Chciałem napisać coś oryginalnego o stanie wojennym, ale zwyczajnie, nie mogę. Po raz tysięczny polemizować z obrońcami generała? Przytaczać sławny druk sejmowy ze wstępną listą ofiar, znany jako „raport Rokity”? Swoją drogą, gdzie się podział ten bezkompromisowiec, który teraz rozmydla się w nijakich, publicystycznych rozważaniach… A może przytaczać po raz n-ty archiwum Mitrochina? Powoływać się na świeżo opublikowane akta Kuklińskiego, które i tak potwierdzają to, co było wiadome z innych źródeł? Użerać się z przekaziorami, które z przykrego obowiązku odnotowują tę rocznicę i zapraszają Kazimierza Kutza, który oznajmia, że „młodzież musi żyć przyszłością” (czy jakoś tak, znamy od lat ten szlagwort). Potem Wojciech Mann, jak zwykle sympatycznie i ze sporą dawką autoironii umiejętnie unika odpowiedzi na kluczowe pytania, których dyżurny dziennikarz nawet nie próbuje zbyt natarczywie zadawać. Następnie przerywniki muzyczne (swoją drogą świetne przeróbki „Born In The USA” , tyle tylko, że „Boss” Springsteen w kwestiach ogólnych zapatrywań ma , delikatnie rzecz ujmując, nieprzystające poglądy – vide - jego antybushowskie publiczne filipiki ); jeszcze Robert Leszczyński, który na tę okoliczność nawet trochę duszoszczypacielnie coś powiedział. A potem Kora – kombatantka (cenię ją, jak cały Maanam, za odmowę zagrania na święcie Trybuny Ludu), którą stan wojenny zaskoczył w „Grand Hotelu” w Sopocie, i to w negliżu… potem przejechała się m.in. po krytykach Niesiołowskiego… W międzyczasie protekcjonalne traktowanie grup rekonstrukcji… Korowód saloniarzy.
A za oknem szaro. Zwiędła trawa pomiędzy blokami nie przykryta śniegiem. Mała odtrutka - wywiad z Markiem Nowakowskim w TVP Info. Zaraz potem zapowiedź konferencji niejakiego Napierdzialskiego .
Zaś ja, prosty bloger z małej mieściny, który stanu wojennego nawet nie pamięta (miałem wtedy 5 lat), zastanawiam się dlaczego tak bardzo, atawistycznie wręcz, nienawidzę PRL-u.
Odnajduję jedną odpowiedź:
PRL, to było permanentnie stosowane upodlenie.
Moje świadome wspomnienia odnoszą się do czasów „post – stanowojennowych” – mniej więcej od połowy lat ’80.
Pamiętam, gdy przy naszym osiedlowym blaszaku ustawił się „ogonek”. Kopałem wtedy piłkę pod blokiem, albo kłusowałem na rowerze marki „Wigry” (dostałem go na Komunię św.). Gdy zobaczyłem kolejkę, natychmiast pobiegłem i zapytałem się, co dają. Dawali krew i podroby (albo krwiste podroby – nie do końca zrozumiałem, co wyszczekała nadęta poczuciem osobistej godności Pani Ekspedientka). Na wszelki wypadek zająłem kolejkę i pobiegłem do domu. Mama w biurze. Ojciec – technolog żywności w dużym zakładzie, odsypiał akurat nocną zmianę. Obudziłem Go i powiedziałem co dają. Tato dał mi pieniądze i kazał ustawić się z powrotem w kolejce, sam zaś zaczął natychmiast krzątać się po kuchni. Pobiegłem do kolejki. Zdążyłem. Kupiłem. Pognałem do domu… a Tato … nie uwierzycie… na moich oczach wyczarował z tego krwawego barachła, które akurat „rzucili na sklep”… najprawdziwszą kaszankę! Na zwykłej patelni! Poważnie! Nie bujam! Jestem, było nie było, blogerem, a nie blagierem…
Czujecie to szczęście?
W tym samym czasie, gdzieś, na mitycznym Zachodzie, ludzie mieli już - i to od lat – porządne samochody, drogi po których można było tymi samochodami jeździć, jeansy, gumę do żucia i nie tylko, normalny obieg wody bez plujących rur, ogrzewanie, kosmetyki, odtwarzacze wideo i fajne filmy, pierwsze osobiste komputery i inne dobra o nabyciu których przeciętny poddany PRL-owskiej prowincji mógł jedynie marzyć.
A my, malutcy, przyklejaliśmy, po szkole, nosy do szyby wystawowej Pewex-u. Reklama Marlboro z kowbojem. Disnejowskie gumy do żucia z historyjkami obrazkowymi marki „Kaczor Donald” (cisną mi się na usta czarnosecinne, doraźne złośliwości, ale się wstrzymam…) . Aha, w zakładach pracy były jeszcze „choinki” i paczki z różnymi słodkościami (czekolada! kubańskie pomarańcze!), co prawda, z roku na rok coraz mniej – ale wiadomo – ci imperialiści, a zwłaszcza Reagan, u którego, jak wiadomo, bezdomni śpią na ulicach w naszych, wysyłanych przez Urbana śpiworach…
Po jakimś czasie Rodzice zaczęli wyjeżdżać „na handel” i niekiedy brali mnie ze sobą – wtedy (wciąż uczeń szkoły podstawowej) zobaczyłem po raz pierwszy Wiedeń i Berlin Zachodni. Co tam robiłem? Uganiałem się po trawnikach zbierając kolorowe puszki po napojach – dotknięcie innego świata. Wszyscy wtedy zbierali puszki – bo takie ładne i w szkole można się wymienić…
Pamiętam poranek, gdy zatrzymaliśmy się naszym polonezem na jakimś parkingu w Wiedniu po całonocnej jeździe (szczególnie trudno było na Czechosłowackiej granicy – wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego – teraz, po tym, co wiadomo o haniebnym roku ’68 – już wiem). Wokół barwne billboardy. Bladym, nieco zamglonym, świtem śmieciarki ruszają w miasto. Turkot. Miasto budziło się do życia. Dla PRL-owskiego prowincjusza obserwującego to z perspektywy pół–snu było to swoistym objawieniem.
I, potem, to najgorsze stadium kulturowego upodlenia. Stoisz nad klopem na stacji benzynowej. Zrobiłeś, co swoje – i nie wiesz jak spuścić wodę. Wychowano cię w kulturze – wiesz, że po załatwieniu potrzeby trzeba spuścić wodę. Ale jak? Nie ma spłuczki, przycisku na rezerwuarze również brak. Stać jak pacan, czy ordynarnie wyjść zostawiając fekalia nie spłukane? W końcu decyzja. Wychodzę. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, słyszę za plecami błogosławiony szum spływającej wody. Fotokomórka. Toalety probierzem cywilizacyjnego zaawansowania.
Całe to pasmo drobiazgów (nie wspomniałem jeszcze o żulerniach typu „Bar Zacisze” –na własne oczy widziałem zawodnika, który z całą siłą bezwładności walnął ryjem z wysokości czterech schodków na obtłuczony chodnik, po czym wymamrotał coś „ogólnego”, pozbierał się i poszedł swoją drogą), powoduje, że na hasła typu „stan wojenny”, „PRL”, „Jaruzelski”, reaguję brzytwą. Owszem, stan wojenny pozostaje mi w nader mglistej pamięci (może rodzice bardziej skwapliwie odbierali mnie z zerówki, a wujek Zenek, widząc milicjantów na ulicach, instruował mnie, że te krótsze pałki, to noszą „na studenciaków”, a te dłuższe, poważniejsze , to są „na robotników”), lecz to całe gnojowisko z przysłowiowymi obrypanymi krawężnikami chlapanymi wapnem na 1-go Maja (u nas też chlapali, a jakże), słowem, cały ten prylowski „entourage” budzi we mnie jedynie rzygotliwą odrazę.
Nie piszę tu o rzeczach ważnych. Nie piszę o martyrologii. Nie piszę o zabitych i o tych, którym przetrącono życiorysy. Piszę o czysto osobistych doznaniach, które w jakimś ułamku pokazują nie tyle stan wojenny, ile jego długoletnie implikacje. Poczucie beznadziei. Udupienie narodu. (Choć, w wymiarze osobistym, lata ‘80’ wspominam całkiem miło – ale tylko dzięki mojej wewnątrzpersonalnej odskoczni, którą sobie, jako dzieciak, wypracowałem).
Ot, nieco rozwlekła garść refleksji w ten szary, grudniowy dzień.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja 12.12.2008 http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozwazania-na-temat-konsekwencji-wiadomego-stanu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz