czwartek, 26 grudnia 2013

Duchowa detoksykacja

Czas pokazał, że „bezstresowe wychowanie” w Kościele nie zdało egzaminu – i dlatego właśnie do akcji musieli wkroczyć Komandosi Pana Boga.

I. Ciszej o egzorcystach

Najpierw było sierpniowe spotkanie biskupów na Jasnej Górze, podczas którego hierarchowie dziękując z jednej strony egzorcystom, z drugiej wyrazili zaniepokojenie, że zbyt wiele mówi się o działaniu sił zła, co powoduje u części wiernych swojego rodzaju psychozę, polegającą na tym, że „wszędzie widzą Szatana”. Powyższe uzupełniono zapowiedzią stworzenia specjalnego podręcznika dla egzorcystów. Następnie, pod koniec października 2013, dowiedzieliśmy się o zakazie publicznego sprawowania funkcji kapłańskich, wypowiadania się w mediach i działalności rekolekcyjno-duszpasterskiej nałożonym na znanego demonologa, o. Aleksandra Posackiego przez o. Wojciecha Ziółka, przełożonego Prowincji Polski Południowej Towarzystwa Jezusowego. W międzyczasie zaś przez media przetoczył się wysyp krytycznych lub prześmiewczych publikacji na temat działalności księży-egzorcystów. O co tu chodzi?

Domyślam się, że biskupi są w większości odporni na teologiczne hipotezy kościelnych postępowców mówiących o „pustym piekle”, czy wręcz poddających w wątpliwość istnienie Szatana. Sądzę również, że nie robi na nich wrażenia medialny jazgot o „średniowieczu” do którego powrotem jakoby ma być renesans posług księży walczących z różnymi formami duchowych zagrożeń. A że zapotrzebowanie istnieje, wskazuje wzrost liczby egzorcystów – z 4 do 120 w ciągu ostatnich 15 lat. Przypuszczam, iż zaniepokojenie hierarchów wywołał raczej rozgłos wokół egzorcyzmów i związane z tym kariery niektórych duchownych – często otoczone aurą niezdrowej sensacji, a także zbyt „popkulturowy” sposób popularyzacji wiedzy o niebezpieczeństwach płynących z różnych mód propagujących tzw. „toksyczne duchowości”.

Tylko, czy aby nie mamy tu do czynienia z wylewaniem dziecka z kąpielą? Owszem, bardziej podatne na wpływ, czy religijnie rozegzaltowane jednostki mogą popadać w przesadę, wypatrując Szatana tam gdzie go nie ma, czy usprawiedliwiać różne, zawinione głównie przez siebie życiowe problemy działaniem Złego – ale sami egzorcyści podkreślają jak istotne jest wstępne rozpoznanie, z badaniami psychologicznymi i psychiatrycznymi włącznie i odsyłają takie osoby, oferując na ogół w zamian inne rodzaje pomocy. Do tego dochodzą surowe kryteria które powinien spełniać mianowany przez biskupa egzorcysta, no i wreszcie – przytłaczająca większość księży stroni od medialnego rozgłosu, wypełniając swą posługę w pełnej dyskrecji. Problem więc chyba tkwi w czym innym.

II. Duchowa detoksykacja

Zgromadzeni na Jasnej Górze biskupi nie wzięli mianowicie pod uwagę tego, że obecnie obserwujemy klasyczny efekt „odbicia wahadła”. Dziesięciolecia przemilczania realnego wpływu osobowego zła do którego doszło za sprawą modernistycznej posoborowej atmosfery, doprowadziło do zachwiania równowagi kościelnego przekazu połączonego częstokroć z pobłażliwym stosunkiem do toksycznych praktyk duchowych – religii wschodu, spirytyzmu, ezoteryki a nawet satanizmu, oraz zainfekowanej tymiż miazmatami wszechobecnej popkultury mającej przemożny wpływ na kształtowanie masowych postaw. Przykład mogliśmy nie tak dawno obserwować przy okazji smutnego przypadku ks. Bonieckiego i jego dobrodusznego stosunku do satanisty – Nergala. Dochodziło do sytuacji, gdy seanse różnych szemranych bioenergoterapeutów czy innych uzdrawiaczy organizowane były w kościołach, a współczesny neo-szamanizm mógł bezkarnie zwodzić owieczki wykorzystując instrumentalnie chrześcijańską ornamentykę.

Innymi słowy, mianem „zabobonu” i reliktu przeszłości nadającego się co najwyżej jako materiał do horrorów nazwano egzorcyzmy, zaś zabobony prawdziwe ubrano w szatę new-ageowej pseudonauki. Nastąpiło kompletne odwrócenie pojęć i porządków – to musiało wreszcie spotkać się z reakcją, tym bardziej, że Kościół nie mógł dłużej ignorować destrukcyjnych skutków zaniechań bez groźby zaparcia się swej misji. Zatem, można powiedzieć, że obecny trend zwracający uwagę na szatańskie manowce kuszące wiernych jest rodzajem „duchowej detoksykacji”.

Dodam w tym wątku jeszcze, że poza wymiarem religijno-duchowym mamy także do czynienia z wojenką o podłożu stricte materialnym. Otóż, przemysł ezoteryczny to obecnie potężny biznes z udziałem wielkich, międzynarodowych korporacji. Szerzej pisałem o tym aspekcie w tekście „Ezoteryczny skok na kasę”, tu tylko przypomnę, że branża ezoteryczna warta jest rocznie ok. 2 mld zł (dane z 2011) i jest to rynek rozwojowy. W Polsce działa ok. 70 tys bioenergoterapeutów i radiestetów, oraz 100 tys wróżek i jasnowidzów. Same porady telewizyjne warte były w 2010 roku ok 100 mln zł, z usług przez internet skorzystało w 2010 roku 3,5 mln osób, a przez telefony komórkowe – ok. 1,5 mln, generując dla „ezo-biznesu” przychód wart 75 mln złotych. Zważywszy, że na tacę i inne ofiary wierni przeznaczają rocznie ok 1,2 mld złotych, to wychodzi, że już teraz nominalnie katolicki naród wydaje na ezoteryczny kombinat więcej, niż gotów jest ofiarować na swój Kościół! Poza sferą ściśle finansową, powyższe dane pozwalają również zobrazować skalę duchowego zagrożenia.

III. Komandosi Pana Boga

Osobiście z tematyką zagrożeń duchowych zetknąłem się dopiero za sprawą felietonów Roberta Tekielego w „Gazecie Polskiej”. Ten „nawrócony czarnoksiężnik”, niegdysiejszy aktywny adept praktyk magiczno-ezoterycznych omal nie przypłacił swej fascynacji kompletną dezintegracją osobowości i od tej pory wykorzystując swą empirycznie nabytą wiedzę walczy z wszelkimi aspektami „toksycznej duchowości”. Od jakiegoś czasu mamy również na rynku miesięcznik „Egzorcysta”, który w zbliżonym duchu, choć może momentami w zbyt tabloidalnej, „popkulturowej” formie prowadzi podobnie ukierunkowaną działalność. W radzie programowej tego pisma, wydawanego wprawdzie bez kościelnego imprimatur, zasiadał do niedawna suspendowany o. Posacki. I tu uwaga – paradoksalnie, mam nadzieję, że powodem kary dla o. Posackiego były jakieś zastrzeżenia do jego prowadzenia się czy problemów z dyscypliną, a nie charakter jego publicznej działalności. To pierwsze bowiem zakonnik zawsze może naprawić, druga ewentualność natomiast oznaczałaby, że Jezuici bezpowrotnie stoczyli się w otchłań agresywnego progresywizmu w stylu znanego z napastliwej niechęci do egzorcystów innego jezuity - o. Jacka Prusaka, który ze swą aktywnością medialną nie ma u władz zakonnych żadnych problemów.

Prócz powyższego, co jakiś czas padają w przestrzeni publicznej przestrogi płynące ze strony kapłanów i hierarchów oraz katolickich mediów, między innymi zwracające uwagę na szkodliwość praktyk ezoterycznych, czy różnych produktów popkultury – ze szczególnym uwzględnieniem tych kierowanych do najmłodszych (np. „Harry Potter”, „Monster High”), co skwapliwie wykorzystywane jest przez medialny mainstream dla skarykaturowania i skompromitowania w społecznym odbiorze „nawiedzonego kleru”. I to wszystko razem wzięte miałoby wzbudzić taki niepokój biskupów?

Hierarchowie podczas jasnogórskiego spotkania wspomnieli również, iż egzorcyści „straszą” zamiast głosić, że to Chrystus zwyciężył Szatana. Jest to zarzut o tyle nietrafiony, że sama istota posługi egzorcystów – „komandosów Pana Boga” jak nazywam ich na swój użytek - jest wielkim świadectwem owego zwycięstwa. Szatan w starciu z Bożą potęgą, za sprawą której działają księża uwalniający penitentów od różnego rodzaju duchowych cierpień, nie ma szans – i sami egzorcyści podkreślają to z całą mocą. Natomiast owo „straszenie” to nic innego jak napomnienia, by wystrzegać się zagrożeń wystawiających ofiarę na działanie Złego. Na analogicznej zasadzie można by powiedzieć, że „straszeniem” jest upominanie dziecka, by nie pchało paluchów do kontaktu. Czas pokazał, że „bezstresowe wychowanie”, czyli „otwarta”, przyzwalająca i pobłażliwa ewangelizacja w Kościele nie zdała egzaminu – i dlatego właśnie do akcji musieli wkroczyć Komandosi Pana Boga.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://www.podgrzybem.blogspot.com/2013/09/ezoteryczny-skok-na-kase.html

Gender nasz powszedni

„Daj chłopaka”... Łatwo powiedzieć. A skąd wziąć, jak nie ma?

-----------------------------------------------------------------

I. Daj pijaka i Polaka

Ze starego sentymentu radio w samochodzie nastawione mam na „Trójkę” i tak się składa, że od czasu do czasu puszczają tam piosenkę zespołu Mikromusic „Takiego chłopaka”. Na potrzeby notki zreferuję przesłanie – oto kobiecy „podmiot liryczny” zwraca się do losu o zesłanie księcia z bajki, zaś specyfikacja zamówienia skonstruowana jest na zasadzie negatywnej. Wyliczane są mianowicie cechy przyszłego chłopaka, których bohaterka stanowczo sobie nie życzy. Leci to następująco: „Daj chłopaka / nie wariata / daj nie palacza / nie biedaka / daj nie pijaka / nie Polaka / daj nie brzydala (…) daj nie cwaniaka / nie pajaca (...)” - i tak dalej. Koniec końców jednak dziewczę spuszcza z tonu, by w finale prosić już o kogokolwiek: „Prześlij mi chłopaka / Daj Polaka / tak, chcę wariata / chcę pijaka / tak, daj siłacza / daj brzydala / tak, daj Polaka (...)”.

Jak można się domyślić, tzw „doświadczenia życiowe” musiały uzmysłowić rozegzaltowanej panience, że „życie to niejebajka” i stąd końcowe drastyczne ograniczenie wymagań na zasadzie: „niechby pił, niechby bił, byle był”. Ideały dostępne są bowiem jedynie w tanich romansidłach i w zasadzie jedyne już czego posuwająca się w latach bohaterka oczekuje od wybranka, to zdrowa tężyzna fizyczna - „daj siłacza”. Reszta nieistotna – może być nawet brzydki i pijący Polak...

II. Genderyzm dnia codziennego

Ktoś może interpretować powyższe jako gorzką piosnkę o odzieraniu z barwnych złudzeń, które towarzyszy dojrzewaniu, ja jednak pozwolę sobie na zastosowanie innego klucza w kontekście toczącej się dyskusji na temat ideologii gender. Otóż nic innego, jak właśnie pełzający, powszedni genderyzm dnia codziennego doprowadził do potężnego kryzysu wzorców męskości, stąd też faceci w typie pożądanym przez większość kobiet, którzy i tak bywali towarem dość deficytowym („Gdzie ci mężczyźni” Danuty Rinn – pamiętacie?) obecnie są już w niemal kompletnym zaniku. Powszechna feminizacja na wszelkich możliwych poziomach – od promowanych stylów wychowania, poprzez edukację, skończywszy zaś na popkulturowej propagandzie – sprawiła, iż faworyzowany jest model metroseksualnego nadwrażliwca. A po takiej obróbce otrzymujemy (tzn. Panie otrzymują) z reguły kompletnego popaprańca i niedorajdę (piosenkowego „wariata” i „pajaca”) uciekającego często wraz ze swymi problemami wynikającymi z rozchwianej osobowości w nałogi („pijaka”). Ostatnią rzeczą do jakiej się taki nadaje jest stworzenie stabilnego związku dającego kobiecie poczucie emocjonalnego i materialnego bezpieczeństwa.

Cóż, sameście, drogie Panie, tego chciały. Facet miał być mniej „patriarchalny”, bardziej wrażliwy i ładny na dodatek? No to mamy znerwicowanych, wypacykowanych lekkoduchów z zaburzoną - jak to określają genderyści - „płcią kulturową”. A potem taka jedna z drugą wyje tęsknie do księżyca niczym wyposzczona suka - „daj chłopaka”... Łatwo powiedzieć. A skąd wziąć, jak nie ma?

Oczywiście, zaraz usłyszę, że to nie tak, że chodziło o to, by mężczyzna był jednocześnie czuły i zaradny, ładny i męski, niczym w tej biesiadnej piosence „Czy chciała by pani Polaka / Polaka, Polaka ach tak / Bo Polak w potrzebie przytuli do siebie / Polaka, Polaka ach tak”. Tyle, że to nie funkcjonuje w ten sposób – albo patriarchalny macho z tak wykpiwaną przez feministki rycerską, opiekuńczą szarmancją wobec „płci słabej”, albo niedorobione dziwadło lub miałki lowelasik. Kreacja bytu idealnego mającego poprawić naturę i sprawdzone mechanizmy społeczno-kulturowe kończy się zwyrodnieniem i osobistymi porażkami, czy wręcz zmarnowanym życiem. O metroseksualnych „orłach-sokołach” nikt nie słyszał, bo takie zwierzę nie istnieje.

III. Gender przyswojony

Tymczasem jednak produkcja nowego człowieka, mająca ostatecznie „zdekonstruować” „kulturowe stereotypy płciowe” po propagandowej „podgatowce” wkracza w okres instytucjonalizacji. Placówki oświatowe – od przedszkoli począwszy – kuszone są genderowymi projektami finansowanymi przez Unię Europejską w ramach których chłopców przebiera się w sukienki i każe się im bawić lalkami. To na początek – podobnie jak dobrowolność skorzystania z tej „oferty”. Niebawem wkroczymy w etap obligatoryjności z sankcjami dla niepokornych rodziców, którym nie będzie w smak realizacja takiej akurat formy „obowiązku szkolnego” – jak dzieje się to obecnie w Niemczech. Oj, to dopiero wkrótce będzie skowyt - „daj chłopaka”...

Osobiście ciekawi mnie społeczna skala przyswojenia tego obłędu – wszak w „genderowych przedszkolach” realizujących „równościowy” program zalecany przez Radę Gospodarczą i Społeczną ONZ sprzeciwy rodziców są dość sporadyczne. I tu przypomina mi się pani Magdalena Żakowska (żona „tego” Żakowskiego), która niegdyś na łamach „Wyborczej” w artykule „Jeśli mój syn będzie gejem…” pochwaliła się arcypostępowym wychowywaniem swego synka – zafundowała mu mianowicie coś w rodzaju domowego „genderowego przedszkola”. Jak bajka o myszce Gryzikruszce, która jest „dużo bardziej niegrzeczna od swojego męża”, to bez końcowej sceny w której bohaterka sprząta w domu lalek - spuentowane wyrażeniem żalu, że z książki nie da się wyrwać tej ostatniej kartki. Jak Bob Budowniczy, to z podkreśleniem żony Marty, która „jest bardziej od Boba rozgarnięta i potrafi szybciej niż on wyremontować mieszkanie”. No i wreszcie ta urocza niepewność, gdy synek w sklepie z zabawkami wybiera sobie różowy wózek by wozić w nim pluszowego królika, iż „na razie nie mam pewności, jakiej jest orientacji”… A do kompletu cytat z koleżanki, która radośnie obwieszcza: „Marzę o chłopcu i żeby był gejem, bo do końca życia będzie miał ze mną silną emocjonalną więź, jak w filmach Almodóvara" oraz zapowiedź kupienia polskiej edycji gejowskiej książeczki dla dzieci „Z Tangiem jest nas troje" o parze homoseksualnych pingwinów wychowujących małego pingwina – albowiem, jak stwierdza o swym synku pani Magdalena: „Jedno wiem na pewno - homofobem nie będzie”.

To wszystko miało miejsce w roku 2009. Teraz pani Żakowska mogłaby uzupełnić postępową tresurę od kołyski odpowiednio sformatowanym przedszkolem i patrzeć spokojnie jak gender nasz powszedni wydaje swe owoce. Tylko dziecka żal.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/wypisy-z-antycywilizacji-postepu-ap-odc-1

piątek, 13 grudnia 2013

Do zobaczenia! - list

Drodzy Czytelnicy, Współblogerzy i Komentatorzy!

Gdy odchodziłem z Salonu24 czy Nowego Ekranu, robiłem to bez większego żalu. Powód jest prosty – nie byłem z tamtymi miejscami emocjonalnie związany. W przypadku Niepoprawnych.pl sytuacja jest inna. Portal ten stworzył mnie i ukształtował jako blogera. To tutaj rozpocząłem blogowanie pod opieką redaktorów portalu, a trzeba Wam wiedzieć, że byłem technicznie „zielony” do tego stopnia, że nie potrafiłem nawet edytować tekstów i początkowo robili to za mnie admini (!). Od listopada 2008 roku traktowałem to miejsce jako swój blogerski „matecznik”, później zaś dodatkowo czułem się za nie współodpowiedzialny jako członek Redakcji, choć uczciwie przyznaję, że mój wkład redaktorski był mizerny w porównaniu z innymi. Do końca w pierwszym rzędzie byłem tu blogerem, dopiero w drugiej kolejności – adminem.

Odchodząc z portalu wraz z resztą członków dotychczasowej Administracji chciałbym podziękować wszystkim za ponad pięć lat wspólnego pobytu w tym niezwykłym miejscu. Biorąc w nawias obecną sytuację, chciałbym wyrazić wdzięczność Gawrionowi, który zaproponował mi tu blogowanie i „wciągnął” do grona Niepoprawnych. Zawsze będę o tym pamiętał. Prócz tego, pragnę podziękować wszystkim Czytelnikom, Współblogerom i Komentatorom, bez których cała moja pisanina nie miałaby sensu, również tym, z którymi toczyłem nieraz zażarte polemiki – wszak ten „pieprz” dodaje blogowaniu znacząco smaku ;)

Oczywiście, nie zamierzam rezygnować z blogerskiej działalności, choć odchodząc zdaję sobie sprawę z tego, że odbije się to na miłej sercu każdego blogera poczytności (pisze się w końcu z zamiarem docierania do maksymalnej liczby odbiorców, inaczej mija się to z celem) – wszak gros odsłon moich notek generowana była na Niepoprawnych. Dopóki nie powstanie portal organizowany przez odchodzącą Redakcję, zapraszam Czytelników i Komentatorów na mój prywatny blog na blogspocie (http://www.podgrzybem.blogspot.com/ ), który pełni rolę mojego internetowego „archiwum”. Prócz tego „klonowałem” swoje teksty jakiś czas po premierze na „NP.pl” na Naszych Blogach, Blogpressie, TXT, blogowiskach Frondy i Rebelyi, oraz na Obiektywnie.com.pl. Nadal będzie można mnie tam znaleźć – zapraszam. Rzecz jasna, wszystkich notek w wersji audio będzie można tradycyjnie posłuchać w Niepoprawnym Radiu PL (dla niewtajemniczonych - Radio jest strukturą odrębną od portalu, choć wywodzącą się z niego). Ze względów sentymentalno-dokumentalnych zostawiam swojego bloga na Niepoprawnych w dotychczasowym kształcie – no chyba, że nowa administracja portalu uzna za stosowne go skasować.

Darujcie mi na koniec małą łyżeczkę dziegciu pod adresem obecnego Admina – nie unieważnia ona bowiem tego, co napisałem o Nim powyżej. W jednym ze swych niedawnych komentarzy a propos redakcyjnego konfliktu Gawrion poradził mi, bym zamiast „wtryniać się pomiędzy wódkę a zakąskę” pisał „kolejne artykuły i zachował twarz”. Pomijając protekcjonalizm tej wypowiedzi odpowiem, że taki jest właśnie mój zamiar – tyle, że te artykuły o które dopomina się Gawrion nie znajdą się już na Niepoprawnych. Nie mówię Wam zatem „żegnajcie”, tylko „do zobaczenia” - w innych miejscach w Sieci.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Pozwólcie, że nie będę odpowiadał na ewentualne komentarze pod notką. Jak odchodzić to konsekwentnie, bez okazjonalnych powrotów „tylnymi drzwiami”.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

Ukraiński klincz

Możliwa jest europejska integracja Ukrainy – i to bez udziału Moskwy, Brukseli i Berlina.

I. Gdy „tak” znaczy „nie”

Wszystko wskazuje na to, że na Ukrainie mamy do czynienia z sytuacją patową, albo też, stosując bliższą Witalijowi Kliczce terminologię bokserską – mamy klincz w którym pozostają obie strony konfliktu. „Majdanowcy” liczą na przepchnięcie przedterminowych wyborów pod wpływem społecznego nacisku, obóz Janukowycza natomiast bierze protestujących na przeczekanie, mając nadzieję na wypalenie się buntu i efekt „zmęczenia materiału”. Świat zaś, ze szczególnym uwzględnieniem Unii Europejskiej i kręcących tym interesem Niemiec, mimo rytualnych odgłosów poparcia dla „europejskich aspiracji” generalnie Ukrainę olewa, co rzuca pewne światło na upór z jakim forsowano zwolnienie Cierpiącej Julii z więzienia, co od początku sprawiało wrażenie warunku zaporowego - propagandowo nie do przełknięcia dla Janukowycza i stanowiącego zarazem dogodny pretekst dla storpedowania wileńskiego szczytu Partnerstwa Wschodniego.

Krótko mówiąc, albo Niemcy od początku nie chciały Ukrainy w Unii i związanego z ewentualną akcesją zakłócenia stref wpływów ustalonych w ostatnich latach między Berlinem a Moskwą, albo nie doceniły kalkulacji ukraińskich oligarchów, których reprezentantem i zakładnikiem jest Janukowycz. Partnerstwo Wschodnie natomiast od początku pomyślane było jako wieczysta poczekalnia, której zadaniem pozostaje trzymanie aspirujących byłych republik ZSRR za kordonem, jednak w taki sposób, by nie mówić im jednoznacznie „nie”. Mówi się zatem Ukrainie „tak”, tudzież „może”, ale w takiej formie, że oznacza to coś zupełnie przeciwnego.

II. Integracja bez Brukseli i Berlina

I tutaj jest zadanie dla Polski, która pozostaje chyba jedynym krajem żywotnie zainteresowanym ukraińską akcesją, a tym samym wzmocnieniem strefy buforowej odgradzającej nas od Rosji. Pozwolę sobie zatem naszkicować pewien scenariusz, do którego realizacji potrzeba wszakże tak wielkich pokładów determinacji po obu stronach, że na dzień dzisiejszy wydaje się być czymś z gatunku political fiction. Od razu dodam też, iż by urzeczywistnić to, co za chwilę Państwo przeczytają, zarówno Polska jak i Ukraina muszą odzyskać pełną podmiotowość i samodzielność w prowadzeniu polityki zagranicznej, która obecnie jest z wielu względów nader ograniczona – do tego zaś potrzeba wymiany władzy w obu krajach.

Otóż, jest możliwa pewna forma wciągnięcia Ukrainy do „świata zachodniego” - i to bez udziału najważniejszych europejskich stolic i unijnych struktur z operetkowym „Partnerstwem Wschodnim” włącznie. Integracji tej można dokonać na zasadzie stosunków dwustronnych, wykorzystując instrumentalnie nasze zakotwiczenie w UE. Już tłumaczę w czym rzecz. Wystarczy mianowicie szereg polsko-ukraińskich umów międzynarodowych znoszących istniejące obecnie bariery między oboma państwami.

Pierwszym krokiem powinno być obustronne zniesienie wiz, co już obecnie jest postulowane np. przez „Rzeczpospolitą”. Swoboda podróżowania bez biurokratycznych uciążliwości miałaby długofalowy efekt społeczny. Skoro byliśmy w stanie zrobić prezent Rosjanom w postaci umowy o małym ruchu granicznym z Obwodem Kaliningradzkim, to równie dobrze możemy podobny krok wykonać w makroskali wobec państwa, które potencjalnie jest naszym strategicznym partnerem w regionie.

Krok drugi, to umowa o swobodzie wymiany gospodarczej – bez ceł, ograniczeń inwestycyjnych (poza obszarami strategicznymi jak energetyka, kluczowa infrastruktura czy zbrojeniówka). Więzy gospodarcze mocniej integrują niż najszumniejsze polityczne „gesty”, czy „dobrosąsiedzka” gadanina.

Krok trzeci wreszcie, będący dopełnieniem dwóch poprzednich, to wzajemne otwarcie rynków pracy. Zaniepokojonym, że Ukraińcy masowo „ukradną” Polakom zatrudnienie przypominam, że oni i tak już u nas pracują w szeregu branż – zwłaszcza takich, do których Polacy się nie palą (np. budowlanka, rolnictwo, pomoc domowa). Dodam też, że np. gospodarka brytyjska zyskała na otwarciu się na pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej, zatem dlaczego nasza nie miałaby zyskać na otwarciu się na Ukraińców?

Kiedy już trzy powyższe posunięcia zostaną wykonane, to okaże się, że Ukraina w praktyce znajdzie się w Unii Europejskiej i to bez żmudnych negocjacji, warunków i traktatu akcesyjnego. Berlin, Brukselę i Moskwę należy zwyczajnie postawić przed faktem dokonanym. Warto by siły opozycyjne obu państw (czyli PiS i np. „Udar” Kliczki) już teraz zaczęły porozumiewać się między sobą w tej kwestii – najlepiej tak dyskretnie, jak tylko jest to możliwe, by Niemcy z Rosją nie zdążyły podjąć kontrakcji.

III. Wśród serdecznych przyjaciół...

Na zakończenie jeszcze kilka słów o rodzimych prawicowych „przyjaciołach” Ukrainy, którzy tak pragną jej dobra, że gotowi są za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by znalazła się w „eurokołchozie” - nie bacząc na to, że alternatywą jest kołchoz euroazjatycki montowany przez Putina. Mam tu mianowicie wielki żal do naszych narodowców. I nie chodzi mi bynajmniej o patologicznych rusofilów spośród pogrobowców PAX czy innego „Grunwaldu”, bo po nich nie sposób spodziewać się czegokolwiek innego. Idzie mi o narodowców skupionych w Ruchu Narodowym, którzy wszak nie pałają miłością do Kremla i dotąd raczej nie zdradzali zaczadzenia jakimiś panslawistycznymi miazmatami. Sądzę raczej, że działacze ci na tyle nienawidzą Unii, że powodowani tą nienawiścią gotowi są zaprzepaścić strategiczne interesy Polski, a tym samym niezależnie od intencji działają na korzyść Putina i reaktywacji rosyjskiego imperium.

Wasza postawa, Panowie, szkodzi polskiej racji stanu. Osunięcie się Ukrainy w rosyjską strefę wpływów to wyrok na Polskę, jeśli zaś chodzi wam o Ukrainę niezależną tak od Wschodu jak i od Zachodu, to oddajecie się mrzonkom. Małostkowe wypominanie Kaczyńskiemu, że na kijowskim wiecu stał obok niego lider neo-rezunów ze „Swobody” świadczy wyłącznie o Waszym nieprzytomnym zacietrzewieniu (Jarosław Kaczyński, będąc gościem, miał narzucać gospodarzom kogo zapraszają?). Poza tym, skąd ta nagła troska o sąsiada? Troszczcie się o Polskę – ja mam gdzieś interes Ukrainy, obchodzi mnie interes narodowy Polski, a w tymże interesie leży Kijów związany z Warszawą, a nie z Moskwą. No i nader wszystko, Wasze fochy uzewnętrzniane przy okazji wydarzeń na Ukrainie nie mają nic wspólnego z tradycyjnym, endeckim politycznym realizmem.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/ukraina-miedzy-scylla-charybda

http://niepoprawni.pl/blog/287/post-giedroyciowska-dziecinada

http://niepoprawni.pl/blog/287/w-petach-giedroycia

niedziela, 1 grudnia 2013

Jak opakować aferę

„powinniśmy (...) wyjść z sytuacji, w której duże światowe firmy traktują Polskę jak neokolonialną przestrzeń do dokonywania niekoniecznie przejrzystych eksperymentów”

I. „Nie ma wątku politycznego”

Nie ma co, pocieszne są te reżimowe misiaki, gdy zaczynają wycinać propagandowe hołubce mające przekonać nas, że ta cała afera przy okazji informatyzacji struktur rządowych (m.in. MSWiA, MSZ, GUS i KGP) to „histeria” i generalnie nic wielkiego się nie dzieje – ot, wpadło kilku chciwych urzędników i tyle. W tym stylu na antenie Tok FM raczył wyjęzyczać się niejaki dr Grzegorz Makowski z Fundacji Batorego, dyrektor programu „Odpowiedzialne Państwo”. Jegomość ów stwierdził z całą dezynwolturą, że „infoafera” „to przypadek korupcji administracyjnej. Tak to wygląda. Nie ma tu wątku politycznego”. Innymi słowy – źli czynownicy narazili na szwank wizerunek „dobrego cara”, który o niczym nie miał pojęcia.

W dalszej części wywodu dr Makowski posunął się wręcz do stwierdzenia, iż w Polsce brakuje porządnych korupcyjnych afer politycznych, gdzie osądzono by i skazano polityków z pierwszych stron gazet, jak miało to miejsce w Czechach, Chorwacji, czy na Słowenii. „Jak to jest, że myśmy się tu w tej Polsce tak uchowali” - zastanawia się radośnie pan doktor, dopuszczając wprawdzie możliwość, że „to albo dobrze, albo nie potrafimy wykryć tych afer”, by zaraz skwitować „pewnie prawda leży gdzieś pośrodku”. Następnie „ekspert” przeszedł do pochwały polskich rozwiązań antykorupcyjnych, by w finale pryncypialnie zganić ministra Sikorskiego za zbyt skwapliwe potwierdzenie tezy, że „MSZ przeżarte jest rakiem korupcji”. Opowiadał również inne, bardzo ciekawe rzeczy. Przyznam się, że ze względu na poziom stężenia wyuczonej ignorancji czytałem artykuł z mądrościami pana od programu „Odpowiedzialne Państwo” z masochistyczną fascynacją.

II. Śladami Pitery

Proszę zwrócić uwagę, że to wszystko wygłasza z powagą godną Bustera Keatona facet żyjący w kraju, w którym w 2011 roku rozwiązano Transparency International. Przypomnijmy, iż międzynarodowa centrala organizacji walczącej z korupcją postanowiła rozwiązać polski oddział za... korupcję właśnie. TI Polska zajęła się bowiem biznesem polegającym na wystawianiu za konkretne kwoty rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych swoistych „certyfikatów moralności” różnym podmiotom, w tym np. klubowi piłkarskiemu Widzew Łódź w apogeum futbolowej afery korupcyjnej. W ten sposób odeszła w niebyt zasłużona swojego czasu organizacja, która chwile chwały przeżywała pod rządami Julii Pitery (prezes TI Polska do 2005 roku) tropiącej tzw. „układ warszawski” zmontowany wokół Pawła Piskorskiego. Trudno uwierzyć, ale to ta sama Julia Pitera, która wkrótce miała zrobić z siebie pośmiewisko wykryciem „afery dorszowej” na 8,16 zł i została skutecznie spacyfikowana przez Tuska stanowiskiem rządowego pełnomocnika ds. walki z korupcją. Po czym przez cztery lata pisała ustawę antykorupcyjną z wiadomym, czyli zerowym efektem, pogrążając się do reszty.

Powyższa retrospekcja ma na celu zobrazowanie pewnego mechanizmu degrengolady, która obejmuje nie tylko struktury państwa, ale również tzw. trzeci sektor, czyli organizacje pozarządowe powoływane m.in. do tego, by patrzeć czy aby władzy coś nie przykleja się do rączek. Obecnie drogą Transparency International Polska podąża najwyraźniej Fundacja Batorego, która walkę z korupcją ma również proudly wywieszoną na sztandarach. Oczywiście wiemy, że ten sorosowski twór jest bytem polityczno-ideologicznym wchodzącym w skład Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP - powołanym do pilnowania nad Wisłą określonych interesów oraz wspierania obecnej Dyktatury Matołów, będącej tychże interesów gwarantem - ale mimo wszystko ostentacja dr Makowskiego obnoszącego się w TokFM z zaprogramowaną ślepotą na rzeczywistość może robić wrażenie.

III. Przestrzeń neokolonialna

Tymczasem warto przypomnieć słowa tuskowego spec-człowieka od cyfryzacji, czyli Michała Boniego, który onegdaj (kwiecień 2012) w przypływie nieprzytomnej szczerości stwierdził, iż „Powinniśmy wyjść z XX wieku, powinniśmy także - i mówię to teraz bardzo mocno i dobitnie - wyjść z sytuacji, w której duże światowe firmy traktują Polskę jak neokolonialną przestrzeń do dokonywania niekoniecznie przejrzystych eksperymentów - to polega na tym, że (...) wtrynia nam się niekiedy rozwiązania, uzależniając późniejsze działanie administracji od tego, czy wiecznie jest (się) na sznurku określonych firm, które sprzedają określone urządzenia i z nimi związane usługi". Wprawdzie pana Boniego szybko przywołano do porządku i więcej już podobnych nieodpowiedzialnych głupstw nie opowiadał, nie oznacza to jednak, że owa „przestrzeń neokolonialna” zniknęła. Przeciwnie, jak się dowiadujemy rozkwitała spokojnie, zaś o jej systemowym charakterze świadczy fakt, iż międzynarodowe koncerny miały wydzielone specjalne fundusze i linie kredytowe na łapówki dla urzędników. A my mamy wierzyć, że owi urzędnicy nie mieli nad sobą żadnych politycznych patronów – poza Schetyną, który od lat nie sprawuje żadnych funkcji rządowych.

No i tak to się opakowuje „największą aferę łapówkarską w historii Polski”. Bantustan to nie my, gra gitara, zdeprawowane koncerny zepsuły charaktery urzędnikom, którzy zostaną pociągnięci i tak dalej, wątków politycznych brak, zatrzymani ze szczytów hierarchii poszczególnych resortów z nikim nie „działkowali” się otrzymanymi grzecznościami, zaś przeformatowane po aferze hazardowej CBA zadba o odpowiednie ukierunkowanie postępowania, skoro już trzeba było się wziąć za tę niewdzięczną robotę pod naciskiem Komisji Europejskiej, która w 2012 zamroziła na pół roku 3,3 mld zł unijnych funduszy na informatyzację dopóki nie posprzątamy tego bajzlu – co spowodowało znaczące opóźnienia we wdrażaniu kolejnych projektów. A nade wszystko, pamiętajmy o nieopodatkowanej pożyczce posła Hofmana – jakie korupcyjno-polityczne przekręty nas czekają, jeśli PiS wróci do władzy!

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

środa, 27 listopada 2013

Ukraina między Scyllą a Charybdą

Do poważnych spraw potrzeba poważnych ludzi, a nie pętaków od twittera.

I. Cały pogrzeb na nic

No, to się porobiło. Tyle szumnych zapewnień o kontynuowaniu myśli Giedroycia w polityce zagranicznej, wciąganiu Ukrainy w orbitę zachodnich struktur geopolitycznych, propagandowego napinania się w ramach operetkowego „Partnerstwa Wschodniego” - i cały pogrzeb na nic. Okazało się, że Unia Europejska nie ma dla Ukrainy przekonującej oferty, a w każdym razie jest ona słabsza niż rosyjski kij ekonomiczny i w związku z tym Janukowycz nie podpisze umowy stowarzyszeniowej z UE na wileńskim szczycie rozpoczynającym się 28 listopada.

Miałkość postawy UE wobec Ukrainy jest tym bardziej dojmująca, że Janukowyczowi wcale do Rosji nie śpieszno – widzi na przykładzie Łukaszenki czym kończy się podporządkowanie Rosji, zaś jako eksponent lokalnych sitw, mafii i oligarchów wolałby nie dopuszczać do żerowisk podobnych bandytów pozostających pod „kryszą” Putina. Stąd trzeba było intensywnych zabiegów Kremla, popartych odpowiednimi szantażami gospodarczymi, by przynajmniej na razie wybić mu z głowy europejskie aspiracje. Swoje zapewne dołożyło również buńczuczne pajacowanie Sikorskiego w kwestii Julii Tymoszenko. Nasz mężyk stanu zamiast robić politykę po raz kolejny postanowił pokazać się jako euro-prymus w niegasnącej nadziei na ornamentową posadę szefa unijnej dyplomacji.

II. Męczennica Julia

Na osobną uwagę zasługuje sprawa uwolnienia jęczącej w srogich kazamatach pięknej Julii. Oczywiście, cały ten spektakl był farsą dla maluczkich. Janukowycz, grając kartą „pomarańczowej” męczennicy „niebieskiego” reżimu, kalkulował czy opłaci mu się narażać na polityczno-gospodarcze retorsje ze strony Moskwy. Temu służyła „godnościowa” retoryka medialna spod znaku „nie ugniemy się przed dyktatem Zachodu” skwapliwie podsycana przez putinowską propagandę. Gdyby wyszło mu, że uwolnienie Tymoszenko będzie opłacalne, to zbolała Julia już dziś popijałaby szampana w Baden-Baden reperując swe cenne, rewolucyjne zdrowie.

Z perspektywy Unii (czy może raczej - Niemiec) natomiast możemy rozpatrywać dwie wersje. Możliwe, iż uporczywe narzucanie Ukrainie kuriozalnej, pisanej pod jedną osobę ustawy o leczeniu więźniów za granicą było celowym warunkiem zaporowym postawionym z pełną świadomością, że Janukowycz nie zgodzi się na takie publiczne upokorzenie. Inną ewentualnością jest, że z punktu widzenia unijnych przywódców, którzy za parawanem demokratycznych procedur osiągnęli pozycję odpowiedzialnych jedynie przed Historią (bo już nawet nie przed Bogiem, zważywszy na galopującą ateizację), takie bezwzględne pociąganie do odpowiedzialności za czyny popełnione w trakcie sprawowania urzędu stanowi nader niebezpieczny precedens i stąd ich płomienne zaangażowanie w obronę „praw człowieka”. Konkretnie - jednego człowieka, czyli uciśnionej Julii, która tak pięknie spisała się onegdaj na Majdanie Niepodległości w charakterze lodołamacza Zachodu.

A że uwięzienie było ewidentną zemstą Janukowycza? Prawda, ale też prawdą jest, że na niewiniątko nie trafiło i za umowy gazowe z Rosją powinna była trafić tak czy owak za kratki – czego nieodmiennie życzę również naszym milusińskim.

III. Pożegnanie z buforem?

Nadmienię jeszcze, iż daleki jestem od radości, że Janukowycz wierzgnął i pokazał Brukseli „faka”, wymigując się od „eurokołchozu”. Ukraina bowiem pozostaje między unijną Scyllą a rosyjską Charybdą. Nie trafiła do paszczy Scylli, to skończy pożarta przez Charybdę – czyli w Unii Celnej z Rosją, Białorusią i Kazachstanem, a następnie zapewne w Unii Euroazjatyckiej. Krótko mówiąc, Rosja znów zostanie podciągnięta do naszych południowo-wschodnich granic. Co bardziej opłaca się samej Ukrainie? A guzik mnie to interesuje. Obchodzi mnie interes Polski, zaś związanie Ukrainy z Zachodem sprawiłoby, że wzmocnieniu uległby istotny bufor odgradzający nas od Rosji. Teraz bufor ów będzie coraz bardziej rachityczny, bo Rosja wkroczy na Ukrainę o wiele śmielej niż do tej pory. Efektem może być „białorusinizacja” Ukrainy i kto wie, czy za parę lat nie doczekamy się kolejnej odsłony manewrów z serii „Zapad”, kiedy to w okolicach Lwowa trenowany będzie rosyjsko-białorusko-ukraiński atak na Polskę.

Abyśmy się z tym „buforem” nie pożegnali ostatecznie, potrzebna jest realistyczna polityka z odpowiednimi ofertami dla Ukrainy, które wytrąciłyby Kremlowi z ręki ekonomiczny bat. Innymi słowy – mniej dyktatu MFW i Brukseli, więcej konkretnych spraw wiążących Ukrainę z Polską. Przede wszystkim zaś mniej kokieterii i ględzenia o dobrosąsiedzkich stosunkach przejawiających się w symbolicznej uległości w ramach „post-giedroyciowskiej dziecinady”. Giedroyc proponował Ukrainie odejście od historycznych zaszłości i zamknięcie oczu na „rachunki krzywd”, bo nie miał nic innego do zaproponowania – był to jedyny atut w jego ręku. Obecnie kontynuowanie tej linii jest nieporozumieniem, tymczasem nasza wizja polityczna względem Ukrainy wciąż intelektualnie tkwi w „pętach Giedroycia”. Zamiast tego należałoby się zająć zadaniami analogicznymi do polsko-litewskiego mostu energetycznego projektowanego za rządów PiS, wyciągając stopniowo Kijów z uzależnienia od Moskwy. Tylko, że do poważnych spraw potrzeba poważnych ludzi, a nie pętaków od twittera.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/post-giedroyciowska-dziecinada

http://niepoprawni.pl/blog/287/w-petach-giedroycia

niedziela, 17 listopada 2013

Papierek lakmusowy

W kwestii Smoleńska patriotyczno-niepodległościowa blogosfera bywa bardziej „pisowska” niż sam PiS.

I. Smoleński probierz

W dyskusji pod tekstem „Zimna wojna dwóch płuc” Dixi zwrócił uwagę na „smoleński papierek lakmusowy”, który ma być kluczowym wyznacznikiem postawy wobec Polski. I tutaj pełna zgoda. Stosunek do Smoleńska, tragedii, która skupia jak w soczewce systemowe patologie III RP, a obecnej Dyktatury Matołów w szczególności, jest probierzem obywatelskiego zaangażowania w naprawę kraju, odwagi cywilnej - i wreszcie, zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Mamy bowiem do czynienia (przepraszam za truizmy) z największym dramatem po II Wojnie Światowej, z hekatombą elit patriotyczno-niepodległościowych z Prezydentem na czele, z bezprzykładnym tchórzostwem władz nominalnie suwerennego kraju (o ile nie z czymś więcej...) i obnażeniem słabości Rzeczypospolitej na wszelkich możliwych poziomach.

Przypomnę, że nawet za komuny ówczesne władze potrafiły zachować się bardziej podmiotowo i wymogły na Sowietach przyznanie, że w katastrofie IŁ-62 „Mikołaj Kopernik” na Okęciu zawiodła „przodująca radziecka technika”, a nie piloci – i to w 1980 roku! W przypadku Smoleńska było na odwrót – pośpiesznie podżyrowano rękoma komisji Millera raport Anodiny z drobnymi tylko modyfikacjami mającymi wskazywać na częściową winę kontrolerów z „wieży szympansów” na Siewiernym, zrezygnowano z umiędzynarodowienia śledztwa, nie sięgnięto po pomoc sojuszników z NATO, zaś o tym co wyczyniają „pijarowcy” od Laska w ogóle szkoda gadać. Efektem jest dramatyczna utrata resztek prestiżu Polski na arenie międzynarodowej i „zimna wojna domowa” pomiędzy tymi, którzy w wyjaśnieniu katastrofy widzą warunek sine qua non przywrócenia elementarnej sprawności funkcjonowania państwa, a tymi, którzy to państwo mają w głębokim poważaniu lub zwyczajnie boją się Ruskich.

II. Test zawężony

Wszystko co powyższe składa się na diagnozę, że Smoleńsk jest testem na podmiotowość, samoświadomość obywatelską i patriotyzm na najbardziej bazowym poziomie. Tak – sformułowanie o „papierku lakmusowym” jest tu jak najbardziej na miejscu. Powiedz mi jaki jest Twój stosunek do Smoleńska, a powiem Ci kim jesteś.

Niemniej, w tym miejscu należy dodać pewne „ale”, które jest zasadniczym powodem niniejszej notki. Otóż, wielu zwolenników owego „papierka” traktuje ów test w sposób skrajnie zawężony, sprowadzając go wyłącznie do kwestii zamachu. Jesteś za tym, że był zamach – zdałeś. Masz odmienne zdanie – oblałeś. Owo nastawienie króluje szczególnie w prawicowej blogosferze – i w tym sensie jest ona niejednokrotnie bardziej „pisowska”, niż sam PiS.

Tymczasem, choć sam należę do zwolenników tezy zamachowej, uważam że pozytywny wynik „testu papierka lakmusowego” powinien odnosić się do wszystkich, którzy sprawę Tragedii traktują priorytetowo, niezależnie od tego, czy uważają że był to zamach, czy też mógł zadziałać splot innych okoliczności. Sam początkowo zaliczałem się do tej drugiej kategorii i kwestionowanie moich intencji potraktowałbym jako zagranie skrajnie nie fair. Czynnikiem nadrzędnym powinna być bowiem wola dotarcia do prawdy, której na dzień dzisiejszy w pełni nie znamy, nie zaś bezkrytyczne hołdowanie konkretnemu przekonaniu na temat przyczyn Katastrofy.

III. Prawo do sceptycyzmu

Hipoteza zamachowa formułowana przez Zespół Parlamentarny pod kierownictwem Antoniego Macierewicza pozostaje bowiem, póki co, jedynie hipotezą właśnie – uprawdopodobnioną licznymi przesłankami, ale bez kluczowych dowodów w ręku i serii niezależnych eksperckich badań nie jesteśmy w stanie ostatecznie jej zweryfikować. Mnie przesłanki podawane przez naukowców współpracujących z Zespołem przekonują, lecz nie odmawiam prawa do sceptycyzmu innym – pod warunkiem (i tu właśnie wkracza „papierek lakmusowy”), że ów sceptycyzm wynika z rzetelnego pragnienia ustalenia prawdy (jaka by ona nie była), nie zaś z histerycznej nienawiści do „sekty smoleńskiej”, „kaczorów”, czy z patriotycznej abnegacji, bądź obsesyjnego strachu przed reakcją czekisty-Putina.

Nie do przecenienia jest również, o czym kilkakrotnie pisałem, społeczna rola Zespołu Parlamentarnego, któremu udało się zasiać w Polakach wątpliwości wobec oficjalnej wersji wydarzeń – ludzie ci w większości nie podzielają wprawdzie tezy o zamachu, ale nie przyjmują też burdenkowskiego wariantu Anodiny-Millera. To znaczący kapitał, co nie uszło uwadze reżimowych mediodajni, czemu dała wyraz „Polityka” troskając się jakiś czas temu w sporym tekście rosnącą rzeszą „smoleńskich agnostyków” jako grupy, której samo istnienie „gra” na korzyść PiS-u i Macierewicza.

