Po eksperymencie nawet nie wiemy, czy przycisk "uchod" w gnijącym wraku Tupolewa jest wciśnięty, a jeśli tak, to dlaczego nie zadziałał.
I. Dlaczego nie piszę notek śledczych o Smoleńsku.
Na początek krótkie wyjaśnienie. Nie pisuję notek śledczych dotyczących katastrofy smoleńskiej. Nie czuję się po prostu na siłach, by analizować szczególik po szczególiku te wszystkie materiały – zdjęcia, filmy, zeznania, wywiady, stenogramy... Wszystko to trzeba przetrawić, skonfrontować ze sobą, wychwytywać sprzeczności, bazując przy tym na dość unikalnej, specjalistycznej wiedzy. Tym większy mój podziw budzą ci współblogerzy, którzy żmudnie się przez to wszystko przedzierają, nie odpuszczając i niezmordowanie trzymając rękę na pulsie. Ten wysiłek, twierdzę to już teraz, niewątpliwie jest wart obszernego, książkowego omówienia z naciskiem na kwestię: na ile blogerski „drugi obieg” sprawił, że problemu przyczyn i odpowiedzialności za tragedię nie udało się zainteresowanym siłom zamieść pod dywan, a dyskursu publicznego nie sprowadzono ze szczętem do obsługiwania rosyjskiej „narracji”.
Jeszcze raz – wyrazy podziwu i szacunku.
Na swoje usprawiedliwienie mam to, że staram się, w miarę skromnych możliwości, opisywać wielorakie skutki Smoleńska w sferze publicznej – od polityki, poprzez kwestie surowcowo-energetyczne, aż po próby diagnozy stanu naszego społeczeństwa. W tej materii z kolei ja nie odpuszczam i nie odpuszczę, choćby dlatego, że jak poskrobać, to niemal wszystko co działo się w Polsce na przestrzeni ostatniego roku nosi na sobie to przeklęte, tragiczne piętno.
II. Katastrofa Ił-62 na Okęciu (14.03.1980).
A teraz do rzeczy. Polegując sobie leniwie któregoś wieczoru przed telewizorem natrafiłem, bodajże w stacji „Discovery”, na program analizujący różne lotnicze katastrofy z przeszłości. Było tam między innymi omówione słynne Lockerbie, ale też – i tu zastrzygłem uszami - katastrofa polskiego Ił-62 „Mikołaj Kopernik” na warszawskim Okęciu z 14.03.1980. Abstrahując od technicznych szczegółów, uwagę moją przykuł pewien wątek, stale przewijający się przez wspomnienia polskich ekspertów, którzy badali przyczyny rozbicia się samolotu.
Otóż, poproszeni o ekspertyzę rosyjscy przedstawiciele producenta z uporem maniaka twierdzili, że maszyna była OK, że nawet po zniszczeniu trzech silników, Ił-62 jest w stanie lądować na jedynym pozostałym i niedwuznacznie sugerowali winę pilotów. Jednocześnie zbywali milczeniem polskie prośby o udostępnienie szczegółowych danych technicznych poszczególnych podzespołów.
W związku z tym, nasi naukowcy musieli dokonać wszystkich skomplikowanych wyliczeń z najróżniejszych dziedzin – od materiałoznawstwa i odporności na przeciążenia, po kwestie awioniki - odtwarzając praktycznie od zera techniczną specyfikację wykwitu „sowieckiej myśli technicznej” (używam cudzysłowu, gdyż Ił-62 był najprawdopodobniej konstrukcją wykradzioną Wielkiej Brytanii, tylko jak to w Sowietach – gorzej i bardziej topornie wykonaną – ot, podróba taka).
