wtorek, 29 marca 2011

Dziennikarstwo kontr-faktyczne po raz kolejny


Gwarancją przetrwania w dziennikarskim zawodzie jest przede wszystkim wiedza o tym, czego mówić się nie powinno.



I. O blogerskich pożytkach z mediodajni.


Do pewnego momentu powielałem dość popularny w blogosferze błąd polegający na śledzeniu z zapartym tchem wrażych mediodajni i punktowaniu na pełnym oburzenia przydechu jaką tam nową podłość wymyślili, jaką manipulacją uraczyli poddawane praniu mózgów tubylcze bydełko, jakież to nowe diapazony skurwienia osiągnięto i tak dalej. Od czasu do czasu śpieszyłem podzielić się swymi spostrzeżeniami na blogu. Po pewnym czasie jednak oświeciło mnie, że jest to czynność, delikatnie mówiąc, mało twórcza i konstruktywna. Manipulacje są bowiem tak toporne, tak przejrzyste dla każdego średnio kumatego odbiorcy i ograniczają się do na tyle wąskiego repertuaru zagrywek, że jedynie funkcjonujący na naszym rynku ściśle reglamentowany oligopol opinii sprawia, że wiadome mediodajnie mogą w swej propagandowej działalności pochwalić się jako taką skutecznością.


No, chyba że już zupełnie nie ma się o czym pisać – wtedy pobieżny nawet przegląd mediów, zarówno tych pisanych i utwierdzających ćwierćinteligentów w przekonaniu że są elitą, jak i tych obrazkowych, nie skrywających, że swą ofertę adresują do gawiedzi, może dostarczyć blogerskiego samograja ku ukontentowaniu autora i czytelników.


Nie ukrywam, że ostatnio jakoś mi „wychłódło”, ale cóż – trzeba coś tam skrobnąć od czasu do czasu, by klawiatura nie zarosła kurzem a człowiek na starość nie skonstatował z przerażeniem, że nie wie jak wyrazić swój „bul” i „nadziejię”, sięgnąłem zatem po ostatnią blogerską deskę ratunku i odpaliłem WSI24. Nie minął kwadrans i już znalazłem swój temat, którym zaprzątnę uwagę tych straceńców, którzy zerkają na moje wypociny.


II. Dziennikarz kontr-faktyczny pochyla się nad człowieczym losem.


Niegdyś pozwoliłem sobie zdiagnozować obowiązujący model nadwiślańskiej żurnalistyki, jako „dziennikarstwo kontr-faktyczne”, czyli jako formę propagandy uprawianej obok faktów, a gdy trzeba – wbrew faktom. Spektrum technik obejmuje chwyty od ordynarnego kłamstwa począwszy a na dyskretnych przemilczeniach skończywszy. I na takie przemilczenia właśnie natknąłem się w materiale, który zaatakował moje zmysły. Oto mamy doniesienie „z terenu”, mające u telewidza wytworzyć wrażenie, że dana stacja, walterownia znaczy się, to nie tylko jak zarzucają moherowi nienawistnicy „warszawka” z przyległościami. Nie! Dana stacja, moi mili, nie waha się pochylić z troską nad losem zwykłego człowieka, wysłać dzielną ekipę na eksplorację interioru i przedstawić w efekcie problemy z którymi borykają się szarzy obywatele – z troską, zrozumieniem i empatią.


Materiał dotyczył blokady trasy K-11. Otóż zdesperowani mieszkańcy Ujścia wyszli na drogę, by domagać się budowy obiecywanej im od lat obwodnicy. Rozumiem ich ból, jako że jestem szczęśliwym mieszkańcem miejscowości od kilku lat cieszącej się obwodnicą zbudowaną na bazie gierkowskich (!!!) jeszcze planów i mogę porównać sytuację „sprzed” i „po”. Z sączącej się z offu narracji wynikało podobne uwrażliwienie walterowców, tym bardziej, że protestujący przynieśli transparenty z nazwiskami posłów z regionu, którzy obiecywali obwodnicę i nie dotrzymali słowa. Jedynym posłem, który pojawił się na miejscu i rozmawiał z ludźmi był ktoś z PSL-u. Zapewnił, że „zrobi wszystko”, by obwodnica wróciła do planów po 2013 roku...


III. Dyskretne przemilczenia.


Wrróć! I tu właśnie dotykamy sedna sprawy, owych dziadowskich „dyskretnych przemilczeń”, które odróżniają dziennikarstwo dworskie, kontr-faktyczne, od dziennikarstwa bezprzymiotnikowego. Czego bowiem nie dowiedzieliśmy się z „informacji”, a co widz wiedzieć powinien, by poznać pełen kontekst wydarzeń? Ano, nie dowiedzieliśmy się, że pod koniec ubiegłego roku resort infrastruktury nadzorowany przez szefa platformerskiej „spółdzielni”, Cezarego „Kolejarza” Grabarczyka, wykreślił z planów budowy ileś tam drogowych projektów, bo raz że nie ma kasy, a dwa – bo ich realizacja napotyka na jakieś „nieprzezwyciężone trudności”. W efekcie pozostawiono inwestycje mniej skomplikowane by premier Donald mógł wykazać się mimo wszystko odpowiednim „kilometrażem”, a te trudniejsze odłożono ad calendas graecas. Ofiarą owej picownej „polityki infrastrukturalnej” padły m.in. liczne obwodnice.


Jak napisałem, tego z materiału się nie dowiedzieliśmy, było za to o mieście zajeżdżonym przez kawalkady samochodów i bliżej niesprecyzowanych „politykach”, którzy oszukali „człowieka prostego”. Proszę jak pięknie. Jaśnie państwo z TVN-u pochyliło się nad ludzką krzywdą? Pochyliło. Politycy to świnie? Świnie, panie kochany, każdy to powie. Widz został poinformowany? A gówno, nie został i o to w tej zabawie chodzi. O stworzenie wrażenia informacji.


W całym kilkuminutowym doniesieniu ani razu nie pada nazwa Platformy Obywatelskiej, ani słowem nie zatrącono o Cezarego „Czarusia” Grabarczyka i jego planie budowy dróg przez kasowanie, o Umiłowanym Przywódcy Donaldzie Tusku nie wspominając. Jest za to bliżej niesprecyzowana, łajdacka „klasa polityczna”, która okłamuje wyborców. No to ja może doprecyzuję i powiem czyje nazwiska wypisano na transparencie: Adam Szejnfeld – PO, Jakub Rutnicki – PO, Stanisław Chmielewski – PO, Piotr Waśko – PO, Tomasz Górski – PiS, Maks Kraczkowski – PiS, Romuald Ajchler – SLD, Stanisław Stec – LiD (klub – SLD), Stanisław Kalemba – PSL (on jako jedyny przybył na protest), Mieczysław Augustyn (senator) – PO i Piotr Głowski (senator) – PO. Na 11 nazwisk 6 to politycy rządzącej Platformy (w tym taka szycha jak Szejnfeld) plus 1 z PSL-u. Ale, jak widać, o tym „nie trzeba głośno mówić”, a jak wiadomo gwarancją przetrwania w dziennikarskim zawodzie jest przede wszystkim wiedza o tym, czego mówić się nie powinno.


IV. Standardy manipulacji.


Przepraszam, że truję o marginalnym w sumie zdarzeniu, ale obrazuje ono w modelowy sposób to, czego możemy ze strony wiodących mediodajni doświadczyć w kwestiach poważniejszych. Tak jak łódzkie zabójstwo ś.p. Marka Rosiaka dokonane przez byłego członka PO i byłego milicyjnego kapusia stało się nagle „zamachem na całą klasę polityczną” (bo ofiara była z PiS-u), tak za protest-blokadę trasy K-11 w Ujściu też nie wiedzieć czemu odpowiada cała „klasa polityczna” (bo winni tego stanu rzeczy są z rządzącej PO). Jednego nie można funkcjonariuszom walterowni odmówić – skrupulatnie czuwają nad standardami manipulacji tak w dużych sprawach jak i w małych.


Zapewne pamiętacie, jak świeżo po ogłoszeniu grabarczykowskich cięć niektóre media donosiły zdawkowo, że do Warszawy ruszają pielgrzymki samorządowców, by błagać aby „ich” inwestycji jednak nie blokowano. Jak łatwo się domyślić, jakieś tam szanse mieli ci, którzy dobrze żyli z partyjną „górą”. Warto, by jakiś dziennikarz prześledził efekty owych peregrynacji... no tak, jasne, już to widzę, rozmarzyłem się, przepraszam.


Nie wiem, czy jest to efekt niedawnej gospodarskiej wizyty premiera Donalda Tuska, kiedy to na antenie WSI24 pogawędził sobie łaskawie, jak człowiek, z kilkoma muzykami, czym każdy każdy władca od niepamiętnych czasów lubi pokokietować publikę, ale jeśli legendarna „wajcha” była kiedykolwiek wychylona nie w tę stronę co trzeba, to po emisji omówionego wyżej materiału nie mam wątpliwości, że powróciła do prawidłowego położenia.


No, widzę, że objętość tekstu podchodzi pod siedem tysięcy znaków, zatem będę kończył, bo jeszcze się zmęczę i dopadnie mnie „syndrom wypalenia”, a dla takich jak ja premier Tusk nie przewiduje dwuletnich wakacji.


Gadający Grzyb


ilustracja: http://www.zycie.pila.pl/duze-zdjecia/20110328-blokada-k11-w-ujsciu/protest-blokada-k11-ujscie-10.php

sobota, 26 marca 2011

Pod-Grzybki (odc.8)


Jak znam życie, to z Jaśnie Oświeconej Platformy wykiełkuje wkrótce nowy byt polityczny: Ruch Poparcia Rozwarcia.



Witam, po dłuższej przerwie powracam z co-jakiś-tam-czasową rubryką „Pod Grzybki”. Od ostatniej odsłony minęło trochę czasu, więc niektóre mini-notki będą tyczyły wydarzeń, biorąc pod uwagę blogerską perspektywę, dość zamierzchłych. Jeżeli jednak do nich wracam to ze względu na ich niepospolitą urodę, której grzechem byłoby nie uwiecznić. Zatem do dzieła!


I. Z kręgów rządowo-salonowych:


Taka platformiana wyborcza tradycja: przed poprzednimi wyborami Schetyna wycinał z list ludzi Rokity, a teraz z kolei Tusk wraz ze „spółdzielnią” Grabarczyka wycina z list wyborczych ludzi Schetyny. Jest na to rada, dość drastyczna, ale zawsze: niech schetynowcy zmienią płeć. Załapią się na parytety.


***


Tenże Tusk nieco wcześniej zaapelował do Polaków o zwiększenie dzietności, bo to panie dzieju, pogłowie strzyżonego przez władzuchnę do gołej skóry bydełka spada i nie będzie komu utrzymywać emerytów. Jak znam życie, to z Jaśnie Oświeconej Platformy wykiełkuje wkrótce nowy byt polityczny: Ruch Poparcia Rozwarcia.


***


Reżimowy satyryk Jacek Fedorowicz jak wiadomo dzieli swój geniusz między udzielaniem się w „Wyborczej” i „POglosie”. Zwłaszcza w tym ostatnim daje z siebie wszystko. Rany, czego tam nie ma! JF tnie brzytwą satyry Kaczyńskiego, pisiorów, Martę Kaczyńską, Dubienieckiego, oszołomów od Smoleńska (bo Małysz zaliczył upadek w Zakopanem i, he he, trzeba sprawdzić kto go naprowadzał – taka próbka poczucia humoru pana Jacka)... Słowem, bezkompromisowy niczym satyrycy wczesnego PRL-u wyśmiewający londyńską „reakcję”, korzystający przy tym ze sprawdzonych, sowieckich wzorców. Tylko „Krokodiła” już nie wydają. „Szpilek” i „Karuzeli” również. Taki talent musi na starość marnować się w partyjnym pisemku, które czytają tylko dziennikarze i blogerzy gdy poszukują tematu do krotochwil. A duch wciąż ochoczy...


***


No dobra, wiem że Jacek Fedorowicz w PRL-u był pełnokrwistym satyrykiem, jednym z najlepszych i „jechał” po ówczesnej władzy. Tym bardziej ponurym widokiem jest jego obecne przestawienie wektorów i dokopywanie najbardziej dziś wykluczonej grupie społecznej: „moherom” oraz ich reprezentacji politycznej, a wszystko to po salonowej linii i na równie salonowej bazie. Pisałem to już niegdyś (TU ), dziś napiszę po raz kolejny: jak to jest, że nawet w miarę sympatyczni i – zdawałoby się – pozbawieni agresji przedstawiciele tzw. Salonu prędzej czy później zamieniają się w ociekających jadem, zacietrzewionych staruchów? Fatum jakieś, czy co?


***


A skoro już jesteśmy przy komediantach... Krakowski wyskok aktora Globisza przyjąłem bez ekscytacji, podobnie jak uniżone skamlenie, gdy o sprawie zrobiło się głośno. Po prostu wyczaił (tacy jak on zawsze wyczajają), że już można, że „waadza” chwilowo nie być trendy i za podśmiechujki nie grozi, przynajmniej w tej chwili, krakówkowy ostracyzm, za to można zebrać środowiskowe plusiki za „nonkonformizm”. Potem jednak przestraszył się, biedak, że przegiął i „odkręcił” skandalik. A ja, ponieważ mam niezłą pamięć do szumowin, pamiętam Globisza, jako jeden z głosów „przemysłu pogardy” - lektora czytającego w pewnej nadającej z Krakowa szczekaczce pseudosatyryczne wypociny niejakiej Klary Weritas („Łabędzi śpiew Gąsiora” - he, he), w których szczytem wyrafinowanego humoru było naigrawanie się z, cytuję, „dziecięcych proporcji ciałka” Lecha Kaczyńskiego i ogólnej kurduplowatości, hehe, „Gąsiorów”. Ale beka. MWzDM tarzali się ze śmiechu przy odbiornikach a kilka lat później pod przewodem Dominika Tarasa poszli na Krakowskie Przedmieście z ukrzyżowanym pluszakiem, przeczołgać niedobitki kaczystowskich moherów. Nie widzicie związku? Ja widzę.


***


Jak wiadomo, niegdyś Bronisław Wildstein opublikował słynną „listę”, za co Grzegorz Gauden, ówczesny naczelny „Rzeczpospolitej”, sczyścił na życzenie „Wyborczej” Bronisława Wildsteina z listy płac. O tym, że rewolucyjna czujność i czystość ideowa Gaudena Grzegorza nie osłabła mogliśmy się przekonać, gdy kierowane przez niego gremium sczyściło z listy dotowanych tytułów nieprawomyślne czasopisma społeczno-kulturalne szerzące nienawiść, oraz generalnie wykazujące się niewłaściwą postawą wobec zadekretowanej 20 lat temu rzeczywistości (wszak samo istnienie „Frondy” czy innych „Arcanów” jest obrazą dla każdego lojalnego obywatela III RP). Bo Gauden lubi czyścić i to na dowolnym odcinku, na jaki tylko zostanie oddelegowany. Dziś robi na ten przykład za kaowca i dba o czystość przekazu społeczno-kulturalnego. Podjął się niewdzięcznej roli takiego salonowego MPO. Niech co gaudenizm kulturalny? Niech żyje!


II. Z kręgów opozycyjno-opozycyjnych:


Co tam panie u Kluzików? Ano, dobrze jest proszę Państwa, a nawet nie beznadziejnie. Kluziki rosną jak na drożdżach, a konkretnie – rozmnażają się przez pączkowanie. Ostatnio wypączkował z dzieży Adam Bielan unosząc ze sobą wartościową część kluzikowego kodu DNA. A nie, przepraszam, chodziło o kody do strony internetowej za pomocą której PJN zamierzał komunikować się z elektoratem, odnieść miażdżący sukces wyborczy i zmienić Polskę. W koalicji z Platformą. I z Palikotem za plecami. Bo Polska Jest Najważniejsza.