IV. Papierek lakmusowy

Na zakończenie pragnąłbym jeszcze zwrócić uwagę na fakt, iż testu „papierka lakmusowego” w jego zawężonej, sprowadzonej wyłącznie do zamachu formule, nie przeszłaby również część działaczy PiS-u i elektoratu tej partii. Tu kłania się stwierdzenie sprzed kilku akapitów, że patriotyczno-niepodległościowa blogosfera bywa bardziej „pisowska” niż sam PiS. Kilka miesięcy temu do niewiary w zamach przyznał się Bolesław Piecha – jak by nie patrzeć, prominentny działacz Prawa i Sprawiedliwości. Inni „antyzamachowego” coming-outu dokonują po odejściu z partii, jak „ziobryści”. Do Zespołu Parlamentarnego w obecnej kadencji należy 89 spośród 137 posłów PiS i 14 spośród 30 senatorów. Zważywszy, że nikt nie wymaga, by wszyscy brali czynny udział w pracach, przystąpienie bądź nie do Zespołu ma charakter dość istotnej deklaracji względem poparcia dla tez firmowanych przez Antoniego Macierewicza. Podobnie rzecz wygląda jeśli chodzi o elektorat – tu poparcie dla tezy zamachowej deklaruje 54% zwolenników, zatem niemal połowa (46%) nie jest do hipotezy zamachu przekonana.

Wszyscy ci „niedowiarkowie” nie przeszliby testu „papierka lakmusowego” w jego zawężonej formule: „jesteś za tym, że był zamach, czy nie?”. Czy oznacza to jednak, że Smoleńsk ich nie obchodzi? Sądzę, że dla większości z nich takie postawienie sprawy byłoby krzywdzące. Dlatego też powtarzam – testem smoleńskim jest dla nas wszystkich determinacja w dążeniu do prawdy i traktowanie tej sprawy jako absolutnego priorytetu od którego zależą przyszłe działania naprawcze, oraz wyciągnięcie konsekwencji tak indywidualnych jak i systemowych, a co za tym idzie - dalsze losy Polski. Bez tego nie ruszymy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 14 listopada 2013

Imigranci we własnym kraju

Duża część Polaków czuje się w swym kraju niczym imigranci - jak się zdaje, fachowo nazywa się to w naukach społecznych „wykluczeniem”.

I. Wykluczeni

„To nie jest Europa” - powiedział Eryk Mistewicz na wieść o zadymach, które miały miejsce na obrzeżach tegorocznego Marszu Niepodległości. Na wypowiedź tę zwrócił już uwagę Coryllus, a ja tutaj rozwinę jeden z wątków. Otóż to właśnie w tej mitycznej Europie do której ponoć mamy równać, zamieszki uliczne są normą – to w Paryżu regularnie płoną przedmieścia, to w Londynie mamy enklawy bezprawia i bitwy na ulicach, to w Niemczech całe dzielnice terroryzowane są przez tureckie i kurdyjskie gangi. No więc jak – gdzie zatem jest postulowana przez Mistewicza Europa? Ktoś odpowie, że tam mamy do czynienia z napięciami społecznymi związanymi z dużą liczbą muzułmańskich imigrantów, którzy za diabła rogatego nie chcą się inkulturować do aktualnego miejsca pobytu, między innymi dlatego, że europejski tolerancjonizm i całe to kolorowe „multi-kulti” stręczone przez różnych mędrków mają w głębokiej pogardzie, a radosne współistnienie obok siebie wielu ras i religii jest dla nich jedynie żałosnym przejawem europejskiej degeneracji.

Owszem, wszystko to racja – i w związku z tym zaproponowałbym spojrzenie na sytuację w Polsce właśnie przez ten pryzmat. Klucz imigrancki do odczytania tych dość rachitycznych w sumie burd na ulicach Warszawy wydaje mi się bowiem całkiem trafny. Mianowicie, duża część Polaków czuje się w swym kraju właśnie niczym imigranci. Czują się spychani na margines, zamieszkują blokowiska, nie mają porządnej pracy ani perspektyw na cokolwiek lepszego niż wózek na magazynie za najniższą stawkę w ramach zatrudnienia na „śmieciówce”. Wypisz, wymaluj – imigranci, wraz z całym imigranckim statusem, tak w sferze materialnej, jak i mentalnej. Jak się zdaje, fachowo nazywa się to w naukach społecznych „wykluczeniem”.

II. Polacy to też Arabowie...

Innymi słowy, Polacy – ze szczególnym uwzględnieniem ludzi młodych – czują się we współczesnej Polsce niczym obywatele drugiej kategorii ze wszystkimi danymi na replikację tego stanu rzeczy w kolejnych pokoleniach. No chyba, że wyjadą gdzieś w świat za chlebem (co zresztą masowo czynią) – wtedy w kraju pobytu też będą imigrantami, ale za to z szansą na polepszenie losu. W końcu, być imigrantem w Polsce i nie mieć z tego nic, a być imigrantem dajmy na to na Wyspach i żyć na w miarę przyzwoitym poziomie – wybór oczywisty. I tu i tam nie są u siebie, a więc różnica perspektyw materialnych staje się czynnikiem decydującym.

Informuję zatem różnych oświeconych, trawestując Mrożka, że Polacy to też Arabowie, tylko że biali i katoliccy, więc im również należy się tolerancja i różne dźwignie społecznego awansu oraz pełna zadumy troska autorytetów jak by tu im jeszcze dopomóc, by nie musieli palić samochodów na ulicach, jak ich franko-arabscy odpowiednicy. Inaczej, to co obserwujemy przy okazji Marszów Niepodległości, wkrótce będzie się nam jawiło jako niewinne igraszki w porównaniu z burzą, która może niebawem nastąpić.

III. Cywilizowanie Irokezów

Ale, nasi „oświeceni” tego klucza nie zastosują, oznaczałoby to bowiem krach całego projektu III RP, którego istota w sensie kulturowym sprowadza się do tego, by mówiąc diagnozą Rymkiewicza „Polacy jak najmniej byli Polakami”, w sensie materialnym zaś – do gospodarczej neokolonizacji ze wszystkimi tego konsekwencjami. W zamian proponują nam swój wytrych do społecznej rzeczywistości: Polacy to Irokezi, których trzeba ucywilizować, tak jak stary Fryc „cywilizował” nas u schyłku XVIII stulecia. I stąd, drodzy Państwo, ten nieprzytomny wywiad w „Gazecie Wyborczej” z dr Janem Sową, który udowadnia nam, że „rozbiory oznaczały dla Polski postęp i modernizację”.

Przyznam się, że kiedy lata temu „Wyborcza” publikowała tekst o tym, że „patriotyzm jest jak faszyzm” łudziłem się jeszcze, iż jest to jednorazowa prowokacyjka jakichś redakcyjnych hunwejbinów, którym chwilowo popuszczono cugli. Wkrótce okazało się jednak, że nic z tych rzeczy - mamy przemyślaną linię redakcyjną, która ma wtłoczyć Polakom do głów, że ojczyzna nie jest im do niczego potrzebna. Teraz, przy okazji Święta Niepodległości zaserwowano nam kolejną odsłonę tej mentalnej podgatowki, by przyzwyczaić nas do myśli, że utrata suwerenności i kolonizacja przez oświecone i postępowe siły ościenne może być dobrodziejstwem. To co opowiada dr Sowa jest bowiem prostym przeniesieniem we współczesność rozbiorowej propagandy kolportowanej po Europie za pomocą różnych sprzedajnych piór – ze szczególnym uwzględnieniem francuskich filozofów pokroju Woltera. Jak widzimy, obecne łże-elity propagandę tę głęboko zinternalizowały, zatem do głów im nie przyjdzie, by zarysowany powyżej problem „imigrantów we własnym kraju” postrzegać inaczej, niż jako bunt ciemnych autochtonów, który należy stłumić, zaś rewoltującą się ludzką masę reedukować – tyleż dla dobra jej samej, co w interesie „cywilizujących” nas okupantów, wobec których cała śmietanka III RP wykazuje podszyte bałwochwalczym uwielbieniem kompleksy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 9 listopada 2013

Zimna wojna „dwóch płuc”

Zimna wojna „dwóch płuc” to gotowy przepis na osłabienie kondycji całego patriotyczno-niepodległościowego organizmu.

I. Prawicowa zimna wojna

Zgodnie ze starą prawicową tradycją rozmnażania się przez pączkowanie na podobieństwo drożdży, zostaniemy w tym roku udelektowani aż dwoma opozycyjnymi Marszami Niepodległości. Ten organizowany przez narodowców odbędzie się po staremu w Warszawie, natomiast PiS i Kluby „Gazety Polskiej” wskutek nagłego olśnienia, że na Marszach dochodzi do zadym, postanowiły się pryncypialnie odciąć i wyprowadzić do Krakowa, rezygnując tym samym ostatecznie z zeszłorocznej formuły „razem ale osobno”. W ten oto sposób zimna wojna pomiędzy PiS i Klubami „GP” a narodowcami, zapoczątkowana rok temu powołaniem Ruchu Narodowego, została ostatecznie usankcjonowana.

Jeszcze niedawno trochę dramatyzowałem z tego powodu, choćby w notce „Marsz Niepodległości 2013”, teraz już mi przeszło, przyjmuję obecny stan rzeczy do wiadomości, choć wciąż podtrzymuję swą tezę o „dwóch płucach” polskiego patriotyzmu – tradycji piłsudczykowskiej i endeckiej, które powinny się nawzajem uzupełniać. Sam jestem światopoglądowo gdzieś pomiędzy i odnoszę wrażenie, że takich jak ja może być więcej, stąd też moja smutna konstatacja ze wzmiankowanego tekstu, iż „sytuacja ta jest pewnym kłopotem, zmuszającym do dokonania wyboru na który absolutnie nie mam ochoty” oraz prognoza: „Wygląda na to, że dopóki PiS i Ruch Narodowy nie przyjdą do opamiętania, to „dwa płuca polskiego patriotyzmu” będą oddychać oddzielnie.” Stało się, „dwa płuca” do opamiętania nie przyszły i nic nie zapowiada zmian w dającej się przewidzieć przyszłości.

II. Rachunki krzywd – 1

Oczywiście, są po obu stronach „rachunki krzywd”. Narodowcy zbyt szybko uwierzyli we własną potęgę. Wiara ta podyktowana została raptownym umasowieniem niszowej do tej pory imprezy kilku środowisk – zarówno na skutek histerycznej kontrakcji „Gazety Wyborczej” z blumsztajnowymi gwizdkami, jak i po-smoleńskiego wstrząsu społecznego, wyrywającego ludzi z patriotycznego letargu. Oba te czynniki mobilizacyjne (pójdę na złość „Wyborczej” plus po-smoleńskie przebudzenie) zostały całkowicie zbagatelizowane przez organizatorów w ich oficjalnym przekazie, tymczasem prawda jest taka, że ludzie chcący dać wyraz swym poglądom i emocjom poszli na Marsz Niepodległości dlatego, że odnaleźli w nim sprzyjający „format” - i jest to główna przyczyna nagłego umasowienia demonstracji 11 Listopada.

Innymi słowy, nie każdy, kto w minionych latach szedł w obłokach policyjnego gazu ulicami Warszawy, jest narodowcem. Natomiast, organizatorzy z Młodzieży Wszechpolskiej i ONR-u uznali najwyraźniej uczestników za swe „wojsko”, co dało się wyczytać podczas formowania się Ruchu Narodowego, kiedy to liderzy upojeni kilkudziesięciotysięcznym tłumem mówili o „jedynej antysystemowej sile” zdolnej do „obalenia republiki okrągłego stołu”.

To prześlepienie „ekumenicznego” charakteru Marszu, skupiającego różne odłamy patriotycznych środowisk, stało się przyczyną pychy i arogancji – bo trudno inaczej tłumaczyć propagandowe wpychanie Prawa i Sprawiedliwości do jednego worka z resztą politycznego mainstreamu III RP, czy sprowadzanie prezydentury Lecha Kaczyńskiego wyłącznie do podpisania Traktatu Lizbońskiego. Zaś lekceważenie znaczenia Tragedii Smoleńskiej i milczące założenie, że jest to tylko i wyłącznie polityczne „paliwo” PiS-u jest i niegodne, i głupie.

III. Rachunki krzywd - 2

Nie lepiej sytuacja wygląda patrząc od strony „pisowskiej”. Tu z kolei króluje doktryna, że poza PiS-em nie ma życia na prawicy, zaś każdy kto nie z nami, jest szkodnikiem, rozbijaczem mitycznej „jedności”, agentem, w najlepszym zaś razie – pożytecznym idiotą. Efektem była groteskowa wręcz zmiana nastawienia do Marszu Niepodległości. O ile w poprzednich latach działacze PiS-u lubili poogrzewać się wizerunkowo w patriotycznym tłumie, piętnując prowokacje i próby lewackich blokad oraz policyjne represje (a jak one wyglądały, opisywałem choćby w tekstach „Sprawa Sebastiana Wasiaka” i „Sprawa Rafała Jurkowskiego”), o tyle zaraz po informacji, że organizatorzy zamierzają powołać Ruch Narodowy, nagle okazało się, że ci narodowcy to banda zadymiarzy wokół których kręcą się różne nieciekawe indywidua z peerelowskim rodowodem i pewnie to wszystko, panie, ruska agentura... Nagle Tomaszowi Sakiewiczowi zaczął przeszkadzać w Komitecie Honorowym Jan Kobylański, a politycy PiS jęli mówić o „burdach” w tonie którego nie powstydziłby się minister Bartłomiej „idziemy po was” Sienkiewicz.

Jest to o tyle kuriozalne, że w samym PiS-ie również nie wszyscy pachną fiołkami – są pisowcy popierający RAŚ na Śląsku (o czym wiele mogłaby powiedzieć pani Jadwiga Chmielowska, która ma aktualnie proces z jednym z takich ancymonów), były różne dziwne postaci uaktywniające się w kluczowych momentach niczym niesławnej pamięci minister Kaczmarek, miałcy karierowicze pokroju „PJoN-ków”, ambicjonerzy od „ziobrystów”, zaś przy okazji Tragedii Smoleńskiej a to wyskoczy mecenas Rogalski z helem, to znów prof. Rońda ze swym blefem... Idę o zakład, że jest podobnych postaci więcej i jeszcze nie raz się o tym przekonamy. W tym kontekście, czepianie się obecności Bohdana Poręby i robienie z niego niemal głównej postaci kongresu na którym powołano Ruch Narodowy modelowo wręcz odzwierciedla przysłowie o kotle i garnku...

IV. Pączkowanie

Wracając do tegorocznych obchodów Święta Niepodległości. Samo rozbicie „centralnego” Marszu może przynieść pewien efekt pozytywny – wzmożoną aktywizację Krakowa i Małopolski mianowicie, do tej pory bowiem demonstracjom poza Warszawą daleko było do rozmachu i masowości. Teraz, za sprawą PiS i Klubów „GP”, sytuacja może ulec zmianie – a nuż więcej osób, które mają za daleko do Warszawy zdecyduje się przyjechać do Krakowa? Ciekawe, jak wypadnie ta korespondencyjna rywalizacja... A za rok, kto wie, jeśli Sakiewicz pokłóci się z PiSem, bo zasiedziałym działaczom nie będzie w smak próba infiltracji partii przez gazetopolskich klubowiczów, to może czeka nas kolejny rozłam i wyprowadzka np. Klubów „GP” ze swoją demonstracją do Gdańska, albo do Poznania? W końcu, jeśli pączkować, to na całego...

Poważniejąc - według mnie jest to z obu stron postawa krótkowzroczna. Nie da się zepchnąć narodowców do piwnicy, PiS nie jest również siłą, która potencjał odradzającej się tradycji endeckiej jest w stanie zagospodarować. Z kolei Ruch Narodowy pozycjonując się jako „jedyny sprawiedliwy” przeciw „mainstreamowi” może jedynie wpędzić się w doktrynersko-radykalną izolację. Zimna wojna „dwóch płuc” to gotowy przepis na osłabienie kondycji całego patriotyczno-niepodległościowego organizmu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/marsz-niepodleglosci-2013

http://niepoprawni.pl/blog/287/dwa-pluca-polskiego-patriotyzmu

http://niepoprawni.pl/blog/287/co-dalej-z-marszem

http://niepoprawni.pl/blog/287/perspektywy-ruchu-narodowego

http://niepoprawni.pl/blog/287/ruch-narodowy-nowoczesni-endecy

piątek, 1 listopada 2013

O niższości Halloween

Implementacja Halloween na polskim gruncie w ramach „modernizacji przez kserokopiarkę” chyba zakończyła się fiaskiem.

I. Klapa

Proszę o wybaczenie, że poruszam temat już po fakcie, tzn. po wigilii Wszystkich Świętych, zwanej w ramach nowej świeckiej tradycji Halloween. Miałem napisać ten tekst kilka dni temu, no ale histeria anty-smoleńska wywołana zdjęciem Tuska i Putina miała pierwszeństwo. W każdym razie, chodzi mi o to, że implementacja Halloween na polskim gruncie w ramach „modernizacji przez kserokopiarkę” chyba zakończyła się fiaskiem.

Nie mam wprawdzie pewności, jak to wygląda w tzw. „dużych ośrodkach”, gdyż sam mieszkam w „ośrodku” dość niewielkim, ale w tym roku nie zaobserwowałem jakoś dzieci włóczących się po domach i nastręczających się ludziom grepsami podpatrzonymi w amerykańskich filmach – jeszcze dwa-trzy lata temu się zdarzało, ale wzięło i zdechło. Można odnieść wrażenie, że „święto duchów” funkcjonuje głównie w wiodących mediodajniach, no ale one programowo zaprzedane są służbie złu, zatem promocja satanizujących zabaw jest akurat w ich przypadku jak najbardziej na miejscu. Co jeszcze? Może w klubach odbyło się kilka okolicznościowych imprez na których biedne lemingi poprzebierane w bógwico nie bardzo wiedziały co ze sobą zrobić – i to w zasadzie wszystko.

II. Satanistyczna „gwiazdka”

Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że intensywna promocja Halloween ma cel podwójny: kulturowy i komercyjny. Wszystkich Świętych nie jest dla sieci handlowych dobrym świętem, no bo w końcu ile można w supermarkecie sprzedać tych zniczy i chryzantem, tym bardziej, że wielu ludzi woli w ten dzień dać zarobić swoim – i kupić znicze oraz kwiaty na stoiskach pod cmentarzami. Co innego Halloween – tutaj pole sprzedażowe związane z różnego rodzaju gadżetami otwiera wielkie perspektywy, szczególnie jeśli chodzi o dzieci, które jak wiadomo są najwdzięczniejszym targetem sprzedażowym. Potencjalnie, można tu wykreować rynek wręcz na miarę jakiejś satanistycznej „gwiazdki”.

W wymiarze kulturowym natomiast mamy do czynienia z kolejną odsłoną prób dechrystianizacji Polski, która koniecznie ma być „kolorowa”, nawet jeśli przy okazji Halloween miałby to być kolor czarny, ew. przeplatany krwistymi zaciekami. Bo to jest czerń postępowa, słuszna i wesoła, w przeciwieństwie do czerni zacofanej, niesłusznej i smutnej, rozświetlonej ponurym blaskiem religianckich zniczy. No cóż, przyznam się, że sam kupiłem akurat w Halloween dwie dynie, ale - zapewne ku zmartwieniu społecznych reedukatorów - muszę ze wstydem przyznać, iż nie były to radosne, postępowe dynie do palenia w nich świeczek, tylko obskuranckie dynie przeznaczone na przetwory – a konkretnie na marynaty mające urozmaicić zimowe obiady.

III. Z dwojga złego – Walentynki...

Pisząc o Halloween nie sposób nie odnieść się do drugiego święta z importu, Walentynek mianowicie. Te z kolei wzięły Polskę szturmem, choć przypuszczam, że gdyby o sprawie mieli decydować faceci, to na te całe Walentynki machnęliby ręką. Tak się jednak składa, że niemal każdy facet, przynajmniej na pewnym etapie, ma tę jedną-jedyną, która ma się rozumieć nie przepuści żadnej okazji, by ten jeden-jedyny miał szansę okazać jak bardzo mu na swej jednej-jedynej zależy. W związku z powyższym, ci biedni faceci w zasadzie nie mają wyjścia, więc posłusznie kupują te szklarniowe tulipany i idą do kina na jakąś badziewną komedię romantyczną, licząc w skrytości ducha na alkowianą nagrodę ze strony swych jednych-jedynych. Tutaj już nic się nie da zrobić.

Rzecz jasna, jestem świadom iż 14 lutego jest katolickim dniem Świętego Walentego i Kościół stara się o tym fakcie swym owieczkom przypominać. Nie oszukujmy się jednak – jest to święto komerchy, niemniej, dzięki sympatycznemu przesłaniu jest w odróżnieniu od Halloween do przełknięcia. Choć z drugiej strony, te nieszczęsne, obowiązkowe komedie romantyczne mogą nieść ze sobą poziom makabry w wymiarze estetyczno-intelektualnym nie gorszy niż halloweenowe horrory. Ale, z dwojga złego, niech lepiej już będą te Walentynki... a tym, którzy pozwalają swoim dzieciom w wigilię Wszystkich Świętych plątać się po obcych mieszkaniach, dedykuję kawałek Spirit of 84 „Cukierek lub numerek”.

 

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

PS. Tekst „Cukierek lub numerek”

utwór rekomendowany osobom powyżej 16 roku życia ;)

 

Choć Polska lubi czuć się przedmurzem chrześcijaństwa

Co roku trwa tu festyn komercji i pogaństwa

Zamiast odwiedzać groby, atakują mieszkania

Banda paskudnych gnoi, bez śladu wychowania

 

Przylazła również do mnie dziewczynka, co ma pecha

Cukierek lub numerek, w moich drzwiach się uśmiecha

Oceniam sytuację, przyglądam się dziewczynie

Ktoś musi ją wychować, podejmę ten wysiłek

 

Żeby ten wieczór, dziewczę, dla ciebie był nauką

Dziś wybieram numerek, pod ścianę, pod ścianę!

Starczy pogańskich bredni, odechce ci się głupot

Dziś wybieram numerek, pod ścianę, pod ścianę!

 

Szlajanie się po nocy może być niebezpieczne

Metody wychowawcze brutalne lecz skuteczne

Gdy lekcję zapamięta, to może się nauczy

Odechce się dziewczynie po obcych domach włóczyć

 

Gdy trafi w dobre ręce, dziewczynka co ma pecha

Cukierek lub numerek, wie, po co się uśmiecha

Nie ma się po co szlajać, gdy noc październikowa

Gdy cukier zęby psuje, grunt, żeby panna zdrowa

 

Żeby ten wieczór, dziewczę, dla ciebie był nauką

Dziś wybieram numerek, pod ścianę, pod ścianę!

Starczy pogańskich bredni, odechce ci się głupot

Dziś wybieram numerek, pod ścianę, pod ścianę!

 

środa, 30 października 2013

Histeria anty-smoleńska

Kluczem do anty-smoleńskiej histerii jest strach.

I. Globus Wielowieyskiej

Miałem pisać o czymś innym, ale wciąż nie milkną echa II Konferencji Smoleńskiej, przy okazji której ujawniła się z całą swą nędzą strategia rozpaczy reżimowych mediodajni. Z jednej strony mamy mniej lub bardziej udane próby dojścia do prawdy w wydaniu Zespołu Parlamentarnego pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, z drugiej zaś szyderstwo przeplatane momentami atakami histerii. Katalizatorem owej zmiany drwin w galopującą panikę była okładka tygodnika „wSieci” prezentująca dobre humory premierów Tuska i Putina świeżo pojednanych na gruncie smoleńskiego błota. Nic dziwnego – wytrawni propagandyści wiedzą, że jeden obraz może być silniejszy niż tysiąc słów. Swoją drogą ciekawe, czy fotka została pstryknięta przed czy po kabotyńskim padaniu sobie w ramiona w nieutulonym „bulu i nadzieji”? No i ile jeszcze tego typu fotek nie ujawniono?

W każdym razie, redaktor Wielowieyska z „Wyborczej” dostała na widok ujawnienia owej radosnej fraternizacji czegoś w rodzaju „globusa” i wysmażyła dramatyczny artykuł-list do braci Karnowskich, w którym zostało napisane, o ile dobrze pamiętam, coś w tym guście, że teraz ludzie zaczną się zabijać, a w domyśle zwolennicy Macierewicza będą mordowali członków Sekty Pancernej Brzozy, niczym jakiś Cyba. Uff, skoro takie objawy dotykają nawet Dominikę Wielowieyską, której w odróżnieniu od większości redakcyjnych koleżanek i kolegów zdarza się od czasu do czasu napisać coś sensownego, to co dopiero mówić o innych?

II. Sparaliżowani strachem

Swoistą przygrywką do anty-smoleńskiej histerii, jeszcze przed ujawnieniem zdjęcia, był apel Pawła Deresza, dyżurnego wdowca mediodajni, którego wyciąga się ilekroć zachodzi potrzeba udowodnienia, że są również „rozumni” bliscy ofiar Smoleńska. Ten, przy okazji II Konferencji Smoleńskiej wystosował adres do metrowgłębnej marszalicy Sejmu, Kopacz Ewy, by zlikwidowała Zespół Parlamentarny badający Tragedię – z uzasadnieniem sprowadzającym się do „no bo to, pani kochana, starczy już tego dobrego”. „Wyborcza” przez czas jakiś żyła nadzieją, że da się coś z tym całym Zespołem zrobić, ale niestety została brutalnie wyprowadzona z błędu przez konstytucjonalistów, w tym również tych, których trudno podejrzewać o jakikolwiek sentyment do PiS-u, Macierewicza, czy Jarosława Kaczyńskiego. Słowem, żałość i zgroza.

Jednak, żeby nie było, iż Sekta składa broń, mieliśmy niedawno sposobność obejrzenia duszeszczipatielnego posłuchania, jakiego Tomasz Lis udzielił antymacierewiczowskim członkom rodzin ofiar. Tu poza powtarzaniem tego, czym nagrały zaproszonych gości mediodajnie, padła kwestia nad którą warto się zatrzymać. Oto pan Maciej Komorowski, syn Stanisława Komorowskiego, byłego wiceministra MSZ i MON, tak oto wspomina publikację „Rzeczpospolitej” o trotylu na wraku Tupolewa: „- Każdy z nas traktuje "Rzeczpospolitą" jako poważną gazetę i każdy z nas przez moment struchlał. Wszyscy po tej publikacji żeśmy się przestraszyli”.

Powtórzmy: „Wszyscy po tej publikacji żeśmy się przestraszyli”. Tutaj właśnie tkwi klucz. Strach. Strach przed tym, że jednak mogła to nie być „zwykła katastrofa”. Że może się okazać, iż mamy do czynienia z przeprowadzonym na zimno zamachem, na domiar wszystkiego zaś jego sprawcy zachowują się właśnie tak, jak Tusk z Putinem na słynnym zdjęciu, które tak pobudziło redaktor Wielowieyską. A wtedy co? „Przecież nie wypowiemy Ruskim wojny”. Oni tym strachem są zwyczajnie sparaliżowani. To uczucie każe im wypierać wątpliwości budzone przez ustalenia ekspertów współpracujących z Zespołem Parlamentarnym i żądać wobec nich „odsunięcia od stanowisk naukowych”. Owo dojmujące, paraliżujące przerażenie powoduje, iż są gotowi uwierzyć we wszystko, w każdą „narrację” suflowaną przez Laska i wspierające go siły rządowo-medialne, choćby jeden tylko prof. Binienda czy Cieszewski miał większy dorobek naukowy, niż wszyscy ludzie rzeczonego Laska razem wzięci. Lęk przed straszną prawdą sprawia, że są w stanie dać wiarę każdemu uspokajającemu kłamstwu – nawet za cenę rezygnacji z poznania faktycznych okoliczności śmierci najbliższych.

III. Zdjęcie warte tysiąc słów

Wracając jeszcze do zdjęcia opublikowanego przez „wSieci”. Pani Małgorzata Wassermann w wywiadzie dla Stefczyk.info powiedziała, że jest tym zdjęciem „zdruzgotana”. I tu warto zwrócić uwagę, że te oczywiste emocje i ta trauma, jaka towarzyszy jej i pozostałym rodzinom od 10 Kwietnia 2010, nie podziałały paraliżująco, jak stało się to w przypadku opisanego wyżej pana Macieja Komorowskiego, którego „przestraszył” tekst o trotylu. Przeciwnie – wyzwoliły pokłady energii by nie odpuszczać sprawy Smoleńska do końca, do całkowitego wyjaśnienia. Nie tylko ze względów osobistych, ale również z poczucia odpowiedzialności za państwo, którego wszystkie słabości i patologie zostały przy okazji tragedii na Siewiernym i później obnażone całemu światu.

W innym miejscu pani Małgorzata mówi: „Trudno mi sobie wyobrazić, co mógł powiedzieć Władimir Putin, żeby wywołać taki uśmiech premiera Tuska.” No cóż, może powiedział coś o dorżnięciu watah, a może niczego nie musiał mówić, tylko porozumiewawczo puścił oko? Jeśli kogoś powyższe oburzyło lub przyprawiło o niesmak, czy atak niestrawności, to przypomnę tylko przemysł pogardy towarzyszący prezydenturze śp. Lecha Kaczyńskiego, kontynuowany następnie bez cienia skrępowania już po Tragedii – co od razu pozwoli ujrzeć sprawy we właściwych proporcjach. Przy tamtym natężeniu zdziczenia, publikacja zdjęcia uchachanego Tuska niemal nad trupem znienawidzonego przezeń „Kaczora” oraz domysły jakie rodzi taka postawa, to naprawdę mały pikuś. A histeryczne wycie reżimowego mainstreamu rodzi jedynie refleksję, że coś jest bardzo na rzeczy i „onym” bardzo dotkliwie zaskwierczało pod tyłkami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/strategia-rozpaczy

http://niepoprawni.pl/blog/287/strach-rocznicowy

http://niepoprawni.pl/blog/287/antysmolenskie-opetanie

http://niepoprawni.pl/blog/287/smolensk-jako-narzedzie-zmiany

czwartek, 24 października 2013

Strategia rozpaczy

Strategia rozpaczy „GW” wygląda następująco: nie podejmować jakiejkolwiek merytorycznej polemiki, w zamian zaś epatować najniższego sortu szyderą.

I. Mobilizacja żulerni

W trakcie trwania dwudniowej II Konferencji Smoleńskiej śledziłem sobie reakcje reżimowych mediodajni, ze szczególnym uwzględnieniem portalu „Wyborczej” i muszę stwierdzić, że oni nie mają już niczego. Wyczerpali cały arsenał. Trudno bowiem inaczej wyjaśnić powód tej szamotaniny między próbami przemilczenia, a prymitywnymi drwinami. Zupełnie, jakby ośrodki dyspozycyjne nakazały zajęcie ostatniej linii okopów. Obecnie, ta strategia rozpaczy wygląda następująco: nie podejmować jakiejkolwiek merytorycznej polemiki z ustaleniami ekspertów Zespołu Parlamentarnego, w zamian zaś epatować najniższego sortu szyderą, prostackim rechotem zdolnym przemówić jedynie do najgorszej mentalnej żulerni od Palikota.

Zresztą, patrząc na kurczący się nakład „Wyborczej” niewykluczone, że obecnie to właśnie jest jej zasadniczy target – że dała sobie ostatecznie spokój z ambicjami kreowania elit i wyznaczania kierunków polityczno-ideowych dla III RP. Teraz, by utrzymać się na powierzchni może już tylko mobilizować wokół siebie różne męty wydobyte na powierzchnię podczas operacji „Krzyż” - tych weteranów nocnego szczania na znicze, gaszenia petów na karkach modlących się kobiet i wrzeszczenia „pokaż cycki”. Wystarczy spojrzeć na komentarze pod „smoleńskimi” artykułami na portalu „gazeta.pl”. O ile jeszcze kiedyś można było trafić od czasu do czasu na wpisy trzymające elementarny poziom, o tyle dziś mamy tylko kloakę i ściek. Swoi dla swoich między swoimi. Ewidentny syndrom kurczącej się sekty.

II. Strach smoleński

Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę nad tą mobilizacją – palikociarnia nie zniknęła przecież, mimo wyczerpania się świeżości penisorękiego. Ci ludzie są do zagospodarowania, a ponieważ, jak stwierdzono niegdyś na łamach „GW”, „udał się nam Palikot”, więc zaoferowanie przystani tej osobliwej i reprodukującej się międzypokoleniowo formacji społecznej, której ojców skupiał wokół siebie Urban w latach świetności „NIE”, było ze strony „Wyborczej” posunięciem naturalnym. Tym bardziej, że obecnie, wraz z wykruszaniem się i kapcanieniem peerelowskiej inteligencji wpatrzonej w Michnika, „palikociarze” są jej wyjątkowo potrzebni jako rezonator.

No dobrze, ale co ma być dla tej grupy czynnikiem mobilizującym? To samo, co dla jej obecnych patronów z „GW” i dla Dyktatury Matołów powołującej zespół Macieja Laska: strach. Dla opisywanego tu pospolitego ruszenia weteranów spod Krzyża jest to strach przed obnażeniem wobec świata i łazienkowego lustra ogromu własnego ześwinienia. Dla tych stojących wyżej, jest to strach o wiele większego kalibru: widmo odpowiedzialności karnej (Dyktatura Matołów), oraz ostatecznej kompromitacji, zejścia ze sceny publicznej i bankructwa („Wyborcza” i okolice).

III. Operacja „Krzyż” - reaktywacja

Te paroksyzmy przerażenia wstrząsają „Wyborczą” dość regularnie, co zdarzało mi się nie bez satysfakcji opisywać m.in. w notkach „Strach rocznicowy” i „Antysmoleńskie opętanie”. Tym razem detonatorem była inicjatywa prof. Kleibera zorganizowania debaty smoleńskiej, w której obie strony miałyby możliwość przedstawienia stanowisk w formie referatów spełniających warsztatowe kryteria naukowości. Do tego nie wolno było dopuścić – i „Wyborcza” rzutem na taśmę wykonała zadanie, rozpętując histerię wokół wyrwanych z kontekstu zdań pochodzących z zeznań naukowców współpracujących z Zespołem Parlamentarnym. Udało się - Maciej Lasek zyskał pretekst do zerwania polemik z Zespołem Macierewicza, a prof. Kleibera przywołano do porządku i wycofał się z niewczesnego pomysłu.

Ceną tej akcji jednak dla „GW” było zejście poniżej dna i zeszmacenie się tak drastyczne, że teraz zostało jej już tylko to, o czym wspomniałem na wstępie: rezygnacja z wszelkich pozorów merytoryki i ucieczka w tanią szyderę. Innymi słowy, postanowiono reaktywować coś w rodzaju „operacji Krzyż”, tyle, że już nie w realu, a w przestrzeni czysto medialnej. To, co było do niedawna domeną zarówno płatnych jak i ochotniczych trolli, zyskało „obywatelstwo” na salonach. Stąd tytuł „Festiwal smoleński” nadany relacji „na żywo” z Konferencji, sprowadzonej do permanentnego rechotu z puszek, parówek i „piijiii, bziuuu!”. Inna sprawa, że nieoczekiwanego „kopa” napędzającego tę nową inkarnację „przemysłu pogardy” dało arcygłupie, by nie rzec dosadniej, postępowanie prof. Rońdy, który postanowił sobie „poblefować” i zagrać z Kraśką w pokera na smoleńskim błocie.