Koniec końców okazało się, że polscy piloci nie dość, że nie popełnili błędu, to byli wręcz o włos od uratowania samolotu i życia 77 pasażerów oraz 10 członków załogi. Wyszło również na jaw, że Il-62 nie jest w stanie utrzymać się w powietrzu na jednym silniku, a przyczyną katastrofy było rozwalenie się w driebiezgi jednego z silników, kilkukrotnie już serwisowanego w Rosji, który rozpadając się zniszczył dwa następne, a pędzące z siłą wystrzału z działa przeciwpancernego elementy turbiny przebiły kadłub i przecięły m.in. linkę steru wysokości. Owa przecięta linka zadecydowała o tragedii, uniemożliwiając pilotom posadzenie samolotu. Mogli jedynie wybrać miejsce uderzenia w ziemię, tak by ominąć stojący na pasie podejściowym „poprawczak” dla nieletnich.
Przy okazji ujawniono taki „kwiatek”, jak częściowo niesprawna czarna skrzynka, koniec końców zaś – że przyczyną wypadku był niechlujnie obrobiony wał felernego silnika, w związku z czym podawane przez Rosjan „oficjalne” resursy nijak się miały do rzeczywistości.
Po co to wszystko przypominam? Ano po to, że wyjaśnienie zagadki było możliwe jedynie dlatego, że Ił-62 „Mikołaj Kopernik” rozbił się w Polsce, dzięki czemu z terenu katastrofy można było skrupulatnie zebrać rozsiane na dużej przestrzeni najdrobniejsze nawet elementy maszyny, następnie zaś poddać ten cały sowiecki szmelc stosownej analizie.
Konfrontowani z kolejnymi dowodami Rosjanie mogli tylko bezradnie rozkładać ręce wycofując się punkt po punkcie ze swojej wersji. Ostatecznie jednak przyznali nam rację dopiero po katastrofie w Lesie Kabackim, kiedy to również doszło do pęknięcia wału silnika samolotu Ił-62.
Wszystko to, podkreślmy, działo się w 1980 roku, za komuny, w warunkach wszechstronnej podległości Polski Związkowi Radzieckiemu i w czasach obowiązywania „doktryny Breżniewa”.
Wtedy „dało radę” przeprowadzić rzetelne śledztwo. Dziś, paradoksalnie, w epoce „pojednania” i „ocieplenia” - już nie.
III. Rosyjski modus operandi i Tuskowa zgoda na niewiedzę.
W świetle powyższej historii widać jak na dłoni, że Rosja od sowieckich czasów stosuje ten sam modus operandi – wpierać winę w ofiary, ustępować zaś tylko w ostateczności, w obliczu niepodważalnych dowodów.
Jeżeli Donald Tusk i jego ekipa o tym nie wiedzieli, to znaczy że państwo nie działa. Jeżeli zaś wiedzieli i mimo to przystali na oddanie śledztwa Rosjanom, to dopuścili się zdrady stanu. Godząc się na pozostawienie w rosyjskich rękach wszystkich materialnych dowodów z czarnymi skrzynkami i wrakiem Tupolewa na czele, przystając na niedopuszczenie polskiej strony do przeszukania terenu katastrofy, Donald Tusk zgodził się tym samym na to, że tragedia smoleńska nigdy nie zostanie uczciwie wyjaśniona.
***
Po ostatnim eksperymencie z TU-154M o numerze bocznym 102 wiadomo, że wciśnięcie przycisku „UCHOD” przy włączonym autopilocie i przy braku systemu ILS na lotnisku, tak czy inaczej powinno skutkować odejściem samolotu. Więcej – taka procedura opisana jest w materiałach szkoleniowych do których dotarł parlamentarny zespół kierowany przez Antoniego Macierewicza. Wiadomo również, że 10.04.2010 na wysokości 100 metrów padła komenda „odchodzimy” powtórzona przez drugiego pilota, a mimo to samolot tracił wysokość. My zaś nawet nie wiemy, czy ten cholerny przycisk w gnijącym wraku Tupolewa jest wciśnięty, a jeśli tak, to dlaczego nie zadziałał. Nie wiemy, czy przystawki: PN-5 (odpowiadająca za system nawigacyjny) i PN-6 (skonfigurowana z automatem ciągu), które spina ów kluczowy przycisk „UCHOD” wciąż pozostają na Siewiernym, czy też wywędrowały nie wiadomo dokąd.
