynika, by jego polityczna siła znacząco wzrosła.” Słowo daję, że jak cenię sobie pana posła Kamińskiego za Ligę Republikańską i szefowanie CBA, tak jego obecne oblicze partyjnego aparatczyka potrafi być nieraz dość odpychające. Tak się zastanawiam – czy pan Kamiński nie widzi, że jego słowa o zadymiarzach stawiają go w jednym rzędzie z propagandowymi tubami władzy, czy nie przymierzając – z ministrem Bartłomiejem Sienkiewiczem i jego pogróżkami pod adresem „faszystów”?

III. Ciosy na oślep

Oczywiście, nie jest tak, że narodowcy nie mają w tym konflikcie niczego za uszami. Zeszłoroczna demonstracja wzbudziła we mnie szereg zastrzeżeń, które szczegółowo opisałem w notce „Co dalej z Marszem?”. Między innymi, organizatorzy porzucili „ekumeniczne” spektrum ideowe na rzecz monopolu endecji (ani razu nie wspomniano o Piłsudskim!), boleśnie odczułem też brak jakichkolwiek wzmianek o Smoleńsku, zupełnie jakby był to temat zbyt „pisowski”. W podsumowaniu wyraziłem obawę, że jak tak dalej pójdzie, masowy Marsz Niepodległości zmieni się w środowiskową imprezę narodowców – odpadać będą kolejne środowiska zrażone zbytnią „hermetyzacją” przekazu, aż historia zatoczy koło i wrócimy do punktu wyjścia, czyli ONR plus Młodzież Wszechpolska okraszone jakimiś drobniejszymi organizacjami.

Nie można również pominąć milczeniem szeregu jawnie nieprzyjaznych i kompletnie niepotrzebnych komunikatów kierowanych przez Ruch Narodowy pod adresem PiS-u. Wrzucanie Prawa i Sprawiedliwości do jednego worka z Platformą i resztą politycznych emanacji Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP to jakaś aberracja, jeśli wziąć pod uwagę jak histerycznie i wszelkimi dostępnymi metodami zwalczane jest to ugrupowanie i środowiska społeczne z nim związane. Ambiwalentna postawa w kwestii Tragedii Smoleńskiej budzi co najmniej niesmak, by nie powiedzieć więcej. Robienie ze śp Lecha Kaczyńskiego chłopca do bicia za ratyfikację Traktatu Lizbońskiego to już gruby i prymitywny populizm, zważywszy na to, jak Prezydent do końca usiłował się z tego aktu wywikłać. Zarzuty te brzmią tym bardziej obłudnie, że formułowane są przez środowiska, które ponoć hołdują „realizmowi” nakazującemu grę stosowną do politycznych okoliczności i układu sił.

Można odnieść wrażenie, że RN szuka swej tożsamości wręcz na oślep, pragnąc za wszelką cenę – również cenę zdrowego rozsądku – odróżnić się nie tylko od władzy, ale również od głównej siły opozycyjnej. To wpychanie kolanem PiS-u do „republiki Okrągłego Stołu” jest bezsensowne o tyle, że można by spokojnie znaleźć wiele innych różnic, bez tworzenia niepotrzebnej złej krwi. Tym bardziej, że narodowcy celują jednak w inny segment elektoratu, stawiając sobie za cel głównie aktywizację tych, którzy nie widzą dla siebie reprezentacji na obecnej scenie politycznej. I jeszcze jedno – chyba przywódcom RN nie uderzyła sodówka na tyle, by wierzyć, że będą samodzielnie rządzić „zaraz po PiS-ie”, jak twierdzi ostatnio Ziemkiewicz? Bo takie palcem na wodzie pisane efektowne diagnozy są przejawem zwykłego chciejstwa – jak najdalszego od racjonalnej kalkulacji.

Generalnie, mamy do czynienia z dążeniem do zachowania opozycyjnego monopolu politycznego i dominującej pozycji w obozie patriotyczno-niepodległościowym z jednej strony, z drugiej zaś z próbą zbudowania wyrazistego wizerunku opartego na przesłaniu „wszyscy poza nami są umoczeni w kolaborację z systemem III RP”. Póki co, korespondencyjnym testem będą dwa równoległe marsze 11 Listopada.

IV. Dwa płuca polskiego patriotyzmu

Nie ukrywam, że dla mnie (i pewnie nie tylko dla mnie) – osoby światopoglądowo pozostającej gdzieś pomiędzy post-piłsudczykami z PiS a neo-endekami z Ruchu Narodowego, oraz przy okazji od wielu lat wyborcy Prawa i Sprawiedliwości - sytuacja ta jest pewnym kłopotem, zmuszającym do dokonania wyboru na który absolutnie nie mam ochoty. Uważam, że ta wymuszona polaryzacja jest sztuczna i szkodliwa. Na marginesie: celowo nie zajmuję się w tym tekście klimakteryjnym szczytowaniem organizowanym 11 Listopada przez Tuska i możliwym zlotem lewactwa, bo na to nie mamy wpływu. Gorzej, że jak widać nie mamy również wpływu na poczynania politycznych herosów z parlamentarnej i pozaparlamentarnej opozycji, którzy najwyraźniej postanowili urządzić sobie zawody frekwencyjne na konkurencyjnych imprezach w ramach walki o rząd dusz patriotycznego elektoratu. My, tu na dole, mamy za zadanie im tę frekwencję nabić drepcząc grzecznie w pochodzie... tylko, no właśnie – w którym? A potem, w zależności od sympatii, ekscytować się wyliczeniami gdzie było nas więcej: u PiS-u czy u narodowców? Aż się odechciewa...

No cóż, „marszowego” licznika z bloga nie zdejmę, do Warszawy zapewne się wybiorę, bo jednak chodzi tu o coś więcej, niż partykularne ambicyjki liderów - choć nie ukrywam, że uczynię to z dalece mniejszym entuzjazmem, niż w zeszłym roku. Wciąż uważam, że postulowane przeze mnie „dwa płuca polskiego patriotyzmu” tak czy inaczej się zmaterializują. Po pierwsze dlatego, że ludzi o narodowych przekonaniach nie da się trzymać bez końca w polityczno-społecznej piwnicy. Po drugie, obozowi patriotyczno-niepodległościowemu potrzeba tlenu zaczerpniętego z obu tradycji – piłsudczykowskiej i endeckiej. Wygląda jednak na to, że dopóki obie strony nie przyjdą do opamiętania, płuca te będą oddychać oddzielnie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/dwa-pluca-polskiego-patriotyzmu

http://niepoprawni.pl/blog/287/ruch-narodowy-nowoczesni-endecy

http://niepoprawni.pl/blog/287/perspektywy-ruchu-narodowego

http://niepoprawni.pl/blog/287/co-dalej-z-marszem

sobota, 3 sierpnia 2013

Czy odbiorą nam „Kotwicę”?

Szeroko i nieprecyzyjnie sformułowany zakres „ochrony” znaku Polski Walczącej ma służyć wyrugowaniu z przestrzeni publicznej patriotycznej symboliki.

I. Szkodliwy bubel prawny

Pani Ewa Kopacz – sejmowa marszalica i formalnie druga osoba w państwie – zapowiedziała podczas pierwszosierpniowych obchodów 69. rocznicy Powstania Warszawskiego, że Sejm zintensyfikuje prace ustawodawcze nad ochroną prawną symbolu Polski Walczącej – słynnej „Kotwicy”. Sprawa nie jest nowa – już w 2012 roku Związek Powstańców Warszawskich podjął starania o zabezpieczenie znaku, poparte również przez światowy Związek Żołnierzy Armii Krajowej. Projekt stosownej nowelizacji Ustawy o Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa wpłynął na początku lipca br. do sejmowej komisji kultury, gdzie utknął na skutek wycofania się z prac legislacyjnych posłów PiS. Gdyby jednak komuś włączył się odruch pomstowania na warcholstwo „pisiorów”, to odnotujmy, że opozycyjni posłowie podzielili jedynie negatywną opinię Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, która ustami swego sekretarza, Andrzeja Kunerta, uznała projekt ustawy za, delikatnie mówiąc, niedoprecyzowany.

