czwartek, 13 lutego 2020

Sanacja 2019

Podsumujmy to sobie. Regionalna mocarstwowość od morza do morza. Wiara w „strategiczne sojusze” i „gwarancje”, w które inwestujemy cały nasz byt państwowy nawet nie próbując jakiejkolwiek dywersyfikacji ryzyka. Boże, jak to wszystko się powtarza. Całe szczęście, że nikt nie wymaga od nas „kapitału krwi”. Na razie.

I. Legenda sanacji

Grzegorz Braun w sejmowym wystąpieniu określił PiS mianem „żoliborskiej grupy rekonstrukcyjnej sanacji”, powtarzając tym samym swój znany bon mot. Reakcja członków partii rządzącej była nader znamienna – potraktowali bowiem słowa posła Konfederacji jako komplement. I to jest wielce charakterystyczna różnica spojrzeń – nie tylko na naszą historię, ale przede wszystkim na teraźniejszość i sposób myślenia o państwie. Dlaczego coś, co dla jednych jest surową krytyką, dla innych brzmi niczym hymn pochwalny? Otóż Braun, mówiąc o sanacji, miał na myśli tę przedwojenną formację taką, jaka ona w istocie była, szczególnie pod koniec życia Piłsudskiego i po jego śmierci. A była to w swej masie banda tępych dzierżymordów, upojonych władzą. mocarstwową pychą i z każdym rokiem osuwających kraj coraz głębiej w model groteskowej dyktatury rodem z wojskowych reżimów znanych z krajów latynoamerykańskich. Owszem, znalazło się w tej formacji kilka wybitnych i prawych jednostek, pokroju Walerego Sławka (który jednak w końcu popełnił samobójstwo – akurat dziwnym trafem tuż po przyjęciu przez Becka brytyjskich gwarancji, które ostatecznie wciągnęły nas do wojny) czy gen. Kazimierza Sosnkowskiego (cierpiącego wszakże na chroniczny deficyt decyzyjności) – ale tych kilka jasnych postaci nie zmienia ogólnego obrazu ówczesnego obozu władzy, celnie sportretowanego przez Dołęgę-Mostowicza w „Karierze Nikodema Dyzmy”. Była to formacja rządząca się we własnych szeregach logiką sitwy („nasz - nie nasz”), a do tego skrajnie niekompetentna, co błyskawicznie znajdowało przełożenie na sposób zawiadywania państwem, sprawiając iż ówczesna Polska była tworem do cna zbiurokratyzowanym, etatystycznym i niewydolnym, bodaj czy nie najbardziej w ówczesnej Europie – przynajmniej wśród państw dużych, aspirujących do odgrywania jakiejś politycznej roli na kontynencie. Powyższemu towarzyszyło postępujące odrealnienie i zaczadzenie własną propagandą, powodujące, iż ówczesne elity nie były w stanie prawidłowo oszacować własnych sił i możliwości – a także, co równie tragiczne, sił i możliwości (oraz prawdziwych intencji) naszych wrogów i sojuszników. Skończyło się to hekatombą września 1939 i zagładą państwa. Co gorsza, ów patologiczny model przejęli również oponenci, co z pełną mocą uwidoczniło się w praktyce funkcjonowania emigracyjnych rządów kliki Sikorskiego (słynne: „Iziu, Iziu, nareszcie u władzy! Ależ my tym skurwysynom teraz pokażemy!”).

