sobota, 25 stycznia 2014

Knesset From the Depths

Dlaczego organizatorem wizyty przedstawicieli władz izraelskich w Auschwitz jest jakaś zewnętrzna fundacja?

I. Wątpliwości i mgła tajemnicy

Domniemana sesja Knesetu w obozie w Auschwitz, przypadająca 27.01.2014, w 69 rocznicę zajęcia obozu przez sowietów, wywołała małą burzę – głównie za sprawą tajemniczej mgiełki, która towarzyszy temu wydarzeniu. Według jednych (Michalkiewicz) miało to być regularne posiedzenie izraelskiego parlamentu przy udziale połowy jego członków, wedle drugich (Terlikowski) – posiedzenie międzyparlamentarne. Jeszcze inni (Biuro Prasowe Sejmu, Jarosław Sellin) twierdzili z kolei, iż będzie to zwykła delegacja, tyle że bardziej rozbudowana, z okazji Międzynarodowego Dnia Pamięci o Ofiarach Holocaustu podczas którego odbędzie się sesja międzyparlamentarna delegatów z kilkunastu krajów. Do zamętu przyczynił się niewątpliwie fakt podniesiony m.in. przez poseł Krystynę Pawłowicz, że nie podano do publicznej wiadomości jaki jest status prawnomiędzynarodowy wizyty izraelskich parlamentarzystów, kto jest organizatorem zebrania, ani z czyjej inicjatywy ma ono nastąpić – czy zaproszenie wystosował polski rząd lub parlament, czy też może to Kneset oznajmił, iż zamierza zebrać się Oświęcimiu, a nasze władze po prostu przyjęły to oświadczenie do wiadomości.

Kolejnym punktem zapalnym jest obecność izraelskich sił specjalnych - jak można domniemywać, w dość znacznej liczbie – które mają zabezpieczać wizytę, co zbiegło się z uchwaleniem przez Sejm ustawy legalizującej działania na terytorium Polski obcych formacji mundurowych. Według „GW” i TVN24.pl, zabezpieczenie wizyty ma być porównywalne z wizytą Putina w Polsce w 2009 roku – z czasowym zamykaniem przestrzeni powietrznej nad Oświęcimiem i Krakowem, blokadą ulic i snajperami na dachach włącznie. I znowu wątpliwości – kto tu będzie komu podlegał? Czy polska policja formalnie zawiadująca akcją będzie w rzeczywistości tylko wykonawcą zaleceń Mossadu?

II. Quasi-konspiracja

Czytając różne doniesienia nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do czynienia z jakąś groteskową quasi-konspiracją. Nawet polsko-izraelska grupa parlamentarna, która jak wynika z wypowiedzi jednego z jej wiceprzewodniczących, Jarosława Sellina, dla Fronda.pl, była jakoś tam poinformowana, plącze się w zeznaniach. Wspomniany wiceprzewodniczący Sellin mówi o 50 członkach Knesetu (ze 120) i 10 ministrach izraelskiego rządu. Z kolei przewodnicząca grupy parlamentarnej, poseł Beata Małecka-Libera, twierdzi na swojej stronie, iż parlamentarzystów z Izraela będzie 70, do tego 10 ministrów i 40 ocalonych. No to, ilu ich w końcu będzie? Bo Sellin uspokajał, że nawet jakby co, to nie będzie quorum...

Ze strony polskiej w uroczystościach weźmie udział m.in. polsko-izraelska grupa parlamentarna oraz marszałek (Ewa Kopacz) i wicemarszałek (Cezary Grabarczyk) Sejmu RP. Do tego delegaci z wielu innych krajów. Wynikałoby z tego, że nie będzie to formalnie sesja Knesetu, tylko spotkanie międzynarodowe parlamentarzystów przypadające w 70 rocznicę rozpoczęcia wywózki do Auschwitz węgierskich Żydów. Uroczystość z udziałem delegacji różnych krajów odbędzie się na terenie obozu, zaś spotkanie międzyparlamentarne o 17:30 w Krakowie. Patronat honorowy sprawuje prezydent RP Bronisław Komorowski.

Powyższe nie brzmi zbyt alarmująco – jednak, by ustalić te podstawowe dane, trzeba się przekopać przez „milion pincet” artykułów i mozolnie sobie to wszystko zrekonstruować – znów ta „konspiracja”... Zwróćmy uwagę – informacji o planach uroczystości nie mieli ani parlamentarzyści (na co zwróciła uwagę prof. Pawłowicz), ani dziennikarze, bo taki Terlikowski musiał zasłaniać się formułą z wszystkich informacji, jakie do mnie docierają(...)”, podkreślając zresztą skwapliwie, że nawet gdyby były to obrady Knesetu, to on oczywiście cały jest za i w ogóle – podobnie jak cały chór innych pożytecznych dialogistów.

Nie dziwi więc, że na wieść o tak licznej wizycie przedstawicieli Knesetu można było wysnuć wniosek, że oto parlament obcego kraju będzie sobie u nas, na uzurpatorskiej, eksterytorialnej zasadzie, obradował w asyście własnych sił zbrojnych, podejmując jakieś uchwały. Zresztą, o czym za chwilę, te podejrzenia mimo wszystko nie muszą być wcale tak dalekie od prawdy.

Co ciekawe, oliwy do ognia dolał tu portal gazeta.pl tytułując swój tekst „Obrady Knesetu w Auschwitz. Mobilizacja policji i Mosadu”. Tu mała uwaga – tekst „gazety” pochodzi z października 2013 – czyżby pierwotnie faktycznie miała odbyć się owa „sesja”, a dopiero później ktoś ochłonął z zachwytu i zdał sobie sprawę z potencjalnych reperkusji?

III. From the Depths

No dobrze, ale kto jest pomysłodawcą tego całego zamieszania? Oto okazuje się, że nie były to władze ani Polski, ani Izraela. Jak podaje portal oświęcimskiego muzeum, inicjatorem przyjazdu przedstawicieli Knesetu do Polski jest fundacja „From the Depths” („Z głębin”), którą kieruje niejaki Jonny Daniels.

Spójrzmy – do umówienia spotkania nie wystarczyła polska bilateralna grupa parlamentarna i jej odpowiednik w Knesecie (zakładając, że takowy istnieje), potrzebna do tego była jakaś zewnętrzna fundacja... No więc wszedłem sobie na stronę tej instytucji – stronę zresztą ubożuchną w konfrontacji z wpływami, które jak się okazuje, fundacja posiada. Zakładka „O nas” raczy na ogólnikami – ot, że organizacja została założona przez spadkobierców (charakterystyczne - właśnie „spadkobierców”, nie „potomków”) ocalonych z Holocaustu, że pielęgnuje pamięć, że współpracuje z żydowskimi społecznościami ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej, a także, że organizuje „przełomowe wydarzenia i inicjatywy na całym świecie”.

Ciekawiej zaczyna się robić, gdy zerkniemy do działu „Nasz zespół” i przeczytamy zamieszczone tam biogramy głównych postaci fundacji „Z głębin”. Interesujące to figury.

Urodzony w 1986 r w Londynie założyciel i dyrektor wykonawczy Johny Daniels jest wziętym piarowcem („działa w obszarze Public Relations i doradztwa strategicznego”) z bogatą przeszłością. Najpierw studia w Londynie przerwane wyjazdem do Izraela, gdzie najpierw uczy się w szkole talmudycznej, by następnie wstąpić do izraelskiej armii. W wojsku jest komandosem („elitarny oddział spadochroniarzy”), służbę kończy jako sierżant sztabowy, po czym zostaje „strategicznym doradcą sztabu rzecznika armii izraelskiej, specjalizując się w kwestiach związanych z nowymi mediami”. Następnie pracuje „na stanowisku Starszego Doradcy Zastępcy Rzecznika rządu izraelskiego Danny’ego Dannona” , później współpracuje „z wieloma politykami z Izraela, Wielkiej Brytanii, Szwecji i Stanów Zjednoczonych” oraz doradza firmom zagranicznym i izraelskim w interesach.

Dalia Itzik – honorowa przewodnicząca – to była izraelska minister wielu resortów i przewodnicząca Knesetu, dwukrotnie pełniła tymczasowo obowiązki prezydenta Izraela. Dalej - Rada Honorowa – Szewach Weiss, przedstawiać nie trzeba, chyba „daje tu twarz” na lokalny rynek. Joe Tankel – dyrektor – makler i pracownik jednej z głównych agencji zajmujących się licencjonowaniem marek. Jennifer Sutton – była Dyrektor ds. Stosunków Zewnętrznych i Sekretarza ds. Społecznych przy Ambasadorze Izraela w Waszyngtonie, doradczyni izraelskich dyplomatów, wcześniej odpowiadała za kontakty z diasporą żydowską w sztabie wyborczym Johna McCain'a. Sam Nunberg – dyrektor na Amerykę Północną – prawnik, zajmuje się m.in. kwestiami terroryzmu, współpracownik różnych agend („pracował na stanowisku Zastępcy Dyrektora ds. Rządowych w Amerykańskim Centrum Prawa i Sprawiedliwości. Był także delegatem ONZ z ramienia Europejskiego Centrum Prawa i Sprawiedliwości na Manhattanie w Nowym Jorku. Pełniąc tę funkcję zajmował się działaniami prawnymi i politycznymi w odniesieniu do Izraela i Międzynarodowego Trybunału Karnego, opowiadając się za sankcjami przeciwko Iranowi (...) ”).

Dla ozdoby mają jeszcze jakiegoś rabina z odpowiednimi tytułami, żeby nie było, że to jacyś-tacy fajansiarze, tylko prawdziwie zaangażowani Żydzi organizują „Jan 27 Event”. Właśnie tak - „Event” - tak to jest nazwane w anglojęzycznej wersji portalu fundacji From the Depths. Korporacyjny slang jak się masz.

IV. Cukierek dla Polaków

Zadziwiające, ci byli komandosi-piarowcy, politycy, prawnicy, dyplomaci, specjaliści od finansów - wszyscy buszujący na styku armii, polityki i wielkiego biznesu - zapragnęli nagle „upamiętniać ofiary” i bez ich udziału nie była możliwa organizacja izraelskiej wizyty w Polsce. Nasi parlamentarzyści dyskretnie milczą na temat rozmów z przedstawicielami fundacji „Z głębin”, a przecież jakieś rozmowy musiały być, prawda? Jak dla mnie, to mamy do czynienia z organizacją lobbystyczną, możliwe że agenturalną, działającą pod płaszczykiem fundacji non-profit, którą władze Izraela wynajęły sobie do kontaktów z Polakami. Przypominam ten nagłówek portalu gazeta.pl z października 2013 o „obradach Knesetu w Auschwitz” - możliwe, że to nie był wcale dziennikarski lapsus, tylko realizowano wtedy „plan maksimum” i do takich obrad faktycznie miało dojść. Prawdopodobnie postanowiono jednak unikać zbędnej ostentacji - lepiej będzie wyglądało, jeśli treść wizyty ubierze się w niekontrowersyjną formułę „spotkania międzyparlamentarnego”.

Na marginesie - znów pojawiają się nieścisłości. Na stronie „From the Depths” podana jest liczba 60 parlamentarzystów z Izraela, każdemu ma towarzyszyć jeden ocalały, a prócz tego... „wysocy rangą przedstawiciele Sił Obronnych Izraela”. Przypomnę, że poseł Jarosław Sellin mówił o 50 knesetczykach i 10 ministrach, zaś posłanka Beata Małecka-Libera o 70 knesetczykach plus 10 ministrów. O przedstawicielach „Sił Obronnych Izraela” oboje nie raczyli się zająknąć... albo nie zostali poinformowani.

Wracając do tematu - zastanówmy się - jakaż może być treść spotkania połowy (plus-minus) Knesetu, dziesięciu ministrów, prócz tego jakichś prominentnych wojskowych - z przedstawicielami polskich władz? Szczególnie, tego popołudniowego spotkania w Krakowie, po oficjalnym „upamiętnieniu” pomordowanych? Nasze media nasładzają się informacją, że w okolicznościowej uchwale znajdzie się wezwanie, by nie używać terminu „polskie obozy śmierci”. Cóż, na stronie fundacji nie ma o tym ani słowa, jest za to cytat z przewodniczącego Knesetu Yuli Edelsteina gromiącego antysemityzm, który „zwłaszcza w Europie, osiągnął poziom niespotykany od czasów Holokaustu” i podkreślającego potrzebę „walki”, by „nic podobnego nie wydarzyło się w przyszłości w żadnym miejscu na świecie, szczególnie w odniesieniu do Żydów” (wobec innych nacji – mniej szczególnie?). Czyli standard, może tylko w bardziej wyrazistej formie.

Jeśli jednak delegacja będzie na tyle uprzejma, by ów passus ganiący termin „polskie obozy śmierci” jednak włączyć do uchwały, to powstaje pytanie – czy światowe media to odnotują, czy też potraktują tak, jak media niemieckie niedawny apel tamtejszego Związku Historyków? Przypomnę, że ów apel, postulujący by nie używać określenia „polskie obozy” (połączony „dla równowagi” z wezwaniem, by Polska zrezygnowała z penalizacji oszczerstw) został przez niemieckie media kompletnie zignorowany. Z rezonansem spotkał się jedynie w Polsce.

No i wreszcie – ile przyjdzie nam za ten cukierek zapłacić? Bo o odstąpieniu od roszczeń majątkowych oczywiście nie ma mowy, organizacja HEART stworzona przez izraelski rząd i Agencję Żydowską działa w najlepsze. I tu widzę faktyczną treść izraelskiej wizyty w Polsce, oraz główną przyczynę wynajęcia lobbystów z „From the Depths” oraz konspirację w jakiej toczyły się przygotowania – wraz z preselekcją kandydatów strony polskiej, którym dane będzie dostąpić spotkania z żydowskimi delegatami (zważmy, iż wyselekcjonowani parlamentarzyści „puścili parę” dopiero, gdy o sprawie zrobiło się głośno). Owa „treść”, to nacisk na przyśpieszenie „restytucji mienia”, najprawdopodobniej połączony z dogadaniem zakupów izraelskiego sprzętu bojowego (ci „wysocy rangą” wojskowi w delegacji!).

A poza tym, wychodzi na to, że mimo pozorów bilateralnej wzajemności, to jakaś fundacja działająca na zlecenie izraelskiego rządu miała głos decydujący w kwestii przebiegu wizyty. Innymi słowy - jeśli odrzucimy ładne formułki - to de facto władze Izraela będą gospodarzem wydarzenia na czas którego przestrzeń obozu w Auschwitz stanie się obszarem eksterytorialnym, niczym izraelska ambasada, zaś przedstawiciele innych państw, z Polską włącznie, będą gośćmi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 

piątek, 17 stycznia 2014

Terlikowski, ty pipo...

Strach połączony z parciem na szkło sprawia, że Terlikowski może być koncertowo rozgrywany przez byle mainstreamową szczekaczkę.
 



I. Płaczek poświęcony

Wszedłem sobie w czwartek, proszę ja Was, na portal „Frondy” - a tam sam redaktor naczelny portalu poświęconego Tomasz Terlikowski kaja się i przeprasza. Za co? Za przedruk felietonu Stanisława Michalkiewicza z serwisu „prawy.pl”. Oświadczenie jest tak kuriozalne, że zamieszczę je tu w całości, by nie zniknęło, kiedy już redaktor Terlikowski ochłonie z drżączki i zda sobie sprawę z rozmiarów swej kompromitacji.

„Tekst Stanisława Michalkiewicza, przedrukowany z portalu Prawy.pl, nie powinien znaleźć się na naszych stronach. Jego opublikowanie i przytoczenie skandalicznych słów o czasowo zamkniętych obozach koncentracyjnych było poważnym błędem, za który przepraszam. Gdy tylko dotarła do mnie informacja o tym tekście natychmiast podjąłem decyzję o jego usunięciu.

Zapewniam, że tego typu poglądy nigdy nie były bliskie portalowi poświęconemu, i że w przyszłości nie będą na nim prezentowane. Nie będziemy już także przedrukowywać tekstów redaktora.

Wszystkich oburzonych i zaskoczonych jeszcze raz przepraszam.

Tomasz P. Terlikowski”

O co poszło? Otóż, w swym felietonie „Zdrada panowie, ale stójcie cicho!”, Stanisław Michalkiewicz postawił tezę, że pompowanie WOŚP i Owsiaka ma na celu medialne „przykrycie” sesji Knesetu „w chwilowo nieczynnym obozie zagłady w Oświęcimiu” do której ma dojść w 69 rocznicę wyzwolenia obozu. Rzecz w tym, że nie wiadomo, czy izraelski parlament został przez władze Polski oficjalnie zaproszony, czy też po prostu oznajmił wolę odbycia takiego posiedzenia na terytorium innego, nominalnie suwerennego kraju. No i parlamentarzystów z Izraela ochraniać będą izraelskie służby specjalne. Przyznajmy, że jeżeli w warunkach pokoju parlament jakiegoś państwa obraduje na obcym terenie i to w asyście własnych formacji zbrojnych, to mamy do czynienia z wydarzeniem zgoła bez precedensu.

Michalkiewicz skomentował ów fakt we właściwym sobie stylu – ani mniej, ani bardziej aluzyjno-ironicznym niż czyni to zazwyczaj - ale Terlikowskiego ni stąd ni zowąd szlag trafił. Ewentualnie, dostał skądś telefon zwracający mu uwagę na harce redakcji wyczyniane za jego plecami (fragment: „Gdy tylko dotarła do mnie informacja o tym tekście (...)”). Efektem było usunięcie tekstu Michalkiewicza i „zapis na nazwisko”.

Na marginesie - jeśli chodzi o sformułowanie „chwilowo nieczynny obóz zagłady”, to każdy kto choćby pobieżnie śledzi publicystykę Michalkiewicza wie, że stałym jej motywem jest „scenariusz rozbiorowy” realizowany wobec Polski przez siły zewnętrzne oraz krajowych kolaborantów i w tym kontekście – przestrogi, co może się wydarzyć, gdy „scenariusz rozbiorowy” wejdzie w fazę ostatecznej realizacji - należy te słowa rozpatrywać.

II. Ewangelizator bata

Ale nie będę się bawił w adwokata Michalkiewicza, bo on sam świetnie daje sobie radę i nie sądzę, by zaordynowany przez Terlikowskiego „ban” szczególnie go przejął.

Ja tu zwrócę uwagę na co innego – otóż Terlikowski po raz kolejny spektakularnie daje ciała, co zresztą zostało odnotowane w komentarzach czytelników pod jego oświadczeniem (komentarz: „wstyd, że Pan zamieścił takie przeprosiny” należy do najłagodniejszych). On po prostu panicznie się boi, że ktoś mógłby go posądzić choćby o cień antysemityzmu i ten strach połączony z parciem na szkło sprawia, że może być koncertowo rozgrywany przez byle mainstreamową szczekaczkę.

Zrekonstruujmy sobie – Terlikowski „zostaje poinformowany” (przez kogo?), że na Frondzie ktoś zamieścił tekst TEGO MICHALKIEWICZA (nie pierwszy raz zresztą, tylko poprzednio może nie było nic o Żydach); następnie, tego samego dnia (środa, 15.I.2014), na gwałtu-rety usuwa felieton z portalu, zaś nazajutrz (czwartek, 16.I.2014, godz. 17:01) dodatkowo smaruje samokrytykę („było poważnym błędem”) i składa deklarację prawomyślności oraz odcina się od inkryminowanego „redaktora”. Najwyraźniej uznał, że jest to konieczne, by nadal zapraszano go do Lisa i TVN-u, a jego żonę do „Wyborczej”. Tej samej „Wyborczej”, która i tak nie odmówiła sobie przyjemności opisania całej sprawy. W tekście na stronach „GW” podana jest taka oto wypowiedź Terlikowskiego:

- Jak tylko doszła do mnie informacja o tym tekście, podjąłem decyzję, by natychmiast go usunąć. Przepraszam wszystkich, którzy poczuli się urażeni tym skandalicznym sformułowaniem o obozie w Oświęcimiu - mówi naczelny Fronda.pl Tomasz Terlikowski. I zaznacza, że kierowany przez niego portal nigdy nie współpracował ze Stanisławem Michalkiewiczem, a jego nieliczne teksty ukazywały się na Frondzie dzięki umowie o współpracy i wymianie treści z portalem prawy.pl.” (wytłuszczenia moje – GG)

Z powyższego wynika, że Terlikowski został przez „Wyborczą” wezwany na przesłuchanie, tj. „poproszony o wypowiedź” i uznał za stosowne się tłumaczyć. I w ten prosty sposób, drodzy Państwo, głównonurtowe mediodajnie mogą pięknie rozprowadzać naszych gierojów i dyktować im agendę. Terlikowski musi odbyć spowiedź wedle gazetowyborczego obrządku, gdyż inaczej zostałby pozbawiony możliwości „ewangelizacji” masowej publiki u Lisa w konwencji „trzech na jednego”, robiąc z siebie każdorazowo idiotę. Ja już nie mam siły o tym pisać, robiłem to wielokrotnie, ale powtórzę: chodzenie do wrażych mediodajni jest przeciwskuteczne, bo tam są macherzy, którzy zadbają, by Terlikowski przypadkiem nikogo nie „zewangelizował”, tylko swoją obecnością uwiarygodnił Lisa czy inną „walterownię”, pomagając za sprawą swej obecności tworzyć pozory „pluralizmu prezentowanych opinii” na antenie.

Tekst „Gazety” spuentowany jest wypowiedzią prof. Nałęcza, który wyzywa Michalkiewicza od wariatów („Interpretacją tej wypowiedzi powinien zająć się psychiatra, to byłby najlepszy specjalista w tej sprawie.”). Proszę, jak ładnie Terlikowskiego załatwili – najpierw pozwolili mu się wyspowiadać w gazetowyborczym obrządku, a na koniec za nieprawomyślny przedruk Michalkiewicza i tak – jak na urągowisko - dosrali mu Nałęczem. W umysłach gawiedzi pozostanie właśnie ta nałęczowska końcówka. I po co było gadać z mediodajniami?

Cała ta sytuacja przypomina tę z TVN-u, kiedy w olejnikowej „Kropce nad i” Ireneusz Krzemiński nie chciał gadać z Terlikowskim w jednym studio, a Terlikowski zamiast wyjść rzucając grubym słowem, „polemizował” z Krzemińskim pozwoliwszy uprzednio usadzić się na korytarzu. Tak bowiem nakazywała mu chrześcijańska pokora, jak sądzę. Trudno o lepszą ilustrację powiedzonka o dialogu d...y z batem. Tyłek bata nie „zewangelizuje”, Panie Redaktorze.

III. „Cojones” naczelnego

Ta zawstydzająca uległość udrapowana w szaty chrześcijańskiej pokory (wszak Terlikowski cierpi dla Sprawy, nie inaczej), objawiła się po raz kolejny w przypadku okoliczności „frondowego” zapisu na Michalkiewicza. I nie chodzi tu o poglądy – niech sobie Terlikowski będzie najszczerszym filosemitą, który podczas debaty w Klubie Ronina pokrzykuje, by „bić się we własne piersi”. Niech się bije aż do krwiaków i połamania żeber, co mi tam, choć uważam, że takie podejście, to nie „dialog”, tylko sadomasochizm, bo jakoś nie zaobserwowałem w tym „biciu się w piersi” analogicznej postawy z drugiej strony.

Ale niech nie będzie przy tym tchórzem i hipokrytą. Przedruki z Michalkiewicza, bądź klipy z jego wystąpień, pojawiały się na „Frondzie” wielokrotnie – czy wtedy Terlikowski nie wiedział kim jest Stanisław Michalkiewicz i jakie ma poglądy? Teraz go oświeciło? Nie przeszkadzało mu, gdy materiały popularnego wśród internautów Michalkiewicza robiły jego portalowi „popularkę”, a zaczęły przeszkadzać, gdy jakiś „starszy i mądrzejszy brat” zagrzmiał mu nad uchem?

Poza wszystkim – jak rany, przecież każdy redaktor naczelny dysponujący odrobiną „cojones” - gdyby ktoś usiłował mu narzucać prezentowane treści, to choćby dla higieny i pokazania kto tu rządzi wysłałby natręta na drzewo.

Terlikowski, ty pipo...

Gadający Grzyb

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/09/zydzi-izrael-polska-polemika.html

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 

wtorek, 14 stycznia 2014

Leksykon III RP – tom pierwszy

Kontrowersje na tle personalnym dość skutecznie przesłoniły w publicznej debacie istotę przekazu „Resortowych dzieci”.


I. Beneficjenci neo-PRLu

„Resortowe dzieci. Media” (wyd. „Fronda”) Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza wywołały burzę – i to nie tylko w Obozie Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, jak można by się było spodziewać. Nożyce, co ciekawe, odezwały się również po drugiej stronie barykady, bowiem w książce zahaczono kilku znajomych królika, którzy aktualnie są wielce „niepokorni” i „nasi”. Publikują w niepokornych gazetach, zadają się z niepokornym środowiskiem... cóż taki mają akurat etap, będący w dużej mierze efektem zawirowań na prasowym rynku po pacyfikacji „Presspubliki”. Te kontrowersje na tle personalnym dość skutecznie przesłoniły generalną wymowę książki, która bynajmniej nie sprowadza się do wyszukiwania przodków w KPP i późniejszych mutacjach kompartii, tylko polega na pokazaniu - poprzez pryzmat życiorysów i pochodzenia opisywanych postaci - genezy medialnego mainstreamu IIIRP, który na długie lata zdominował publiczną debatę (a w zasadzie publiczny monolog) współczesnej Polski.

Sam tytuł „Resortowe dzieci”, jeśli odczytywać go dosłownie, jest mylący. Bo faktycznie, niektórym osobom – ich symbolem stał się Jacek Żakowski - „resortowego” pochodzenia w sensie ścisłym przypisać nie sposób. Autorzy przy doborze „bohaterów dramatu” zastosowali inny klucz: jest nim stosunek do postmagdalenkowego systemu, czyli przynależność do formacji określanej przeze mnie mianem Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP. Stąd też w książce obecność ludzi z zacnymi opozycyjnymi biografiami, a którzy po 1989 doszlusowali do wspomnianego Obozu. Może gdyby książka nosiła tytuł „Beneficjenci neo-PRLu” czy jakoś podobnie, to dałoby się uniknąć wielu nieporozumień i nie trzeba by zaklejać Jacka Żakowskiego na okładce, bo do takiego tytułu pasowałby jak ulał.

` Dlatego też nietrafione są zarzuty, że Autorzy nie zaprezentowali biografii i rodzinnych powiązań ludzi kontestujących porządek III RP, a z partyjnymi korzeniami – jak Antoni Zambrowski czy sam współautor Jerzy Targalski. Oni bowiem nie uczestniczyli w budowie obecnego systemu PRL-bis i nie firmują go swoimi twarzami w przeciwieństwie do wspomnianego Żakowskiego, czy np. Tomasza Lisa. Zresztą, nie ma zakazu, by taką książkę prześwietlającą partyjne zaszłości Targalskiego czy, dajmy na to, Marcina Wolskiego napisać – i nie musi tego koniecznie robić ktoś ze stajni Lisa czy Michnika. Mogą to równie dobrze być Mazurek z Zarembą i Michałem Karnowskim na dokładkę.

II. Geneza przemysłu pogardy

Jeśli natomiast ktoś nie poprzestałby na oburzonym zachłyśnięciu się tytułem i przypasowywaniem do niego kolejnych nazwisk, tylko zadał sobie trud dotarcia choćby do spisu treści zamieszczonego na początku książki, to może doznałby iluminacji odnośnie istoty zawartego w niej przekazu. Kolejne rozdziały traktują bowiem o: pochodzeniu luminarzy III RP („Aleja Przyjaciół”); drodze Michnika i jego środowiska do roli ober-autorytetów i treserów ludności autochtonicznej („Nadzorca społeczeństwa”); demaskacji mitu „Polityki” jako „wewnątrzpartyjnej opozycji” w PRL i przyczynach jej bałwochwalczego stosunku do „republiki Okrągłego Stołu” („Marsz intelektualistów ku III RP”); genezie postmagdalenkowego medialnego rozdania na gruzach RSW Prasa-Książka-Ruch („Dzielenie prasowego tortu”); początkach prywatnego rynku telewizyjnego („Wojna służb. Koncesja dla Polsatu”); rzeczywistej roli radiowej Trójki – kuźni odpowiednich „młodych kadr” dla mediów III RP („Trójka – wentyl bezpieczeństwa”); historii i teraźniejszości komuszej skamieliny – TVP („Propaganda w natarciu – TVP”); wreszcie, naczelnej szczekaczce obecnego systemu w segmencie mediów elektronicznych – TVN („Telewizja służbowa”).

Powtórzę – nawet rzut oka na spis treści pokazuje, że mamy do czynienia z próbą kompleksowego opisu świata głównonurtowych mediów, których podstawowym wyróżnikiem jest bezwzględna lojalność wobec postpeerelowskiej rzeczywistości i urabianie w tymże duchu społeczeństwa. Media te są integralną częścią wygenerowanych i petryfikowanych przez tę rzeczywistość układów, stanowiąc propagandowe ramię Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP. „Resortowe dzieci” prześwietlając biografie, tudzież powiązania rodzinno-towarzyskie co bardziej prominentnych postaci tego półświatka dają odpowiedź, dlaczego oficjalny przekaz medialny składa się z kłamstw, półprawd, przemilczeń i zbiorowych nagonek na każdego kto mógłby choćby potencjalnie im zagrozić. Przemysł pogardy nie wziął się znikąd – on funkcjonował w permanencji od początku III RP w odniesieniu do całych grup społecznych oraz ich reprezentantów i był w prostej linii kontynuacją roli mediów peerelowskich, tak w warstwie przekazu, jak i personalnej.

III. Czerwone dynastie

No i te personalia – jednak wróćmy do nich na chwilę. Jak nie TW to KO, jak nie SB to WSW, jak nie partyjny to z komuszej, bądź wręcz resortowej rodziny... I wszyscy oni w zwartej grupie przeszli suchą nogą do nowego systemu tworząc medialną elitę determinującą wiodący przekaz w sferze komunikacji publicznej. Po drodze odpadło zaledwie kilka najbardziej skompromitowanych jednostek - może paru mundurowych spikerów DTV, może kilku z przyczyn wieku... Reszta ma się dobrze, robi za „nowe pokolenie, nie skażone komunizmem” i hoduje następców. To pokazuje, jak naiwny był rozpowszechniony swego czasu pogląd, iż komuna sama odejdzie ze względów biologicznych, a nowe pokolenie nie skażone PRL-em urządzi lepszą Polskę. Tak się nie stanie, bo ten układ jest jak mafia – uzupełnia się przez kooptację (jak to ujął kiedyś Andrzej Gwiazda) i reprodukuje w ramach „czerwonych dynastii”.

A propos „Czerwonych dynastii” - warto przypomnieć tę prekursorską w stosunku do „Resortowych dzieci” pracę prof. Jerzego Roberta Nowaka. Był pierwszy i kto wie, czy nie stanowił dla autorów „Dzieci” inspiracji. Przewagą „Resortowych dzieci” jest jednak masowy zasięg – łączna sprzedaż pewnie z czasem przekroczy 100 tys egzemplarzy i ta moc rażenia

jest przyczyną furii demaskowanego w książce mainstreamu. Niepodważalną siłą książki jest również kondensacja faktów – wiele z opisywanych postaci i wydarzeń było już omawianych na różnych łamach, ale były to publikacje rozproszone, rozłożone w czasie, często w niszowych gazetach, co obniżało ich pole oddziaływania tak, że wiodące mediodajnie mogły je spokojnie ignorować. Z „Resortowymi dziećmi” tak już się nie da – nie sposób „zamilczeć ich na śmierć”. Tutaj otrzymujemy skondensowaną pigułę skutecznie wybudzającą z polityczno-medialnego Matrixu. Dopiero zebrane w jednym miejscu kompleksowe informacje o mediach i ludziach je tworzących pozwalają ogarnąć skalę postkomunistycznej degrengolady w jakiej od samego początku pogrążona jest współczesna Polska.

IV. Leksykon III RP – propaganda faktu

Część z „resortowych” bohaterów powróci z pewnością w kolejnych częściach cyklu (o polityce, służbach specjalnych, biznesie, świecie nauki), bowiem sieć układów organizujących wielowymiarowo życie III RP stanowi zespół naczyń połączonych. Stąd właśnie tytuł notki - „Leksykon III RP – tom pierwszy”, nadany bynajmniej nie na wyrost, bowiem książka Kani, Targalskiego i Marosza z powodzeniem może pełnić taką funkcję. Czytelnikom proponuję prosty zabieg – jeśli chcemy się dowiedzieć czegoś więcej o którejś z wiodących postaci zaludniających reżimowe mediodajnie, wystarczy otworzyć książkę na kończącym ją „Indeksie osób” i przejść do wskazanych stron. Otrzymamy dossier pokazujące kto zacz i skąd jego ród. W połączeniu zaś z kolejnymi tomami będziemy mieli wkrótce do dyspozycji swoistą encyklopedię neo-peerelu.

Na koniec jeszcze jedna sprawa. Czy „Resortowe dzieci” są książką z tezą? Inaczej mówiąc – czy mamy do czynienia z propagandą? Ależ tak, naturalnie i nie ma potrzeby udawać, że jest inaczej. Tezą książki jest założenie, że III RP jest tworem założonym i kontrolowanym w swych zasadniczych obszarach przez te same czerwono-esbeckie kliki, które trzęsły peerelem i na jej poparcie otrzymujemy ponad czterysta stron faktów. Propaganda bowiem, wbrew utartemu mniemaniu, nie musi oznaczać operowania kłamstwem. Równie dobrze - a nawet jest to pożądane, gdyż zwiększa siłę oddziaływania – może operować prawdą. Zwróćmy uwagę, że krytycy książki, nawet ci najbardziej jazgotliwi, nie podważyli żadnej z podanych w niej informacji, wekslując nagonkę na kwestie drugorzędne – czy iksińskiego można nazwać „resortowym dzieckiem”, czy igrekowskiego wrzucono do książki słusznie czy niesłusznie, albo czy wolno było wyciągnąć kwity na koleżankę pani redaktor Jankowskiej. Niegdyś, pisząc notkę na temat „Wojny o pieniądz” Song Hongbinga, ukułem w odniesieniu do niej termin „propaganda faktu” - i „Resortowe dzieci” są znakomitym przykładem takiej propagandowo-demaskatorskiej roboty na najwyższym poziomie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 11 stycznia 2014

Podeptane ego Emerytki

Skoro Pani Emerytka tak lubi dywagacje na temat „podeptanego ego”, to zabawmy się w tę konwencję.


I. Taka sytuacja...

Jestem trochę zły na siebie, że skrobię tę notkę, zamiast pisać obiecaną „Frondzie” recenzję „Resortowych dzieci”, ale co począć, skoro Elig – emerytka skutecznie podniosła mi ciśnienie. Oto raczyła bowiem popełnić i zmultiplikować w chyba wszystkich miejscach, gdzie publikuje (czyli praktycznie wszędzie, gdzie da się zalogować) tekst „Szczyt zacietrzewienia w wojnie między portalami”. Bezpośrednim powodem był fakt, że redakcja Blog-n-rolla nie wykazała się należytym entuzjazmem na widok kolejnej notki Elig, opublikowanej m.in. również na „Niepoprawnych”. Pani Emerytka postanowiła więc dać upust swemu rozżaleniu rozgłaszając ten skandaliczny wybryk redakcji Blog-n-rolla po wszystkich kątach prawicowego internetu. Swój tekst zwieńczyła zaś żenującą statystyką porównując „kliki” swych notek na Blog-n-rollu i Niepoprawnych – czyli portalu istniejącego kilka dni z portalem kilkuletnim o ugruntowanej renomie. Innymi słowy, pani, która jak się zdaje, uważa się za „dziennikarkę obywatelską” dopuściła się manipulacji rodem z „Wyborczej”.

Cóż tu można powiedzieć? Sam publikuję w kilku miejscach i sądzę, że ta dość rozpowszechniona w blogosferze praktyka nie jest niczym złym, bo pozwala dotrzeć do większej liczby czytelników. Problem pojawia się wtedy, gdy „klikalność” staje się celem samym w sobie, a zliczanie odsłon wywołuje parowanie pod beretem. Wtedy efektem może być taka sytuacja, jak ta z Elig. Gdyby np. redakcja któregoś z portali na których goszczę oznajmiła mi, że nie życzy sobie być kolejnym słupem ogłoszeniowym, tym bardziej, że moje notki ukazują się również w miejscu z którym dany portal jest skonfliktowany, to pożegnałbym się grzecznie i ze zrozumieniem – i sądzę, że podobnie zachowałby się każdy normalny, nie cierpiący na przerost ego człowiek. Na pewno zaś nie pisałbym ociekającego obłudą tekstu w którym osobista uraza prezentowana jest w sosie „obiektywnego” zatroskania konfliktem między blogowiskami.

 

II. Elig, czyli magiel

Tak przy okazji – Elig przedstawia redakcyjny konflikt w Niepoprawnych, którego efektem było odejście redakcji jako spór ambicjonalny. W komentarzu na „NP” pisze:

(...) Podejrzewam, że panowie podeptali sobie nawzajem ego, a potem ich osobiste urazy przeniosły się na resztę blogerów. Siedmiu redaktorów odeszło z hukiem z Niepoprawnych.pl zostawiając Gawriona samego z portalem na głowie i praktycznie bez serwera. Istnieje możliwość, iż liczyli na to, że Gawrion się wyłoży i Niepoprawni.pl znikną z sieci. Tak się jednak nie stało. Gawrion zorganizował serwer i przeniósł na niego portal. Koledzy siódemki redaktorów umilali mu pracę atakami DDos i nieustannym trollowaniem w stylu dyskusji linkowanej przeze mnie w odpowiedzi Honicowi /bardzo pouczająca/. Gdy stało się jasne, że Niepoprawni.pl przetrwają - zaczęto oskarżać Gawriona o kradzież portalu. (...)”

Otóż, gdyby „obywatelska dziennikarka” miała kaprys wykazać się obiektywizmem, wystosowałaby zapytania do redakcji Blog-n-rolla oraz obecnych Niepoprawnych – to dziennikarski elementarz. Jeśli odpowiedzi by nie otrzymała, to mogłaby snuć dywagacje, na zasadzie „wydaje mi się, że...”. Gdybyśmy jednak zechcieli odpowiedzieć, to Pani Emerytka dowiedziałaby się od nas, że obecny Blog-n-roll przygotowywany był od dawna i pierwotnie miał być zapowiadaną od dłuższego czasu nową odsłoną Niepoprawnych, jego start był planowany na termin późniejszy i stąd obecne niedoróbki z którymi muszą się chwilowo borykać użytkownicy – po prostu nie wszystko zdążyliśmy dopracować, a przyśpieszona ewakuacja była efektem zawłaszczenia domeny przez Gawriona, który wykorzystał fakt, że Niepoprawni zostali zarejestrowani na jego nazwisko. Mogłaby się również dowiedzieć, że Gawrion, gdy wrócił do redakcji dawnych Niepoprawnych po półrocznej nieobecności nie był w stanie zaakceptować faktu, że w międzyczasie zaszły zmiany i nie jest już traktowany jako Alfa i Omega, zaś większość pierwotnych założycieli portalu postanowiło zmodyfikować pierwotną „gentelmen's agreement” na którą obecnie lubi powoływać się Gawrion i obecny szef Niepoprawnych nie potrafił tego zaakceptować. Owa „umowa” nie została bowiem zawarta na zasadzie „Gawrion kontra reszta świata (czyli pozostali członkowie Grupy Inicjatywnej), tylko na równorzędnych warunkach „wszyscy ze wszystkimi” i jeśli większość chce ją zmienić, to reszta może się tylko podporządkować albo odejść. Tymczasem Gawrion wybrał wyjście trzecie – ordynarnie zajumał domenę, której był depozytariuszem po tym, jak reszta Redakcji zażądała od niego wydania „kluczy” do portalu. Portalu, którego serwer, nawiasem mówiąc, opłacany był przez jednego z członków.

Tego by się mniej więcej Elig dowiedziała od nas, a od Gawriona zapewne otrzymałaby wersję skrajnie odmienną – mogłaby je porównać i wyciągnąć wnioski. Zamiast tego woli jednak prezentować swoje domysły na poziomie magla i pleść bzdury o „zostawieniu portalu na głowie”, czy „atakach DDos”.

 

III. Ego...

Skoro jednak Pani Emerytka tak lubi dywagacje na temat „podeptanego ego”, to zabawmy się w tę konwencję. Oto fragment, który rzuca ciekawe światło na osobowość autorki (całość tekstu TUTAJ, wytłuszczenia moje):

„(...) W przedsionku okazało się jednak, że wpuszczają tylko tych, którzy zarejestrowali się wcześniej w Internecie. Ja tego nie zrobiłam i zrozumiałam, że tylko bezczelność może mnie uratować.

Siadłam więc na pobliskiej kanapce i postanowiłam poczekać na właściwy moment. Podeszła do mnie pani w typie "blond Wenus", na oko trzy razy młodsza ode mnie i chciała mnie wyrzucić na ulicę. Oświadczyłam twardo, że nigdzie się nie ruszę i może mnie ona co najwyżej wynieść. Ważę ponad 90 kilo, więc pani odeszła zmieszana a ja szybko zbiegłam schodkami na dół i znalazłam się w "strefie zakazanej".

Tam okazało się, że są tylko trzy rzędy krzesełek i trochę więcej z boku. Dostępu do bocznych bronił jednak jakiś facet, twierdząc, że wstęp tam jest tylko za zaproszeniami. Usiadłam więc na jednym z krzesełek z napisem "rezerwacja". Oczywiście natychmiast spróbował mnie ktoś stamtąd wygonić, ale zastosowałam drugi raz tę samą taktykę i wywalczyłam miejsce siedzące. Znalazłam się w dobrym towarzystwie, bo niedaleko mnie siedziała red. Teresa Bochwic, a zaraz za mną sam Antoni Macierewicz. (...)”

Urocze, prawda? Nie ma to jak wepchnąć się na imprezę bez zaproszenia i jeszcze zająć krzesło zarezerwowane dla kogoś innego. Jak się zdaje, Pani Emerytka w podobny sposób postanowiła potraktować redakcję i czytelników Blog-n-rolla i podniosła krzyk, gdy jej owego „zaproszenia” i „krzesełka” jednak odmówiono. Tak, zaiste wielka to strata, że akurat u nas nie ukażą się wiekopomne relacje słynnej blogerki Elig – bo do tego w gruncie rzeczy sprowadza się jej publicystyka - „gdzie byłam, co robiłam”. Ale na pocieszenie zawsze zostaje wszędobylskiej Emerytce świadomość, że słupów ogłoszeniowych w internecie jest dostatek.

 

Gadający Grzyb

 

P.S. Tekst ten ukaże się wyłącznie na Blog-n-rollu i w moim prywatnym „archiwum” na blogspocie. Nie będę powielał go we wszystkich miejscach gdzie publikuję, bo w przeciwieństwie do niektórych wiem co to umiar :)

środa, 8 stycznia 2014

Socjolog na „Dzikich Polach” blogosfery

Blogosfera polityczna w Polsce” jest przedsięwzięciem pionierskim, nie mającym do tej pory precedensu w literaturze naukowej.


I. Pionierskie przedsięwzięcie Budynia78

Do lektury pracy doktorskiej Krzysztofa Karnkowskiego znanego w blogosferze jako Budyń78 przystępowałem z „taką pewną nieśmiałością”, licząc się z koniecznością żmudnego przedzierania przez setki stron wypełnionych hermetycznym, naukowym żargonem. I tu, zaraz po otwarciu PDF-a ściągniętego ze strony Repozytorium UW, spotkało mnie miłe zaskoczenie – praca bowiem napisana jest w wyjątkowo przystępny sposób – na tyle, że sięgnąć po nią może każdy, nawet bez uniwersyteckiego przygotowania. Dzieło ówczesnego magistra, a obecnie już doktora Karnkowskiego (gratulacje ;) ) czyta się niczym barwny, napisany żywym językiem esej prowadzący Czytelnika przez „Dzikie Pola” polskiej blogosfery politycznej – i jest to atut, który miejmy nadzieję sprawi, że praca ta ukaże się również w formie książkowej.

Przede wszystkim jednak „Blogosfera polityczna w Polsce” jest przedsięwzięciem pionierskim, nie mającym do tej pory precedensu w literaturze naukowej. Dla porządku przypomnijmy podstawowe dane. Autor jest socjologiem, swą rozprawę zaś napisał pod kierunkiem prof. Krzysztofa Kicińskiego (wcześniej – pod kierunkiem śp. prof. Aldony Jawłowskiej, której pamięci dedykowana jest praca). Praca powstawała głównie w latach 2007-2011, światło dzienne zaś ujrzała ostatecznie w roku 2012 i obejmuje w swym zasadniczym zrębie lata 2003-2011, czyli okres narodzin i rozkwitu polskiej blogosfery politycznej.

Zawartość doktoratu to wszechstronne ujęcie zagadnień związanych z blogosferą polityczną, pogrupowanych w przejrzysty układ kolejnych rozdziałów. Mamy więc rys historyczny, począwszy od zapomnianych już dziś list dyskusyjnych, forów i pierwszych blogowisk aż po czasy współczesne; relacje blogosfery z mediami tradycyjnymi; blogosferę jako część nowych mediów; reakcję blogosfery na Tragedię Smoleńską; wychodzenie blogerów w „real” w ramach różnych akcji; opis blogosfery lewicowej; dylematy etyczne i problemy z którymi blogosfera się boryka; rzut oka na polityczną blogosferę w USA i Rosji; wreszcie – omówienie wyników ankiety przeprowadzonej przez Budynia wśród użytkowników blogosfery, a w której zapewne wielu Czytelników wzięło udział.

Uff... Już pierwszy rzut oka pokazuje nam, że mamy do czynienia z kompendium wiedzy, po które powinien sięgnąć każdy – zarówno doświadczony bloger, jak i ktoś, kto swą przygodę z blogowaniem dopiero zaczyna. Przyznam, że choć funkcjonuję w necie już od ponad pięciu lat (od jesieni 2008) o wielu sprawach, szczególnie związanych z historią blogowisk, nie miałem pojęcia. Zaletą pracy Budynia jest również – siłą rzeczy, bo to dzieło naukowe - obiektywizm, który pozwala uniknąć tendencyjności w analizie badanego zjawiska społecznego, co sprawia, że pracę powinni bez bólu przyswoić Czytelnicy z różnych stron polityczno-ideowej barykady, choć sam Autor jako bloger nie jest przecież osobą politycznie i środowiskowo zdystansowaną.

 

II. Refleksje na marginesie

Co jako pierwsze narzuca się podczas lektury? Choćby to, że blogosfera jest przede wszystkim zjawiskiem społecznym. Jej dynamiczny rozwój związany z pojawieniem się nowych technologii jest bowiem efektem tłumienia dyskursu publicznego przez medialny mainstream III RP. Pochodną tego „knebla” jest również widoczna na pierwszy rzut oka dominacja różnych nurtów prawicy w blogosferze i rachityczna na jej tle blogosfera lewicowa. Skoro prawicowa część opinii publicznej została „systemowo” zepchnięta na margines politycznej i światopoglądowej debaty w mediach tradycyjnych, czego dojmującym przejawem przez lata była słabość prawicowych inicjatyw medialnych ze szczególnym uwzględnieniem mediów elektronicznych (tu po dziś dzień, w przeciwieństwie do prasy, sytuacja jest niewesoła), to tym mocniej prawa strona wkroczyła w nowe medium, jakim jest internet, nie poddający się tak łatwo tradycyjnym formom kontroli. Swojego czasu próbowałem to opisać w tekście „Drugi Obieg 2.0” i innych notkach, ale oczywiście doktorat Budynia czyni to w sposób dalece bardziej pełny i nade wszystko kompetentny. Lewica, czy też po prostu, ta część społeczeństwa, która w zasadniczej części akceptuje porządek III RP miała o wiele mniejsze „ciśnienie” na zagospodarowywanie niezależnego przekazu w internecie, jako że ma wystarczająco wielu swych rzeczników w mediach oficjalnych.