Przypomnijmy, że projekt zakłada, iż „Kotwica Walcząca” uzyska status „dobra ogólnonarodowego, podlegającego ochronie prawnej na zasadach przewidzianych dla dóbr osobistych”. Nad prawidłowym wykonaniem ustawy czuwać miałaby ROPWiM oraz Ministerstwo Kultury. Tyle, że ROPWiM wcale do takiej „ochrony” się nie pali. Andrzej Kunert: „– Nie ma w tym projekcie ani jednego słowa na temat tego, na czym miałaby polegać ta ochrona i przed czym. Czy ma to być ochrona polegająca na przeciwdziałaniu wypadkom korzystania w sposób przynoszący ujmę znakowi narodowemu, czy też ochrona znaku w każdym przypadku, gdy pozostaje on w niezgodzie z jego charakterem i znaczeniem, czyli np. przy wykorzystaniu go w celach komercyjnych lub politycznych? W jaki sposób i kto będzie o tym decydował, jeżeli to nie jest zapisane wprost?”

II. Kotwica Walcząca „dobrem osobistym”?

Marszalica Kopacz twierdzi wprawdzie, że znak Polski Walczącej miałby być chroniony „tak jak chroni się polską flagę i polskie godło”, ale to tylko jej opinia, bowiem zapis odnoszący się do cywilnoprawnej kategorii „dóbr osobistych” daje znacznie szersze pole do popisu. Dobra osobiste to bardzo rozległy i nie zdefiniowany nawet w Kodeksie Cywilnym katalog. KC w art.23 wymienia jedynie przykładowe dobra: „Dobra osobiste człowieka, jak w szczególności zdrowie, wolność, cześć, swoboda sumienia, nazwisko lub pseudonim, wizerunek, tajemnica korespondencji, nietykalność mieszkania, twórczość naukowa, artystyczna, wynalazcza i racjonalizatorska, pozostają pod ochroną prawa cywilnego niezależnie od ochrony przewidzianej w innych przepisach.” A doktryna dodaje jeszcze drugie tyle.

No i bądź tu mądry. Na dobrą sprawę, dałoby się z tego wysnuć interpretację, że każde „nieautoryzowane” przez Radę czy Ministerstwo Kultury wykorzystanie „Kotwicy” mogłoby spotkać się z pozwem. Ewentualnie, pozwy sądowe mógłby składać „w imieniu Symbolu” każdy, urażony „niegodnym” jego wykorzystaniem – choćby w ramach ochrony czci, bowiem projekt ustawy zdaje się przenosić per analogiam „dobra osobiste” przynależne osobom fizycznym na znak graficzny PW.

Pewien trop podsuwa tu zresztą Związek Powstańców Warszawskich, którzy na swojej stronie piszą: „Z.P.W. uważa że, wykorzystywanie Znaku dla celów politycznych (w manifestacjach różnych ugrupowań politycznych), komercyjnych, oraz reklamowych (znakowania wyrobów handlowych tym Znakiem) a nawet występowanie takiego Znaku w imprezach sportowych (kibice) - nie może być stosowane”. Krótko mówiąc, wnioskodawcy pragną ograniczyć używanie „Kotwicy” jedynie do sfery oficjalnej, autoryzowanej przez państwowe instytucje oraz zrzeszenia weteranów Państwa Podziemnego.

III. „Kotwica” jak „Guevara”?

Ja oczywiście nie odmawiam szlachetnych intencji kombatantom, których może drażnić przekształcanie symbolu Polski Walczącej autorstwa harcerki i studentki historii sztuki Anny Smoleńskiej (ech, ta symbolika nazwisk...), stworzonego w najczarniejszej okupacyjnej nocy (1942 rok), w gadżet popkultury. Tyle, że łatwo tu o wylanie dziecka z kąpielą. Sfera popkultury bowiem jest dzisiaj bodaj najsilniejszym bodźcem oddziałującym na społeczną świadomość. Do tej pory domena ta była zawłaszczona przez lewacki nihilizm, czy wręcz zaprzęgnięta do propagowania zbrodniczej ideologii komunistycznej, czego przykładem jest wszechobecny wizerunek Che Guevary. Restrykcyjne podejście do używania „Kotwicy”, która właściwie dopiero od niedawna zaczęła „zadomawiać się” w popkulturowym obiegu, oddaje przestrzeń symboliczną na powrót we władanie lewactwu – a przecież chyba nie o to kombatantom chodzi? Jak najszersze rozpropagowanie znaku PW służy nasączeniu sfery publicznej patriotycznym przekazem. Lepiej chyba, że na kubkach i koszulkach mamy „Kotwicę” niż czerwonego mordercę, prawda?

Warto również zwrócić uwagę, że znak Polski Walczącej bardzo szybko wykroczył poza kontekst walki z Niemcami i stał się na przestrzeni dziesięcioleci uniwersalnym symbolem niepodległościowych aspiracji i środkiem wyrażania uczuć patriotycznych, w tym szacunku dla narodowowyzwoleńczej tradycji Polski. To Grottger XX wieku. Dawno już przestał być wyłącznym atrybutem środowisk kombatanckich, stając się własnością publiczną. A to oznacza, że nabiera szerszego kontekstu znaczeniowego i społecznego, niż pomniki, czy autoryzowane instytucjonalnie wydawnictwa lub uroczystości. Dlatego też zadałem tytułowe pytanie: „Czy odbiorą nam Kotwicę?”. Bo ten symbol stał się nasz – jest wspólnym „herbem” wszystkich polskich patriotów. Nie czekoladowy „morzeł”, tylko ta „Kotwica” właśnie – i osobiście pragnąłbym, by było jej wokół nas jak najwięcej – również na koszulkach, kubkach, czy na meczach piłkarskich.

IV. Czystka w przestrzeni symbolicznej

Nie mam za to najmniejszych złudzeń co do intencji Dyktatury Matołów, której owa „Kotwica” przeszkadza na analogicznej zasadzie, jak przeszkadza im każdy przekaz odwołujący się do patriotycznej samoświadomości Polaków. Na dodatek, ponieważ ta patriotyczna część narodu grupuje się wokół środowisk opozycyjnych – zarówno pisowskiej, jak i endeckiej proweniencji – władza wypowiedziała im otwartą wojnę, pod pozorem walki z „kibolami”, czy „faszyzmem”. Nie łudźmy się – tak szeroko i nieprecyzyjnie sformułowany zakres „ochrony” znaku PW jest zabiegiem celowym, mającym służyć wyrugowaniu z przestrzeni publicznej jednego z najbardziej wyrazistych elementów patriotycznej symboliki. Ten znak bowiem rozbudza uśpionych, umacnia ducha i wzywa do czynu – taka zresztą była jego pierwotna funkcja: podnieść morale udręczonej okupacją ludności. A to Obozowi Beneficjentów i Utrwalaczy IIIRP bardzo źle się kojarzy, podobnie jak generalnie wszelkie nawiązania do insurekcjonistycznej tradycji. Skoro wczoraj buntowali się przeciw Niemcom i Ruskim, to kto zagwarantuje, że jutro nie zbuntują się przeciw NAM?

Dlatego właśnie szeroko rozumiany obóz władzy wraz ze stadem dyżurnych autorytetów i reżimowych mediodajni od początku III RP starał się tę powstańczą tradycję odesłać do lamusa, wyśmiewając „kombatanctwo” i „bohaterszczyznę”. Dlatego dezawuuje się potrzebę prowadzenia polityki historycznej – bo ta zakłóca proces dydaktyczny „pedagogiki wstydu”. Pedagogiki, mającej za zadanie wpędzić Polaków w permanentny kompleks niższości i uczynić z nich w ten sposób łatwo sterowalne, wykorzenione i zatomizowane zbiorowisko klonów bez tożsamości, „zmodernizowanych przez kserokopiarkę”, że się tak posłużę określeniem prof. Legutki. Dlatego starano się zepchnąć w kąt lub zohydzić pamięć o Powstaniu Warszawskim.

Spójrzmy na to oczyma kasty „właścicieli” III RP. Skoro ta symbolika i powstańcza tradycja, idea czynnej walki z wrogiem, staje się dla wielu tak atrakcyjna, skoro coraz więcej Polaków odnajduje się w tym kodzie historyczno-kulturowym, to znaczy, że ONI naprawdę mają się czego obawiać. Toteż nie oszukujmy się – walka z „upolitycznieniem” i „komercjalizacją” narodowej symboliki to jedynie pretekst do walki z odradzającą się polskością. Tym większa szkoda, że tego pretekstu dostarczyli nieświadomie bohaterowie walk o niepodległość. A Dyktatura Matołów skwapliwie wykorzystuje okazję, szermując obłudnie argumentem świętości znaku Polski Walczącej. Polski, którą na co dzień ma w głębokim poważaniu.

Gadający Grzyb

P.S.

Za pożytecznego idiotę postanowił robić wielce patriotyczny bloger, znany m.in. z Salonu24 Jerzy Bukowski - „Bingo!” Sowiniec, a poza tym rzecznik Porozumienia Organizacji Kombatanckich i Niepodległościowych. Oto w wypowiedzi dla Informacyjnej Agencji Radiowej stwierdził:

„Symbol polskich działań wyzwoleńczych powinien być wolny od wykorzystywania niezgodnego z jego znaczeniem (…) Poza sferą wykorzystywania przez partie polityczne, różne ugrupowania społeczne czy kibiców. Może wykorzystują ten znak w szlachetnym celu i dla podkreślenia swojego patriotyzmu, ale jednak z jego umieszczaniem trzeba być ostrożnym. (…) Projekt nowej ustawy o Radzie Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa zakłada, że znak będzie traktowany jako dobro ogólnonarodowe. Nad właściwym jego wykorzystaniem będą czuwać ministerstwo kultury oraz Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa.”

Czy on wie, do czego przykłada rękę, czy nie wie? A może wystarczy mu patriotyzm w wersji oficjalno-pomnikowej? Mnie nie wystarczy.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 1 sierpnia 2013

Powstanie Warszawskie kontra Bogowie Demokracji

Oni zdają sobie sprawę z narastającego społecznego odrzucenia. Mają świadomość, że już trwa kolejne, pełzające powstanie – przeciwko nim.

I. Powstanie vs. antypedagogika upodlenia

Że podniesienie rangi kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego datujące się od czasów warszawskiej prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego jest solą w oku naszych samozwańczych Bogów Demokracji, wywindowanych na opiniotwórcze parnasy mocą okrągłostołowego dealu, to nie nowina. Dzieje się tak dlatego, iż godnościowa polityka historyczna w wydaniu szeroko rozumianego „obozu niepodległościowego” stoi na drodze inżynierii społecznej konsekwentnie wdrażanej przez Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP. Obóz, którego ekspozyturą polityczną jest obecna Dyktatura Matołów, emanacją propagandową zaś – formacja medialno-intelektualna określana zbiorczym mianem „michnikowszczyzny” (Ziemkiewicz). Podstawową funkcją owej formacji pozostaje krzewienie podszytej ojkofobią „pedagogiki wstydu” (Wildstein), mającej wpędzić Polaków w stan permanentnego kompleksu niższości i troskliwie ów kompleks pielęgnować.

Zakompleksionym stadem wykorzenionych klonów bez tożsamości łatwiej rządzić, łatwiej podsuwać mu model „modernizacji przez kserokopiarkę” (R. Legutko), polegający na rozbiciu elementarnych więzi społecznych i atomizacji. Człowiek utrzymywany w ciągłym poczuciu, że jest gorszy, zacofany, zaściankowy, nieeuropejski, że zostaje w tyle za nowoczesnym światem, gładko przełknie podsuwane mu rozwiązania, które sprowadzają się do jednego: by, mówiąc Palikotem, „Polacy wyrzekli się swej polskości”. Po co to wszystko? Bo społeczeństwo nieświadomych swego dziedzictwa autochtonów jest najlepszym gwarantem zachowania uprzywilejowanej pozycji uzurpatorskich pseudo-elit. Elit, dodajmy, które nafaszerowane różnymi historycznymi urazami, środowiskowymi fobiami i uwikłaniami - z komunizmem na czele – widzieć chcą w Polakach jedynie ciemną, sfanatyzowaną, nacjonalistyczną i antysemicką tłuszczę, gdyż jedynie taka skrajnie negatywna recepcja polskości ratuje ich własne biografie.

„Wszystko lepsze od tego endeckiego ciemnogrodu!” - pisała w swych „Dziennikach” Maria Dąbrowska i ta diagnoza mająca tłumaczyć poparcie dla stalinizmu jest dla naszych parnasiarzy wciąż obowiązująca. Dlatego należy narzucić tę optykę samym Polakom, poniżyć ich we własnych oczach, tak by już bez szemrania dali sobą powodować gronu uzupełniających się przez kooptację Autorytetów w nadziei, że kiedyś zasłużą sobie na pochwałę i symboliczne przyjęcie do grona „europejczyków”. Innymi słowy, prywislańscy Aborygeni mają patrzeć na siebie oczyma nienawidzących ich elit, które tak długo eksploatowały wszelkie możliwe antypolskie stereotypy, aż w końcu uwierzyły we własną propagandę.

II. Anty-polityka historyczna

Celowo obszernie zarysowałem powyżej tło światopoglądowe, bo dzięki temu możemy lepiej zrozumieć, dlaczego wszelkie przejawy polityki historycznej mającej zwrócić Polakom choć odrobinę godności i dumy narodowej wzbudzają wśród naszych Bogów Demokracji taką nieopisaną furię. Podobne zabiegi, jak utworzenie Muzeum Powstania Warszawskiego, umożliwiające przebicie się do masowego odbiorcy z innym komunikatem, niż ten o powstańcach mordujących Żydów, czy „bezsensownej awanturze”, mają potencjał niweczący narrację przedstawiającą Polaków jako zbrodniczych nieudaczników.

Nie jest bowiem tak, że tamta strona, gardłując przeciw „polityce historycznej” czy „martyrologii”, sama tejże „polityki historycznej” i „martyrologii” nie praktykuje. Przeciwnie – czyni to wszelkimi siłami dostępnego aparatu propagandy, tyle że jest to anty-polityka historyczna i anty-martyrologia, których celem jest zaszczepienie powszechnego przekonania o nieusuwalnych, historycznych winach Polaków względem innych nacji – z Żydami na czele. Zaś wszelkie narodowe aspiracje, widziane przez pryzmat tego narzuconego nam odgórnie „historycznego obciążenia”, mają jawić się jako coś z definicji podejrzanego, budzącego demony nacjonalizmu, szowinizmu i grożącego nawrotem „faszyzmu” (zupełnie tak, jakby w Polsce kiedykolwiek panował ustrój faszystowski). Na marginesie – patrząc z tej perspektywy łatwiej sobie uświadomić, skąd wzięła się obecna „antyfaszystowska” krucjata zapoczątkowana pamiętnym sabatem w siedzibie „Wyborczej”.