Z kolei PiS, słysząc hasło „sanacja” ma przed oczami wyidealizowaną legendę II RP – kraju „wstającego z kolan”, rządzonego przez patriotów, budującego Gdynię i COP, ze stabilną walutą, zdolnego do wychowania wspaniałego pokolenia młodzieży i stworzenia przepojonej bojowym duchem armii. I w zasadzie to wszystko również jest prawdą – z zastrzeżeniem, że finalnie nic to nam nie dało. Patriotyczna młodzież, ukształtowana w kulcie romantycznych porywów, została rzucona na stos na którym spłonęła, bojowa armia złożywszy daninę krwi na bitewnych polach została bez ceregieli kopnięta przez naszych aliantów w cztery litery, a wykrwawiony do granic biologicznej zagłady Kraj oddany pod kuratelę Stalinowi. I to również jest dziedzictwo II RP i sanacji – kompletnie apolityczne myślenie, że jeśli zaświadczymy czynami, iż zasługujemy na niepodległość, to świat w imię głoszonych przez siebie zasad nam tę niepodległość zwróci. Musimy jedynie udowodnić swą lojalność, by Zachód wiedział, że można na nas liczyć i z tym „kapitałem krwi” dowodzącym sojuszniczej wiarygodności przystąpimy do formułowania i negocjowania naszych moralnie słusznych postulatów i oczekiwań. Stąd seria nieprzytomnych posunięć, począwszy od marszałka Rydza-Śmigłego i jego „z Sowietami nie walczyć” (bo tego oczekiwały od nas Francja i Anglia liczące na wciągnięcie Stalina do wojny po swojej stronie, co w końcu się udało) – w efekcie, mimo ewidentnej agresji formalnie nie byliśmy z ZSRR w stanie wojny, uwiarygadniając tym samym sowiecką narrację o „wkroczeniu” i ułatwiając aliantom późniejsze konszachty ze Stalinem. Podobnie z akcją „Burza”, której jedynym skutkiem było ułatwienie marszu Armii Czerwonej na zachód i przyśpieszenie zajęcia przez nią Polski. O Powstaniu Warszawskim i zagładzie stolicy aż żal pisać, lecz trzeba odnotować inny, zbrodniczy rozkaz nakazujący jednostkom Armii Krajowej ujawnianie się przed Sowietami „w roli gospodarzy” (na szczęście, nie wszyscy dowódcy się podporządkowali temu szaleństwu), co skończyło się błyskawiczną likwidacją polskich oddziałów, rozstrzeliwaniami i wywózkami na Sybir. Owo „ujawnianie” miało być w zamyśle „politycznym gestem”, mającym dowieść na arenie międzynarodowej naszych „praw” do niepodległej Polski. I nikomu nie przyszło do głowy, że Zachód już dawno położył na nas krzyżyk, w związku z czym należy myśleć o minimalizacji strat, zamiast je eskalować w imię jakichś, niechby i szczytnych, ideałów i urojeń. Bodaj jedyną siłą, która wykazała się trzeźwą oceną sytuacji były Narodowe Siły Zbrojne, czego symbolem stała się Brygada Świętokrzyska. Uznawszy, iż wojna jest rozstrzygnięta, a jedynym skutkiem walki z Niemcami będzie przyśpieszenie sowietyzacji kraju, dogadała się z władzami okupacyjnymi i przeszła przez front, łącząc się z wojskami amerykańskimi – za co zresztą po dziś dzień szczerze jej nienawidzą ideowi pogrobowcy stalinowskich oprawców, nie mogący ścierpieć myśli, że tylu „faszystów” wymknęło im się z rąk.

Reasumując tę część rozważań – o ile legenda II RP była pożyteczna w czasach komuny, krzepiąc dusze i stanowiąc patriotyczny punkt odniesienia, o tyle obecnie ślepe mitologizowanie dwudziestolecia międzywojennego, ze szczególnym uwzględnieniem okresu po 1935 r., kiedy to sanacyjny reżim pogrążał się w politycznej demencji i „kulcie jednostki” (bo warto zwrócić uwagę, iż kult Józefa Piłsudskiego dla sanatorów był w znacznej mierze instrumentem mającym uwiarygodnić kult jego następcy – Rydza-Śmigłego) może przynieść opłakane konsekwencje. A coś takiego właśnie przerabiamy.