***


Póki co jednak, zanim „pjonki” odniosą miażdżący sukces, zmienią kraj i tak dalej, to Kluzikowej ubyła jedna spin-ka, wskutek czego partia się jakoś nie dopina. Ponoć Bielana wypączkowano z PJN za jakąś przerażającą nielojalność. To ci kraina politycznej łagodności – żadni tam pisowscy zamordyści, którzy wywalają za jakieś głupie konszachty z Palikotem. Podobno Michał Kamiński też długo nie wytrzyma, na koniec zaś pani Joanna wypączkuje z siebie i stanie obok, za nią zaś Wierna Elżbieta i Waleczny Ornitolog. Następnie dokonają wiekopomnej fuzji z prorokowanym powyżej prorodzinnym Ruchem Poparcia Rozwarcia i w ten oto sposób otrzymamy wyczekiwaną z utęsknieniem Nową Jakość w Polskiej Polityce.


***


Tylko Bielana szkoda, bo Jarosław Okrutny kazał mu ustami któregoś ze swych przybocznych wracać do PiS-u w worku pokutnym. No i jest problem, bo pan Adam przywykł w Brukseli do luksusów, wydelikacił się, a poza tym – od kiedy to Gucci czy inny Armani szyje pokutne wory? To gdzie on ma ten worek kupić – w Biedronce?


III. Wieści z dworu Jego Wspaniałości Prezydenta Bredzisława „Panie Kochanku” Bul-Komorowskiego, pana na Obornikach, Ruskiej Budzie, et caetera, et caetera, et caetera...


Jaruzelski niestety nie będzie obecny na beatyfikacji Jana Pawła II. Jak wieść niesie, Jego Wspaniałość, prezydent Bredzisław „chrabia” Bul-Komorowski szlocha z tego powodu po nocach w poduszkę i moczy nad ranem prześcieradło. Zżera go stres, bo a nuż w tym całym Watykanie trzeba się będzie znowu wpisywać do jakiejś księgi i myśli na papier przelewać. Podobno Jaruzelski (po przedwojennym gimnazjum księży marianów) błędów nie robi i zawsze w razie czego szepnąłby na ucho „Bronek, nie tak”... A tu co? Anka, cholera, wszystko przecież widziała i nie powiedziała nawet słowa. Kujonica nieużyta.


***


Moje blogerskie śledztwo wykazało, że po wiadomej profanacji ortograficznej uskutecznionej w gmachu ambasady Cesarstwa Japonii (a może Japoni? Cholera wie...) nastąpiła wymiana depesz:


Depesza nr1: „Naród Cesarstwa Japonii łączy się z narodem polskim w bulu i nadzieji, że dla nikogo nie jest za późno na korepetycje.”


Depesza nr2: „Naród polski odpowiada narodowi japońskiemu, że Bigosław to swój chłop, nie wymądrza się ortograficznie, nie pokazuje że niby lepszy i prosi by odfajkować się od Bigosława!”


***


Stan umysłu lemingów na chwilę obecną (cyt. z internauty na portalu TVN24): „Czytam te wpisy i robi mi się smutno. Prezydent popełnił błąd ortograficzny? Popełnił. No ale co z tego?! Każdemu się zdarzyć może i tyle! Poza tym nie bezbłędne pisanie czyni prezydenta kompetentnym swojego stanowiska. (...)”


***


Zastanówmy się zatem – skoro nie ortografia, to cóż może czynić prezydenta „kompetentnym swojego stanowiska”? Może rozsądna polityka historyczna? Taka, która każe stawiać bolszewickim najeźdźcom pomnik i ze strachu przed spadkobiercami tychże najeźdźców blokować do ostatniej chwili wmurowanie tablicy upamiętniającej pomoc jaką okazało nam zaprzyjaźnione państwo, byśmy mogli się przed agresorami obronić? Bardzo chciałbym móc szanować prezydenta mojego kraju. Ale cóż począć, kiedy widzę zwasalizowanego mentalnie namiestnika postkolonialnego kondominium?


Zostawiam Was z tą niewesołą refleksją do następnych „Pod-Grzybków”.


Gadający Grzyb

środa, 23 marca 2011

Kłamstwa Aleksandra Miedwiediewa


...czyli „Hodowla agentury wpływu III”.



I. Pan prezes polemizuje.


Na stronach „Rzeczpospolitej” ukazał się artykuł Aleksandra Miedwiediewa, wiceprezesa Gazpromu i dyrektora generalnego przedsiębiorstwa Gazprom Export, które wspólnie z Europol Gazem (gdzie Miedwiediew jest z kolei przewodniczącym Rady Nadzorczej) są fundatorami programu stypendialnego dla doktorantów z Uniwersytetu Warszawskiego. Tekst ten, pod znamiennym tytułem „Nie szkolimy rosyjskich agentów” jest polemiką z wcześniejszym artykułem Artura Bazaka „Doktoranci pułkownika Putina”, w którym autor przeanalizował najróżniejsze aspekty umowy stypendialnej podpisanej przez warszawską uczelnię.


Przypomnę, że umowa ta przewiduje „finansowanie badań naukowych dotyczących zagadnień stosunków międzynarodowych, w szczególności współpracy polsko-rosyjskiej w dziedzinie biznesu, zarządzania, ochrony środowiska i gospodarki energetycznej itp.” (§ 1 p.3 Regulaminu programu). Ponieważ i ja zajmowałem się wzmiankowanym stypendium w dwóch tekstach cyklu „Hodowla agentury wpływu” (szczegóły – TU i TU), pozwolę sobie odnieść się do polemiki rosyjskiego dostojnika, jest ona bowiem dość charakterystyczną ściemą, rojącą się od kłamstw, półprawd, przemilczeń i manipulacji.


II. Niedźwiedzia propaganda.


a) Reductio ad absurdum.


Już na początku Miedwiediew (albo pijarowiec, który mu tekst napisał) stosuje mało wyszukany chwyt erystyczny, nazwijmy go „reductio ad Bondum”, mający ośmieszyć wątpiących w szczerość intencji Gazpromu („Uważam za stosowne wyjaśnić sprawę tak, aby czytelnicy omyłkowo nie utożsamili uniwersyteckiego kampusu z planem nowego filmu o Jamesie Bondzie.”) W ten sposób absurdalizuje fundamentalny zarzut, że stypendium będzie służyć werbowaniu agentury wpływu i więcej już do tej niewygodnej sprawy nie wraca. Tak na marginesie – pobrzmiewa tu ton typowy dla naszych „elit”, które przez 20 lat III RP w podobnym stylu, bez próby merytorycznej polemiki wyśmiewały „oszołomów i „spiskomaniaków”. Widać piętno tej samej sowieckiej szkoły.


b) Wolność badań po rosyjsku.


Dalej pan Aleksander zapewnia gorliwie o niezależności programu stypendialnego. Nie wspomina jednak, że UW będzie składał fundatorom raport z dokonań doktorantów na gazpromowym wikcie, oraz że Gazprom kusi stypendystów możliwością praktyk i zatrudnienia. Czyli – pisz co chcesz, ale jeśli chcesz mieć widoki na posadę i karierę... Dodatkowo, warto przypomnieć, że Gazprom oferował stypendia kilku polskim uczelniom. Odmówiły m.in. Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zgodził się tylko „carski” Uniwersytet Warszawski.


c) Gazowe dobrodziejstwa.


Szczytem bezczelności jest przedstawianie jako dowodu na dążenie do poprawy relacji polsko-rosyjskich... ubiegłorocznego kontraktu gazowego, który ma być „korzystny dla obu stron”. Przypomnę, że do negocjacji w trybie awaryjnym wmieszała się Komisja Europejska obawiając się totalnej dominacji Rosji na naszym rynku, a i tak zostaliśmy zapchani po gardło rosyjskim gazem (maks. 11 mld m3 rocznie) sprzedawanym Polsce w wymiarze rocznym o ok. pół miliarda dolarów drożej niż przeciętnie krajom zachodnim. To już nie jest półprawda – to ordynarne kłamstwo obliczone na niewiedzę czytelników.


d) Apolityczna polityczność.


Następnym punktem na mapie manipulacji Miedwiediewa jest przedstawienie Gazpromu jako normalnej giełdowej firmy, której charakter (w tym udział państwa) nie różni się od charakteru analogicznych przedsiębiorstw państw zachodnich. Niedowiarkom (konkretnie – Bazakowi) autor zarzuca „utrwalanie zimnowojennych stereotypów”. I znów – ani słowa o opanowaniu Gazpromu przez towarzyszy „siłowików” z Łubianki; ani słowa o tym, że gra surowcami wpisana jest jako immanentny i główny składnik w strategię Rosji dążącej do odzyskania postsowieckiej strefy wpływów i „przywiązania” do siebie państw Zachodu (pisałem o tym w notce „Nowa Zimna Wojna”). Wreszcie, Aleksander Miedwiediew milczy o „autorze” surowcowej strategii – czyli samym Władimirze Putinie, który napisał (najprawdopodobniej zresztą splagiatowany) doktorat w którym postulował wzmocnienie pozycji Rosji dzięki częściowej nacjonalizacji branży surowcowo-energetycznej i użyciu jej w charakterze narzędzia neoimperialnej polityki Kremla.


Co ciekawe, Miedwiediew jednym tchem zapewnia nas o apolitycznym i czysto biznesowym charakterze Gazpromu, podczas gdy w tym samym tekście pisze wprost o wkładzie firmy w poprawę polsko-rosyjskich relacji i przełamanie zimnowojennych stereotypów, a więc o stricte politycznej roli zarządzanego przez siebie przedsiębiorstwa. Już tylko ta fundamentalna sprzeczność w krótkim przecież tekście obnaża kruchutkie podstawy „niedźwiedziej” propagandy, którą rosyjski dostojnik raczy publiczność.


e) Korupcja? U nas?? Tylko szeroka współpraca...


No nic, jedźmy dalej. W ostatniej części artykułu zostają wymienione firmy partycypujące w projekcie Nord Stream, jednak szef Gazprom Eksport skromnie przemilcza, że to Rosja i Gazprom były i są spiritus movens całego przedsięwzięcia, z małpią złośliwością spłycając gazociągiem północny tor podejściowy do Świnoujścia (gdzie powstaje gazoport) i blokując tym samym możliwość zawijania do portu największych statków.


Casus Schroedera, jego posadki w Nord Stream’ie i zarzut korumpowania zachodnich polityków Miedwiediew „zbija” przykładem Joschki Fischera zaangażowanego przy Nabucco, a poza tym, przecież na całym świecie byli politycy angażują się w biznesowe doradztwo... Tradycyjnie – prawda, ale nie cala. Po pierwsze – Nabucco to póki co projekt mocno wirtualny zaś rura bałtycka finiszuje z realizacją; po drugie – Nabucco jest europejską inwestycją, więc Joschka Fischer działa niejako na rzecz europejskiego bezpieczeństwa energetycznego (a nie, jak Schroeder, na korzyść rywala); po trzecie – tak ostentacyjne wynagrodzenie niemieckiego eks-kanclerza za „przychylność” jest jednak czymś niebywałym w naszym kręgu cywilizacyjnym.


f) O dalsze umacnianie sojuszu...


No i na koniec pada deklaracja, że „Gazprom nadal będzie współpracował z tymi, którzy są gotowi odrzucić przestarzały paradygmat zimnej wojny”. Dalej zaś czytamy, iż „pierwsi polscy doktoranci wniosą cenny wkład w pogłębianie stosunków między Rosją a Polską w najbliższych miesiącach”. Czyli, mamy wyłożone już wprost, bez owijania w bawełnę polityczne intencje przyświecające programowi stypendialnemu, podjeżdżające retoryką z czasów umacniania sojuszu z bratnim Związkiem Radzieckim. Powyższy cytat jest niemal otwartą deklaracją, że Gazprom i Rosja pragną wyhodować sobie nad Wisłą grono przyjaznych ekspertów młodego pokolenia, czyli kogo? Ano, agentów wpływu właśnie, inaczej nazwać tego nie sposób. Szczerość zapewne mimowolna, ale jakże cenna...


III. Do kogo ta mowa, czyli podręczny zestaw agitatora.


Podsumowując, warto zadać sobie pytanie jaki cel przyświecał Aleksandrowi Miedwiediewowi, czyli innymi słowy – do kogo ta mowa? Owszem, artykuł Bazaka odbił się pewnym echem na rosyjskich portalach, ale w Polsce – znacznie mniejszym, nie wywołał medialnej zawieruchy a stypendiami dla warszawskich doktorantów mało kto się interesuje. Dlatego sformułuję tu hipotezę, że tekst Miedwiediewa jest tak naprawdę nie tyle polemiką, ile przesłaniem do partii Gazpromu w Polsce. Podany w nim został zestaw pro-gazpromowskich „argumentów”, którymi mają się posługiwać zapraszani do mediodajni rzecznicy „ocieplenia” i „otwarcia” na gospodarcze relacje z Rosją - zarówno ci uchodzący za ekspertów w typie np. Tadeusza Iwińskiego, jak i „pożyteczni idioci” - różni "olbrychscy" tego świata.


A że argumenty cieniutkie i łatwe do obalenia? Że ocierają się o toporną propagandę? Nieważne, monopol opinii, szczególnie w dominujących mediach, sprawi że szerokiej rzeszy odbiorców wydadzą się słuszne i bezalternatywne. Dlatego artykuł Miedwiediewa warto sobie zachować choćby po to, by sprawdzać kto z publicystów, ekspertów i polityków będzie w najbliższym czasie posługiwał się zasuflowanym w omówionej publikacji podręcznym „zestawem agitatora”.


Gadający Grzyb

czwartek, 17 marca 2011

Drzemiący restrykcjonizm


Skoro były już dwa zamachy na wolność internetu, to będą i kolejne, gdyż mnożenie regulacji daje władzy naturalną przewagę nad obywatelem.



I. Bat na malkontentów.


W zamierzchłych czasach peerelu, kiedy jeszcze Jacek Fedorowicz był pełnokrwistym satyrykiem, a nie reżimowym clownem produkującym się na łamach partyjnej gazetki Jedynie Słusznej Siły Politycznej, wspomniany autor napisał znakomity tekst (nie pamiętam niestety tytułu) w którym zanalizował mechanizm tworzenia przez państwo różnych bzdurnych i sprzecznych ze sobą przepisów, których nie sposób nawet wszystkich poznać, nie mówiąc już o zastosowaniu się do rozlicznych zakazów i nakazów. Otóż przepisy te, jak wywodził ów niegdysiejszy satyryk, tworzone są z pełną premedytacją, tak by nie sposób było ich przestrzegać, by „waadza” miała na każdego haka i by w konfrontacji z „aparatem” poddany (bo przecież nie obywatel) stał na z góry przegranej pozycji.


Oczywiście, mechanizm represji nie trwonił sił i środków na ustawiczne ściganie każdego – dopiero gdy poddany-obywatel zaczynał szurać, fikać i kwękać, że coś mu się w przodującym ustroju nie podoba, wyciągano na delikwenta odpowiedni paragraf: a to że „spekulował” na targu pietruszką, to znów że coś tam sobie „załatwił” na boku, czy postawił w ogródku huśtawkę dla dziecka bez odpowiedniego zezwolenia. Ci co pamiętają wiedzą, a tym którzy nie pamiętają polecam filmy Barei z zaznaczeniem, że oddają ówczesne realia w stopniu nie mniejszym niż dzisiejsze fabularyzowane dokumenty.


II. Drzemiący restrykcjonizm.


Na własny użytek nazywam takie relacje na linii państwo - obywatel drzemiącym restrykcjonizmem, a wspominam o tym dlatego, że z czymś w tym guście mamy do czynienia w przypadku głośnego projektu ustawy medialnej nakładającej na polski internet potencjalny knebel nie znany w żadnym cywilizowanym kraju, związany m.in z obowiązkiem zgłaszania treści audiowizualnych do Krajowej Rady Radiestezji i Telekinezy (© Ludwik Dorn) i podporządkowania ich takim samym wymogom, jakie muszą spełniać tradycyjne telewizje. Cały myk polega właśnie na potencjalności owego knebla, gdyż na wpół zdechłe państwo zwane III RP nie ma możliwości, by na bieżąco śledzić wszystkie serwisy internetowe, ale wciąż może uderzać punktowo, wybiórczo – i po to właśnie jest ta ustawa.


Jeżeli bowiem wejdzie ona w życie w obecnym kształcie, to stworzy w odniesieniu do polskich portali i stron internetowych opisaną wyżej sytuację drzemiącego restrykcjonizmu. Idę o zakład, że na codzień żaden urzędas nie będzie ślęczał w sieci sprawdzając, czy aby jakiś portalik nie wrzucił filmiku bez powiadomienia, zapisy pozostaną w drzemce, z której jednak w każdej chwili będą mogły zostać wybudzone by uderzyć z całą mocą i w majestacie prawa, gdy jakaś banda malkontentów zacznie „waadzy” fikać, bruździć i ogólnie robić wbrew. Coś w tym guście próbowano już przeforsować przy okazji ustawy hazardowej, teraz obserwujemy drugie podejście.


Na szczęście, podobnie jak w przypadku ustawy hazardowej, wokół sprawy zrobiła się draka i premier Tusk zgrywając pierwszą naiwną (jedyne co mu naprawdę wychodzi) zapewnia nas teraz, że absolutnie, w życiu i nigdy nie miał intencji by cokolwiek kneblować a wszelkie cenzorskie zapędy są mu z gruntu obce. W ekspresowym tempie powołano zespół pod przewodnictwem ministra Bogdana Zdrojewskiego, tego samego który dosłownie wczoraj nie widział w ustawie niczego złego, by oczyścić projekt z zamordystycznych przepisów i poprawić go na etapie prac Senatu. Muszą się chłopaki uwijać, bo Bruksela ciśnie i grozi karami za niewdrożenie dyrektyw dotyczących rynku audiowizualnego (ustawa powinna była zostać uchwalona już dwa lata temu). Słowem, burdel i jaja – jak zwykle.


Nie łudźmy się jednak – skoro były już dwa zamachy na wolność internetu, to będą i kolejne, gdyż mnożenie regulacji daje władzy naturalną przewagę nad obywatelem.


III. Knebel ponad podziałami.


Ale kit w ucho Platformie, po niej nie można było się spodziewać czegokolwiek innego. Najbardziej przygnębiającym elementem tej ponurej hecy jest postawa Prawa i Sprawiedliwości celnie wypunktowana przez Budynia78 w tekście „Panie posłanki, panowie posłowie”. Co powodowało politykami ugrupowania roszczącego sobie pretensje do reprezentowania patriotycznej i konserwatywnej opcji polityczno-światopoglądowej? Opcji konsekwentnie spychanej w głównonurtowym przekazie na margines, dla której internet stał się niemal ostatnim miejscem nieskrępowanego głoszenia poglądów, organizowania się, prowadzenia dyskusji? Nawet idiota wie, że przy obecnym układzie władzy odzwierciedlonym w KRRiTv to właśnie PiS i jego sympatycy padliby jako pierwsi ofiarą zamordystycznych obostrzeń.


Czy posłowie z PiS-u potraktowali ustawę „z automatu”, tak jak głosuje się większość ustaw dostosowujących nasze prawo do unijnego? Nie wiedzieli? Wiedzieli, lecz przeważyły urazy wywołane internetową działalnością platformerskich trolli? Uznali, że to rozwiązanie się przyda, jak osławiony art.212 KK, którego nie rusza żadna władza, bo to poręczny bat na niewygodnych dziennikarzy? Wreszcie, powtórzę za Budyniem78 – są idiotami, czy może idiotami i zdrajcami chroniącymi kastowe interesy „klasy politycznej”, porzucając własnych zwolenników?


IV. Czy PiS potrzebuje internautów?


Niezależnie od motywów, zaufanie do PiS-u zostało nadszarpnięte i nie pomogą tu żadne tłumaczenia, tym bardziej, że przy internetowej słabości partyjnych „struktur” to niepokorni blogerzy, internauci samorzutnie i oddolnie prowadzili w sieci orkę tysiącami wpisów, inicjatyw, wychodząc z tymi inicjatywami w „real”... Kiełkuje we mnie podejrzenie, że właśnie owa spontaniczna oddolność, siłą rzeczy nie poddająca się sztywnej politycznej kontroli, może budzić niepokój zhierarchizowanych partyjnych struktur. Poza oficjalnymi i zdawkowymi wyrazami uznania wyczuwam postawę typu „Murzyn zrobił swoje...”. Szkoda słów. No chyba, że Jarosław Kaczyński i jego otoczenie uznało, że wystarczy im „Gazeta Polska” i media okołoradiomaryjne.


A, właśnie... Zaglądam na internetową wizytówkę tworzonej wokół „GP” Strefy Wolnego Słowa – portal niezalezna.pl. O ustawie cisza. Strefa Wolnego Słowa nie widzi powodów do obaw. Przy całym szacunku dla dokonań i zasług Strefy – chowanie głowy w piasek dyktowane mądrością etapu to nie jest dobre rozwiązanie.


Gadający Grzyb

piątek, 11 marca 2011

O liberalizmach


Dedykowane Triariusowi.



I. Tygrysowe wzburzenie.


Pod moim postem „Oligarchowie kontra klasa średnia”, w którym pozwoliłem sobie odróżnić liberalizm gospodarczy w klasycznym rozumieniu od współczesnego łże-liberalizmu, zacny współbloger Triarius raczył zamieścić komentarze w których zauważył, że „łże-liberalizm - to po prostu realny liberalizm, jedyny, jaki istnieje. Wszystkie inne żyją wyłącznie w mózgach różnych mających zaburzenia kontaktu ze światem świrów”, zaś na moje zapytanie czy Adama Smitha również zaliczyłby do „świrów” odparł, iż „do oświeceniowych mędrków raczej”, następnie zaś poddał w wątpliwość czy aby Adam Smith był liberałem, całość zaś zakończył mocnym przytupem, sugerując jakobym z niewidzialnej ręki rynku robił „religię”, „albo jakąś pieprzoną utopię”, podczas gdy „liberalizm (...) to połowa drogi do komunizmu". Starałem się dość wiernie oddać argumentację Triariusa – pełne komentarze TU i TU.


Ponieważ sprawia mi przykrość patrzenie jak niepospolity skądinąd umysł zasnuwa mgła zacietrzewienia, pozwalam sobie na szerszą polemikę w osobnej notce, licząc na zrozumienie.


II. Błąd uogólnienia.


Otóż sądzę, że podstawowy błąd popełniany przez Triariusa (i nie tylko przez niego, zjawisko jest szersze) to sprowadzenie intelektualnego dorobku Oświecenia wyłącznie do Francji oraz różnych Wolterów i Diderotów, tudzież postrzeganie dorobku epoki przez ich pryzmat. Tymczasem Oświecenie anglosaskie to zupełnie inna para kaloszy, a liberalizm Adama Smitha to coś zgoła innego niż utopijne gdakanie Rousseau czy encyklopedystów. Najogólniej rzecz ujmując różnica jest taka, jak między spekulatywnym bujaniem w obłokach i gilotynowaniem każdego, kto nie podziela wyklutej z owego bujania ideologii, a skrzętnym opisem rzeczywistości i wyciąganiem z tejże rzeczywistości wniosków.


Kolejny błąd, to utożsamienie z liberalizmem obecnego antycywilizacyjnego porządku dominującego w krajach i ponadnarodowych strukturach Zachodu tak w sferze materialnej, jak i duchowej – tu odsyłam do mego cyklu o Antycywilizacji Postępu (TU, TU i TU). Innymi słowy, to tak jakby nazwać kurę kaczką, tylko dlatego że możni tego świata dla własnych celów umówili się by wrzeszczeć „kaczka !”.


III. Od liberalizmu do socjalizmu.


Tymczasem, smithowska pochwała przedsiębiorczości, wsparta surową protestancką moralnością i etyką pracy (przepraszam za ten kuchenny weberyzm, ale tak lepiej dla czytelności wywodu) oraz „Teorią uczuć moralnych” bazującą na pojęciu współodczuwania, legła u podstaw gospodarczej potęgi Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Samo eksploatowanie kolonii (Wielka Brytania), czy podbitej połaci kontynentu (Stany Zjednoczone) nic by nie dało, gdyby nie fundamentalna, wynikła z obserwacji koncepcja, że u źródeł bogactwa narodów leży nie zgromadzona ilość kruszców, zboża, ziemi - lecz praca. Odmiennej koncepcji hołdowały choćby Hiszpania (złoto) czy Rosja (ziemia). Różnice widać gołym okiem.


No dobrze, ale jak uczył dziadek Arystoteles, ustroje polityczne wynaturzają się, a ja pozwolę od siebie dodać, iż podobna kolej rzeczy dotyka systemy ekonomiczne. W przypadku liberalizmu gospodarczego początek końca to liberalizm socjalny Johna Stuarta Milla, który podmiotem wolności, również gospodarczej, w miejsce jednostki uczynił zbiorowość, społeczeństwo. Ta koncepcja liberalizmu dotarła do Stanów Zjednoczonych, które do tej pory praktykowały zdroworozsądkowy liberalizm opisany przez Adama Smitha nie wiedząc, że mówią prozą. Z pojęciem liberalizmu zetknięto się za oceanem na szeroką skalę za sprawą J.S. Milla właśnie, stąd w Stanach Zjednoczonych „liberał” oznacza lewicowca, czy wręcz lewaka a zwolennik liberalizmu w typie smithowskim to „konserwatysta”.


Później pojawiła się doktryna ekonomiczna Johna Maynarda Keynesa która, będąc reakcją na Wielki Kryzys, legła u podstaw rooseveltowskiego New Dealu z tym całym interwencjonizmem, stymulowaniem popytu przez państwowe inwestycje i lekceważeniem deficytu. Bang! - tu wracamy do naturalnego konfliktu między magnatami a średnią szlachtą, który zarysowałem w przywołanej na wstępie notce „Oligarchowie kontra klasa średnia”, a której fragmenty tak wzburzyły Triariusa. Biznesowa magnateria wyczuła w koncepcji Keynesa swą szansę, bo skoro państwo ma być „aktywne” to przecież nie powierzy realizowania swej aktywności rzeszy drobnych i średnich przedsiębiorców, tylko właśnie magnatom, bo duży może więcej.


To sprzężenie interesów magnaterii i sterroryzowanej kryzysem klasy politycznej legło u źródeł systemu gospodarczego w którym obecnie żyjemy. Dalej już poszło, tym bardziej, że Europa kontynentalna też nigdy nie była od tego. Ironią historii jest, że quasi-socjalistyczna koncepcja Keynesa, powstała jako sprzeciw wobec smithowskiego liberalizmu, dziś nazywana jest „liberalizmem” właśnie, zaś protestujący przeciw niej „antyglobaliści” uważają, że skoro socjalistyczny „liberalizm” się nie sprawdził, to receptą powinno być... więcej socjalizmu, więcej kontroli itd. (vide – postulat globalnego podatku od przepływu kapitałów).


IV. Miedzy neototalitaryzmem a liberalizmem.


Jak widać z powyższego, termin „liberalizm”, to taki kąsek, który wyrywają sobie z gardeł najróżniejsze grupy, podkładając pod to pojęcie wzajemnie wykluczające się treści i twierdząc, że moja definicja jest „najmojsza”. Obecnie górą są bękarty poczęte z mariażu francuskich oświeceniowych mędrków, liberalizmu socjalnego J. S. Milla i doktryny ekonomicznej Keynesa, zaczadzone dodatkowo sowietyzmem i rewoltą kontrkulturową „pokolenia ‘68”. Oczywiste jest, że tak rozumiany „liberalizm”, to „połowa drogi do komunizmu”, bez dwóch zdań. Za sprawą tych bękartów słowo „liberalizm” przeżuwane jest przez porządnych ludzi z niesmakiem, zaś określenie „liberał” robi za standardową obelgę w polityczno-ideologicznych naparzankach. Tyle, że ten „liberalizm” to tak naprawdę neototalitarna opresja i zniewolenie – na każdym poziomie, tak ekonomicznym jak i duchowym, zatem ja pozwalam sobie tę toksyczną mutację określać mianem „łże-liberalizmu”. To „jawny bądź zakamuflowany totalitaryzm” podszywający się pod wolność.


Prawdziwy liberalizm natomiast, mający na uwadze dobro ludzi a nie „ludu”, określany niekiedy mianem liberalizmu konserwatywnego (wolność gospodarcza plus konserwatyzm światopoglądowy), to nic innego jak powrót do Adama Smitha – premiowania pracy i przedsiębiorczości obywateli (przy czym Smith „niewidzialną rękę rynku” nie tyle „odkrył”, jak kąśliwie stwierdził Triarius, ile po prostu opisał). Rolą państwa w owym „premiowaniu” jest (poza budową infrastruktury) zapewnienie równych warunków – takich samych obciążeń fiskalnych (w miarę możności niskich), sprawnego sądownictwa oliwiącego obrót gospodarczy, zlikwidowanie przeróżnych żerowisk na styku władza-biznes, słowem: ukrócenie kleptokratycznych mechanizmów blokujących rozwój klasy średniej - podstawy każdego zdrowego państwa i narodu.


Moim zdaniem jest to podejście godne, słuszne i zbawienne. I tak, to jest właśnie liberalizm.


Gadający Grzyb

wtorek, 8 marca 2011

Oligarchowie kontra klasa średnia


Samodzielna firma rodzinna jest większą wartością, niż ta sama rodzina pracująca w międzynarodowych koncernach.



I. Od ruchu egzekucyjnego do oligarchii.


Jednym z podstawowych błędów, który z czasem fatalnie odbił się na kondycji ustrojowej I Rzeczypospolitej było zlekceważenie przez ostatnich Jagiellonów ruchu egzekucyjnego. Przypomnijmy, iż ruch ów skupiał dominującą część „narodu politycznego” - średniej szlachty, która domagała się m.in. zwrotu przejętych przez magnatów królewszczyzn (egzekucja dóbr), wyegzekwowania praw (np. zakazu łączenia urzędów w jednym ręku), uporządkowania skarbu, naprawy sądownictwa, wolności celnej, przekazania annatów (opłat wysyłanych do Rzymu za objęcie godności kościelnych) na obronę przed Tatarami, wzmocnienia roli szlacheckiego Sejmu względem magnackiego Senatu i wiele innych pożytecznych, systemowych rozwiązań.


Szlachta była jeszcze wówczas politycznie samodzielna, generalnie propaństwowa i reformatorska. Niestety, zarówno Zygmunt I Stary, jak i Zygmunt August woleli opierać się na możnowładcach, co z czasem, już podczas epoki elekcyjnej, doprowadziło do oligarchizacji życia politycznego w Polsce, sklientelizowania szlachty przez magnaterię i uczynienia z króla zakładnika najpierw magnatów, później zaś mocarstw na których jurgielcie owi magnaci pozostawali. Efektem była powolna gangrena i wynaturzenie ustroju I Rzeczpospolitej. Trochę upraszczam kilkuwiekowy proces, ale tak się generalnie rzeczy miały. To nie król (państwo) miał swoją szlachtę i swoich magnatów, tylko magnacka oligarchia miała zarówno króla jak i szlachtę, czyli w efekcie – państwo.


II. Oligarchizacja gospodarki.


Zarysowana powyżej kolej rzeczy przypomina mi się, kiedy myślę o gospodarce – i to nie tylko polskiej. Znane powiedzenie mówi, że nie ma większych wrogów kapitalizmu, niż sami kapitaliści. Oznacza ono, iż potężne firmy (magnaci) szukają państwowego wsparcia (monarchy), by zabezpieczyć się przed konkurencją przedsiębiorców z klasy średniej (średnią szlachtą). Dążą do podatkowego uprzywilejowania, niejasnego sytemu prawnego z „furtkami” dla wybranych, obejmowania systemem koncesyjnym coraz to nowych obszarów gospodarki, zaporowych wymogów dotyczących pewnych dziedzin które spełnić mogą tylko duzi („duży może więcej”) itd. W ramach ekwiwalentu oferują szeleszczące poparcie, „tworzenie miejsc pracy” przy wielkich inwestycjach, napływ kapitału i takie tam różności, tyle tylko, że po jakimś czasie okazuje się, że to nie Państwo (rozumiane jako Rzeczpospolita – dobro wspólne) ma swych magnatów, tylko magnaci mają państwo.


Następuje oligarchizacja. Klasa polityczna (monarcha) siedzi w kieszeni możnych, a gdy któryś próbuje bryknąć, uruchamiane są naciski. Buntownik okrzyknięty zostaje „wrogiem wolnego rynku” (choć właśnie usiłuje ten wolny rynek przywrócić), straszy się likwidacją miejsc pracy, odpływem inwestycji itd. Coś takiego spotyka właśnie na Węgrzech Wiktora Orbana, próbującego zerwać z dotychczasowym oligarchicznym modelem i budować dobrobyt kraju na przedsiębiorczości zwykłych obywateli.


III. Łże-liberalizm.


Warto zwrócić uwagę na charakterystyczne i moim zdaniem świadome zakłamanie pojęcia liberalizmu gospodarczego z jakim mamy obecnie do czynienia. Otóż w załganej nowomowie przyjęto określać mianem „liberalizmu”, bądź „neo-liberalizmu” właśnie opisywany wyżej oligarchiczny system polegający na hołubieniu przez państwo biznesowej magnaterii, kosztem drobnych i średnich przedsiębiorców, ponoszących gros fiskalnych ciężarów (bo państwo przecież musi się jakoś utrzymać). Tymczasem to oni, patrząc zbiorowo, a nie ponadnarodowy „kapitał” są zdolni do tworzenia największej ilości miejsc pracy i współtworzenia bogactwa narodowego. Patrząc z perspektywy dobra wspólnego, samodzielna firma rodzinna jest większą wartością niż ta sama rodzina pracująca w międzynarodowych koncernach.


Aby jednak to urzeczywistnić, trzeba liberalizmu rozumianego jako równość szans: zerwania z „koncesjokracją”, równości niskich (w miarę możliwości) obciążeń fiskalnych i przede wszystkim – równego dostępu do sprawnie działającego sądownictwa dla wszystkich. Zerwania z panującym obecnie w skali globalnej uprzywilejowaniem „możnych” na rzecz materialnego upodmiotowienia obywateli.


Tymczasem, wszechobecny dziś łże-liberalizm, charakteryzujący się splotem wielkiego biznesu i władzy, doprowadza do takich paradoksów, że instytucje finansowe odpowiadające w znacznej mierze za globalny kryzys zamiast splajtować i odejść w zapomnienie, są ratowane pieniędzmi podatników tak naprawdę za powiedzenie „więcej już nie będę”. Idę o zakład, że owszem, będą – uzyskały bowiem pewność, że jakby co, to pozostające w ich garści państwo poratuje.


IV. Klasa średnia, głupcze!


Podsumowując, państwo jest silne gospodarczo na tyle, na ile silna i niezależna gospodarczo jest jego klasa średnia. Wielkie firmy, oczywiście również się przydają, musi jednak zostać zachowana równowaga – ta, która istniała jeszcze za ostatnich Jagiellonów i pierwszych królów elekcyjnych, a której zaprzepaszczenie doprowadziło do upadku I Rzeczypospolitej.


Mądry władca powinien to rozumieć – tak jak nie sposób pchnąć do przodu państwa inwestując tylko w metropolie (bo te raczej „zasysają” prowincję niż dają jej coś od siebie), tak też nie sposób budować bogactwa narodowego opierając się wyłącznie na wielkim biznesie, dążącym do stłumienia przedsiębiorczości potencjalnych konkurentów - obywateli. Tymczasem nasze obecne państwo zwane Trzecią Rzeczpospolitą budowano z założenia tak, by zabezpieczyć interesy magnaterii – bądź to rekrutującej się spośród uwłaszczonej nomenklatury, bądź fetyszyzowanego zagranicznego kapitału.


W przeciwieństwie do państw Zachodu, gdzie na skutek opisywanych tu mechanizmów można zaobserwować proces „zwijania się” klasy średniej, u nas upodmiotowiona materialnie klasa średnia nie miała tak naprawdę okazji powstać. A to, co przedstawia się nam jako „klasę średnią” jest pokracznym tworem – sklientelizowanym na starcie, zanim miał okazję przeżyć okres „złotego wieku”. Innymi słowy, w budowie państwa zaczęto od razu od czasów saskich.


Trzeba odwrócić tę tendencję tak, jak próbuje odwrócić ją wspomniany już Wiktor Orban. Pytanie, czy wiodąca siła opozycyjna i jej lider zapatrzeni w spektakularny wyborczy sukces węgierskiego przywódcy, dostrzegają też treść, która za tym sukcesem stoi.


Gadający Grzyb

sobota, 5 marca 2011

Dubieniecki - parszywa owca


Parszywej owcy nie ma sensu bronić, szkoda prądu. Parszywą owcę separuje się od stada.



I. Szkoda prądu.


Pojawiło się ostatnio trochę blogerskich tekstów, których autorzy biorą w obronę Marcina Dubienieckiego. Rozumiem, postać ta znalazła się ostatnio „na rozdzielniku” wiodących reżimowych mediodajni, więc naturalnym odruchem każdego porządnego człowieka jest stanąć w obronie tego, komu rzucają się do gardła cyngle z „Wyborczej” czy hałastra z Tusk Vision Network / WSI24. Tyle, że akurat jeśli chodzi o pana Dubienieckiego, szkoda prądu, naprawdę.


Nieco modyfikując i rozszerzając swój krytyczny komentarz, który zamieściłem kilka dni temu pod tekstem Rosemanna „Marcin Dubieniecki, osoba prywatna”, powiem tak:


To „oczywista oczywistość”, że uderzenie wyprowadzone w Dubienieckiego jest tak naprawdę ciosem w Jarosława Kaczyńskiego. Nawet nie ma co się nad tym rozwodzić, każdy widzi. Równie „oczywistą oczywistością” jest, że przeróżni medialni Katoni, tudzież tuzy nadwiślańskiej palestry, którzy na użytek pana Dubienieckiego przypominają sobie o etyce i standardach, to śmiech na sali.


Tyle, że Dubieniecki dawał i daje wymarzone wręcz powody do ataków. Weźmy jego gardłowanie w kwestii odszkodowań dla ofiar katastrofy smoleńskiej, czego efektem było danie miejscowej „ludożerce” asumptu do roztrząsania pazerności Marty Kaczyńskiej, ponieważ gardłował jako jej pełnomocnik. Szkody wizerunkowe uderzyły oczywiście rykoszetem w Jarosława Kaczyńskiego i w PiS, podobnie jak publiczne, hucpiarskie dopominanie się o miejsca na listach wyborczych dla siebie i małżonki, co na opinii publicznej mogło wywrzeć wrażenie, że PiS to coś w rodzaju firmy rodzinnej, do której wystarczy się wżenić, aby mieć widoki na ciepłą posadkę. Trudno oszacować straty spowodowane tylko tymi dwoma wybrykami, a było przecież tego więcej.


Na szczęście Jarosław Kaczyński ma na Dubienieckiego alergię i wcale się mu nie dziwię. Obiektywnie rzecz biorąc, Dubieniecki szkodzi PiSowi - to gość o potencjale obciachu porównywalnym z obecną działalnością Migalskiego, jeśli nie gorzej. Zwyczajnie, nie wie kiedy się zamknąć. A media polują...


Osobiście uważam, że Dubieniecki to nadambitny cwaniaczek, z niepohamowanym parciem na szkło, który krzykliwie usiłuje podskoczyć wyżej własnych czterech liter. Sądzę, że temu bezideowemu karierowiczowi wszystko jedno czy wypłynie przy Ordynackiej, czy przy PiSie. I, niestety, nie jest osobą prywatną co czasem podnoszą jego obrońcy. W momencie, gdy z własnej woli opuścił sferę prywatności, dopominając się wrzaskliwie o możliwość robienia kariery politycznej, stał się postacią publiczną i od tej pory jego działalność podlega ocenie bez taryfy ulgowej.


Dodatkową obrzydliwością jest, że swoje ambicyjki usiłował realizować poprzez żonę, próbując uruchomić do tego celu w PiSie jakieś nepotyczne mechanizmy rodem z eseldowskich sitw z których wyszedł, ale które nie wyszły z niego. Niejednokrotnie stawiał przez to panią Martę Kaczyńską w bardzo niezręcznej sytuacji. O Marcie Kaczyńskiej dobrze świadczy, że stara się trzymać raczej na politycznym uboczu i pozbawiła M.D. pełnomocnictwa, zaś o Jarosławie Kaczyńskim to, że spuścił Dubienieckiego wraz z jego, przepraszam, gówniarskim tupeciarstwem po drucie. Przynajmniej tym razem nie zawiódł go instynkt w ocenie ludzi, co czasami zdarzało mu się w przeszłości (przykład „śpiocha” Janusza Kaczmarka).


II. Dlaczego teraz?


Interesujący jest jeszcze jeden aspekt sprawy: dlaczego postanowiono uderzyć w Jarosława Kaczyńskiego akurat teraz, na długo przed wyborami? Logiczne wydawałoby się wytoczenie tego typu armat w apogeum kampanii wyborczej, kiedy uwikłania męża bratanicy prezesa PiS miałyby maksymalną moc rażenia. Przecież teraz Kaczyński ma wystarczająco dużo czasu, by ostatecznie odciąć się od pętaka, który na nieszczęście stał się jego powinowatym, zaś „gorące” dziś oskarżenia za kilka miesięcy będą już tylko nieświeżym kotletem.


Istnieją według mnie następujące możliwości:


1) Postanowiono w ten sposób „zneutralizować” zbliżającą się rocznicę tragedii smoleńskiej i uniemożliwić odrodzenie się atmosfery Żałoby Narodowej, której wspomnienie wciąż powoduje ciarki na plecach szeroko rozumianego „Obozu III RP”.


2) Kolejny cel, to wytworzenie złej atmosfery wokół Marty Kaczyńskiej, jako silnego głosu wspierającego stryja. Rozwódka, która rzuciła męża dla szemranego kolesia o mentalności pasującej do prowincjonalnej mętowni charakterystycznej dla lokalnych struktur SLD z których zresztą się wywodzi – to nie wygląda dobrze. Dodajmy do tego rzucenie cienia na pamięć o Lechu Kaczyńskim ze względu na ułaskawienie przestępcy, którego łączyły z Dubienieckim biznesowe powiązania.


3) I wreszcie – być może sprawa Dubienieckiego jest na tyle „rozwojowa”, że tego paliwa starczy aż do wyborów i to co obserwujemy teraz jest zaledwie przygrywką, a właściwa bomba zostanie zdetonowana dopiero w kulminacyjnym momencie kampanii. Byłaby to najgorsza ewentualność.


***


Podsumowując, sądzę że Dubieniecki to szkodnik, który jeśli nikt nie wytłumaczy mu dobitnie, żeby wreszcie przestał marnować okazje aby siedzieć cicho, może swymi wyskokami odegrać bardzo negatywną rolę w kampanii wyborczej. Parszywej owcy nie ma sensu bronić – powtórzę jeszcze raz: szkoda prądu. Parszywą owcę separuje się od stada.


Dlatego piszę ten tekst teraz. Po to, bym nie musiał go pisać przed wyborami.


Gadający Grzyb

wtorek, 1 marca 2011

Komu nie w smak Żołnierze Wyklęci?


Lista hańby: nazwiska posłów, którzy głosowali przeciw ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci ,,Żołnierzy Wyklętych".



Dziś obchodzimy pierwszy raz Narodowy Dzień Pamięci ,,Żołnierzy Wyklętych". To wspaniały, pośmiertny sukces Janusza Kurtyki, Prezydenta Lecha Kaczyńskiego i wszystkich tych, którym leży na sercu odkłamanie historii najnowszej i upowszechnienie wiedzy o antysowieckim powstaniu z pierwszych lat PRL. A może nie tylko z pierwszych lat, bowiem ostatni „Żołnierz Wyklęty”- Józef Franczak, ps. „Lalek” zginął w esbeckiej obławie w nocy z 20 na 21 października 1963 roku. Przypomnijmy, że datę 1 marca przyjęto ze względu na to, iż tego dnia w 1951 roku w więzieniu na Mokotowie stracono członków IV Zarządu organizacji Wolność i Niezawisłość.


Sądzę, że po ustanowieniu dzisiejszego święta, kolejnym krokiem powinno być wmurowanie tablicy poświęconej „Żołnierzom Wyklętym” na Grobie Nieznanego Żołnierza. Tylko, czy jest to możliwe, gdy Rada Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa woli dziś stawiać pomniki bolszewickim sołdatom w Ossowie i słać proszalne adresy do Moskwy o łaskawą zgodę na przesunięcie pomnika polsko-radzieckiego „braterstwa broni” (słynny „Czterech Śpiących, Trzech Walczących”) w Warszawie?


Pocieszające jest, że świadomość społeczna jeśli chodzi o bohaterów antykomunistycznego podziemia rośnie, jednak dziesięciolecia komunistycznej propagandy wymierzonej w leśnych „bandytów” i sławiącej „kabewiaków” wciąż pokutują w świadomości wielu Polaków, szczególnie starszego pokolenia. Zresztą, co tu mówić o „prostych” ludziach, skoro zniesławiająca legenda nie zdołała wywietrzeć nawet z głów niektórych przedstawicieli wybranej przez Naród politycznej „elity”, za jaką chciałoby się uważać posłów na Sejm RP?


Łamiąc świąteczny nastrój, zamieszczam zatem listę hańby – nazwiska posłów, którzy głosowali przeciw ustanowieniu Narodowego Dnia Pamięci ,,Żołnierzy Wyklętych", bądź wstrzymali się od głosu. Zapamiętajmy ich dobrze.


I. Platforma Obywatelska:


1. Fedorowicz Jerzy Feliks - przeciw


2. Korzeniowski Leszek - przeciw


3. Olechowska Alicja - przeciw


4. Rzymełka Jan - przeciw


5. Zakrzewska Jadwiga – przeciw


II. Sojusz Lewicy Demokratycznej:


1. Ostrowski Artur - przeciw


2. Balicki Marek – wstrzymał się


3. Kamiński Tomasz – wstrzymał się


4. Kopyciński Sławomir – wstrzymał się


III. Niezrzeszeni:


1. Celiński Andrzej - przeciw


2. Kutz Kazimierz - przeciw


Zwracam szczególną uwagę na pana Jerzego Fedorowicza, który jak na urągowisko miał prowadzić dyskusję po pokazie sejmowym filmu „Czarny Czwartek”, a protest i wyjście posłów PiS skomentował słowami „dobrze, że te dupki wyszły”. Posłowie SLD – wiadomo. Kutz i Celiński również mnie nie dziwią – mizerni ludkowie postawili kropkę nad swą zacietrzewioną małością. Panom tym zostaje tylko zadedykować słowa katyńskiej modlitwy, którą spokojnie można odnieść również do Tych, których pamięć dziś czcimy. „Jeśli zapomnę o nich - ty, Boże na niebie, zapomnij o mnie".


No właśnie.


Gadający Grzyb


http://orka.sejm.gov.pl/SQL.nsf/glosowania?OpenAgent&6&84&18