Ale, jak nadmieniłem wcześniej, to już ostatnia linia okopów. Skoro wcześniej jeszcze próbowano mierzyć się z Zespołem Parlamentarnym na argumenty, a teraz mamy już tylko nagie zbydlęcenie, to znaczy, że z nimi koniec. Doszli do ściany. I chyba nawet zdają sobie z istnienia tej „ściany” sprawę – zapewne nie od dziś, skoro Katarzyna Kolenda-Zaleska już w kwietniu w przypływie szczerości „wysypała się” ujawniając oficjalną wykładnię obowiązującą w Sekcie Pancernej Brzozy: „prawda już została ustalona, żadne fakty jej nie zmienią”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/strach-rocznicowy

http://niepoprawni.pl/blog/287/antysmolenskie-opetanie

http://niepoprawni.pl/blog/287/smolensk-jako-narzedzie-zmiany

niedziela, 20 października 2013

Kretowisko

Profesor Rońda zagrał w pokera na smoleńskim błocie.

I. Poker na smoleńskim błocie

Nie ma co – mają ci nasi „wodzowie” rękę do ludzi. Jak nie Kaczmarek z Marriotta, to Dubieniecki ze swymi interesikami, jak nie Dubieniecki to mecenas Rogalski, jak nie Rogalski to prof. Rońda... W wersji zbiorowej – jak nie dornowcy to pjonki, jak nie pjonki to ziobryści... Wielu ich tam jeszcze przy sobie macie?

A teraz poważnie. Pokerowe gierki profesora Jacka Rońdy, jednego z ekspertów parlamentarnego zespołu do spraw wyjaśnienia Tragedii Smoleńskiej, byłyby nawet zabawne w swej rozbrajającej nieudolności, gdyby nie ponury kontekst, jaki im towarzyszy. Mamy oto bowiem do czynienia z największym dramatem Polski po II Wojnie Światowej, z dekapitacją polskich patriotycznych elit z Prezydentem na czele – elit, których brak co i rusz daje znać o sobie. Mamy tragedię narodową do której doszło w okolicznościach niewyjaśnionych od trzech i pół roku, tragedię której towarzyszą liczne poszlaki dotyczące zdrady stanu najwyższych władz państwowych; tragedię która wedle licznych danych była efektem zamachu... Tragedię, której zasiewem i z przeproszeniem, pokłosiem, był bezprzykładny szał nienawiści zdefiniowany jako „przemysł pogardy”, którego efektem jest ostry społeczny podział nie do zabliźnienia na przestrzeni co najmniej pokolenia. Tragedię tę należy wyjaśnić za wszelką cenę, do końca, do ostatniej litery i wyciągnąć z niej konsekwencje – zarówno indywidualne, jak i systemowe - gdyż bez tego nigdy nie będziemy mieli normalnego, niepodległego i sprawnie funkcjonującego państwa zdolnego do realizacji swych interesów. Aż wstyd te wszystkie oczywistości przypominać.

I co robi w tym momencie jeden z kluczowych ekspertów, nielicznych „sprawiedliwych” świata nauki, którzy zdecydowali się wspomóc swą wiedzą i kompetencjami zespół parlamentarny pracujący pod kierownictwem Antoniego Macierewicza? Postanawia bawić się w „blefy” z jakimś telewizyjnym prezenterzyną. Zarzeka się, że samolot nie zszedł poniżej stu metrów, powołuje się na jakiś tajemniczy, „kupiony na rynku” dokument, po czym po pół roku jak gdyby nigdy nic stwierdza, że była to tylko taka gra na użytek dyskusji... A tak naprawdę, to wybuchy nastąpiły na wysokości 50-60 metrów, zaś w „dokumencie” nic nie ma. Gra w pokera na smoleńskim błocie.

II. Poderwanie zaufania

Już mniejsza o jazgot reżimowych mediodajni, którym prof. Rońda dostarczył wymarzonego „mięcha” do eksploatowania jeszcze przez długi czas, tak jak eksploatowały kolejne rewelacje „Gazety Polskiej” o meaconingu, sztucznej mgle i helu, przenosząc te dziennikarskie spekulacje na zespół Macierewicza, choć ten nie miał z nimi nic wspólnego. Że o niesławnej pamięci „maskirowce” FYM-a nie wspomnę. Mniejsza o ten jazgot, powiadam, choć zapewne szkody będą znaczne.

Przypomnijmy, iż Zespół Parlamentarny wykonał niebywałą pracę - poza wszystkim innym, jego działalność zdołała przeorać w sprawie Smoleńska świadomość sporej części społeczeństwa, które przestało bezkrytycznie przyjmować ustalenia komisji Anodiny i Millera. I ten dorobek, zarówno merytoryczny, jak i społeczny, został przez jedno nieodpowiedzialne zachowanie wystawiony na szwank w kontekście masowej recepcji Tragedii Smoleńskiej. Społeczny kapitał bardzo łatwo roztrwonić. Potencjalne szkody mogą być tu większe niż propagandowa miotanina dziesięciu Lasków. Pół żartem, pół serio – gdyby Rońdy nie było, to Maciej Lasek powinien był go wymyślić.

Nade wszystko jednak postępowanie prof. Rońdy jest policzkiem dla tych wszystkich ludzi, którzy sami nie mając odpowiednich kwalifikacji, skazani są na wiarę w ustalenia podawane im przez ekspertów. Co teraz mają sądzić? Co mam sądzić ja? Czy mam do czynienia z poważnym i bezkompromisowym naukowcem dociekającym prawdy, czy może z tanim sensatem stęsknionym rozgłosu do tego stopnia, że gotów jest wystawić na szwank swą zawodową pozycję i konfabulować przed kamerami, by na chwilę zyskać przewagę w dyskusji z jakimś Kraśką? Przecież tu automatycznie nasuwa się pytanie o wiarygodność innych ustaleń prof. Rońdy – czy aby, nazwijmy to uprzejmie, nie popuścił wodzów fantazji również w innych kwestiach?

Trzecia sprawa, to kontekst dalszych prac Zespołu. Nieodpowiedzialne, by nie rzec: szczeniackie zachowanie prof. Rońdy podważa pośrednio również efekty zbiorowego wysiłku parlamentarzystów i pozostałych ekspertów. To skrajna nielojalność wobec kolegów-naukowców, którzy zdecydowali się na pracę dla „czarnego luda III RP” Antoniego Macierewicza ryzykując osobisty prestiż, narażając się na środowiskowy ostracyzm i inne konsekwencje – z zagrożeniem życia włącznie, bo nie wolno zapominać o Seryjnym Samobójcy. Jak przyjęli zachowanie prof. Rońdy, jak to wpłynie na dalsze prace, skoro okazuje się, że jeden z nich pozwala sobie na swobodne podchodzenie do faktów? Dodajmy jeszcze, iż miało to miejsce nie w jakimś przypadkowym wywiadzie, tylko przy okazji telewizyjnej premiery „Anatomii upadku” Anity Gargas – filmu mającego stanowić odtrutkę na „dokument” National Geographic „Śmierć prezydenta” - tuż przed trzecią rocznicą Tragedii.

III. Kret czy sensat?

Zatrzymam się jeszcze na chwilę nad kwestią bezpieczeństwa ekspertów. Tenże prof. Rońda w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” mówił o permanentnym podsłuchu, o zniekształconych głosach rozmówców w głośnikach telefonu, o konieczności częstego wymieniania komórek, o tym, że dzwoniący do niego kolega słyszał całą jego rozmowę z innym rozmówcą... No i pytanie – sensat, czy nie? Można zapewne przyjąć, że wszyscy zajmujący się wyjaśnianiem Tragedii Smoleńskiej są pod czułą „opieką” służb specjalnych, ale znów pojawia się wątpliwość – na ile można tu wierzyć akurat prof. Rońdzie? A może to jakaś jego kolejna „gra” obliczona na zwrócenie na siebie uwagi, lub zgoła dezinformacja mająca na celu karykaturalne, histeryczne przedstawienie realnego problemu i przez to pozbawienie całej sprawy elementu wiarygodności?

A może - postawmy tę hipotezę wprost, bo skoro prof. Rońda zabawił się naszym kosztem, to w końcu czemu nie - mamy do czynienia z podstawionym kretem? Tu, wybaczcie Państwo, muszę odwołać się do „cynglowni” z Czerskiej. Oto Roman Imielski wygrzebał list do Urbanowego „NIE” z 1998 r., który napisać miał „Jacek Rońda z Cape Town”. Tak się składa, że data pokrywa się z okresem, gdy prof. Rońda faktycznie przebywał w RPA. W liście tym Rońda wychwala „NIE” i jedzie po „prawicy” (treść listu załączam pod notką). Więc co – najpierw mamy do czynienia z wielbicielem Urbana, pałającym żywiołową nienawiścią do prawej strony sceny politycznej, w międzyczasie doradcą w rządzie SLD, a teraz nagle ze „smoleńskim niezłomnym”? Ja wiem, że „Wyborcza” kłamie, ale zdarza się jej również napisać prawdę, jeśli ta prawda akurat pozwala uderzyć we wroga.

No i na koniec zacytuję wypowiedź samego Rońdy dla portalu wPolityce.pl. Stwierdza on tam m.in. „Ożywiłem w ten sposób pewne kręgi. One będą teraz pluć, szczekać itd. I bardzo dobrze, niech im piana z pyska leci.”

Przepraszam, że co? „Pluć”? „Szczekać”? „Piana z pyska”? To język rzetelnego naukowca, czy wiecowego prowokatora? Jakoś dziwnie mi ta estetyka pasuje do stylu w jakim utrzymany jest wspomniany list do „NIE” podpisany przez „Jacka Rońdę z Cape Town” - tylko ostrze skierowane jest w drugą stronę.

No i co z tym zrobić? Sensat czy kret-prowokator? Póki co, prof. Rońda zrezygnował z funkcji Przewodniczącego Komitetu Naukowego Konferencji Smoleńskiej 2013. To dobrze, przyznam się jednak, że ja już chyba zawsze będę miał z wiarygodnością tego człowieka poważny problem. A członkom i ekspertom Zespołu Parlamentarnego, z Antonim Macierewiczem na czele, sugerowałbym dalece posuniętą ostrożność.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Tekst listu Jacka Rońdy do „NIE” z 1998 roku:

„Tradycje głupoty polskiej

Po kolejnej porcji lektury Pańskiego wspaniałego tygodnika "NIE" z przerażeniem stwierdziłem, że głupota leaderów polskiej prawicy jest wieczna i nie podlega modyfikacji od 75 lat. Nawet tytuły gazecin, jakie są wydawane dla zwolenników tej opcji widzenia Świata, są podobne jak te przedwojenne, np. "Nasz Dziennik" teraz i "Mały Dziennik" przed wojną.

Zmieniły się wszak programy nauczania w szkołach, lektury szkolne, zależności od "Starszych Braci", stosunki sąsiedzkie w Europie, a frazeologia i język prawicy pozostały te same. Ekonomia również zatoczyła krąg i nic a nic nie wpłynęła na procesy myślowe w ciasnych łebkach polskich prawiczków.

Czy jedyną przyczyną jest wieczne przymierze prawicy z nacjonal-katolicyzmem? Czy też może ślepe naśladownictwo przodków-prawicowców, tych co to bili konia na widok kobyły Pana Marszałka Piłsudskiego i uczyli wnuki głupawych piosenek ku czci tego wielkiego demokraty-zamachowca majowego. Może tak działa na słabszych umysłowo literatura pisana ku pokrzepieniu serc i pognębieniu sąsiadów? A może jest to wynik tradycji polsko-mocarstwowych z szesnastego i siedemnastego wieku? Co ma większy wpływ na głupotę polską: edukacja, tradycja, religia, czy też brak znajomości historii Europy?

W związku z powyższymi wątpliwościami uprzejmie pragnę zachęcić "NIE" do podjęcia inicjatywy zorganizowania "Wszech-Polskiej" konferencji naukowej na temat "Przyczyny Nieśmiertelności Głupoty Polskiej Prawicy". Sądzę, że rządy AWS, prasa prawicowa i radyjo M dostarczą nam wielu wspaniałych przykładów kontynuacji dzieła przodków-prawicowców w kształtowaniu kolejnego odcinka Wolnej Polski.

Jacek Ronda,

Cape Town, South Africa”