II. „Optymizm nie zastąpi nam Polski”

W poprzednim numerze „Polski Niepodległej” pisałem o Władysławie Studnickim – niewysłuchanym przez współczesnych mistrzu geopolitycznej analizy, któremu sekundowała jedynie garstka podobnych mu, acz zepchniętych na margines realistów, z najwybitniejszym uczniem, Stanisławem Catem-Mackiewiczem na czele. W wydanej niedawno po raz drugi pracy „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej” Studnicki przewidział, iż dla Wielkiej Brytanii jedynym pożądanym sojusznikiem jest Rosja – nawet ta komunistyczna. Z tej perspektywy patrząc, jesteśmy jedynie narzędziem, poręcznym mięsem armatnim, które należy wciągnąć do wojny, by to przeciw nam obróciło się uderzenie III Rzeszy. ZSRR w takiej sytuacji rzecz jasna nie pozostanie bierny i zajmie nasze ziemie wschodnie, zyskując tym samym wspólną granicę z Niemcami, co z kolei sprawi, iż wojna niemiecko-sowiecka stanie się nieunikniona - a wtedy droga do antyniemieckiego sojuszu brytyjsko-rosyjskiego stanie otworem. Ceną za sojusz będzie Polska i przyzwolenie na jej sowietyzację – i tę cenę Londyn ochoczo zapłaci. Słowem, przyjęcie gwarancji brytyjskich skazuje nas na zagładę, bo wskutek różnicy potencjałów militarnych i gospodarczych wojna z Niemcami musi się skończyć naszą klęską.

Reakcją sanatorów na diagnozy i apele Studnickiego było żądanie premiera Felicjana Sławoja-Składkowskiego, by niewczesnego proroka zamknąć w Berezie Kartuskiej (na szczęście do tego nie doszło – w odruchu przyzwoitości zaprotestował Rydz-Śmigły, dzięki czemu Studnicki nie trafił pod sadystyczne skrzydła Kostka-Biernackiego, której to opieki niemłody już myśliciel – rówieśnik Piłsudskiego - mógłby nie przeżyć), natomiast cały nakład „Wobec nadchodzącej drugiej wojny światowej” został skonfiskowany jeszcze w drukarni. Książka bezlitośnie obnażająca nicość bombastycznej, mocarstwowej propagandy wedle której mieliśmy nie oddać ani guzika i pogonić Hitlerowi kota, nie miała prawa ujrzeć światła dziennego. Wedle ówczesnych elit, takie gadanie było z gruntu antypaństwowe – osłabiało bojowego ducha, podważało zaufanie do politycznej linii władzy wedle której jedyną bezcenną rzeczą w życiu narodu jest honor, burzyło dobre samopoczucie rządzących przypominaniem o liczbie niemieckich czołgów i samolotów oraz straszeniem sowiecką Rosją, która – wedle szczerego przekonania sanatorów – nie była zdolna do jakichkolwiek działań zaczepnych, a ponadto miała w pamięci rok 1920. No i godziło w sojusze. Doprawdy, takiego defetystę tylko wsadzić do Berezy... Swoją drogą, za podobne herezje do Berezy wsadzono wspomnianego przed chwilą Stanisława Cata-Mackiewicza – bo ośmielił się zaapelować o dozbrojenie armii, podczas gdy wedle oficjalnej propagandy nasza armia była silna-zwarta-gotowa i uzbrojona po zęby, w przeciwieństwie do Hitlera z jego „tekturowymi czołgami”.

Jak łatwo zauważyć, Studnicki nie zajmował się „krzepieniem ducha”, tylko chłodną, pozbawioną złudzeń oceną politycznej rzeczywistości, niejako antycypując późniejszą myśl innego wielkiego realisty, Józefa Mackiewicza, iż „optymizm nie zastąpi nam Polski”. Przypominam to wszystko, bo obserwując naszą współczesną politykę zagraniczną odnoszę nieodparte wrażenie deja vu.


III. Cudze gwarancje i własne urojenia

Dziś, podobnie jak wtedy, cały nasz państwowy byt i drogę do wielkości oparliśmy na jednym, „bezalternatywnym” sojuszu – tyle, że z USA. Innymi słowy, budujemy swą regionalną mocarstwowość na cudzych gwarancjach i własnych urojeniach. Najlepiej widać to na przykładzie relacji z Ukrainą, o czym już na tych łamach niejednokrotnie pisałem, lecz sądzę, że warto to pokrótce zrekapitulować, bowiem trudno o bardziej dobitny przykład polityki będącej żałosną komedią omyłek, hołdowania mitom i fantasmagoriom. Pierwsze z brzegu urojenie, to przekonanie, że Polska jest dla Ukrainy sojusznikiem i to strategicznym. I że Ukraina w gruncie rzeczy podziela nasze giedroyciowsko-prometejskie wizje o Międzymorzu pod polskim przywództwem, w związku z czym należy na ów sojusz chuchać i dmuchać. Tłumaczymy sobie, że wspólny, antyrosyjski front przecież obiektywnie leży w interesie Kijowa i tamtejsi przywódcy nie mogą tego nie zauważać, dlatego wszelkie zadrażnienia między nami, choćby na tle historycznym, to drugorzędne nieporozumienia, które należy cierpliwie wyjaśniać, a ich rozdmuchiwanie to robota „ruskiej agentury”.

Od blisko trzydziestu lat karmimy się powyższymi mrzonkami, uporczywie nie chcąc przyjąć do wiadomości, że dla Ukrainy sojusznikiem są Niemcy (zawsze były, jeszcze przed I wojną światową) oraz USA - i to na nich orientowała się tamtejsza oligarchia organizując zadymę na Majdanie. My tu nie mieliśmy i nie mamy nic do gadania, wszystko od samego początku rozgrywało się i wciąż rozgrywa dwa piętra ponad naszymi głowami, a wszelkie decyzje zapadają w trójkącie Moskwa-Berlin-Waszyngton. Przypomnijmy, iż obecny konflikt na wschodzie zaczął się od tego, że Angela Merkel, będąca wówczas u szczytu potęgi, zapragnęła poszerzyć Mitteleuropę poza granice UE wchodząc na „kanoniczne” terytorium Putina i podbechtując do rokoszu przeciw prorosyjskiemu Janukowyczowi część ukraińskiej oligarchii, która uznała, że z Zachodem można kręcić lepsze (i bezpieczniejsze) lody, niż dotąd z Rosją. Majdan i późniejsze paroksyzmy były prostą konsekwencją powyższego - wojną zastępczą między cesarzową Angelą a carem Władimirem toczoną rękoma Ukraińców, w którą szybko jeszcze wmieszała się Ameryka wracająca z „długiej podróży” resetu, w obawie, że zostanie całkiem wykolegowana z wpływów w tej części Europy. Co nam do tego? Gdzie tu nasz interes? Żeby odepchnąć na wschód Rosję? OK, dobrze by było, ale to w najmniejszym stopniu nie zależy od naszego zaangażowania (bądź nie) w ukraińską awanturę. Poszliśmy na nią nie dość że za bezdurno, to jeszcze dopłacając – linią kredytową na wieczne nieoddanie i otwarciem granic na ukraińskie płody rolne. To jest właśnie ta polityka urojeniowa - nie poparta żadną kalkulacją, literalnie niczym, poza mesjanistycznym chciejstwem - którą tak zwalczał w swym politycznym pisarstwie i publicznej działalności Studnicki.