Owo „odreagowanie” skutkuje również „wspólnototwórczym” charakterem polskiej blogosfery politycznej. Coś, co rozpoczęło się – i nadal w znacznej części pozostaje – jako głos sprzeciwu, kontestacji, czy wreszcie niezależnej kontroli polityczno-medialnego mainstreamu III RP z jego sztucznymi hierarchiami, narzucanymi odgórnie tematami i sposobami interpretacji rzeczywistości, dość szybko przekształciło się w nieco może amorficzny, lecz znaczący ciężarem swej „masy” ruch obywatelski z rozmaitymi oddolnymi inicjatywami i budujący nowe, poziome relacje między uczestnikami. Można żartem powiedzieć, że w jakiejś mierze spełniła się tu leninowska maksyma, że „ilość to też jakość”. Jak niegdyś napisałem: Drugi Obieg 2.0 - te wszystkie pozornie słabe i rozproszone inicjatywy - są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa.”

Tu uwaga - trochę w swych dywagacjach wykraczam poza to, co opisał w swej rozprawie Budyń78, ale uważny Czytelnik bez trudu wychwyci w jego doktoracie analogiczne akcenty. Tu warto wspomnieć przywołane przez Budynia78 pojęcie „spirali milczenia” Elisabeth Noelle-Neumann. Oznacza ono w skrócie, że jednostki w obawie przed społecznym ostracyzmem gotowe są nie wyrażać publicznie swych prawdziwych poglądów, co skutkuje powstaniem wrażenia, jakoby dominujący pogląd był jedynie „uprawniony”, zaś odmienne zdanie prezentowane jest jedynie przez nieliczący się margines. Blogosfera walnie przyczyniła się i wciąż przyczynia do przełamywania owej „spirali milczenia” w Polsce. W tym kontekście można odnaleźć w blogosferze potencjalnie znakomite narzędzie „polityzacji mas”, jak ujmowali to w czasach zaborów endecy.

Ciekawie z tej „oddolnej” perspektywy wyglądają relacje między blogosferą, a mediami głównonurtowymi, które miotają się między ignorowaniem lub lekceważeniem różnych „psychiatryków 24” (jak określił Salon24 Wojciech Orliński), a budowaniem w manipulancki sposób poczucia zagrożenia „internetową agresją” - najczęściej za pomocą topornego zabiegu wrzucania do jednego worka blogerów i pospolitych trolli rodem z przysłowiowego Onetu. Natomiast blogerskie próby zawodowych dziennikarzy na ogół wyglądają dość żałośnie, choćby z tego względu, że zawodowcy jakoś dziwnie słabo czują interaktywną specyfikę blogosfery i dość trudno jest im zejść z medialnej „kazalnicy” do komentujących „pod kreską” internautów. Wyraźnie nie mają na nas pomysłu – i dobrze.

 

III. Blogosfera zatrzymana w czasie

Kolejną cechą charakterystyczną blogosfery jest jej ogromna dynamika – sytuacja potrafi zmieniać się z roku na rok, co przyznaje również sam Budyń, stwierdzając w początkowych fragmentach swej pracy, że gdy w 2007 roku tworzył listę zjawisk, których opisanie miało stanowić wiodącą oś doktoratu, to już po dwóch latach musiał zrewidować swe założenia, gdyż część tychże zjawisk stała się marginalna, część zaś przekształciła się, nabierając nowego znaczenia. I tu jest chyba jedyna wada pracy Budynia78 – opisuje ona bowiem blogosferę taką, jaka ona była mniej więcej do roku 2011 i Czytelnik z pewnością dostrzeże zmiany które nastąpiły po oddaniu pracy. Mamy więc do czynienia z obrazem blogosfery zatrzymanej w czasie i z upływem lat praca ta będzie miała w coraz większym stopniu wymiar historyczny. Ta słabość jest jednak nie do uniknięcia zważywszy na wspomnianą dynamikę badanej tematyki.

Zresztą, owa „słabość” może się przekształcić w walor pracy, jako jednego z głównych źródeł dla przyszłych historyków, którym przyjdzie kiedyś zmierzyć się z tym specyficznym wycinkiem polskiej społecznej rzeczywistości początku XXI stulecia. Badając żywy i wciąż ewoluujący organizm doktor Krzysztof Karnkowski staje się bowiem swoistym „kronikarzem” polskiej blogosfery, która mimo prób „usystematyzowania” i „instytucjonalizacji” wciąż w znacznej mierze pozostaje „Dzikimi Polami internetu”, jak niegdyś ujął to bodajże Jacek Jarecki. Sądzę przy tym, że Autor nie poprzestanie jedynie na swym doktoracie, jako że sam stwierdza, iż „Blogosfera, jak zresztą praktycznie cały internet, jest wdzięcznym obiektem badań (...)”. Pozostaje nam więc czekać na kolejne prace, postulowaną na wstępie książkową (może zaktualizowaną?) wersję doktoratu – i tak aż do szczęśliwej habilitacji...

 

Gadający Grzyb

 

Praca doktorska Budynia78 w PDF:

http://depotuw.ceon.pl/bitstream/handle/item/242/Blogosfera%20polityczna%20w%20Polsce.pdf?sequence=1

 

Audiobook (aktualizowany) na podstawie pracy „Blogosfera polityczna w Polsce”: http://blogosfera-polityczna.4shared.com/

 

Notek w wersji audio oraz audiobooka na podstawie doktoratu Budynia78 posłuchać można na:

http://niepoprawneradio.pl/

 

niedziela, 5 stycznia 2014

Kiepska książka o ważnych sprawach

Strona po stronie pan John Perkins w swym „Hitmanie” zadręcza czytelnika wynurzeniami na emocjonalnym poziomie egzaltowanego nastolatka.

I. Rozczarowanie

Jakiś czas temu, zainspirowany lekturą „Wojny o pieniądz” Song Hongbinga, postanowiłem poszukać innych pozycji o zbliżonej tematyce i tak wpadła mi w ręce książka Johna Perkinsa „Hitman. Wyznania ekonomisty od brudnej roboty”. Podbechtany pozytywnymi odgłosami na jej temat, które można znaleźć w internecie, zasiadłem do czytania – i z każdą kolejną stroną „chłódło” mi coraz bardziej, do tego stopnia, że pod koniec wręcz zmuszałem się do dalszej lektury. Rzecz ta bowiem mogłaby służyć za modelowy przykład tego jak można spaprać znakomity temat, jeśli do jego opisania przystąpi niewłaściwa osoba. Efektem jest tytuł tej notki – mamy bowiem do czynienia ze strasznie kiepską książką o bardzo ważnych sprawach.

II. Anatomia zniewolenia

Cóż Perkins próbuje w „Hitmanie” opisać? Ano, generalnie rzecz ujmując, mega-przekręt i podszyte korupcją zdzierstwo jakim jest „pomoc” finansowa udzielana tzw. krajom rozwijającym się przez Bank Światowy i inne instytucje, jak amerykańska Agencja Rozwoju Międzynarodowego. Mechanizm jest następujący: najpierw do takiego kraju wysyła się EBR-owców, czyli tytułowych „ekonomistów od brudnej roboty”, zwanych też „hitmanami”. Udają oni „niezależnych” i „apolitycznych” ekspertów, zaś ich zadaniem jest stworzenie przy pomocy różnych statystycznych sztuczek odpowiednich prognoz ekonomicznych – grubo przeszacowujących potrzeby inwestycyjne państwa i mający nastąpić wskutek tychże inwestycji boom gospodarczy. To przeszacowanie jest elementem niezbędnym, bowiem im wyższe zapotrzebowanie na inwestycje będzie wynikało z księżycowych (choć warsztatowo jak najbardziej poprawnych) wyliczeń, tym większą pożyczkę otrzyma dane państwo.

Tyle, że – i to jest dopiero numer – te pieniądze do nominalnego „beneficjenta” w ogóle nie trafiają! Płyną one w zasadzie bezpośrednio do zagranicznych, głównie amerykańskich, konsorcjów, które te postulowane inwestycje realizują. Powstają w ten sposób elektrownie i sieci elektroenergetyczne, wodociągi i inna infrastruktura, firmy budowlane odchodzą z zarobioną kasą, zaś państwo zostaje z gigantycznym długiem i odsetkami oraz kosztami utrzymania tego, co wybudowano.