IV. Zdrada stanu.
Trzeba powiedzieć to jasno, po raz kolejny zresztą: na ołtarzu doraźnych, polityczno-”pijarowskich” rozgrywek, premier Tusk poświęcił i wciąż poświęca fundamentalne interesy Polski. Skupiając się tylko na katastrofie smoleńskiej (pomijam już kwestie np. energetyczno-surowcowe), zrobił to kilkukrotnie:
Po pierwsze: podjął z reżimem Putina grę obliczoną na deprecjację Głowy Państwa, prezydenta Lecha Kaczyńskiego, współuczestnicząc w procederze rozbicia obchodów katyńskich w 2010 roku na dwie odrębne wizyty. W efekcie, pierwsza wizyta z 07.04 została przez stronę rosyjską potraktowana priorytetowo, natomiast druga – 10.04, ze śp. Lechem Kaczyńskim – niczym prywatna wycieczka (w najlepszym razie).
Po drugie: zgodził się na przejęcie śledztwa w formule zażądanej przez Rosję. Wszystko po to, by odgrywać na wewnętrznym „rynku” politycznym przywódcę konstruktywnego, ocieplającego relacje z Kremlem. Jeśli liczył, że Moskwa to doceni i odpłaci przyjazną współpracą, to jest idiotą, który nie powinien sprawować żadnych funkcji państwowych. Jeżeli zaś zdawał sobie sprawę, że oddaje towarzyszom czekistom śledztwo na „wieczne niewyjaśnienie” - jest zdrajcą.
Po trzecie: w konfrontacji z rosyjskim postępowaniem, którego ukoronowaniem był raport MAK - w najbardziej przychylnej interpretacji - okazał się mięczakiem, co również dyskwalifikuje go jako przywódcę. Mięczakiem to można sobie być w Belgii, która nie ma rządu i jakoś trwa, ale nie w kraju położonym między Rosją a Niemcami. Obecnie Tusk nie chce, albo nie może wyplątać się z tej sieci, w którą wlazł na własne życzenie. Nie stać go nawet na symboliczny gest, jak zażądanie zwrotu dowodów i biernie godzi się na rosyjską formułę przetrzymania polskiej własności - wraku, czarnych skrzynek, służbowych laptopów itd. - do końca rosyjskiego sądowego śledztwa (we wszystkich instancjach) – czyli na zawsze.
V. Zamacho-podobne usterki.
Podsumowując, wedle obecnego, nader ułomnego stanu naszej wiedzy, można powiedzieć, że kluczowe było błędne naprowadzanie samolotu ze słynnej „wieży szympansów” na Siewiernym, wskutek czego załoga wcale nie była „na kursie i ścieżce”, skorelowane z tajemniczą usterką przycisku „uchod” i powiązanych z nim podzespołów. Warunki meteorologiczne (mgła) miały znaczenie drugorzędne. Polscy piloci natomiast wykonywali to, co do nich należało, zgodnie z procedurami.
Otwartą kwestią pozostaje, czy był to tragiczny zbieg okoliczności wynikający z ruskich „niedoróbek”, czy świadome działanie – zamach – zrobiony na zasadzie: pogrzebiemy sobie przy „tutce” podczas remontu Samarze (gdzie Tupolew nr 101 od maja do grudnia 2009 roku przechodził remont główny) tak, by przy sprzyjających okolicznościach samolot spadł, po czym będziemy czekać na okazję... której to okazji można odrobinę dopomóc (gra na rozbicie uroczystości katyńskich).
***
Odpowiedzi na powyższe pytanie mogło by udzielić przebadanie tego, co z rządowego Tupolewa „101” zostało. Ponadto, znaczących poszlak mogłaby dostarczyć wiedza o tym, czego pod brezentem na Siewiernym nie ma. Które elementy samolotu wyszły sobie w nieznanym kierunku i już nie wróciły.
Ale tego się nie dowiemy. Nigdy. Nie dowiemy się dlatego, że premier polskiego rządu sprzedał to wszystko dla czysto „pijarowskiego”, ulotnego, mirażu polsko-rosyjskiego „pojednania”. Sprzedał nas. Sprzedał Polskę. Sprzedał siebie.
Warto było, panie Tusk?
Gadający Grzyb