Po 10.IV.2010 polityczne elity kraju zupełnie jawnie zaczęły się zachowywać tak jakby suwerenność była dla nich nieznośnym, gniotącym ciężarem.
I. Degrengolada
Koniec polskiej europrezydencji to niezły moment aby przyjrzeć się zmianom, które w ostatnim czasie dokonały się w naszej polityce zagranicznej. Zresztą, co tu się bawić w eufemizmy – trzeba wziąć pod lupę wszechstronną degrengoladę, jaka dotknęła naszą międzynarodową pozycję w ramach szeroko rozumianej „katastrofy po-smoleńskiej”. Przypuszczam, że przyszli historycy, gdy przyjdzie im analizować okres po 10.IV.2010, jako jedną z cech wyróżniających przyjmą dalece posuniętą abdykację Polski z podmiotowości na arenie międzynarodowej.
O ile do czasu smoleńskiej hekatomby Polska aspirowała jeszcze do odgrywania znaczącej roli w regionie, próbując z lepszym lub gorszym skutkiem prowadzić samodzielną politykę – taką, która nie byłaby prostą wypadkową układu sił między Rosją a Niemcami (choć w schyłkowej fazie owa podmiotowość stała się domeną wyłącznie ośrodka prezydenckiego, sabotowanego na wszystkich polach przez rząd RP), o tyle po cezurze 10.IV.2010 polityczne elity kraju zupełnie jawnie zaczęły się zachowywać tak, jakby suwerenność i związane z nią obowiązki były dla nich nieznośnym, gniotącym ciężarem, który najchętniej scedowałyby z nieskrywaną ulgą na jakieś zewnętrzne struktury.
Tę cesję suwerenności należało tylko ładnie opakować i nazwać, tak by była do przełknięcia dla niezorientowanych nadwiślańskich aborygenów – postanowiono więc nadać jej nazwę „polityki piastowskiej” w kontrze do „polityki jagiellońskiej” uprawianej przez – hasłowo rzecz ujmując - „obóz IV RP”. W propagandowym przekazie miało to oznaczać rezygnację z „potrząsania szabelką” - nieprzynoszącego wymiernych korzyści i konfliktującego nas z wielkimi sąsiadami - na rzecz skrzętnego dbania o swoje, czemu miało dotąd stać na przeszkodzie zbyt altruistyczne zaangażowanie w sprawy regionu kosztem własnych interesów.
II. Między „polityką jagiellońską” a „ polityką piastowską”
Jak to wygląda w praktyce?
Otóż, sprawująca obecnie swe nie-rządy dyktatura matołów, świadomie bądź nie, odrzuciła podstawową zasadę: pozycja Polski w kontaktach ze światem jest pochodną naszej pozycji w regionie. Innymi słowy, zależy ona od naszych kontaktów z innymi krajami Europy środkowo-wschodniej i polityka ta była realizowana jeszcze w czasach „przedkaczyńskich”, że wspomnę chociażby nasze zaangażowanie w „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie. Dopiero na tej bazie możemy myśleć o układaniu sobie stosunków z „wielkimi” - Rosją, Niemcami, czy USA. To jest treść „polityki jagiellońskiej”, którą ekipa Platformy wyrzuciła do kosza, odwracając wektory o 180 stopni. Tusk z Sikorskim i Komorowskim umyślili sobie bowiem, że będą budować pozycję Polski na sojuszu z „wielkimi braćmi” przy jednoczesnym ignorowaniu mniejszych regionalnych partnerów.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ostentacyjne podważanie jeszcze za życia ś.p. Lecha Kaczyńskiego roli głowy państwa w polityce międzynarodowej doprowadziło do dyplomatycznych porażek jak ta, tuż przed Katastrofą Smoleńską, podczas wizyty Prezydenta na Litwie. Litwini odczytali bowiem sygnały płynące z Warszawy, że z Kaczyńskim nie trzeba się już liczyć. Szkopuł w tym, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego nie liczą się z nami tym bardziej. Na dodatek, w imię rzekomej „polityki piastowskiej” zaczęliśmy zachowywać się tak, by nie przysparzać kłopotów Niemcom i Rosji, do czego od dawna nas usilnie namawiano. Hardość Łukaszenki, dyskryminacja Polaków na Litwie i postawa Ukrainy dla której przestaliśmy być adwokatem europejskich aspiracji i która woli rozmawiać bezpośrednio z Berlinem, nie wzięły się znikąd.