IV. Między Rusem, Prusem, a Jankesem

Generalnie, od trzech dekad obijamy się w zaklętym kręgu między Rusem, Prusem, a Jankesem – w zależności od tego, która z zewnętrznych potencji akurat bierze górę. Mały rzut oka na kilka ostatnich lat: za PO, gdy po „resecie” Obamy i wycofaniu się Stanów Zjednoczonych z naszego regionu kuratelę nad nami przejęły Niemcy, Tusk zrobił własny „resecik” z Putinem – na smoleńskich trumnach i przypieczętowany kontraktem gazowym Pawlaka. Stało się to na ewidentne żądanie Angeli Merkel, dążącej do zbliżenia z Moskwą i wyrugowania USA z Europy. Potem, gdy cesarzowa pożarła się z Putinem o strefy wpływów na Ukrainie, również na żądanie Niemiec z dnia na dzień ekipa PO zmieniła kurs o 180 stopni na antyrosyjski - bo tak kazała cesarzowa. A po kolejnej chwili, wraz z powrotem Waszyngtonu do czynnej polityki w regionie, wrócił do władzy PiS (cóż za zbieg okoliczności...) i wszedł w te same buty, zmieniając jedynie patronat na amerykański. Z trzech opcji, Waszyngton jest zapewne najmniejszym złem. Ale to wciąż jest relacja wasalna - i to oparta nie na rachunku korzyści lecz na chciejstwie i wierze w „przyjaźń”, mającą nam gwarantować mocarstwową pozycję w regionie. Przecież to jakieś horrendum, kompletny sen wariata, w którym realia zastępowane są rojeniami i typowym „myśleniem magicznym”. Fakt, zależność od USA to może i mniejsze zło - ale nawet najmniejsze zło wciąż nie jest dobrem.

No i wreszcie, perła w koronie obecnej neo-sanacji, czyli Trójmorze. Inicjatywa w założeniach znakomita, pozwalająca poprzez połączenie potencjałów państw Europy Środkowej na zajęcie w miarę podmiotowej pozycji w relacjach z Niemcami. Do tego mocny, amerykański patronat, bo Waszyngton chce mieć przyjazną sobie przestrzeń w Europie. Problem w tym, że w całym Trójmorzu tylko my stawiamy na „bezalternatywny” sojusz z USA – cała reszta w mniejszym lub większym stopniu lawiruje, czego mistrzem jest Victor Orban. A tymczasem, swój akces do Trójmorza, niczym lis do kurnika, zgłosiły już Niemcy – przy amerykańskiej bierności. Co to oznacza? Ano to, że Trójmorze jest jedynie kolejną kartą przetargową w rozgrywce Waszyngtonu z Berlinem i może zostać z dnia na dzień skasowane – a my zostaniemy jak Himilsbach z angielskim.

Płacimy za te wszystkie miraże słono i będziemy płacić jeszcze więcej. W obozie neo-sanacji popularne jest przekonanie, że gdy Amerykanie wejdą tu ze swoimi koncernami, to we własnym interesie będą nas bronić. I, niczym przed 80 laty, nikt nie rozważa wariantu, że USA mogą się z Niemcami czy Rosją porozumieć na zasadzie – bierzcie Polskę pod kuratelę, tylko zostawcie w spokoju nasze biznesy. I Niemcy z Rosją na to ochoczą pójdą, tortu wystarczy dla wszystkich. Nikt wśród neo-sanacji nie przyjmuje do wiadomości, że amerykańskie zaangażowanie w Polsce jest jedynie wtórną konsekwencją rozgrywki z Rosją i Niemcami – i zniknie, gdy tylko jakoś się między sobą dogadają (a w końcu dogadają się, choćby ze strachu przed Chinami). Póki co, godzimy się na rolę amerykańskiej skarbonki – kupując gaz, broń, zwalniając z podatków amerykańskie korporacje, może wkrótce dojdzie 447... łudząc się, że ten rekiet zapewni nam bezpieczeństwo. Wszystko okraszone tromtadracką retoryką i gromami ciskanymi na „defetystów” zwracających uwagę na słabość takiej, pożal się Boże, polityki. Gdzie nie spojrzysz, tam urojenia, chciejstwo, fantasmagorie i gromkie, napuszone deklaracje, zastępujące skrzętną, codzienną dbałość o zwykle, przyziemne interesy.

Podsumujmy to sobie. Regionalna mocarstwowość od morza do morza. Wiara w „strategiczne sojusze” i „gwarancje”, w które inwestujemy cały nasz byt państwowy nawet nie próbując jakiejkolwiek dywersyfikacji ryzyka. Boże, jak to wszystko się powtarza. Całe szczęście, że nikt nie wymaga od nas „kapitału krwi”. Na razie.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Władysław Studnicki – szkoła politycznego myślenia


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 01.2020

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz