piątek, 30 stycznia 2009

Sprawa bp Williamsona a moralność Kalego.


Skandal wokół bp Richarda Williamsona i jego wypowiedzi negujących mordowanie Żydów w komorach gazowych, czy uznawanie „Protokołów mędrców Syjonu” za autentyk, pokazuje jak wiele straciły na schizmie obie strony.


1) Rachunek strat.


Strata poniesiona przez Kościół, to osłabienie tradycjonalistycznego nurtu wskutek amputacji przedsoborowego skrzydła. Tak, wiem, że JP II w zasadzie został postawiony pod ścianą – gdyby nie zareagował z całą stanowczością na samowolne wyświęcenie biskupów przez abp. Lefebvre’a, kościelna dyscyplina i tak nielicho nadwątlona przez różne lewackie posoborowe ekscesy rozlazła by się do reszty jak dziadowskie gacie. Ironią losu skrupiło się na ultrakonserwatywnym Bractwie św. Piusa X, do czego zresztą walnie przyczyniła się nadmierna hardość samego ekskomunikowanego arcybiskupa.


Straty poniesione przez Bractwo to, poza zerwaniem więzi z Kościołem Powszechnym, narażenie się na niebezpieczeństwo które grozi wszystkim tego typu małym, radykalnym wspólnotom – predylekcja do ewoluowania w stronę mentalnego sekciarstwa i coraz bardziej ekstrawaganckich skrajności. Patrząc pod tym kątem, chwała Opatrzności, że jak do tej pory, takich Williamsonów nie pojawiło się więcej – Benedykt XVI wyciągnął do lefebrystów rękę w ostatnim momencie.


2) Dobry i zły ekumenizm, czyli moralność Kalego w wydaniu ciotek posoborowej rewolucji.


Sprawa medialnej rozpierduchy (doprawdy, trudno nazwać inaczej to, co się w tej chwili wyprawia) rozpętanej zarówno wokół starań o zakończenie schizmy, jak i np. wcześniejszego przywrócenia do łask liturgii trydenckiej ma jednak drugie dno – obnaża dwulicowość i głębię obłudy dyżurnych, postępowych ekumenistów. Ci sami (przeważnie świecko – medialni) moderniści, którzy nie mogą znieść przywrócenia łączności z Kościołem niewielkiego w sumie bractwa, wcześniej jakoś nie rozdzierali szat nad stojącymi w jaskrawej sprzeczności z nauczaniem Kościoła marksistowskimi wynalazkami tzw. „teologii wyzwolenia”, czy teoriami Hansa Kunga. Przeciwnie, to Papież przywołujący do porządku księży – sandinistów, czy zatwierdzający deklarację pozbawiającą Kunga prawa do nauczania w imieniu Kościoła, każdorazowo stawał się obiektem niewybrednych napaści ze strony okołokościelnych ciotek posoborowej rewolucji.


Tym razem oberwało się Benedyktowi XVI – jednak nie za „wykluczanie”, lecz przeciwnie – za przygarnięcie.


Czyli, mamy do czynienia z klasycznym przykładem moralności Kalego: ekumenizm być dobry, gdy „dialoguje się” ze schizmatykami postępowymi, których biskupi wprost przyznają się do niewiary, czy homoseksualizmu, natomiast być zły, gdy przywraca się Kościołowi głęboko wierzących schizmatyków konserwatywnych.


Idę o zakład, że całego dymu nie byłoby, gdyby pojednanie nastąpiło ze zbliżoną liczebnie do lefebrystów, lecz odpowiednio postępową wspólnotą – dopuszczającą aborcję, kapłaństwo kobiet, homomałżeństwa i całą resztę modernistycznego menu podtykanego nam przez wspomniane wyżej postsoborowe ciotunie. Ba, wtedy, być może, Papież zasłużyłby nawet na brawka.


3) O co chodzi?


Oczywiście, wyciągnięcie na pierwszy plan bp Williamsona, o którym wcześniej mało kto słyszał, to jedynie pretekst – gdyby go nie było, znalazłby się inny kij do bicia katolickiej „reakcji”. Biskup Williamson to zresztą konwertyta –nawrócił się z postępowego do groteski anglikanizmu na katolicyzm – może tego nie mogą mu wybaczyć modern – katolicy? Niemniej, ze swymi poglądami spadł on poprawnościowym histerykom jak z nieba. Żeby nie było niedomówień – sam również nie podzielam jego zdania w kwestii komór gazowych, czy żydożerczych produktów carskiej Ochrany – ale, nie bądźmy śmieszni – to przecież nie o przekonania Williamsona w całej antylefebrystycznej kampanii chodzi.


W takim razie, o co?


O to, co zwykle – o maksymalne osłabienie tradycjonalistycznego nurtu w Kościele, który wzmacnia i integruje, miast rozmydlać i osłabiać, jak wymarzyło to sobie towarzystwo na którego spektrum składają się zarówno wojujący „osobiści wrogowie Pana Boga”, jak i poczciwi użyteczni idioci. Dyrygenci owej jazgotliwej orkiestry, tak na co dzień żarliwie optujący za katolicyzmem „wielonurtowym”, „dialogującym” i „otwartym”, dostają nieodmiennie ataków furii na wieść o kolejnych posunięciach obecnego papieża – czy to będzie przypomnienie o elementarnych kwestiach doktrynalnych, czy równouprawnienie rytu trydenckiego, czy też zażegnanie schizmy z lefebrystami – choć dla każdego nie zaczadzonego progresywistycznym miazmatami umysłu oczywiste jest, że właśnie te inicjatywy stanowią realne urzeczywistnienie ekumenizmu i wewnątrzkościelnego pluralizmu – nie wyrzucają bowiem tradycjonalistów poza nawias.


Ale cóż, marzeniem i docelowym punktem czcicieli postępowych fetyszy, nieodmiennie pozostaje, by Kościół rozpłynął się do reszty w „dialogu” i ustępstwach doktrynalnych, podporządkowując się najbardziej dzikim, antycywilizacyjnym wymysłom, na jakie tylko stać współczesną lewicę tak, by koniec końców, zaprzeczył własnemu dziedzictwu i tożsamości. Krótko – by katolicyzm przestał być katolicyzmem.


I o to właśnie, a nie o żaden antysemityzm jednego z czterech lefebrystowskich biskupów toczy się ta cała batalia.


Gadający Grzyb



Pierwotna publikacja 30.01.2009 www.niepoprawni.pl

Dobrzy faszyści...

Dobrzy faszyści z cycem + uchachany Michnik

czyli o saloniarskich konserwatystach słów kilka.

I. Publicystyczne soft – porno w roli sprzączki figowej.

Którejś leniwej niedzieli, gdy w standartowym stanie średnio znudzonego Polaka, polegiwałem sobie na kanapie cykając od niechcenia pilotem po rodzimo - cudzoziemskich mediodajniach, natrafiłem na wykwit telepublicystycznej działalności redaktora Tomasza Wołka, pod nazwą „Plusy dodatnie, plusy ujemne”. Mniejsza z tym, co mówili zaproszeni goście – bo mówili to, czego można się spodziewać. Spójrzmy zresztą na przekrój dyskutantów: Wiesław Dębski – „Trybuna”, Jerzy Baczyński – „Polityka”, Maciej Łętowski – niezależny. Jak odgaduję zamysł gospodarza tych cyklicznych nasiadówek, zapewne Dębski robić ma za lewicę, Sroka - Baczyński za centrum (już jest fajnie), Maciej Łętowski zaś za tzw. „cywilizowaną prawicę”.

Fajnie jest tak leżeć sobie i nabijać się wewnętrznie z bandy konformistycznych bubków, którzy masturbują się nawzajem intelektualnie, „pięknie się różniąc”. Dokładnie tak, jak w filmikach soft – porno nadawanych nocną porą na antenie tej samej stacji - „bohaterowie” niby robią, co trzeba, ale bez efektu. Skąd to znam, zapytacie, (ach, ten retoryczny młot na prawicowców). Czy godzi się oglądać takie filmy – ależ godzi się, godzi – tylko należy z tej pseudopornograficznej „sztuki” wysnuć praktyczne wnioski – przywołując Mleczkę – „Obywatelu! Nie pieprz bez sensu !”.

Wspomnijmy dla porządku, że „plusoujemny” wałęsowski szlagwort po raz pierwszy wykorzystał Rafał Ziemkiewicz, używając go jako tytułu swej audycji w „Radiu Plus” ( nota bene w zupełnie innym kontekście – była to świetna próba przeszczepienia na polski grunt amerykańskiej konwencji talk radio; odkłamania absurdów zarówno nadwiślańskiej, jak i ogólnoświatowej political correctness ).

Tak, po prawdzie, gdy Wołkowe „Plusy…” wystartowały, śledziłem je przez jakiś czas w miarę regularnie. Czyniłem tak z czystej ciekawości, na zasadzie – a może jednak? Może będzie to kawałek w miarę rzetelnej publicystyki w zakłamanej mediorzeczywistości? Zresztą, w pierwszych odsłonach RAZ był honorowym gościem, dając tym samym placet gospodarzowi na dalsze dysponowanie cytatem. Wołkowi nie stało dowcipu by doszperać się w odmętach historii równie zgrabnego bonmociku, więc to, co wpadło mu w ręce skrzętnie zawłaszczył dla swoich potrzeb.

Sam Ziemkiewicz, po okresie karencji, przestał w wołkowym saloniku bywać, ku nieskrywanej uldze prowadzącego., który, wraz z kolejnymi odcinkami programu, nawet nie próbował ukryć fizjonomicznej irytacji, ilekroć Ziemkiewicz otwierał twarz i tworzył zbędny dysonans perorując wbrew saloniarskim dogmatom. Jak sądzę, rozstali się bez żalu.

Zaś stacja, której imienia nie powiem, by wypełnić obowiązki polityczno – oligarchiczno – ustawowe, trzyma wciąż na antenie program Wołka w charakterze sprzączki figowej, wypełniającej niezbędne minimum „misji” między durnymi serialami a pokazami gołych cycków.

II. Dobrzy faszyści.

Zdziwko.

„Ale, ale…” – jak bełkotał przy okazji swych ukraińskich wojaży nasz, szczęśliwie były, eksprezydent ze stakanem w ręku – po co w ogóle się nad tym całym Wołkiem rozwodzę?
Ano, po to, gdyż się dziwię. I, jak powiedziałby poeta, sam własnemu zdziwieniu nie mogę się nadziwić. Przykład Tomasza Wołka i opisywanego wyżej programu stanowi bowiem exemplum szerszego zjawiska, które określam mianem „saloniarskiego konserwatyzmu”. Każdorazowo, gdy widzę facjaty tego typu person naszego życia publicznego, bądź gdy czytam ich teksty, międlą mi się w głowie wciąż te same, upierdliwe pytania:

Co jest, do diaska, z ludźmi, którzy mienią się konserwatystami, a w praktyce robią to, co robią?

Co sprawia, że gotowi są zaprzedać siebie dla towarzystwa osób, w oczach których mogą liczyć, co najwyżej, na status „dobrego faszysty”?

Pieniądze? Eliciarskie pragnienie poczucia przynależności do „wyższych sfer”?

Widzę tu różne postaci – Tomasz Wołek, Piotr Wierzbicki (pierwszy redaktor naczelny „Gazety Polskiej”(sic!), toczący swego czasu ostre boje z salonowymi parnasiarzami), Aleksander Hall, Cezary Michalski (tu uwaga - ten ma własne ambicje…), Jarosław Gowin (choć ten ostatnio podpadł)…

Co nimi wszystkimi powoduje?

Demiurgiczne rojenia.

Z Michalskim sprawa jest stosunkowo prosta - zadziałał tu syndrom niezaspokojenia intelektualno - demiurgicznych ciągot a’la Michnik. Redaktor Cezary widzi „prawicę” idącą z duchem czasu (czyli odpowiednio „europejską” co do poglądów i praktyki), lecz z ambicjonalnych względów z Salonem mu nie po drodze – pragnąłby bowiem stworzyć własny ośrodek myśli i czynu, gdzie sam piastowałby funkcję „Michnika – oberparnasiarza”, czytaj, intelektualno-politycznej wyroczni. Po lewej stronie podobne ciągoty zdaje się zdradzać Sierakowski. Łączy ich jedno – nie po to tyle się nastudiowali i naczytali różnych mądrości, by teraz łykać, jak karmna gęś kluski, wskazówki podtykane im pod gęby przez autorytety i tkwić w szeregu, czekając na łaskawy awans towarzyski, podczas gdy miejsca w lożach parnasiarzy są zajęte od dawien dawna, role zaś rozdzielone. Salonowi parnasiarze cierpią bowiem na przypadłość analogiczną do znanego powiedzenia o sędziach Sądu Najwyższego USA – nigdy nie rezygnują, zaś umierają stanowczo zbyt rzadko. Michalski tworzy zatem własną alternatywę (co samo w sobie mogło by być intrygującym urozmaiceniem), nie dostrzegając jednak, iż jego propozycje prowadzą de facto do modelu prawicy w stylu współczesnej „Starej Europy”, gdzie nominalni chadecy są do tego stopnia sterroryzowani, iż gotowi są przegłosować cokolwiek – od gejowskich pseudomałżeństw po eutanazję.

Niemniej, Michalski, orząc na progresywistycznym poletku, czyni to, jakby tu rzec, ciut z osobna.

Co z innymi?

Błędne kalkulacje.

Gryzę się i toczę wojnę z myślami – a może to jest tak, że niektórzy po prostu błędnie kalkulowali? Jak np. Wołek, wypuszczając niegdyś Jacka Łęskiego i Rafała Kasprówa na Kwacha. „Wakacje z agentem” walnie przyczyniły się do upadku „Życia”, w myśl oligarchicznej zasady: masz na pieńku z władzą – nie masz reklam, bo jak damy ci reklamy, to wtedy sami będziemy mieć z władzą na pieńku, a tego nie chcemy, bo szkodzi to naszym interesom. Wołek – notoryczny wałęsiarz - wtedy przedobrzył. Z czasem skruszał, zwłaszcza po nietrafionej próbie reanimacji swej gazety. A że w słowach jest gładki, jak nie przymierzając, Helenka Kurcewiczówna przed orgią dziewiczych tortur, zafundowanych jej przez Sienkiewicza, to rychło na fali antykaczystowskiej histerii przystosował się do odpowiednich nurtów. Teraz Salon na nowo „odkrył” Wałęsę… i Wołek na tym odcinku znakomicie się znalazł, tym bardziej, że na każdym kroku demonstruje właściwą odrazę w stosunku do lustracji. Dodajmy do tego kasę za figuranckie stanowisko w stacji… której imienia konsekwentnie nie powiem…

Czy tylko mnie chce się od tego rzygać?

Wypalenie, syndrom niedopieszczenia i głód akceptacji.

No, dobrze, ale kasa to tylko kasa – nie zaspokaja ona wszystkich potrzeb duchowych konserwatysty pretendującego do Salonu.

Jest jeszcze zwyczajne, ludzkie wypalenie i pragnienie spokojnej emerytury, stabilizacji po latach bezowocnego użerania się z komuną i post – komuną. Jak długo można znosić rolę wiecznego opozycjonisty, który w wolnej Polsce otoczony jest pogardą i zbiera cięgi nie tylko od postkomunistów (to naturalne), lecz również od swoich, całkiem niedawnych, towarzyszy broni? Jak długo można znosić chorobę chronicznego ostracyzmu zafundowanego przez tych, z którymi, całkiem niedawno przecież, „ramię w ramię”…itd.…itp.…

Czy to syndrom niedopieszczenia, czy wyrachowanie, czy też pomieszanie powyższych składników skłoniło starszych „walczaków” do zejścia na pozycje maskotek kontentujących się np. fuchą recenzenta muzyki poważnej? Może też było coś na rzeczy w kolejnych nie spełnionych miłościach – taki Piotr Wierzbicki (autor m. in. niezapomnianej satyry „Podręcznik Europejczyka”, czy „Traktatu o gnidach”), zakochiwał się kolejno w Wałęsie, ROP-ie i Olszewskim… potem były jeszcze jakieś kolejne przelotne miłostki (obserwowałem to z perspektywy czytelnika „Gazety Polskiej”)… zaś na koniec „dał se siana” stwierdzając, że zawsze czuł się „warszawskim inteligentem” – i – zapewne zdając sobie doskonale sprawę z tego, iż obecna „warszawka” ma się do przedwojennej inteligencji jak pięść do nosa, zgodził się na „wybiórczy” ersatz, byle by poczuć się choć na chwilę „między swemi”. Zyskać poczucie środowiskowej akceptacji.

Tyczy się to również innych saloniarskich konserwatystów.

Jakoś mi szkoda pastwić się tu szczególnie nad Aleksandrem Hallem, którego kolejne inicjatywy polityczne, kończyły się sromotnymi klapami (Partia Konserwatywna, Stronnictwo Konserwatywno – Ludowe) przyprawiając na poziomie lokalnym, uczciwych samorządowych pozytywistów o permanentny ból głowy (nie wiem, jak było gdzie indziej, ale w mojej miejscowości w latach 90-tych sympatykami Halla byli naprawdę wartościowi ludzie – przeważnie nauczyciele z powołania – wyzbyci rutyniarskiego belferstwa społecznicy, którym „chciało się chcieć”). A potem, Hall, który (chyba?) miał nadzieję na stworzenie prawicy „pięknie różniącej się” od udecji, sam został przez nią pożarty, znikając z politycznego horyzontu zaraz po przegranych wyborach w 2001 r., w których startował z ramienia PO. Wszechmocna wówczas „Agora” (przypomnę, były to czasy sprzed afery Rywina), w tak zwanym międzyczasie, użyczała mu swych łamów jako felietoniście. No i cóż, komplementowano go jako „Don Kichota polskiej prawicy”, wydano mu książkę ze zbiorem felietonów „Widziane z prawej strony”…zaś potem, jakoś tak, po cichu, wypadł z obiegu.

Do obecnego obiegu wróciła jego żona w charakterze „ministerki” od edukacji. Tu już nie ma nawet pozorów konserwatyzmu.

Dom, cichy kąt… i psy.

Śmiem twierdzić, ze w przypadku większości z saloniarskich konserwatystów mamy do czynienia, w różnych proporcjach, z wypadkową opisanych wyżej przyczyn, które kumulując się latami sprawiły, że bohaterowie niniejszego tekstu postanowili znaleźć jak śpiewał „Dżem” „…dom, cichy kąt i psa”.

I, faktycznie, znaleźli Dom – tyle, że w Domu tym jest Salon. A w Salonie reguły życia i hierarchię ustalają parnasiarze. „Dobrzy faszyści” dostali – jak z łaski – cichy kąt. Lecz psa nie dostali. Sami stali się psami.

I Salon odpowiednio ich traktuje – to skarci, to pogłaszcze…

Mózg mi wylatuje spod czupryny, gdy o tym myślę.

III. Łaska pańska… pstry koń… i PAX na salonach.

I po co to wszystko? Jeszcze raz pytam: po kiego ch…a im to było?

Status „dobrego faszysty” można wszak stracić z łatwością odwrotnie proporcjonalną do trudu włożonego w jego osiągnięcie.

Przekonał się o tym ostatnio choćby Jarosław Gowin, który był tolerowany ze względu na przynależność do partii, z którą „GW” aktualnie sympatyzuje. Gdy tylko przedstawił odmienne zdanie w kwestii „in vitro”, ten skądinąd umiarkowany, łagodny konserwatysta z miejsca zaczął robić w „Wyborczej” za fundamentalistycznego, religijnego radykała, pryncypialnie obsobaczanego zarówno z pozycji fachowo – profesorskich, jak i ideologiczno – kulturowych.

Inni są ostrożniejsi. Mądrzejsi. Tak się bowiem dziwnie składa, iż deklarując przywiązanie do konserwatywnych wartości, interpretują je w taki sposób, by nie naruszyć przepisów etykiety, czytaj – tak, by efekt końcowy tej dwójmyśleniowej dedukcji był zgodny z aktualną linią wiodącego organu. Wymaga to wprawdzie nielichej ekwilibrystyki umysłowej, jednak ich cyrkowe intelekty z wprawą wyćwiczonego akrobaty są w stanie tej sztuce sprostać.

Ciekaw jestem, czy zdają sobie sprawę z tego, że w oczach salonowych parnasiarzy pełnią rolę prawicowych „użytecznych idiotów”, że stanowią jedynie dopełnienie obrazka środowiska „ludzi rozumnych”, alibi dla prób intelektualnego zawłaszczenia przestrzeni publicznej. Innymi słowy, są dla Salonu tym samym, czym był PAX, tudzież „księża – patrioci” dla PZPR-u. Dzięki nim bowiem parnasiarze mogą głosić z właściwym sobie bezwstydem, iż „rozsądna prawica” podziela ich wyważone przekonania, co najwyżej nieco inaczej rozkładając akcenty, zaś „środowisko” obejmuje całe spektrum akceptowalnych poglądów. Wszystko, co poza nimi „od diabła pochodzi” - ma na wieki wieków pozostać fanatyczną, oszalałą ekstremą z pochodniami w faszystowskich dłoniach.

IV. Zakończenie, czyli księża i rabini.

Kończąc te przydługie refleksje chciałbym przypomnieć stary szmonces o tym, jak ksiądz starał się nawrócić rabina. Po dłuższym czasie z pomieszczenia w którym toczyła się dysputa, wychodzi spocony, czerwony na twarzy rabin i zgromadzonej w korytarzu publiczności rzuca: „uff… trochę to trwało, ale w końcu udało mi się go przekonać”. Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że analizowani powyżej „dobrzy faszyści” znaleźli się w sytuacji owego księdza nawróconego na judaizm. Z jednym zastrzeżeniem – oni nawet nie próbowali „rabinów” nawracać.

I chyba nie jest im nawet specjalnie głupio.

Gadający Grzyb

P.S. Sprawozdanie z Wołkowych „Plusów” zapodane w cz. I nie dotyczy ostatniej niedzieli. Nie wiem, nie oglądałem – i jakoś dziwnie nie jestem ciekaw…



Pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl 26.01.2009 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/dobrzy-faszysci

Monitoring, a śmierć Pazika.

Robert Pazik skreślony

czyli kilka merytorycznych uwag, co do „zaniedbań” w płockim więzieniu…

…plus kilka hipotez).

Chciałbym zgłosić kilka uwag wobec zgonu (celowo nie piszę „samobójstwa”) Roberta Pazika, z punktu widzenia człowieka, który w swoim czasie miał z monitoringiem coś niecoś do czynienia.

I. Uwaga wstępna – zapis.

Podstawowa sprawa, na którą zwrócili też uwagę inni komentatorzy, to brak zapisu z monitorowanej celi. Jest to niekompetencja wołająca o pomstę do nieba. Pytanie, czy tylko niekompetencja. Z mojej praktyki wynika, że monitoring bez rejestracji nie ma najmniejszego sensu. Osoba monitorująca zawsze może wyjść w feralnym momencie (z różnych powodów, choćby do toalety) ze swego pomieszczenia, tracąc tym samym z oczu obraz z kamer. Zakład karny w Płocku tłumaczył się, że i tak zadysponował w stosunku do Pazika ekstraordynaryjne środki nadzoru. Dziękuję bardzo. Mnie wygląda to na typowe działanie pozorne, bowiem od strony technicznej zorganizowanie zapisu nie jest żadną filozofią, tym bardziej, gdy chodzi o jedną kamerę – wystarczy komputer z twardym dyskiem o jako takiej pojemności, trochę kabla, by ustrojstwo podłączyć, ew. jakiś prosty program, który w kilka minut można ściągnąć za darmo z Internetu. Przy czym, zakładam optymistycznie (nie wiem, nie znam realiów), że więzienna administracja ma na stanie jakieś komputery i nie pracują tam totalne półmózgi. Dane z zapisu można potem kompresować, żeby zaoszczędzić miejsce na „twardym”, lub, po jakimś czasie, sukcesywnie kasować (począwszy od najstarszych danych), jeżeli nie wydarzyło się nic godnego uwiecznienia.

W Płocku zapewne o tym nie wiedzą.

O dopuszczeniu więźnia do rozmowy z bratem bez bezpośredniej asysty strażnika w ogóle szkoda gadać.

II. Pytania.

Teraz pora na kilka pytań i wątpliwości, które nasuwają się niejako same z siebie.

1) Czy monitor na którym widoczny był obraz z celi stał w osobnym, wyizolowanym pomieszczeniu, czy też miały do niego dostęp osoby postronne?

2) Czy do prowadzenia obserwacji na każdej zmianie była wyznaczona specjalna osoba? Czy też robił to „kto popadnie”?

3) Jaka procedura obowiązywała w kwestii obserwacji osadzonego? (to pytanie retoryczne – z wypowiedzi pani rzecznik więziennictwa już wiadomo, że żadna).

4) Czy strażnicy pełniący służbę mają jakiś system wzajemnej łączności? (Np. krótkofalówki). Jeżeli tak, to jakie są procedury ich używania (to istotne, chodzi m. in. o to, by nie „zagadywali” służbowej częstotliwości towarzyskimi pogwarkami w czasie nudnej nocnej zmiany, gdyż wtedy, w nagłej sytuacji, nie dotrze do nich zgłoszenie alarmowe).

5) W jakiej odległości od celi Pazika znajdowało się pomieszczenie z monitorem?

6) Jak rozstawieni byli strażnicy, kto wchodził, wychodził itp.

I w końcu:
7) Czy ktoś tam, do kurwy nędzy, za cokolwiek odpowiadał? Póki co, wyłania się bowiem obraz biurokratyczno – rutyniarskiego bardaku.

Z udzielenia odpowiedzi na takie drobiazgi (między innymi, oczywiście) składa się system skutecznego monitoringu.

III. Jak być powinno?

Teraz absolutne minimum tego, co być powinno (czyli instrukcja obsługi młotka):

1) Warunek sine qua non: umożliwić zapis tego, co kamera przekazuje.

2) Umiejscowienie kamery.
Przy założeniu, że cela ma bryłę prostopadłościanu, kamera powinna być umieszczona w jednym z górnych narożników celi, tak, by obejmować drzwi wejściowe, otwór okienny, wejście do „kącika sanitarnego” i łóżko więźnia. Gdy są trudności z jednoczesnym uchwyceniem wszystkich „targetów”, najłatwiej przesunąć łóżko w odpowiedni punkt celi.

3) Monitor i sprzęt rejestrujący winien znajdować się w osobnym pomieszczeniu, do którego wstęp powinien mieć tylko wyznaczony na danej zmianie funkcjonariusz i jego przełożony. Każde opuszczenie pomieszczenia powinno być odnotowywane w Dzienniku Służby wraz z porą (gg - mm) i powodem wyjścia (np. toaleta, przerwa na posiłek, alarm). Analogicznie odnotowywać powrót. Osoby trzecie można wpuścić do pomieszczenia monitoringu tylko na wyraźne polecenie przełożonego (odnotowywanie - j.w.). Może wydawać się, że to zbędna pisanina, niemniej jest ona wielce przydatna dla późniejszych celów dowodowych, poza tym, gdy już wszyscy przyzwyczają się, że „Wacek ma dziś monitoring”, to nie będzie tego zbyt wiele.

4) System łączności (czyli, najprościej – krótkofalówki). Widzę to tak: jeżeli „monitorujący” musi się odlać, zgłasza to przez radyjko funkcjonariuszowi „operującemu” na korytarzu, który w tym czasie obserwuje przez wizjer monitorowaną celę i, w razie czego, interweniuje. Podobnie, gdy „monitorujący” jest na swym posterunku i widzi na ekranie, że w celi dzieje się coś niepokojącego, zgłasza to strażnikowi, który wali „w te pędy” na interwencję. W sytuacji kryzysowej stawia na nogi wszystkich i sam gna na pomoc (zapis z celi tak, czy inaczej będzie do odtworzenia). Zajście odnotowuje w Dzienniku Służby.

Proste? Najwyraźniej, nie dla wszystkich.

IV. Uwagi końcowe, czyli „syndrom Baraniny”.

Mediodajnie (czyt. jako „medialne jadłodajnie”) donoszą, że oględziny zwłok Roberta Pazika stwierdziły obrażenia typowe dla samobójczego powieszenia. Problem w tym, że w kwietniu 2008 r. w tym samym zakładzie karnym, w Płocku, powiesił się Sławomir Kościuk – inny ze skazanych. Powiesił się w kąciku sanitarnym. Jak Pazik. Pazika, jak podaje „Rzepa” przewieziono do Płocka na kilka dni – w celu złożenia wyjaśnień. Pytanie, czy tylko w celu złożenia wyjaśnień. Płockie powietrze najwyraźniej nie służy psychice osób zamieszanych w sprawę morderstwa Krzysztofa Olewnika i nader szybko zapadają oni na przypadłość, którą określam mianem „syndromu Baraniny” – a którą można by opisać jako kompulsywną predylekcję do używania więziennego prześcieradła w charakterze stryczka. Dodajmy, że Olewnikowie pochodzą z Płockiego – z miejscowości Drobin.

No i, krzynkę wcześniej, wykitował w olsztyńskim pierdlu na podobną samobójczo - wisielczą chorobę sam herszcik - Wojciech Franiewski, nie doczekawszy procesu.

Co Robertowi Pazikowi przekazał Dariusz – brat? Ze jak nie skończy ze sobą teraz, to „w pierdlu” będzie miał przesrane? A może – „skończ ze sobą, bo inaczej mnie zabiją”. Czy Dariusz Pazik przeżyje? Czy przeżyją inni - Ireneusz Piotrowski, Piotr Sokołowski, Cezary Witkowski, Artur Rekul, Stanisław Owsianko… Gdzieś tam odsiadują swe wyroki…

V. Post Scriptum…

…czyli pytania fundamentalne…

1) Z kim zadarł Olewnik – ojciec?

2) Komu nie w smak były jego sukcesy, czytaj, kto chciał przejąć jego interes?

3) Kto wtedy rządził w Płocku i pod jakie struktury partyjne był podwieszony?

…plus hipotezy…

1) Czy aby nie mamy do czynienia z modus operandi charakterystycznym dla wcześniejszego wykończenia biznesu Romana Kluski, skrzyżowanym z późniejszą sprawą afery starachowickiej, „wzbogaconym” (może to taka płocka specyfika, a może nie) o wątek porwania i kończącego sprawę zabójstwa?

2) Czy bezpośrednim wykonawcom puściły nerwy? A może to rozkazodawcy porwania, zdali sobie sprawę z tego, że ze „starego” Włodzimierza Olewnika nie wycisną przejęcia firmy, zaś Krzysztof stał się upierdliwym świadkiem „do likwidacji”?

Tak już zupełnie na sam koniec: na dzień dzisiejszy uważam, że Włodzimierz Olewnik stał się ofiarą wyjątkowo prężnego lokalnego układziku, który musiał mieć mocne podwieszenie na „górze” – niekoniecznie tej oficjalnej – wszak nie od dziś wiadomo, że od struktur jawnych silniejsze są struktury niejawne. Na mocy tego niepisanego prawa portal Onet, założony przez „Kluskowego” Optimusa stał się, koniec końców, własnością ITI. Ten dziwny ciąg transakcji opisała kiedyś „Gazeta Polska”.

Włodzimierz Olewnik się nie dał. Przypłacił to śmiercią syna.

Popełnił jakiś błąd? W coś się uwikłał?

Nieważne. Ważne jest to, że nikt z nas, obywateli Rzeczypospolitej, nie może być pewien swego losu, póki zbójcy bezkarnie grasują na gościńcach.


Gadający Grzyb




pierwotna publikacja 22.01.2009 www.niepoprawni.pl http://www.niepoprawni.pl/blog/287/monitoring-smierc-pazika

niedziela, 18 stycznia 2009

Anty – przepis…

…czyli zapiekanka makaronowa…

…czyli jak wspomóc globalne ocieplenie.
niepoprawna zapiekanka.JPG

I. Wstępna podbudowa historyczno – cywilizacyjna.

Jak powszechnie wiadomo, aura naszej planety podlega cyklicznym fluktuacjom – u zarania polskiej państwowości nasi praprzodkowie raczyli się brzoskwiniami, zaś klimatyczne uwarunkowania sprzyjające uprawie winorośli wydatnie przyczyniły się do powodzenia wielkiego duchowo – cywilizacyjnego eksperymentu, jakim było zaimplantowanie na pogańskim gruncie chrześcijaństwa. W chwili obecnej, po zapaści „małego zlodowacenia”, zbliżamy się drobnymi kroczkami do osiągnięcia ówczesnego klimatycznego optimum. Niestety, antycywilizacyjne ruchy tzw. „ekologów” pragną za wszelką cenę powstrzymać te, jakże pożyteczne, tendencje. Uważam, że należy dać im odpór – nawet za cenę chwilowych, osobistych niedyspozycji. Co więcej – każdy z nas może to zrobić we własnym indywidualnym zakresie, wspomagając uwalnianie do atmosfery wielce pożytecznych gazów cieplarnianych ( w przypadku podanego niżej anty - przepisu, będzie chodziło głównie o metan).

II. Przestroga.

Tu lojalna przestroga – dalsze części niniejszej notki (zarówno sam anty – przepis, jak i towarzyszące mu didaskalia) stanowczo nie są na każdy gust i nie na każdy żołądek. Co więcej, śmiem twierdzić, iż absolutnie nie spełniają wymagań co do zachowania kryteriów „dobrego smaku” (i to w każdym rozumieniu tego pojęcia). Jeżeli ktoś zdecyduje się czytać dalej, czyni to wyłącznie na własną odpowiedzialność. Jeżeli zaś zdecyduje się upichcić poniższą potrawę i zaserwować ją swym bliskim, przyjaciołom lub wrogom (szczególnie polecam raczenie nią tych ostatnich, zwłaszcza gdy cierpią na chroniczny ekologizm) – robi to na odpowiedzialność własną, tudzież ich przewodów pokarmowych.

III Anty – przepis.

Ostrzeżeni? Żeby nie było, że nie mówiłem.

No to jedziemy.

1). Tortury wstępne.

Bierzemy makaron, jaki nam się nawinie (ok. połowy standardowej paczki) i wpieprzamy go do gara wrzącej, osolonej wody. Patrząc na jego męki, czujemy pierwsze wezbranie faszystowskiego ciepła, które zazwyczaj zalewa nasze czarnosecinne serca na widok lustracyjnych kaźni zadawanych szlachetnym autorytetom. Ale na tym nie poprzestajemy. Bierzemy następnie jakieś 30 – 40 dag pieczarek i ciachamy je w kosteczkę razem z ogonkami (ach, te freudowskie skojarzenia, właściwe zakompleksionym, zaściankowym oszołomom). Pieczarki można by przedtem wymyć i obrać, ale w sumie, po co – sprokurowane im cierpienia oczyszczą je z wszelkiego g…a. Następnie, zgodnie z inkwizycyjnymi ciągotami do „rozpalania stosów” bezdusznie wrypujemy pociachanych pieczarczyków na patelnię i podsmażamy. Niech cierpią jak Piekarski na mękach. To jednak zaledwie początek naszego prawicowego sadyzmu. Chwytamy oto 1-2 niewinne główki cebuli i szatkujemy je bez opamiętania na wzór skompromitowanych wzorców wstecznika Sienkiewicza („bigosowanie”). I je też, dawaj, na patelnię. Jak prawica ma rozpalać stosy to na całego, tym bardziej, że w międzyczasie… rozgrzewamy piekarnik i szykujemy naczynie żaroodporne, z całym psychicznym okrucieństwem „okazowując” narzędzia kolejnych tortur swym składnikowo – kulinarnym ofiarom.

2). Sos czosnkowy.

Haniebna orgia sadyzmu nabiera w tym momencie rumieńców, albowiem, gwoli potwierdzenia stereotypów jakże trafnie definiujących to, co wysysamy z mlekiem matki, sięgamy po… główkę czosnku. Czosnek obieramy z premedytacją. Ząbek po ząbku. Następnie, przy pomocy ręcznej wyciskarki, wytłaczamy obrane ząbki do tego, co mamy pod ręką (ja używam słoiczka po dżemie), imaginując sobie przed oczyma duszy przyszłe męki piekielne J.T. Grossa. Wrzucamy do środka w proporcjach fifty – fifty śmietanę i majonez (koniecznie tłuste – myślą przewodnią tej potrawy jest bowiem maksymalne zaszkodzenie zdrowiu własnemu i bliźnich, a przez to wspomożenie wyziębionego klimatu). Doprawiamy szczyptą pieprzu, soli, cukru (można śmiało sypać więcej niż szczyptę, jak komu wola) i mieszamy. Po wymieszaniu odstawiamy, aż nasz zajzajerowaty sosik się przegryzie. (tu uwaga: przedstawiłem wersję hardcore sosu czosnkowego; dla wersji soft polecałbym raczej pół główki czosnku – moja luba jakoś dziwnie mnie unika po wersji hard;)).

3). Sos pomidorowy.

W sezonie – ze świeżych pomidorów, poza sezonem – z przecieru. Z reguły mi się nie chce i zadowalam się chamskim keczupem – ale i ten (to moja słabość) konformistycznie przyprawiam ziołami prowansalskimi, na znak poczuwania się do kulinarnej spuścizny Europy ;)

4). Warstwy.

No, dobra… popatrzmy na przyszłe warstwy naszej potrawy – makaron ugotowany jak, nie przymierzając, Wielgus przed ingresem (nazwę tę warstwę „konfidencką”), pieczarki i cebulka podsmażone tak, że ani kwikną, Grossik… tfu, sosik się przegryza…

Bierzemy zatem jakieś pół kilo żółtego sera (takiego prostego, z najbliższego spożywczaka) i, aby nie pozostawić wątpliwości, że nasze rasistowskie mózgownice nienawidzą również Azjatów, kompulsywnie, z obsesyjną skrupulatnością krajamy żółty serek w plasterki (to będzie „warstwa azjatycka” – poza kolorkiem, spora część z nich genetycznie nie trawi mleka i pochodnych). Następnie, wydobywamy z czeluści naszej wielce reakcyjnej lodówki jak najtańszą, najtłustszą i możliwie najobrzydliwszą półkilową pakę mielonej świniny (tj. taką, którą sporządzono ze wszystkiego, co ze świni zostało, prócz mięsa – do nabycia w najbliższym markecie) i na pohybel wyznawcom Proroka glajszachtujemy rzeczoną świninę z podsmażonymi uprzednio pieczarkami i cebulką, podsypując vegetą, granulowanym czosnkiem i pieprzem, aż nabiorą należycie odrażającego wyglądu. I, proszę - już mamy farsz (nazwę go „pohańcem”).

W tym momencie dusze nasze winno ogarnąć zimne wyrachowanie. I z tym mroźnym powiewem w sercach bierzemy w swe nieugięte dłonie naczynie żaroodporne, smarujemy jego dno jakimś tłustym świństwem (np. ”miazmatami IV RP”) następnie zaś kładziemy warstwy, w myśl maksymy wygłoszonej przez Dustina Hoffmana w filmie „Przypadkowy bohater” – „życie to gówno, warstwa na warstwie”.

A zatem: warstwa ugotowanego Wielgusa (konfidencki makaron), splasterkowana „warstwa azjatycka” (przesypać szczyptą ziół prowansalskich), warstwa farszu (pohańca), warstwa Azjatów (znów przesypać ziołami), warstwa Wielgusa, warstwa Azjatów (przesypać), warstwa „pohańca”, warstwa Azjatów (posypać - wyjaśniałem już, dlaczego). Czemu nadreprezentacja „warstwy azjatyckiej”, zapytacie – primo, bo jest ich dużo, secundo – bo lubię stopiony żółty serek.

I, tak, doskonale wiem, iż jest to „podłość”.

Nakrywamy naczynie.

5). Pochwała obżarstwa.

Piekarnik jest już rozgrzany i dopomina się żeru, niczym pradawny Moloch. Wkładamy zatem w jego usta wypełnione po brzegi naczynie żaroodporne… czekamy ok. czterdziestu minut… wyjmujemy… dzielimy… ach, cóż za obrzydliwość… zalewamy aromatyczne porcje sosami… … żremy… … i jeszcze żremy…coś się odbija, ale nic to… bo przeżuwamy…zapijamy…

…opadamy w błogim poczuciu spełnienia na wszelkie dostępne miejsca spoczynku…organizm w tym czasie nie próżnuje… przetwarza…i zaczyna… wydalać… gargantuiczne ilości metanu.

Ekologiści winią ponoć stada krów wypasane na użytek hamburgerowych koncernów za zatruwanie środowiska metanem, który ma się przyczyniać do efektu cieplarnianego. KOCHAM TE KROWY! Śmiem twierdzić, że żrąc, każdy na własny użytek, opisaną wyżej potrawę, wspomożemy ich przewody pokarmowe w nader zacnym wysiłku, by choć nieco ocieplić klimat, który ponad tysiąc lat temu tak dopomógł powstaniu naszego Państwa.

Ekologistom na pohybel!

Gadający Grzyb

P.S. Dlaczego w ogóle zapodałem ten przepis?

Gdyż moje serce przeżarte jest nienawiścią ;)

A tak naprawdę, to dzięki za inspirację:

Mark D http://www.niepoprawni.pl/content/zeberka-w-piwie-i-porze

jico http://www.niepoprawni.pl/content/scampis-lail



Pierwotna publikacja 17.01.2009 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/anty-%E2%80%93-przepis%E2%80%A6

piątek, 16 stycznia 2009

Pokolenie gównojadów…

… czyli Zachód, do lustracji, biegiem marsz !

Red Danny

W ostatnim tekście (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/owsiak-nauczyciel%E2%80%A6 ) obiecałem, iż wyjaśnię, dlaczego zachodnie pokolenie ’68 nazwałem „pokoleniem gównojadów”. Słowo się rzekło, kobyłka u płota – już wyjaśniam.

Na początek (z góry przepraszam, że przydługi) cytat:

„Omawiając rozmaite rodzaje agentów, czyli obywateli wolnego świata, którzy w ten, czy inny sposób sprzedali się GRU, nie można pominąć jeszcze jednej ich kategorii, najbardziej ze wszystkich obrzydliwej (…) [jest to] określenie, jakiego wobec wspomnianych osobników używali między sobą wszyscy oficerowie radzieckiego wywiadu.

Określenie owo brzmi „gównojad” (gawnojed) (…), a dotyczyło członków wszelkiej maści Towarzystw Przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, działaczy organizacji pacyfistycznych (z ruchem na rzecz jednostronnego rozbrojenia na czele), Zielonych i innych postępowych radykałów. Oficjalnie nie można ich było zakwalifikować jako agentów, gdyż nikt ich nie werbował, oficjalnie też wszyscy przedstawiciele Związku Radzieckiego byli wobec nich uprzejmi i przyjacielscy, ale prawda jest inna: gównojad, to gównojad i nikt tego nie zmieni.

Oficerowie GRU i KGB zazwyczaj szanowali swoich agentów. Motywy ich działania były jasne: albo przymus (np. szantaż) albo chęć wzbogacenia lub pragnienie mocnych wrażeń. (…) Natomiast motywy postępowania gównojadów były dla każdego obywatela Związku Radzieckiego całkowicie niezrozumiałe.

W Związku Radzieckim każdy marzył, żeby znaleźć się za granicą – gdzie, to sprawa drugorzędna (mogła być nawet Kambodża). (…) A tu nagle człowiek znajduje takiego przyjaciela Związku Radzieckiego, który ma wszystko (od żyletek Gilette po perfumowane prezerwatywy), który może wszystko kupić w sklepie (nawet banany), a który wychwala pod niebiosa Związek Radziecki. Jest to tak patologiczne, że jedynym właściwym określeniem był „gównojad”.

Pogarda, jaką oficerowie GRU i KGB żywili wobec takich osobników, nie oznaczała naturalnie, że nie wykorzystywali ich gdzie i jak się dało (…). Gównojady robili wszystko.(…)

Nikt ich nie werbował, bo i po co – i tak robili, co im się kazało. Zwykle chodziło o jakieś drobiazgi: informacje o sąsiadach, współpracownikach, czy znajomych, czasem o zorganizowanie przyjęcia z udziałem kogoś interesującego GRU. Po przyjęciu GRU oficjalnie takiemu dziękowało i kazało zapomnieć o wszystkim. Gównojad to dobrze wychowany osobnik – zapominał wszystko i to natychmiast, ale GRU nigdy nie zapomina…

Z czasem wielu gównojadów się ustatkowało. Osobnicy ci, zamieniwszy porwane dżinsy na garnitury od najlepszych krawców, zasiadają obecnie w gustownie urządzonych gabinetach, piastując często wysokie funkcje państwowe.
Nie pamiętają już „szlachetnych” porywów młodości, lecz tylko do czasu…”

Wiktor Suworow „GRU. Radziecki wywiad wojskowy” (wytłuszczenia i skróty moje – G.G.)

Uff… w zasadzie powyzszy cytat w myśl przysłowia o mądrej głowie, której dość dwie słowie, mógłby wystarczyć za całe uzasadnienie tytułu niniejszej notki. Polecam zresztą lekturę całości tej wielce pouczającej książki. Pozwolę jednak dodać od siebie jeszcze kilka refleksji:

1. Nic nowego.

Takie gównojady, (znani również jako „użyteczni idioci”) istnieli od zawsze, nawet przed powstaniem Związku Radzieckiego (np., skądinąd zasłużony dla S.F. G.H. Wells). Niektórzy pod wpływem doświadczeń trzeźwieli, nie porzucając przy tym lewicowych poglądów (George Orwell, Elia Kazan). Większość jednak szła i idzie w zaparte, nie przyjmując do wiadomości ani zbrodniczego charakteru komunizmu jako takiego, ani zdradzieckości swojego lewackiego zaangażowania.

2. Rozmnażanie przez kooptację.

Nawet jeżeli gównojady z pokolenia ‘68 kiedyś zejdą ludziom z oczu, to sam problem od tego nie zniknie – zdołali bowiem „idąc przez instytucje” wychować i pociągnąć za sobą licznych ludzi z następnego pokolenia, zaś rozwalając kontrkulturą cywilizacyjne podglebie Zachodu (wiara, rodzina, patriotyzm), wychowali rzesze sterroryzowanych intelektualnie eliciarzy zawsze gotowych zagłosować na kogo trzeba, kupić odpowiednie książki, czy wychwalać wskazany im do wychwalania film. Andrzej Gwiazda odpowiadając swojego czasu tym, którzy wyrażali nadzieję, że nasze skompromitowane „elity” („parnasiarze”) wkrótce i tak odejdą, zaś nowe pokolenie po nich posprząta, rozwiał te mrzonki krótkim stwierdzeniem, że tego typu elity uzupełniają się (jabym dodał - i rozmnażają) jak mafia – przez kooptację.

3. Identyfikacja.

Część gównojadów (takich jak Joshka Fisher, czy Daniel Cohn - Bendit) można zidentyfikować bez trudu, wystarczy prześledzić jawne biografie – w co angażowali się za młodu i gdzie są teraz. Inni pozostają ukryci i z rzadka jedynie wypływają (m.in. Romano Prodi i jego sowiecko – agenturalna przeszłość). Innych jeszcze można wychwycić dopiero po gruntownym prześwietleniu ich związków towarzysko – karierowych i po efektach publicznej działalności (są to juz, przeważnie, „gównojady drugiego pokolenia”).

4. Po owocach ich poznacie.

Wyniki działalności „pokolenia gównojadów” są szczególnie bijące po oczach, gdy prześledzimy postawę Zachodu (dziś - „starej Europy”) przy okazji kolejnych kryzysów z całą premedytacją prokurowanych przez obecną, czekistowska Rosję – niedawna wojna gruzińska, obecny konflikt gazowy, czy wcześniejszy holocaust Czeczenii. Notorycznego dawania dupy przez Zachód nie sposób wytłumaczyć wygodnictwem, czy polityczno – gospodarczym pragmatyzmem – bo ten rzekomy „pragmatyzm” co i rusz kompromituje się jako dziecinada. Rosja bowiem w i e, że ma na Zachodzie swoich gównojadów - te bezcenne pozadyplomatyczne aktywa, ma też swoje „milczące psy” (tu odsyłam do Łysiaka), a pozostałych, gdy trzeba, chamsko, po sowiecku zeklnie („kim ty k…a jesteś, żeby mnie pouczać?!” – Siergiej Ławrow do Davida Milibanda przy okazji śmierci Litwinienki). Kulturalny, „miętki a nie twardy”, człowiek zachodu na takie dictum zaniemówi, zszokowany, że w ogóle tak można, a zanim się otrząśnie, będzie już „po ptokach”.

5. Trucicielski archetyp.

Przy okazji tekstu o Sarkozym (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/podzwonne-dla-blazna-na-tronie) wspominałem o francuskim „syndromie przecwelenia” datującym się od czasów klęski Napoleona. Wcześniej jeszcze było wolterowskie zauroczenie „Semiramidą Północy” wiodącą ponoć Europę ku oświeceniu. Tu chyba, w tym niewczesnym zauroczeniu francuskiego mędrka, należy się doszukiwać praźródeł zjawiska opisanego w początkowym cytacie. Tu bierze swe początki rewolta gównojadów roku ’68, marsze protestacyjne przeciw wojnie w Wietnamie, czy lokalizacji pershingów w Niemczech i cała reszta polityczno – ideologicznych zjawisk, które zrobiły Zachód tym, czym jest dzisiaj. Powiedziałbym, że Wolter dla zjawiska gównojedztwa jest tym samym, czym wg Paula Johnsona dla opisywanych przezeń intelektualistów był J.J. Rousseau. Trucicielski archetyp.

6. Arogancja dwójmyślenia.

Co ciekawe, ci sami ludzie potrafią się szczerze oburzać, gdy przyrównać ich metody do ZSRR (por. reakcje w trakcie niesławnej rozmowy z Klausem). Są tak wytrenowani w dwójmyśleniu, że nie potrafią sobie wyobrazić oponentów negujących ich opinie i przedsięwzięcia z pobudek jakichkolwiek innych, niż nikczemne. Bolszewicka impregnacja na równorzędną polemikę połączona z przekonaniem iż stanowią kwintesencję demokracji i najwyższy wykwit cywilizacji, narzuca wiarę o awangardowej roli jaką przyszło im pełnić w urządzaniu tego świata, upoważniając zarazem do ignorowania "proli".

7. Wolnoć Tomku...

I urządzają – tolerancjonizują, równouprawniają, segregują na coraz to nowe mniejszości, umłodzieżowiają, wgniatają w ziemię i tak już na pół zdechłe „konwencje”, czy „tabu”. W tym Rosja im nie przeszkadza, tak jak nie przeszkadzał kontrkulturowej rewolcie ZSRR (ba, wspomagał – i to nader wydajnie). Gównojady zaś nie opłakują w mediach uciemiężonych ruskich pedałów (przepraszam – „gejów”) czy antyglobalistów bezceremonialnie zganianych przez OMON z ulic i trotuarów. Wolą (tak sobie ustawiają mózgownice), by każdy kolejny kremlowski władca, bez wyjątku, jawił im się jako demokrata – no, może ze specyficznymi naleciałościami.

8. ...lecz z Ruskimi grzecznie...

Ale, w międzyczasie, dochodzi do międzynarodowych spięć na których Rosja ma konkretne sprawy do ugrania. I wtedy okazuje się, że faktycznie „GRU nigdy nie zapomina”, zaś euro – gównojady załatwiają sprawy, jak załatwiają. Obściskując kolejnych kremlowładców trzęsą portkami i wydalają pod siebie slogany o rosyjskiej wrażliwości i specyfice. Produkują uczone rozprawy, jak Zachód powinien się z Rosją obchodzić, by broń Panie Boże, nie zadrażnić jej najmniejszej skórki u paznokcia. (Zbigniew Brzeziński jeszcze w latach ’80, za Gorbaczowa, produkował rozprawy o układaniu sobie stosunków z ZSRR w ciągu najbliższych 25 lat). Rosja bowiem jest mocarstwem i strach pomyśleć, co by było, gdyby nagle być nim przestała.

9....a lud roboczy wytrzeszcza oczy.

A my, tutaj, w „Nowej Europie”, rozdziawiamy gęby na widok tego, jak można być tak ślepym, głuchym i nie wyciągać żadnych nauk z przeszłości. Tyle, że głos nasz słaby – a nawet jeśli od czasu do czasu rozlegnie się śmielej, to jest gładko zbywany gadką o antyrosyjskich fobiach i awanturnictwie. Nic dziwnego, skoro nasza dyplomacja nie tylko za komuny, lecz również po ’89 opierała się na ludziach… ech, kończę już, bo to temat na osobną opowieść.

Doprawdy, Stara Europa potrzebuje swej lustracji równie silnie jak Polska. I dlatego, przymierzając się do oceny zarówno międzynarodowego jak i wewnętrznego potencjału danego polityka, czy innej osoby publicznej, którą kreują nam na gwiazdę pierwszej wielkości, zawsze, jako pierwsze, należy postawić sobie pytanie: czy aby przypadkiem nie mamy do czynienia z gównojadem?

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja 15.01.2009 www.niepoprawni.pl http://www.niepoprawni.pl/blog/287/pokolenie-gownojadow%E2%80%A6

poniedziałek, 12 stycznia 2009

Owsiak nauczyciel…


…czyli Adam Michnik „od młodzieży”…

… czyli (mimowolny?) hodowca lemingów.

Wszyscy o Owsiaku, to ja też – a co mi tam Perskie oko.

I. Retrospekcja.

W latach 90-tych, gdy byłem jeszcze licealnym, 90-procentowym "użytecznym idiotą" (pozostałe 10% to awersja do komuny - zasługa ś.p. Babci) i Owsiak był dla mnie bohaterem, w naszym miasteczku, z inicjatywy dwóch rzutkich, młodych księży, powstała inicjatywa polegająca na skrzyknięciu się lokalnych rockowych kapel i wspólnym charytatywnym koncercie na rzecz miejscowego szpitala. Salę i nagłośnienie udostępnił za darmo MDK, zaś za zebrane pieniądze zostały zakupione komplety pościelowe, bo na to, w czym leżeli pacjenci, żal było patrzeć. Skontaktowaliśmy się uprzednio listownie z Owsiakiem, wyjaśniając sprawę, ten zaś na użytek naszego koncertu przysłał serduszka. Krótko - pozwolił, byśmy "na legalu" podpięli się pod jego markę. Osobiście sądzę, że bez tego logo przedsięwzięcie miałoby mniejsze powodzenie. To był pozytyw – J.O. mógł przecież odmówić, lub zażądać, by zebraną kasę przesłać do "centrali".

Generalnie – zbiórka i doposażanie szpitali jest OK (bez ironii – to naprawdę wielkie osiągnięcie – co zaś robią z tym sprzętem obdarowane szpitale, to już inna sprawa). Zarazem ta sama zbiórka stanowi gigantyczny policzek dla wszystkich kolejnych rządów nie potrafiących, mimo nieustannych pozororeform, skutecznie rozwiązać problemów służby zdrowia.

II. Owsiakowszczyzna.

Tylko, że Owsiak nie jest jedynie działaczem społecznym. WOŚP i inicjatywy typu Przystanek Woodstock są dla niego również narzędziem do forsowania wśród młodzieży dość obrzydliwej ideologii o lewackiej proweniencji rodem z (zachodniego) roku ’68 – czyli formą promocji dorobku „pokolenia gównojadów” (dlaczego tak ich nazwałem – o tym będzie w osobnym tekście). Owszem, „Miłość, Przyjaźń, Muzyka” i „Stop narkotykom, stop przemocy” to bardziej pozytywne hasła niż „Sex, drugs & rock’n’roll”, które tylu wpędziło do grobu. Problem w tym, że z powyższych prohibicyjnych sloganów, niewiele ostaje się w praktyce. Rozmawiałem z wieloma woodstockowiczami – obraz, który się wyłania z ich opowieści jest bliższy temu, co pokazała TV Trwam, niż oficjalnym hasłom Owsiaka. Gdybyż to był jeszcze autentyczny, płynący z serca, buntowniczy nonkonformizm – ale, niestety, nie.

Mógłby na ten temat coś powiedzieć Piotr Lisiewicz z „GP”, który „w temacie” obrazoburczego spontanu (happeningi Akcji Alternatywnej „Naszość”) ma bogate, autopsyjne doświadczenia. Rozszyfrował on swojego czasu Owsiaka bezbłędnie, stwierdzając, że jest to po prostu „aparatczyk oddelegowany na odcinek młodzieży”. Gdy komuna nie mogła poradzić sobie z Pomarańczową Alternatywą, z pomocą pośpieszył Owsiak animując, (cytat z pamięci). „koncesjonowane, pseudoluzackie Towarzystwo Przyjaciół Chińskich Ręczników”. Ówcześni kontrkulturowcy, (którym, przypomnę, w PRL-u nie było tak komfortowo, jak ich współczesnym epigonom), reagowali ponoć na Owsiaka dość alergicznie. Sam „Sie ma”, po roku ’89, ze swoją niby - to - młodzieżową gadką, gładziutko doszlusował do michnikowego salonu, szybko awansując w tamtejszej nieformalnej hierarchii do statusu jednego z nader obiecujących eliciarzy. Orkiestra rosła, (to nie zarzut, oddaję sprawiedliwość organizacyjnej sprawności J.O.), a wraz z nią rósł Owsiak. Rósł, dodajmy, również we własnych oczach. Bardzo szybko poczuł się w prawie ustalać, kogo młodzież powinna lubić i popierać, a kto ma kojarzyć się z obciachem.

Tu szybki wtręt, bo zapomnę – oglądam właśnie konferencję prasową Owsiaka, na której, prócz żądania, by TVP na przyszłość podwoiła czas antenowy dla Orkiestry, stwierdził m.in., że „cudem jest, gdy zagłosujemy na kogoś bardzo dziwnego, kto obejmie bardzo ważne stanowisko”. Zostało to przyjęte zbiorowym, domyślnym chichotem przez licznie zgromadzonych kuchcików medialnych jadłodajni (zwanych, niekiedy, „po uprzejmości”, reporterami). Bez komentarza.

Wracając do naszego barana – przewodnika młodzieżowego stada. Pamiętacie okładkę jego książki, na której oddzielił płotem tych, z którymi było mu wtedy po drodze od innych, za tymże płotem pozostających? Jak raz, ta selekcja pokrywała się z rozkładem ówczesnych sympatii i antypatii „Wyborczej”. Dopełnieniem wzmiankowanej okładki może być „Akademia sztuk przepięknych” z Woodstocku – wystarczy spojrzeć na gości, m.in.: Kazimiera Szczuka, Monika Olejnik, Kamil Durczok, Tomasz Raczek, Jacek Żakowski, Manuela Gretkowska, Zbigniew Hołdys (z nim mam problem, związany z sentymentem do starego Perfectu – wygląda mi w tym całym towarzystwie na poczciwego „użytecznego idiotę”), et, jak napisałby Łysiak, tutti quanti (w luźnym tłumaczeniu – „i reszta ferajny”). Do tego dodajmy stałą współpracę z pseudohinduistyczną sektą Międzynarodowe Towarzystwo Świadomości Kryszny (znane, od mantry, jako „Hare Krishna” – tu, z kolei, sporo do powiedzenia miałby Robert Tekieli). Destrukcja duchowo – cywilizacyjna wprzęgnięta do charytatywno - medialnego rydwanu.

Generalnie, „młodzieżowe” zaangażowanie Jerzego Owsiaka kojarzy mi się z „walterowską” działalnością Jacka Kuronia – tyle, że dostosowaną do naszych czasów. To samo pionierskie zacięcie, by przeflancować młode umysły – u Kuronia na komunizm, u Owsiaka na posthippisowsko - kontrkulturowe grządki, podlane saloniarskimi imponderabiliami. I, co gorsza, to działa. Jest to ogarniająca co roku dziesiątki, jeśli nie setki tysięcy młodziaków systematyczna hodowla lemingów. (Wiem, co piszę – gdybym, czystym przypadkiem, nie trafił swojego czasu na kilku ludzi, dziś zaczytywałbym się w „Wyborczej” i głosował jak Pan Bóg, tj. Michnik/Owsiak, przykazał). Ciekawe, czy sam Owsiak zdaje sobie w pełni sprawę z tego co robi, i z potencjalnych długofalowych skutków swej działalności. Czasami jawi się jako pozytywistyczny społecznik, zdolny wykrzesać niesamowity entuzjazm ze starszych i młodszych, czasami zaś jako bezwzględny demiurg ugniatający ideologicznie młode, nieopierzone mózgownice. Wot, taki Adam Michnik „od młodzieży”.

III. Panie kochany, co z nich wyrośnie?


Jerzy Owsiak w i e, że cieszy się niekwestionowanym autorytetem wśród młodzieży, która bezkrytycznie odbiera jego image wiecznie młodego duchem hippisowskiego wujka. Dochodzi do tego bezbłędna intuicja medialna, połączona z instynktem językowym - J.O. natychmiast wyłapuje slangowe nowinki i umiejętnie używa ich zarówno przed kamerami, jak i w trakcie bezpośrednich spotkań. Potrafi uderzyć we właściwą strunę w odpowiednim momencie. Gdy trzeba, dopieści patriotyzm, komplementując ulicznych rozdawaczy serduszek, innym razem huknie z grubej rury na nielubianych polityków, lub na TVP ograniczającą jego inicjatywie czas antenowy. Pytanie, ile w tym szczerych intencji by dotrzeć i aktywizować ludzi dla chwalebnego dzieła, a ile michnikoidalnego zadufania we własną potęgę i dzierżenie rządu młodych dusz, które ruszą wkrótce „z posad bryłę świata” (tak, tak – i taka fraza padła z ust Owsiaka podczas wspomnianej wyżej praso – konferencji).

Nie wiem, czy bohater tego tekstu zdaje sobie sprawę z tego, że te same dzieciaki, które dziś wystają na ulicach, przed kościołami i centrami handlowymi, wkrótce wyrosną z „owsiakowszczyzny” i, zderzywszy się z życiem, zaczną drapać się po głowach, myśląc sobie, że to jednak nie tak pięknie, że jednak nie wszyscy ludzie są dobrzy i, w ostatecznym rozrachunku, ludziska wyznaje maksymę, znaną jako „O.W.D.” („Ochroń Własną D…ę”). Większość z nich, stwierdzi zapewne, że wciśnięto im humbug i, tak na wszelki wypadek, postanowią nie wierzyć nikomu i niczemu. W efekcie - koncentrując się na życiu osobistym, zasilą rosnącą rzeszę biernych wyborców („moja chata z kraja”). Innym, pozostaną po młodości naznaczonej Owsiakiem pewne altruistyczne i społecznikowskie odruchy, lecz przepojeni suflowaną im tyleż dyskretnie, co krzykliwie (nie, to nie jest oksymoron – Jerzy Owsiak potrafi to łączyć) przez „owsia-guru” indoktrynacją, dołączą do stada lemingów (wykształciuchów, eliciarzy), którzy, by zagłuszyć nękające ich podskórne ssanie duszy, zagłosują karnie na tych, co trzeba, traktując to jako element konformistycznego, środowiskowego rytuału. Zrobią to chociażby po to, by, zaczepieni przez innych eliciarskich znajomych („a na kogo głosowałeś?”), nie musieli kłamać. Wierząc święcie, że podtykana im pseudointelektualna spyża jest kwintesencją mądrości tego świata, pójdą w posły, ministry, biznesy, sądy, dyrektory – i, spotykając wokół podobnych sobie, będą się utwierdzać w autoprzekonaniu, że wybrali najlepiej, jak mogli.

I to oni, całkiem niedługo, będą rządzić Polską.

Nie żartuję.

Część zaś (najmniej liczna), jeśli będzie miała farta i spotka na swej drodze kilku wartościowych ludzi, stanie się rzeczywistymi nonkonformistami – za cenę permanentnego niezrozumienia, graniczącego z pogardą – również wśród najbliższych. Ale cóż, rola nonkonformisty nigdy nie była łatwa. Naczelnego Nonkonformistę, którego wyznajemy, spotkały baty i upodlająca śmierć na krzyżu. A potem Tryumf Zmartwychwstania…

Cholera, piszę, nie przymierzając, jak Tekieli przed Wielkanocą.

To ja już będę kończył.

Gadający Grzyb

P.S. Chciałem ściągnąć okładkę książki Owsiaka (tę z płotem…), ale nie mogłem się jej doszperać. Gdyby ktoś na nią trafił w necie – wrzućcie ją. Zaprawdę, powiadam Wam, warto ją uwiecznić.

Jeszcze link:

http://korwin-mikke.blog.onet.pl/2,ID358765084,index.html

(tu mała wzmianka: kilka lat temu, czytałem komentarz, w którym Korwin chwalił
Owsiaka za to, że ten… przyczynia się swoją działalnością do prywatyzacji
służby zdrowia! Zapewne sam Korwin, gdyby go zapytać, udowodniłby, jak to on,
błyskotliwie i nienagannie od strony logicznej, że pomiędzy oboma felietonami
nie ma sprzeczności…)

pierwotna publikacja 12.01.2008 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/owsiak-nauczyciel%E2%80%A6

niedziela, 11 stycznia 2009

Jednak bliżej Dmowskiego…

Roman Dmowski

…czyli egzegeza stanu duszy współczesnego „nowoczesnego Polaka”.

Przeczytałem inspirujący post FYM’a. Potem przeczytałem merytoryczne komentarze i nieco mniej inspirującą wymianę uprzejmości między szanownymi współbloggerami. W związku z powyższym, podnoszę dwa paluszki w górę i zgłaszam kilka uwag.

1) Ziemkiewicz w swoim artykule nie napisał nic nowego. Była to kompilacja wątków rozrzuconych po jego dotychczasowych felietonowo – książkowych publikacjach. Szczerze mówiąc, byłem nieco rozczarowany – myślałem, że artykuł inspirowany 70 – tą rocznicą pogrzebu Romana Dmowskiego przyniesie jakieś nowe przemyślenia. Jedno jest pewne: Ziemkiewicz od lat ma wyrobioną opinię zarówno na temat Radia Maryja, jak i sposobu w jaki współczesne „post-endeckie” ugrupowania kultywują, nader wybiórczo, spuściznę przedwojennej Narodowej Demokracji. Wystarczy przeczytać jego „Polactwo” i felietonistykę. Krótko – imputowanie Ziemkiewiczowi jakiegoś doraźnego koniunkturalizmu w jego krytycyzmie wobec Rydzyka, czy formacji politycznych odwołujących się do endeckiej tradycji, to trafienie kulą w płot. Można się z jego oceną nie zgadzać, ale dorabianie mu gęby salonowego sprzedawczyka, to jednak lekka przesada.

2) Na ile mogę wniknąć w duszę RAZ-a, wyraża on po prostu rozczarowanie stanem umysłów ludzi, którzy umieszczając ochoczo Dmowskiego na sztandarach, wyciągają z jego wielowątkowego dorobku polityczno – intelektualnego anachroniczne wnioski. Ziemkiewicz nie raz wspominał o endeckich tradycjach swojej rodziny. Nie raz wyrażał się krytycznie o rządach Sanacji (np jego „Plamy na pomniku” w „Rzepie”, link - http://www.rp.pl/artykul/222966.html). Natomiast myśl przewodnią inkryminowanego artykułu „Pusta trumna…” można by streścić w krótkiej trawestacji: „dziś prawdziwych endeków już nie ma…” Dla Ziemkiewicza, Radio Maryja i dzisiejsze postendeckie formacje, to chore klony zaczadzone towiańszczyzną i panslawistycznymi miazmatami. Czyli, uczniowie dali się uwieść fantasmagoriom, zdradzając tym samym Dmowskiego – Mistrza, który na polskim gruncie był ojcem – założycielem nowoczesnego politycznego realizmu. Innymi słowy, RAZ uważa, że głównym błędem neoendecji (rozumianej zarówno w wymiarze politycznym, jak i intelektualnym) jest niewolnicze trzymanie się doraźnych rozwiązań proponowanych przez Dmowskiego w ówczesnej sytuacji geopolitycznej i bezkrytyczna ekstrapolacja ich w czasy współczesne, przy zaniechaniu podstawowej nauki Mistrza: sztuki twardej, politycznej kalkulacji. To dlatego, wg Ziemkiewicza „trumna Dmowskiego (…) jest w istocie od dawna już pusta”.

3) Ziemkiewicz, który, sądząc po jego publikacjach, dogłębnie przyswoił sobie dorobek Dmowskiego i wyciągnął z niego własne wnioski, rozgląda się po Polsce, świecie i pyta: gdzie jest endecja na miarę naszych czasów? Endecja, która mogłaby sprostać współczesnym wyzwaniom – zdolna zdefiniować nasz narodowy interes i skutecznie, politycznie, o tenże interes walczyć, tak, jak walczą o swoje narodowe interesy inne państwa – Niemcy, Wlk. Brytania, USA, czy Francja (tak, tak, nawet spostponowany przeze mnie, „błazen Sarkozy”, gdy zdał sobie sprawę, że wyżej d…y nie podskoczy, skoncentrował się ostatecznie na geszefcikach mogących przynieść korzyść państwu, któremu prezydentuje – wszak mamy zakupić od nich atomową elektrownię).

4) Podsumowując, (sorry, ze wciąż o RAZ–ie, ale od jego artykułu wszystko się zaczęło): on najprawdopodobniej czuje się kontynuatorem naczelnej zasady Dmowskiego (w uproszczeniu): wywalczyć, ile się da dla Polski w danych warunkach geopolitycznych – i dotyczy to zarówno polityki zagranicznej, jak i niezbędnych reform wewnętrznych. Patrzy, analizuje, po czym… rozczarowuje się co do kolejnych formacji i, personalnie, co do polityków (stąd zapewne jego kąśliwości pod adresem Jarosława Kaczyńskiego, a wcześniej – Korwin-Mikkego). Używając języka „Gazety Wyborczej”, można by nazwać go frustratem.

Tyle tylko, że podobnym frustratem jestem ja sam – widzę Polskę, jako krainę wielkich szans i możliwości. Głosuję na partie, które, gdyby kierowały się politycznym racjonalizmem sprzęgniętym z duchem patriotyzmu i miały niezbędne minimum kompetencji w sferze zarządzania tak skomplikowanym organizmem jak Państwo, powinny były już dawno odblokować mechanizmy rzeczywistego awansu społeczno – materialnego dla tubylczej ludności, ustanawiając zarazem konserwatywne prawa cywilizacyjno - kulturowe, które stanowiłyby tamę dla światowego wszech-lewactwa. Aha, przydałoby się jeszcze, żeby umiały na forach międzynarodowych skutecznie praw tych bronić.

Inaczej Narodu się nie zrobi.

Zakończę fragmentem refrenu popularnej szanty:

„…w każdej chwili płynę w taki rejs

tylko, gdzie to jest

gdzie to jest?”

Gadający Grzyb

http://niepoprawni.pl/blog/74/blizej-michnika-niz-rydzyka

pierwotna publikacja 10.01.2009 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/jednak-blizej-dmowskiego%E2%80%A6


Kontakt Informacyjny „Cappino”.

Kowalczyk "Cappino"

Komisja Historyczna Metropolii Warszawskiej w całym swym majestacie orzekła, iż abp. Józef Kowalczyk, zarejestrowany w 1982r. przez SB jako kontakt operacyjny „Cappino” nie był świadomym agentem.

Nagłaśniające sprawę medialne jadłodajnie podnosiły zwłaszcza fakt, że od 1963r. był inwigilowany przez esbecję, zaś w 1990r. materiały z jego teczki zostały zniszczone z powodu „nieprzydatności operacyjnej”.

Czyli, w domyśle – kolejna ofiara wścieklizny obłąkanych lustratorów dla których, jak powszechnie wiadomo, nie ma większej radochy, niż wytarzać niewinnego człowieka w smole i pierzu, następnie zaś przegnać go na oczach krwiożerczej tłuszczy pod batogami.

A ja, cholera, tocząc pianę z pyska i wodząc wokół przekrwionym spojrzeniem, wciąż mam wątpliwości.

Po pierwsze
, to że księdza Kowalczyka inwigilowano, to norma a nie wyjątek – teczki zakładano wszystkim księżom. Ponadto, donosiciel nie był dla służb kimś nietykalnym – stosowano inwigilację wielopoziomową i zapętlającą się – kapuś, mógł być jednocześnie rozpracowywany.

Po drugie
, materiały zniszczono w 1990r., czyli w okresie, gdy esbecja na gwałt zwijała oficjalne żagle, przechodząc do bardziej zgodnych z duchem czasu form aktywności. Poza tym, z tego co mi wiadomo, materiały pozyskane od KI „Cappino” dotyczyły okresu watykańskiego, zaś Abp. Józef Kowalczyk od 1989r. był już nuncjuszem apostolskim w Polsce. Czyli, najprawdopodobniej, informacje, których udzielał po prostu się zdezaktualizowały. Nie znaczy to jednak, że w swoim czasie, nie były przydatne.

Po trzecie
, kwestia świadomości współpracy. „Cappino” miał nie być świadomy tego, że gada z esbekiem. Tyle tylko, że cytując pewien wielce interesujący słowniczek (http://karnet.ar.wroc.pl/polish/aktualnosci/2007/03/zalaczniki/Slownicze....),
kontakt informacyjny – dominująca w latach sześćdziesiątych kategoria osobowego źródła informacji w wywiadzie cywilnym PRL; w przypadku obywatela PRL współpraca zawsze była świadoma (wytłuszczenie moje – G.G.)”.

Zresztą, nawet jeżeli, jakimś nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności, arcybiskup został zarejestrowany bez swej wiedzy, to czy nie miał świadomości, kim może być ten miły i kulturalny II sekretarz ambasady PRL, z którym się spotyka? (dr Edward Kotowski, ps. „Pietro”. Więcej na ren temat w „Rzepie”, tam też kopia dokumentu, który posłużył tu za ilustrację, link - http://www.rp.pl/artykul/2,244958_Nieznane_dokumenty_na_temat_abp__Kowal...).
Owszem, wiem, że kontakty z przedstawicielami Zespołu Rządowego do Stałych Kontaktów Roboczych ze Stolicą Apostolską wchodziły w zakres obowiązków księdza arcybiskupa, ale już chlapanie jęzorem na temat różnic w poglądach między poszczególnymi hierarchami i o tym, do czyjego zdaniu Papież się przychylił – to już chyba, jakby to delikatnie ująć – pewna nadgorliwość, nieprawdaż? Żeby jeszcze usiłował siać w ten naiwny sposób dezinformację… Ale nie - na dole dokumentu stoi jak wół – „Źródło sprawdzono. Informacja wiarygodna”.

Swojego czasu przyszło mi się zżymać na saloniarskie dyrdymały, jakie abp. Kowalczyk wypisywał o gen. Jaruzelskim („Ignorancja i konformizm” http://www.niepoprawni.pl/blog/287/ignorancja-i-konformizm). Wtedy kładłem to na karb konformizmu wobec umysłowych prądów mainstreamu, jakim przeżarta jest część naszej hierarchii. Teraz jednak niewczesne pochwały Jaruzela, jakie wyszły spod pióra naszego purpurata zaczynam postrzegać w zupełnie innym świetle.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja 07.01.2009 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/kontakt-informacyjny-%E2%80%9Ecappino%E2%80%9D

Noworoczna szopka grozy.

Olga i Jola

(czyli, co wolno Lipińskiej, to nie tobie…)

Niby pierdółka, ale charakterystyczna.

W piątkowej „Wyborczej” (02.01.2009) pani Donata Subbotko przejechała się zarówno po wyemitowanej w TVP „Szopce noworocznej” Marcina Wolskiego, jak i personalnie po autorze. Można się tego było spodziewać – Wolski nie dość, że jako satyryk wyłamuje się z antykaczystowskiego Frontu Jedności Kabareciarzy, to jeszcze publikuje coraz bezczelniejsze powieści wymierzone w Autorytety („Noblista”). A że jest autorem poczytnym i o ustalonej rynkowej marce, to zamilczeć go nie sposób. (Osobiście lubię go właśnie jako powieściopisarza; jego teksty satyryczne a osobliwie szopkowe kuplety, robią się bowiem coraz bardziej drętwe - ale może się nie znam). Toteż „GW” co jakiś czas bierze go pod buciki i traktuje „z kujawiaczka”. Taki też „taneczny” charakter miał tekst pani redaktor Subbotko. Gdyby ograniczyła się do wyszydzenia poziomu artystycznego „Szopki”, wzruszyłbym ramionami i nie zużywał atramentu. Jednak „czysta” recenzja to coś zdecydowanie poniżej aspiracji pani redaktor.

„Recenzentka” zaczyna więc od wypominania autorowi uczestnictwa w Honorowym Komitecie Poparcia dla Lecha Kaczyńskiego (doprawdy, jak mógł?) i pisania do „Gazety Polskiej” („przyjaciel „Gazety Polskiej” - to już zbrodnia). Następnie, przechodząc do samej „Szopki…”, punktuje szyderstwa z Platformy i łagodne obchodzenie się z PiS-em (jak wiadomo, prawdziwy satyryk powinien ze szczególną zajadłością gryźć opozycję, a władzę dopieszczać, zaś Kaczyńskich należy kopać w każdych okolicznościach, tak jak ku uciesze gawiedzi czyni to wspomniany wcześniej Front Jedności Kabareciarzy). Dalej, pani Subbotko wyraźnie się rozgrzewa – Wolski śmie bowiem nabijać się z Moniki Olejnik i samego – o, zgrozo - Adama Michnika (no, to już, doprawdy… kara śmierci na takiego to mało; mecenasie Rogowski – ty to widzisz i nie grzmisz, pozwu nie gotujesz, do sądu nie lecisz?). Tu na policzki pani redaktor występują ceglaste wypieki, pierś zaś poczyna falować w świszczących, urywanych tchnieniach. I przyszpila ostatecznym ciosem wrażego trefnisia IV RP: Wolski to rasista! Każe kukiełce Obamy śpiewać kuplecik na melodię (uwaga!) „Bananowego Songu”! „Jak wiadomo, w naszym kraju czarnoskórzy kojarzą się niektórym z bananami” – dobija głazem ironii szopkowego zwyrodnialca.

„Recenzję” tę poczuła się w obowiązku nagłośnić dodatkowo w swej „Loży Prasowej” Małgorzata Łaszcz, bezbłędną mimiką dając przy tym do zrozumienia, co sądzi o obrzydliwym kaczyście Wolskim. Uaktywnił się natychmiast Piotr Stasiński, który rozparty w swej typowej pozie nadętego bufona (zapewne tak wyobraża sobie wygląd autorytetu) jął ciskać ze swych parnasów zeusowe gromy na rasizm, stronniczość i co tam jeszcze obrabianego medialnie delikwenta. Któryś z pozostałych dyskutantów (bodajże Zaremba) pisnął coś cienko na temat Olgi Lipińskiej i jej kabaretu, ale zgasł niczym świeca spiorunowany połączoną siłą spojrzeń Stasińskiego i redaktor Łaszcz.

A mnie przypomina się pewien kuplecik. Zaraz, jak to leciało? „Hej, jadą z forsą wory / Hej, a na nich kaczory / Hej, jadą po raz drugi / Hej, znów się forsa zgubi!”. Uroczy ten tekścik pochodzi z roku 2001 i został puszczony w „Kabarecie Olgi Lipińskiej” tuż przed wyborami parlamentarnymi. Miał on bezpośredni związek z jedną z najohydniejszych politycznych manipulacji doby telewizji Roberta Kwiatkowskiego – czyli osławionego „Dramatu w trzech aktach”, mającego pogrążyć Kaczyńskich w oczach opinii publicznej. Przypomnę, że jego autor, Witold Krasucki został w efekcie „uhonorowany” przez Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich tytułem „Hieny Roku”, zaś sama TVP w końcu musiała Kaczyńskich przeprosić. Olga Lipińska, z tego co mi wiadomo, nie przeprosiła nigdy. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że cytowany kuplet nie był kabaretową reakcją na emisję „Dramatu…”, gdyż… powstał jeszcze przed trafieniem filmu na antenę! (wykryła to wówczas „Rzeczpospolita”). Jak to nie było wpisanie się w czarną propagandę w najobrzydliwszym jej obliczu, to nie wiem, co mogłoby nim być. Ale cóż, Lipińskiej wolno być partyjną propagandystką w publicznych mediach w najgorętszym okresie kampanii, natomiast Wolskiemu, w stosunkowo „neutralnym politycznie” czasie, nie wolno ponabijać się (co z tego, że może mało śmiesznie) z rządzącej partii i zamorskiego prezydenta… Dodajmy jeszcze, że Olga Lipińska zasiadała w komitetach wyborczych Kwaśniewskiego (r. 2000) i Cimoszewicza (r.2005). Tu „Wyborcza” również nie miała przeciwwskazań. Ale, może pamięć mnie zwodzi… Jednak popieranie przez Wolskiego niesłusznego kandydata, jawi się w kontekście artykułu jako grzech śmiertelny.

Tak, na zakończenie – na całym świecie jest normą, że ludzie kultury angażują się w kampanie wyborcze, czy szeroko rozumianą działalność społeczno – polityczną (inna sprawa, ze przeważnie mają lewicowe, by nie rzec, lewackie afiliacje). Na ogół, nikt nie robi wielkiej sprawy z tego, że pisarz X, czy aktor Y daje wyraz swoim przekonaniom. (Co najwyżej, jeśli poprze prawicę, to nie znajdzie wydawcy, lub nie dostanie roli i odwrócą się od niego przyjaciele Marszczę brew - ale to wszystko w sferze prywatnej; oficjalnie nikt mu prawa do ekspresji poglądów nie odmówi). Histeryczna reakcja „Wyborczej” na produkcję niedobitka z niedorżniętej watahy, połączona z amnezją w sprawie przypadku o nieporównanie cięższym charakterze (i dodajmy, cyklicznym – lewicowe kabarety Olgi Lipińskiej ukazywały się latami, szopka Wolskiego – raz do roku), to kolejny fragmencik pejzażu nienormalnej, zatrutej atmosfery naszej nadwiślańskiej żurnalistyki.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja 05.01.2009 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/noworoczna-szopka-grozy

Podzwonne dla błazna na tronie.

Błazen Sarkozy

Czyli pożegnanie z francuską europrezydencją.

I. Na początek.

Wierzcie lub nie wierzcie, ale całkiem niedawno był moment, w którym strupieszałe salony europarnasiarzy zawyły w tłumionej zgrozie niczym zgraje zombich na widok rocket launchera (pamiętacie pierwszego „Quake’a”?).

- … to prawda, nasz stary Jacques od pewnego czasu zwykł był zapiekać się w, przyznaję, coraz bardziej groteskowej starczej arogancji – perorował Euromąż Stanu - ale znaliśmy go od dawna, wiedzieliśmy co i jak. Z tą cała „Royal” też dalibyśmy sobie radę – to parweniuszowska suka, żądna nimbu władzy i poklasku. Łeb ma napchany feminizmem, niczym nasz dawny znajomy, Boguś Radziwiłł, skrupułami. Uwierzycie, że wahał się, czy zniewolić pewną szlachciankę?

Kostyczne „ha, ha…” zebranych zawisło na moment w powietrzu, po czym dało dyla za otomanę, z silnym postanowieniem nabierania osobowości.

-…zadowoliłaby się pchnięciem jakiejś postępowej dyrektywki, poza tym - flesze, okładki - dziennikarzyny już sami wiedzą co robić, by zasłużyć na ekskluzywny wywiad.

- Ale, co z tym S… - pomniejszemu mężowi Eurostanu wraże nazwisko nie chciało przejść przez gardło – zbojkotować, jak Haidera?

Po czym, zaszokowany własną śmiałością, bryknął za otomanę, gdzie przytulił się do Kostycznego Ha, Ha… i skrzętnie skrył swe państewko w kieszeni.

- Ależ wychodź, przyjacielu, nie błaznuj – dobrotliwie upomniał Euromąż Stanu, który w trakcie swej tyleż zatroskanej, co automatycznej eurogadki, zdążył już przemyśleć to i owo. – Sarkozy? Nie zdzierży.

I nie zdzierżył.

Nawet nie próbował.

II. Epizodzik.

17.05.2007 – zostaje zaprzysiężony na prezydenta Francji Nicolas Paul Stéphane Sárközy de Nagy-Bocsa, bliżej znany jako Nicolas Sarkozy; były minister spraw wewnętrznych w rządzie Dominika de Villepin’a, słynący z twardych zapowiedzi co do ukrócenia działalności arabskich gangów pustoszących przedmieścia francuskich miast. Fakt: ilość płonących samochodów i rozbitych witryn jakby zmalała.

Niedługo potem aktualna (druga) żona, Cecilia Ciganer Albeniz, przy jawnie okazywanej irytacji małżonka, angażuje się w oswobodzenie bułgarskich pielęgniarek i palestyńskiego lekarza, oskarżonych w Libii o zarażanie dzieci HIV-em. Chcąc, nie chcąc, Sarko musi się włączyć, i robi to na tyle skutecznie, że 4-tego października 2007 r. tylko on odbiera bułgarski order „Stara Płanina". Rzecz jasna, ze strony odtrąconej małżonki, całe to „angażowanie się” jest typową medialną pokazówą - ratuje się przed rozwodem i utratą statusu „Pierwszej Damy Republiki”. Bułgarskie pielęgniarki i palestyński lekarz interesują ją tyle samo, co Sarkozy’ego.

W ten oto sposób sprytny Sarko skutecznie zagłusza w mediach niechcianą żonkę i staje się bułgarskim bohaterem, zaś przy okazji załatwia mały „deal” na dostawy dla marynarki wojennej (korwety wielozadaniowe + offset na budowę w stoczniach w Warnie).

Dlaczego w ogóle wyciągam ten epizod? Ano dlatego, że skupiają się w nim jak w soczewce pewne cechy charakterystyczne dla jego polityki już po objęciu unijnej prezydencji. Mamy tu zatem, co następuje: doraźne geszefciarstwo, angażowanie się w niewygodne sprawy tylko pod presją zewnętrznych okoliczności i przypisywanie sobie bez żenady cudzych zasług (to zapowiedź jego roli w wojnie rosyjsko – gruzińskiej). Dodajmy do tego notoryczny konformizm połączony z monstrualnym ego plus zamiłowanie do tabloidalnego brylowania i otrzymamy „Sarko” w pigułce.

III. Euro - obawy.

Cóż takiego w osobie Sarko mogło zatrwożyć przywołanych na wstępie europarnasiarzy?
Jak sądzę, były to trzy podstawowe groźby:

1) groźba biografii (potomek węgierskiego uchodźcy);

2) groźba „pogorszenia” stosunków z Rosją (połączona ze znajomością jej sowieckiego oblicza);

3) groźba zerwania z obsesyjnym antyamerykanizmem i możliwość zbliżenia z USA (tu już zawyło eurozgrozą).

Dodajmy, że to, co eurosalony doprowadzało do palpitacji serca, dla innych było nadzieją. Dotyczy to zwłaszcza byłych demoludów – zarówno tych unijnych, jak i aspirujących do członkostwa, które liczyły na większe uwrażliwienie wobec ich interesów. Sarkozy miał być tym, który nie każe „siedzieć cicho”, zaś obaw przed neoimperialnymi zapędami Rosji nie będzie kwitował wyniosłym pouczaniem o konieczności wyzbycia się „antyrosyjskich fobii”.

IV. Co wyszło?

01.07.2008 Francja przejęła od Słowenii prezydencję w Radzie Unii Europejskiej. I niemal z każdym dniem naiwnym rzedły miny. Nie ukrywam, że początkowo też dałem się nabierać na Sarko – bajery. Bo też i bajerant z niego pierwsza klasa.

Andrzej Gwiazda stwierdził kiedyś, że z Syberii wracały dwa rodzaje ludzi – albo utwardzeni w nienawiści do sowieckiego systemu (nazwę ich „nieprzejednańcami”) albo, przeciwnie, złamani, przeświadczeni o bezcelowości oporu, ze wszczepioną im niewolniczą, łagierną mentalnością (nazwę ich, wykorzystując w tym kontekście potoczne określenie, „złamasami”). Rodzimy przykład tych drugich, to niejaki Wojtuś Jaruzelski.

Sarkozy okazał się złamasem. Oczywiście, jego ojciec, Pál (później Paul) Sarközy de Nagy-Bocsa, nie uciekł z Syberii, tylko z zadeptywanych sowieckimi kamaszami Węgier (r. 1949). Dopiero na miejscu spłodził syna (ur. Paryż, 28 stycznia 1955) z grecko-żydowską małżonką Andrée Mallah. Sarkozy-junior musiał jednak poznać komunizm dość dokładnie i bez upiększeń, choćby za sprawą rodzinnych przekazów. Najwyraźniej jednak, wyciągnął z tych historii tylko jeden wniosek – Rosja jest potężna, więc lepiej nie stawać jej okoniem. Zresztą, znakomicie z tym podejściem wpasował się w tradycyjny nurt francuskiej polityki.

Jak wiadomo, Francja od czasów Woltera i jego niewczesnych umizgów do carycy Kasi cierpi na chroniczną rusofilię. Przypadłość ta, po klęsce Napoleona i widoku Kozaków cwałujących raźno po paryskich brukach, została wzbogacona, o - darujcie mi knajactwo - „syndrom przecwelenia”.

Doprawdy, trudno o bardziej przejmujący przykład patologicznego uzależnienia.

Sarkozy, do tego wybuchowego melanżu dołożył „od siebie” kompleks prowincjusza, każący mu być francuskim aż do karykatury. A że jest zarazem konformistą do szpiku kości, więc wygaduje zawsze to, co aktualne audytorium pragnie od niego usłyszeć. A jeszcze tłumione, imigranckie poczucie niższości odreagowywane atakami arogancji wobec słabszych „partnerów” w euro-grajdole (osobliwie byłych demoludów, by nikt przypadkiem nie posądził go o prowincjonalne sentymenty). A jeszcze rozbuchana do alpejskich rozmiarów mania wielkości i poczucie dziejowej misji, każąca mu widzieć siebie w roli dożywotniego władcy Eurostanu. Stąd nacisk na zacieśnienie „integracji” i wybuchy niekontrolowanej furii kierowane pod adresem zawalidrogów usiłujących stawiać przeszkody eurodyktatowi z Lizbony (ale znów, dotyczy to Irlandii, Czech i Polski - Niemcom Sarkozy nie podskoczy). A jeszcze…

Ech, szkoda gadać. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to powiem, ale wolałem już Chiraca – przynajmniej był autentyczny. Sarkozy, to pajacowata podróbka, cierpiąca na polityczno-medialne ADHD. Krótko – błazen na tronie.

***

Dobra, może to z mojej strony taka „kuchenna psychoanaliza”, ale powszechnie znane fakty zdają się ją potwierdzać.

W „epizodziku” wspomniałem, że Sarkozy angażuje się w niewygodne sprawy tylko pod presją zewnętrznych okoliczności. Po napaści Rosji na Gruzję taką zewnętrzną okolicznością była zainicjowana przez Lecha Kaczyńskiego wyprawa prezydentów do Tibilisi, która, mimo małostkowej wściekłości Tuska i wproszenia się Radka Sikorskiego na przyczepkę, szczęśliwie doszła do skutku. Nawet Michnik poczuł się wówczas w obowiązku oświadczyć, jak to on, w patetycznym stylu, że „jest dumny z prezydenta”, przyprawiając tym samym o dezorientujący ból głowy resztę ekipy redakcyjnej.

W tych okolicznościach przyrody (bo i UE, zgrzytając zębami, przedsięwzięła „kroki dyplomatyczne”), Sarko musiał „cóś” zrobić. I zrobił. Załatwił rzecz we właściwym sobie stylu. „Wynegocjował”, mianowicie, z Rosją lipną umowę, co do której obie strony wiedziały, że nie zostanie dotrzymana. Efekt: Rosja zaanektowała Osetię Płd., czyniąc z niej nieco zmodyfikowaną kopię Naddniestrza; kontroluje de facto większość gruzińskiego terytorium i kwituje wszelkie sugestie co do „integralności terytorialnej Gruzji” tubalnym, kałmuckim śmiechem. Nie wiem, czy Sarkozy wykorzystał tę okazję do zrobienia jakichś mniej, lub bardziej doraźnych interesików, ale w medialnym odbiorze został ojcem pokoju, zaś UE wkrótce poczęła skwapliwie wycofywać się ze wszelkich obostrzeń (jak ognia unikano słówka „sankcje”, bo wszak Rosja mogła by rozgniewać się na serio a wtedy, bój się Boga, stałoby się, niechybnie, coś niewyobrażalnie strasznego). Ale cóż – „spokój panuje na Kaukazie”. A ojcem tego spokoju – tandem Sarko – Putin/Miedwiediew. To tyle, odnośnie wspomnianego w „epizodziku” przywłaszczania sobie cudzych zasług. Wredny Kaczor zaczął, Sarko z musu się włączył, po czym skrzętnie spił śmietankę. W przekaziorach ochom i achom nie było końca.

Teraz słów parę o obawie euroatlantyckiego ocieplenia, spędzającej sen z powiek czcigodnym parnasiarzom. Sarko, mimo deklaratywnego proamerykanizmu, również w tej sprawie „nie zdzierżył”, ku ukontentowaniu (tudzież rozczarowaniu – w zależności od punktu widzenia) światowej publiki. W bezpośrednich kontaktach z Bushem, po swojemu, bezpośredni i kordialny, po powrocie do domu zaprzeczający słowem i czynem temu, co głosił w Waszyngtonie. Wspomniałem już, że Sarkozy jest przeżarty konformizmem do szpiku kości i wygaduje to, co aktualne audytorium pragnie od niego usłyszeć, prawda? Dochodzi do tego kompleks imigranta, zmuszający go do tradycyjnego, francuskiego antyamerykanizmu, by udowodnić, że jest „swój”. Potrafi niemal na jednym oddechu piorunować tarczę antyrakietową, by za chwilę, bez cienia żenady, odszczekiwać (szkoda, że nie spod stołu) wcześniejsze tyrady - wszystko w zależności od uśrednionego rozkładu sympatii słuchaczy. Potem message idzie w świat, przekaziory się emocjonują, tęgie głowy z odpowiednimi tytułami całkiem na serio biorą się za analizę, żurnaliści powtarzają, felietoniści komentują… Szum medialny, jak się patrzy.

A tymczasem, między Europą i Ameryką jak wiało, tak wieje chłodem. Kreml zaś nie zasypia gruszek w popiele – działa, przygląda się efektom i, w międzyczasie, zaciera spracowane, czekistowskie ręce.

Ach, jeszcze ta Lizbona. Sarkozy’emu najwyraźniej uroiło się, że przejdzie do Historii, jako ten, który doprowadził procedurę ratyfikacyjną do końca. Tylko w ten sposób można racjonalnie wyjaśnić nieprzytomne połajanki kierowane pod adresem „lizbonosceptyków”. Wspominałem już o tłumionym poczuciu niższości skorelowanym z manią wielkości i poczuciem dziejowej misji. Ale, materia okazała się oporna i to w najmniej spodziewanych punktach (jakieś drobne kraiki – Irlandia, Polska, Czechy. A Niemcom i ich trybunałowi, jak napisałem wyżej, Sarko nie podskoczy). To rodzi frustrację. Wtedy taki facecik, jak Sarkozy wścieka się, krzyczy i tupie. Obsesyjna bufonada w czystej postaci.

***

Sarkozy wszedł w zbyt duże buty. Chce być paneuropejskim Ludwikiem XIV, a co i rusz, mimowolnie, wyłazi z niego parweniusz, pyszałek i drobny sklepikarz. Piorunująca mieszanka, w efekcie której otrzymujemy molierowskiego Jourdaina (wspominałem już o tym, że Sarko stara się być francuskim aż do karykatury?). Niestety, okazało się, że monumentalne pozy, rozsiewane wokół blaskomiotne wizje i pawi ogon pyszniący się do kamer, to za mało. Taka strategia każdorazowo, przy zderzeniu z realiami, kończy się rozmienianiem na drobne. Monarsza maska spada, obnażając pajacowanie i tupeciarstwo cwanego karierowicza.

Nie udało się z Lizboną. Z USA w gruncie rzeczy jest, jak było. Rosja realizację gruzińskiego „planu pokojowego” otwarcie zabiła śmiechem. Cóż więc pozostaje?

Skupić się na klimacie.

Ostatnią szansą pozwalającą Sarkozy’emu wyjść z twarzą z prezydencji po wymienionych wyżej kompromitacjach, był pakiet klimatyczny który, kto wie, czy w długofalowych skutkach nie okaże się groźniejszy od Lizbony. Nasz pajac, przedkładając na finiszu ponad wszystko inne medialną klakę i zachwyty wyznawców ekologizmu (ci ostatni, zresztą, chyba wynikami szczytu nie są ukontentowani), zaryzykował dorżnięcie i tak już robiącej bokami europejskiej gospodarki. Cóż, francuska energetyka pędzona jest na wracającym do łask atomie – cała reszta zaś Nikosiowi najwyraźniej wisi i powiewa. Oto, do czego w ostatecznym rozrachunku sprowadza się spektrum wizjonerskich poglądów tego „męża stanu” – obrona własnej fizys ponad wszystko.

My zaś, niczym dzieci, daliśmy się wciągnąć w jego grę. Nie stworzyliśmy koalicji państw, które ewidentnie tracą na tej eko-rozróbie. Kupiliśmy natomiast, w zamian za „sufitowe” przeliczniki kwot CO2, pakiet klimatyczny + francuską elektrownię atomową (znów wylazło z Sarkozy’ego sklepikarstwo). Wspomniana elektrownia zostanie zbudowana (albo i nie) w dwutysięczno-dwudziestym-którymś-tam-roku. Atom, rzecz jasna, powinien być, tylko: primo - za jaką cenę i, secundo – gdzie, do kroćset, dywersyfikacja dostaw surowców, gdzie terminal LNG, gdzie inwestowanie w gazyfikację węgla etc. etc.

V. Zakończenie.

Europrezydencję Sarkozy’ego witałem z nadzieją. Łudziłem się, że wniesie świeży powiew do brukselskiego zaduchu.

Żegnam go (i przypuszczam, że nie tylko ja), z nieskrywaną ulgą.

Teraz czas na Klausa. Z góry mu współczuję, bo nie będzie miał łatwo. Wewnętrzne uwikłania w spory z premierem Topolankiem (brzmi znajomo, prawda?) – to jedno. Dziwna spolegliwości wobec Rosji (okazywana zwłaszcza podczas ostatniej wojny gruzińskiej) – to drugie. Trzecie, to nieskrywana nienawiść, którą żywią do niego wszyscy euroświęci (tę atmosferkę opisałem w notce „Klaus vs eurosaloniarze” http://www.niepoprawni.pl/blog/287/klaus-vs-eurosaloniarze – kto ciekaw, niech zajrzy). Czwarte – to sam boski Sarko, który już jakiś czas temu zaczął zdradzać przejawy „syndromu odstawienia” (groteskowa propozycja współprezydencji, pod pozorem walki z kryzysem). Znad Sekwany już dochodzą pomruki, że Czechy nie są godne takich splendorów, jak przewodzenie Unii (a że są jakieś tam traktatowe zapisy regulujące sprawy europrzewodnictwa – któż by się tym przejmował?).

Niemniej, Vaclav Klaus ze swym zdrowym rozsądkiem w sprawach ekologistycznej religii „globalnego ocieplenia”, z koncepcją współistnienia niepodległych państw w ramach wspólnej Europy, prorynkowym nastawieniem, tudzież trzeźwym spojrzeniem na eurobiurokrację i zagrożenia z nią związane, ma szansę odcisnąć piętno na mentalności społeczeństw krajów członkowskich. Tym bardziej, że może trafić na podatny grunt – nie bez kozery żadne państwo, prócz Irlandii (zobowiązanej konstytucyjnie), nie zaryzykowało referendum w kwestii Lizbony. Oczywiście, będzie flekowany i wyszydzany. Demonizowany. Nieuchronnie nastąpią też próby wsadzenia klina miedzy niego, a Topolanka (ale Czesi mają więcej instynktu samozachowawczego niż nasi, więc będą się gryźli „po Bożemu”, pod dywanem, prezentując na zewnątrz w miarę koherentne stanowisko). Osobiście, żywię nadzieję, że czeska prezydencja wpłynie jakoś na zelżenie europresji na Irlandię. Co do polityki Czech wobec Rosji nie mam złudzeń – będzie tak, jak było.

Zaś bohater niniejszego tekstu, Nicolas Sarkozy, doszlusuje ostatecznie do grona europarnasiarzy. Zbiorowe, Kostyczne HA, HA, po intensywnym treningu nabierania osobowości, rozpostarłszy skrzydła, będzie krążyć nad Europą.

Gadający Grzyb

P.S.I Wiem, że moje żale pod adresem Sarkozy’ego mogą brzmieć niczym zawodzenie odtrąconej kochanki Perskie oko. Ale, do kurwy nędzy, gdyby ten koleś wykazał choćby minimum wyobraźni i charakteru w kontaktach z Rosją, czy USA/NATO, to c a ł a (z Polską włącznie) wspólnota europejska miałaby w tej chwili Rosję na widelcu (kryzys i ceny ropy). Ale nie, bez obaw – Rosja zostanie dopieszczona zarówno moralnie, jak i materialnie. Europarnasiarze i zaplecze Obamy d.s. zagranicznych, nawet działając obok siebie, zadbają by tak się stało, spokojna głowa.

P.S.II Nie wspomniałem tu o wielu wątkach, takich jak: unia śródziemnomorska, partnerstwo wschodnie (czyli usłużne wypełnienie przez nas niewypowiedzianego żądania „starej europy”, by wziąć na własne barki dyplomatyczny ciężar przetrzymywania niewygodnych pretendentów do członkostwa w europejskim przedpokoju), czy doktrynerski etatyzm Sarkozy’ego. Po prostu, stwierdziłem, że postępowanie bohatera niniejszej filipiki w sprawie Gruzji, relacji z Rosją i Stanami Zjednoczonymi, traktatu lizbońskiego, wreszcie nieszczęsnego pakietu klimatycznego najlepiej oddaje jego pokręconą psyche. Takich ludzi należy się strzec i ostrzegać przed nimi bliźnich.

pierwotna publikacja 04.01.2009http://www.niepoprawni.pl/blog/287/podzwonne-dla-blazna-na-tronie