Tyle, że już teraz widać, iż ten społeczny eksperyment z antypedagogiką upodlenia się nie powiódł. Albo powiódł się jedynie częściowo i jest możliwy do odwojowania. Stało się tak dlatego, że warunkiem jego powodzenia jest absolutna szczelność systemu środków społecznej komunikacji. Ta monopolizacja przekazu była możliwa jedynie do pewnego momentu. Dziś, na skutek załamania się prestiżu i rynkowej potęgi „Gazety Wyborczej” oraz rozwoju niezależnego przekazu z internetem na czele, cały system dystrybucji opisywanego tu społecznego kompleksu niższości się sypie. Widzimy to nie tylko przy okazji Powstania Warszawskiego, ale również innych rocznic, czy np. odzyskiwania dla narodowej pamięci bohaterów antykomunistycznej partyzantki.

III. Delegitymizacja „elit zastępczych”

To wywołuje wściekłość pomieszaną ze strachem, bowiem naród z rozbudzoną samoświadomością staje się dla hochsztaplerów nieosiągalny, pozostaje poza ich władzą i oddziaływaniem. A stąd już prosta droga do zanegowania przywódczej roli tych, których nam obsadzono w charakterze duchowych, intelektualnych i politycznych przewodników stada u zarania IIIRP. Takie fałszywe „elity zastępcze” prędzej czy później zostaną zdelegitymizowane - unieważnione i strącone z piedestału.

Dlatego też nie dziwmy się, że Michnik wygaduje w „Spieglu” wszystkie te dyrdymały. Nie dziwmy się, że tamci organizują nagonki przeciw „faszystom” i otrzepują z naftaliny majora Baumana. Nie dziwmy się „profesorowi” Bartoszewskiemu, gdy w starczym amoku wrzeszczy o „bydle” i „motłochu” na Powązkach, czy gdy „odkrywa” po latach, że za okupacji bardziej niż Niemców bał się polskich donosicieli z sąsiedztwa. Przejdźmy do porządku dziennego nad deklaracjami o zbojkotowaniu Godziny „W” pod pomnikiem „Gloria Victis”. Oni bronią w ten sposób stanu posiadania i rządu dusz, bez którego są niczym. A gwizdy i buczenie na oficjeli cieszących się wsparciem salonowszczyzny – niezależnie od aspektu estetycznego – są właśnie wyrazem owej postępującej delegitymizacji zastępczych „elit”.

Ludzie wiedzą, że obecna władza wraz z tabunem „autorytetów” odbębnia te kolejne rocznice Powstania Warszawskiego (podobnie jak inne narodowe uroczystości) jedynie z musu, z urzędu i bez śladu głębszej patriotycznej emocji. Że to tylko puste, wymuszone gesty w przerwie między kolejnymi geszeftami, lub odbieraniem niemieckich odznaczeń, na które to gesty nabierają się jedynie nieliczni, większość ze względu na powagę chwili zmilczy, a zdeterminowana mniejszość – wygwiżdże. A jak niby inaczej ma okazać co sądzi o kabotynach maszerujących z wieńcami dla których „polskość to nienormalność”? Jak ma dać do zrozumienia, co myśli o pajacach od „morzeła” dla których patriotyzm jest szczytem obciachu i którzy chcieli by rozpuścić Polaków wraz z ich ojczyzną w ponadnarodowej, nieokreślonej magmie? Co ma zaprezentować, prócz pogardy, tym, którzy po największej narodowej tragedii po II wojnie światowej rzucili się do „pojednania” w smoleńskim błocie ze zbrodniarzem i którzy w tysięcznych przypadkach nie są w stanie, albo wręcz nie chcą zabezpieczyć elementarnych interesów własnego kraju?

Tamci to widzą, słyszą i czują. Zdają sobie sprawę z narastającego społecznego odrzucenia. Dlatego tak się zapluwają w nienawistnych paroksyzmach i rozpaczliwie zwierają szeregi. Bo mają świadomość, że już trwa kolejne, pełzające powstanie – przeciwko nim.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/