Do tego, niczym grzeczni uczniowie, wiemy również z kim przyjaźnić się nie należy, gdyż byłoby to niemile widziane. Kontakty z orbanowskimi Węgrami leżą odłogiem, podobnie jak z lekko eurosceptycznymi Czechami, czego żenującym przykładem było zlekceważenie przez najwyższe władze państwowe pogrzebu Vaclava Havla. To symboliczny despekt i policzek, który nad Wełtawą nie zostanie szybko zapomniany. Grupa Wyszehradzka przestała w praktyce funkcjonować.
Co zyskaliśmy w zamian? Nic. Brak zakotwiczenia w systemie regionalnych sojuszy przypłaciliśmy bowiem klienckim statusem wobec „wielkich braci” z lekka tylko maskowanym okazjonalnym poklepywaniem po plecach i jakimiś zdawkowymi pochwałami. Nasza pozycja tak w UE, jak i w relacjach z Rosją sprowadzona została do roli potakiwacza i klakiera na koncercie mocarstw.
III. Od hołdu smoleńskiego...
Wyraźnie było to widoczne podczas negocjacji w sprawie przedłużenia kontraktu gazowego. Negocjatorzy z Waldemarem Pawlakiem na czele gotowi byli przystać na wszelkie warunki Rosji – z absurdalnie długim terminem obowiązywania umowy i oddaniem Gazpromowi kontroli nad polskim odcinkiem Gazociągu Jamalskiego włącznie. Dopiero na samym finiszu do rozmów wmieszała się Komisja Europejska (czytaj – Niemcy), która uznała, że Rosja wzięła sobie za duży kawałek tortu i wbrew polskiemu rządowi doprowadziła do względnego złagodzenia warunków kontraktu.
Zresztą, sięgnijmy do dokumentu „Budowa zintegrowanego systemu bezpieczeństwa narodowego Polski”, opracowanego na zlecenie Belwederu i omówionego jakiś czas temu przez Aleksandra Ściosa. Znajdujemy w nim na stronie 45 następującą rekomendację:
„Aby przezwyciężyć nieufność, która utrudnia percepcję Rosji przez polskich polityków i media należałoby podjąć zorientowaną na przyszłość politykę normalizacji stosunków wzajemnych i pojednania polsko-rosyjskiego. Warunki ku temu powstały już jesienią 2009 r., po udziale premiera FR Władymira Putina w obchodach 70-tej rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, a zostały wzmocnione zbliżeniem polsko-rosyjskim po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. Jednak czołowa partia opozycyjna w Polsce – Prawo i Sprawiedliwość podjęła kilka miesięcy później działania na rzecz ponownego konfliktowania z Rosją, sugerując odpowiedzialność tego państwa za katastrofę. W tej sytuacji rząd Polski powinien szybko podjąć działania na rzecz ratowania szansy jaka szybko może zniknąć.” (wytł. moje - GG)
Teraz pytanie: czy władze szanującego się państwa mogłyby traktować bezprecedensową katastrofę, do której doszło w nader niejasnych okolicznościach i w której zginęła elita kraju z prezydentem na czele, jako okazję do poprawy stosunków z wrogim mocarstwem na terenie którego wydarzyła się tragedia? Potwierdzeniem stanu rzeczy wyłaniającego się z powyższego cytatu jest zachowanie polskich władz w sprawie smoleńskiego śledztwa. Od początku dbano przede wszystkim o to, by nie narazić się Rosjanom, zaś wszelkie dowody i opinie mogące wskazywać na winę strony rosyjskiej utrącano na szczeblu ministerialnym, czego świadectwo otrzymaliśmy niedawno w taśmach Edmunda Klicha. Wzmocniło to naszą pozycję wobec Rosji? Retoryczne pytanie. W przytoczonym dokumencie jest takich kwiatków znacznie więcej – zachęcam do lektury.
Trudno określić słynny uścisk Tuska i Putina inaczej, niż hołdem smoleńskim – jego długofalowe konsekwencje, niezależnie od intencji, były bowiem właśnie takie – hołdownicze.
IV. ...do hołdu berlińskiego
Nie lepiej wygląda nasza sytuacja w relacjach z Niemcami i szerzej – z Unią Europejską, czego jednym z wielu przykładów było zachowanie Niemiec w sprawie przyblokowania zespołu portów Szczecin–Świnoujście przez Gazociąg Północny. Warto nadmienić, że w międzyczasie Nord Stream zyskał status inwestycji unijnej, czemu Polska się nie przeciwstawiła. Ogłaszając „za darmo”, że celem samym w sobie jest „pozostawanie w głównym nurcie europejskiej polityki” Tusk z Sikorskim założyli Polsce na szyję dyplomatyczną pętlę – od tej pory każda próba twardszego zaakcentowania naszego stanowiska spotykać się musiała nieodmiennie z pomrukami, iż z owego „głównego nurtu” wypadniemy, a Europa nabierze „dwóch prędkości”. Nie mówiąc już o wizerunkowym blamażu na krajowej arenie politycznej.
W efekcie, jedynym rozwiązaniem było wejście w buty euro-prymusików i tu z pomocą pospieszył światowy kryzys gospodarczy, który w kontynentalnym wymiarze ma zostać zażegnany „pogłębioną integracją” w ramach „nowego europejskiego porządku” wykuwanego przez Grupę Frankfurcką. Dał temu wyraz Radosław Sikorski w słynnym „hołdzie berlińskim”. Sikorski, znany z tego że powie absolutnie wszystko co w jego mniemaniu pomoże mu w karierze, wprost wezwał do niemieckiego przywództwa w Europie, odsyłając tym samym wszelkie narodowe aspiracje Polski do lamusa historii. Klasyczna ucieczka do przodu – Sikorski, antycypując przyszłe wydarzenia, wyprzedził na moment „główny nurt europejskiej polityki”, werbalizując te cele Niemiec, których samym Niemcom ogłaszać tak otwartym tekstem nie wypadało.
Wszystko to oczywiście a propos groźby rozpadu strefy euro, co zagrażałoby utrwaleniu niemieckiej dominacji polityczno-gospodarczej w Europie. (Więcej na ten temat pisałem m.in. TU, TU i TU). Grupa Frankfurcka szykuje nowego pan-europejskiego Lewiatana, utrącając po drodze niewygodnych przywódców – jak w Grecji i we Włoszech, my zaś, w ramach „polityki piastowskiej” zapewne, zgłosiliśmy zawczasu do tegoż Lewiatana swój akces, dołączając do tzw. paktu „Euro-Plus”, który niepostrzeżenie stał się pasem transmisyjnym rozszerzającym zobowiązania i problemy krajów strefy euro na państwa, które zostają póki co przy walutach narodowych.
Na razie zapłacimy za przynależność do tego „elitarnego klubu” nadwyrężeniem naszej rezerwy rewaluacyjnej. Przypomnę tylko, że nieboszczyk Lepper również chciał swojego czasu część owej rezerwy spieniężyć - rzucenie tej dodrukowanej gotówki na rynek krajowy miało na celu pobudzenia popytu wewnętrznego. Ot, szkoła ekonomiczna rodem z Instytutu Schillera, ale Lepperowi przynajmniej o coś chodziło. Nie postulował, by oddać kasę MFW za bezdurno.
V. Obrotowa „bliska zagranica”, czyli zmęczenie niepodległością
Powyższe omówienie siłą rzeczy jest niepełne, bo na wymienienie wszystkich porażek międzynarodowych wołowej skóry by nie starczyło, skupiłem się więc na najbardziej charakterystycznych jak Smoleńsk, Nord Stream, konsekwencje „prymusowania” w Europie, czy zabagnienie stosunków z naszymi naturalnymi partnerami w regionie. Proszę również docenić fakt, iż starałem się ważyć słowa i programowo unikałem sformułowań o zdradzie stanu, agenturalności, jurgielcie i innych takich. Skupiłem się na interpretacji „życzliwej” - takiej mianowicie, że wszystko to jest efektem błędnej kalkulacji i niewłaściwych założeń wstępnych. Że to naiwność i głupota dyktatury matołów. Nawet tego wystarczy, by ta banda obwiesi trafiła przed Trybunał Stanu. Kiedyś. Może.
Kiedy prześledzimy bowiem zachowanie naszych mainstreamowych elit, możemy dojść do wniosku, że nastąpiło jakieś „zmęczenie suwerennością” - po co się szarpać, walczyć o swoje, czy to w Unii, czy poza nią – scedujmy jak najwięcej kompetencji, zwłaszcza strategicznych, na ponadnarodowe gremia i niech one się martwią, nawet jeśli za tymi gremiami stać będą Niemcy dogadujący kluczowe sprawy z Rosjanami. Zostawmy sobie kompetencje nadzorców autonomicznej prowincji i stosownie do tego zmniejszoną odpowiedzialność przed wyborcami.
Cóż, przed laty Antoni Słonimski we właściwym sobie stylu zakpił, że Polska jest „obrotowym przedmurzem”. Dziś należy powiedzieć dobitniej – stoczyliśmy się do roli obrotowej „bliskiej zagranicy”, której status wyznaczają ościenne potęgi, traktujące przestrzeń między Odrą a Bugiem jako strefę buforową i dzielące się w niej wpływami. Jak to w kondominium.
Gadający Grzyb