Długi natomiast trzeba spłacać – i w tym momencie państwo-ofiara „pomocy międzynarodowej” jest już w zasadzie ugotowane. Powstaje bowiem dług takich rozmiarów, że zwyczajnie jest niemożliwy do spłacenia. Według prognoz nasłanych EBR-owców kraj miał spłacać pożyczkę bezboleśnie, korzystając ze zwiększonych dochodów, których miała dostarczyć rozpędzona inwestycjami gospodarka. Tymczasem okazuje się, że gospodarka buksuje w miejscu, a rząd zostaje przymuszony przez Bank Światowy do wdrożenia drakońskiego „planu naprawczego” oznaczającego wycofanie się państwa z kolejnych obszarów służby publicznej – edukacji, opieki zdrowotnej itp. Trzeba bowiem ciąć wydatki, by spłacać pożyczkę. Do tego dochodzi masowa prywatyzacja wszystkiego co stanowi jakąkolwiek wartość z zasobami naturalnymi na czele. Dobra te przejmują zagraniczni inwestorzy – zazwyczaj grubo poniżej ich wartości - którzy to inwestorzy obdarowywani są oczywiście ulgami podatkowymi, no bo przecież trzeba stymulować gospodarkę, by spłacić zadłużenie i wyjść na prostą...

Państwo oczywiście „na prostą” nie wychodzi, poziom życia ludności drastycznie się obniża, nominalnie suwerenne kraje zostają ubezwłasnowolnione nie tylko gospodarczo, ale również i politycznie. Cały majątek generujący jakiekolwiek godne uwagi zyski znajduje się w obcych rękach, prócz tego dodatkowo kraj musi zgodzić się na kuratelę polityczną Stanów Zjednoczonych – na czele stoi „nasz sukinsyn” (jak Amerykanie nazywają sprzyjających im dyktatorów), US Army zakłada swoją bazę o eksterytorialnym statusie, a amerykańskie korporacje prowadzą eksploatację gospodarczą. W ten sposób buduje się globalne imperium.

A wszystko zaczyna się, jak wspomnieliśmy, od wizyty „ekonomistów od brudnej roboty”, którzy swymi „naukowymi” prognozami (popartymi odpowiednimi łapówkami dla miejscowych polityków i decydentów) mają skłonić lokalne rządy do zaakceptowania ich planu inwestycyjnego i zaciągnięcia pożyczki. Jeśli natomiast „hitmani” zawiodą i lokalni przywódcy okażą się oporni, to do gry wkraczają „szakale” - czyli zabójcy eliminujący niewygodnych polityków.

III. Emocjonalny szantaż „hitmana”

Autor był właśnie takim „hitmanem” - zwerbowanym przez służby, skierowanym na odpowiednie studia i zatrudnionym w nominalnie całkowicie prywatnej firmie, nie mającej formalnie nic wspólnego z rządem Stanów Zjednoczonych. Fucha świetnie płatna, wesołe życie, pozycja eksperta, wykłady, spotkania na najwyższych szczeblach. Po czym następuje nawrócenie i decyzja o napisaniu demaskatorskiej książki. Cóż więc jest w niej takiego irytującego, że ledwie zmusiłem się, by doczytać ją do końca?

Ano to, że opisany przed chwilą mechanizm ubezwłasnowolnienia przez kredyt, to właściwie wszystko co da się z tej książki wycisnąć. Całość bowiem tonie w egocentrycznych opisach duchowych rozterek autora, który – jeśli mu wierzyć – niemal od samego początku brzydził się okropnie swą działalnością, zaś fakt, że przez dziesięciolecia tkwił w branży kładzie na karb swych chuci, rozlicznych niedomagań natury charakterologicznej, chciwości i tak dalej. Strona po stronie pan John Perkins zadręcza czytelnika wynurzeniami na emocjonalnym poziomie egzaltowanego nastolatka. Ta ckliwa tandeta osiąga takie stężenie, że w pewnym momencie staje się zwyczajnie nie do zniesienia.

Jestem wyczulony na tego typu emocjonalne szantaże i w trakcie lektury zastanawiałem się, gdzie już spotkałem się z podobnym zabiegiem narracyjnym, który nazywam „udawaną szczerością”. Ów zabieg sprowadza się do tego, że pod pozorami rzeczonej „szczerości” intencja autora jest wręcz przeciwna i ma zaciemnić to, na czego ukryciu mu zależy. W końcu przypomniałem sobie – dawno temu w księgarni przy obozie w Auschwitz kupiłem książkę „Oświęcim w oczach SS”. Jedną z jej części stanowi pamiętnik szeregowego SS-mana, spisany w więzieniu, kiedy czekał na proces. W tymże pamiętniku również na szeregu stron znajdujemy pełne empatii opisy niewysłowionych cierpień więźniów poddawanych przeróżnym okrucieństwom, którym to więźniom ówże SS-man oczywiście wielce współczuje. Jedyna różnica polega na tym, że SS-man unikał opisywania tego co sam robił, a John Perkins bierze czytelnika „na szczerość” obnażając tak zwane najskrytsze zakamarki duszy.

IV. USA jako „czarny lud”

Ten wystudiowany ekshibicjonizm ma za zadanie w moim odczuciu napchać te dwieście kilkadziesiąt stron książki literacką watą i sprawić, że czytelnik będzie miał wrażenie obcowania z tajemną wiedzą, podczas gdy autor tak naprawdę... niewiele nam mówi. Klasyczne odwrócenie uwagi. Nie dowiadujemy się tak naprawdę niczego istotnego o negocjacjach z przywódcami Indonezji, Arabii Saudyjskiej, czy Iranu. John Perkins nie podaje żadnych szczegółowych danych – jakie konkretnie perspektywy rysowano np. przed Indonezją w związku z inwestycjami w energetykę, jak to wyglądało po realizacji – czy zanotowano wzrost gospodarczy czy recesję, jaki był poziom bezrobocia, dochodu narodowego per capita, jaka była kondycja finansów publicznych? Zamiast tego w kolejnych częściach otrzymujemy często prasówkę – czyli to, co i tak po jakimś czasie (a przed ukazaniem się książki) wiadomo było z mediów, a wszystko oblane mętnym sosem narcystycznych wynurzeń autora. Na koniec zaś otrzymujemy garść dobrych rad na poziomie „zaangażuj się i zrób coś dobrego, to koniec końców wszystkim będzie lepiej”.

Albo więc John Perkins nie był tak wysoko postawiony jak usiłuje nam wmówić, albo tak naprawdę wciąż pozostaje w systemie, tylko został wykolegowany i odsunięty na boczny tor, ale wciąż na coś liczy. Możliwe też, że został przewerbowany i książka miała za zadanie zrobić czarny pijar Stanom Zjednoczonym. Niezależnie bowiem od całego bandyckiego procederu, który został w niej opisany, autor w zadziwiający sposób abstrahuje od geopolitycznego kontekstu rozgrywki w której brał udział, a której większa część przypadła na czasy Zimnej Wojny. Rozczulanie się nad Allende, lewacką partyzantką w Ameryce Południowej, która musiała handlować narkotykami, by mieć na kałachy i walczyć z jankeskim imperializmem, biadolenie nad okrucieństwami wojny w Wietnamie przy przemilczeniu „bambusowego gułagu”, który urządzili tam komuniści i tragedii tysięcy „boat people”... Dziwnie jednostronnie zaprogramowana została ta ślepota.

A tak od strony fachowej – wymieniony na wstępie Song Hongbing, który też przecież nie stroni od propagandy, potrafi w przekonujący sposób z podaniem konkretnych danych uzasadnić tezę, że to USA są uzależnione od międzynarodowej banksterki, której narzędziem pozostaje MFW, czy Bank Światowy, Perkins zaś podaje kierunek przeciwny – to międzynarodowe instytucje finansowe mają być narzędziem budowy przez USA „globalnego imperium” eksploatującego swe peryferia, tylko z faktograficznym uzasadnieniem idzie mu cokolwiek gorzej...

Kończąc, powiem, że chętnie przeczytałbym jakąś książkę traktującą o poruszonych w „Hitmanie” kwestiach – tylko operującą danymi na większym poziomie szczegółowości i pozbawioną reszty opisanych tutaj wad. Bo są to naprawdę ważne sprawy – również z naszej, polskiej, współczesnej perspektywy – kraju staczającego się w otchłań neokolonializmu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/kawal-rzetelnej-chinskiej-propagandy