środa, 25 marca 2009
Rozrachunki z Okrągłym Stołem cz. III i IV (ostatnia).
Po dłuższej przerwie powracam z cyklem okrągłostołowych rozrachunków. Prawdę mówiąc mam już nieco dosyć tej tematyki, bo przypomina nurkowanie w szambie, lecz skoro zacząłem się w tym grzebać, dociągnę rzecz do końca. Przypomnę na wstępie, ze w dwóch poprzednich częściach próbowałem opisać brak poczucia więzi z państwem i atrofię narodowej wspólnoty (cz. I), następnie zaś blokadę dróg awansu i możliwości materialnego upodmiotowienia się społeczeństwa (cz. II). Dziś poprzynudzam jeszcze o kwestiach mniej materialnych, jednak nieodzownych dla normalnego funkcjonowania każdego narodu. Będą to: monopolizacja debaty publicznej i deficyt wolności słowa oraz amnezja historyczna ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży (tzw. „pokolenie ‘89” na temat którego przetoczyła się na Niepoprawnych jakiś czas temu debata). Tak więc, w Imię Boże, zaczynajmy.
Część III
Wieloletnia monopolizacja debaty publicznej, czyli naród zakneblowany.
W cz. I wspomniałem o tym, jak „pierwszy niekomunistyczny premier” przymierzał się do zachowania cenzury. Dynamika wydarzeń sprawiła wprawdzie, że manewr się nie powiódł, jednak sama próba wyraziście obrazuje praktykę podejścia do kwestii wolności słowa okrągłostołowych elit, które mając na co dzień gęby pełne wolnościowych frazesów w praktyce rezerwowały te wartości tylko dla swojego kręgu ideowo – polityczno – towarzyskiego. Ot, taki „wybiórczy liberalizm”, przejawiający się usilnymi dążeniami do wypchnięcie poza nawias treści niezgodnych z nieoficjalnie zadekretowanym kanonem akceptowalnych poglądów. Nasi luminarze okazali się pojętnymi uczniami zachodniej „political correctness” sprawnie adaptując jej mechanizmy do własnych potrzeb.
Aksamitny knebel.
Nie udało się drogą urzędową (cenzura ze strachu puszczała wszystko, prócz poszlachtowanego „Dobrego” Łysiaka), trzeba zatem było nieformalnie. I tu, jak raz, przydali się postkomuniści, którym, choć z nieco innych względów (rozliczenia), również nie w smak byłby nagły wybuch wolności słowa. Nieskrępowana publiczna debata oznaczałaby bowiem niechybne uaktywnienie się na forum głosów kontestujących postokrągłostołowy porządek, a to nie było na rękę żadnej ze stron „historycznego porozumienia”. Stąd „eksperymentalne koncesje” dla Radia Zet („Radio Gazeta”), przy odmawianiu jej innym, stąd układ w mediach elektronicznych zarówno „publicznych”, jak i komercyjnych, stąd wreszcie pompowanie Agory przy jednoczesnym „zagłodzeniu” prasy nieprawomyślnej, m. in. przez odcięcie jej od reklam. Rafał Ziemkiewicz swojego czasu opisywał mechanizm, w myśl którego przedsiębiorca, jeśli chciał mieć dobrze z władzą (a bez tego nie można marzyć o poważniejszym biznesie) nie zamieszczał reklam w źle postrzeganych tytułach. A bez reklam nawet najlepiej sprzedająca się gazeta nie ma szans na utrzymanie się.
Opisywany knebel nie zawsze zresztą przybierał aksamitną formę. Włamania „nieznanych sprawców” do redakcji „Gazety Polskiej”, wskutek których ginęły wyłącznie twarde dyski z komputerów, to „mniej aksamitne” oblicze nadwiślańskiej edycji politycznej poprawności na straży której stał również państwowy bandytyzm. O skrajnie nieuczciwym traktowaniu oponentów i kolejnych histerycznych kampaniach szkoda pisać, bo to akurat widać gołym okiem – Jezus, Maria – przecież jeszcze niedawno jeden tekst w „Wyborczej” zwalniał z pracy dziennikarza z innej gazety (casus Wildsteina i „Rzepy”), a Paradowska latała redagować wywiad do Michnika! Jedna książka mogła pozbawić pracy na uczelni! (vide – Łysiak).Dziś natomiast kilka artykułów w wiadomym organie wysadziło z funkcji szefa „Trójki” Krzysztofa Skowrońskiego, którego trudno nawet posądzać o jakąś szczególnie wojowniczą prawicowość. Wystarczy, że „nie nasz”.
Zaś, gdy mimo wszystko nie udawało się nielicznych straceńców uciszyć, zostawały słynne ze swej niezawisłości sądy, hurtowo wydające wyroki na korzyść Michnika i jego kamaryli.
Po ’89 nie było cezury? Panowała wolność słowa? Wolne żarty.
Jedynym liczącym się w sferze opinii medium, pozostającym poza postokrągłostołowym układem było Radio Maryja, ale Rydzyk miał tu własne, wschodnie dojścia via osławiony Instytut Schillera – i na pewno nie jest to wiadomość pocieszająca.
Deficyt wolności słowa – dlaczego?
Opisywane powyżej „kneblujące” mechanizmy doprowadziły do głębokiego deficytu wolności słowa, z którego, mimo afery Rywina i rozwoju Internetu, nie możemy wygrzebać się do tej pory. Nie sposób się nie zapytać skąd się wziął wspomniany deficyt, t.j. co powodowało dawnymi bohaterami podziemia i bojownikami „drugiego obiegu”, że z taką ochotą rzucili się zakładać knebel własnemu narodowi, zanim jeszcze nie zrzucono dobrze poprzedniego?
Względy biznesowe, ktoś powie, chęć rozepchnięcia się na rynku i wypracowanie sobie dominującej pozycji w medialnym interesie, zanim wejdą inni gracze. Ja się z tym nawet zgodzę, dodam jednak, że wg. mnie nasi parnasiarze traktowali to nie tyle jako cel sam w sobie, ile jako narzędzie w pełnieniu „etosowej” misji wśród tubylczej ciemnoty, zaś materialne profity stanowiły w ich wyobrażeniu jedynie słuszną nagrodę, jaka z natury rzeczy przynależy się „najlepszym z najlepszych”.
Skąd jednak to poczucie misji? Nie z dobrego serca przecież. Zatem skąd?
Ze strachu.
Skąd ten strach?
Z napuszonej ignorancji.
Już wyjaśniam, co przez to rozumiem.
Wspominałem uprzednio kilkukrotnie o wyobcowaniu i irracjonalnym lęku przed fanatycznymi tubylcami – ciemnymi, zacofanymi, sklerykalizowanymi, nietolerancyjnymi, antysemickimi… i co tam jeszcze. Wspomniałem też o wziętym z młodopolskich i międzywojennych karykatur obrazie społeczeństwa, którego nie rozumiano, więc hurtem przypisywano mu wszystkie przedwojenne, oenerowskie zmory. Postawę i cechy skrajnych odłamów przedwojennej endecji w rodzaju „Falangi” rozciągnięto na cały naród, i uzupełniono o antysemicką traumę roku ’68, nie chcąc zauważać, że wewnątrzpartyjne rozgrywki, w których z przyczyn koniunkturalnych sięgnięto akurat po tę kłonicę i masówki ze spędzonymi przez aktyw robotnikami, którym wciskano do rąk transparenty z hasłami typu pamiętne „Syjoniści do Syjamu”, nijak mają się do rzeczywistych nastrojów i nawet jeżeli część społeczeństwa dała się ogłupić toporną propagandą, był to stan przejściowy.
Teraz anegdotka świetnie oddająca zarówno metody debaty stosowane przez samego Michnika i w ślad za nim przez resztę parnasiarzy, jak i pojęcie o narodzie, który ze wszystkich sił pragnęli cywilizować. Otóż, w jednym ze swych felietonów w „GP” Robert Tekieli wspominał, jak w latach osiemdziesiątych spotkał się z Michnikiem, zaś ten z miejsca zaczął „jechać” po polskim ciemnogrodzie. Gdy Tekieli zaproponował, że pomoże mu ten straszny naród poznać i zrozumieć, usłyszał pamiętne słowa: „Nie ma cię. Nie istniejesz.”. Doprawdy, erystyka najwyższych lotów… i totalitaryzm intelektualny w czystej postaci.
Czyli, prócz oczywistych względów biznesowych, mamy tu do czynienia ze strachem przed narodem i niezrozumieniem, jako determinantami kneblowania publicznej debaty.
Zwróćcie uwagę, że ten motyw lęku i niezrozumienia przewija się we wszystkich dotychczasowych częściach mojej pisaniny; we wszystkich omawianych tu zagadnieniach – komu się chce, niech sprawdzi. Nie planowałem tego, samo wyszło. Ci światli luminarze, nasi mędrcy, intelektualni herosi pozostawali w alienacji tak długo, aż kompletnie stracili kontakt z własnym narodem. W podziemiu to poniekąd naturalne, ale po ’89 nikt im przecież nie bronił rozejrzeć się nieco wokół siebie. Zamiast tego wybrali, dobrowolną tym razem, izolację swoich kawiarń, salonów i pielęgnację ignoranckich uprzedzeń, które kazały im chwytać społeczeństwo za ręce i rozbrajać „prawem i lewem” każdą próbę emancypacji – czy to w sferze politycznej (cz. I), czy to materialnej (cz. II), czy wreszcie intelektualnej (cz. III). Towarzyszyło im przy tym głębokie przekonanie, że społeczeństwo bez ich troskliwej kurateli niechybnie wyrodzi się lub zdeprawuje, wzniesie pochodnie, rozpali stosy… znamy zresztą te frazy z gazetowyborczej publicystyki, nie ma co się rozpisywać.
Demiurgiczne uroszczenia.
Z tej mierzwy historyczno – osobistych kompleksów wyłazi na wierzch jeszcze jeden czynnik: demiurgiczne uroszczenia połączone z monstrualną pychą i arogancją. Ta arogancja kazała okrągłostołowym orłom-sokołom wziąć mózgownice „czarnosecinnego” motłochu w ideologiczne imadło i zawrzeć z czerwonymi cichy pakt o nieagresji. Owo demiurgiczne uroszczenie, podbudowane antynarodowymi fobiami, polegało na poczuciu, że nasi, pożal się Boże, parnasiarze są w prawie i mocy ugniatać w swych światłych dłoniach duszę społeczeństwa, by po oczyszczeniu z antysemickich i zaściankowych miazmatów poprowadzić Polaków (oczywiście poza ich wiedzą i ponad ich głowami) ku lepszym, „nowym wspaniałym światom” - ku pełnej kulturowej integracji z Zachodem. Oczywiście, mówiąc „Zachód” mają na myśli tylko jego, jakby tu rzec, specyficzną odsłonę – mianowicie, współczesną, zdegenerowaną, lewacką mutację ukształtowaną przez pokolenie kontrkulturowej rewolty „gównojadów ‘68” w rodzaju Michnikowego kumpla, Daniela Cohn – Bendita.
Cenzorskie perpetuum mobile.
Najgorsze, że opisane powyżej kryptocenzorskie mechanizmy po dwudziestu latach osiągnęły stadium perpetuum mobile, bowiem przez ten czas zdołano odpowiednio podzielić rynek i wychować pokolenie dziennikarzy dla których patologie stanowią środowisko naturalne, którzy przyjmują wypaczenia za oczywiste standardy dziennikarstwa, zaś jako patologię traktują działalność nielicznych straceńców wojujących o normalność i odkłamanie rzeczywistości. No, może ci bardziej cyniczni, którzy wiedzą „co i jak” przyjmują swą postawę z wyrachowania, nie z naiwności, ale w obu przypadkach efekt jest jeden – zmiana pokoleniowa nic nie dała ba, spetryfikowała patologie, korumpując moralnie, intelektualnie i materialnie nowe pokolenie polskiego dziennikarstwa, czyniąc z ludzi, którzy karierę w zawodzie rozpoczynali po roku ’89 bandę cynicznych, najemnych propagandystów i zaszczepiając im przy okazji niczym nie uzasadnione przekonanie o własnej wyższości nad tubylczym motłochem.
Co pomogło w tak sprawnym urobieniu młodych mózgownic? A, o tym będzie w części ostatniej.
Część IV
Amnezja historyczna, czyli Stół i „pokolenie ‘89”.
Pozwólcie, że na początku tej ostatniej części przypomnę hasłowo po raz n-ty opisywane wyżej procesy: „zbiorową atomizację” społeczeństwa, usitwienie obiegu gospodarczego i zakneblowanie publicznej debaty. Ich wspólną cechą jest to, że przebiegły w sumie dosyć gładko. Zastanawiająco gładko. Moim skromnym zdaniem nie zakończyłyby się niemal stuprocentowym powodzeniem, gdyby tubylcy, z przyzwyczajenia zwani Polakami, mieli świadomość „skąd ich ród” - kim są, jakie jest ich miejsce w historii Europy, z czym się to wiąże, słowem – gdyby dysponowali w swej masie elementarną świadomością historyczną.
Tej świadomości, niestety, nie ma. A to sprzyja podatności na manipulację.
Tylko skąd ta świadomość miała się wziąć?
Nie czas i miejsce w tym tekście, by zajmować się polityką historyczną PRL-u. Nie będę się też rozwodził się nad świadomością historyczną pokoleń, które całe dorosłe życie faszerowane były pseudohistoryczną propagandą. W tej ostatniej odsłonie rozrachunków z Okrągłym Stołem i jego konsekwencjami, zajmę się przede wszystkim świadomością ludzi młodych – tych, którzy w dorosłe życie wchodzili już po ’89 roku, albo zgoła przyszli wtedy na świat (tzw. „pokolenie ‘89”). Bo to pokolenie było jak najbardziej do odzyskania, a zrobiono wszystko, by odzyskane nie zostało, by historia i związana z nią wrażliwość pozostały jak najdalej od jego orbity zainteresowań.
W skrócie: najpierw 50 lat historycznego zakłamania w PRL, potem 20 lat amnezji i "wybierania przyszłości" w III RP. W domach o historii też się nie rozmawia... Skąd oni mają cokolwiek wiedzieć? Ciekawe tylko, czy to historyczne wyjałowienie, to świadomy plan naszych "elit". Przypuszczam że, niestety, tak.
Amputacja pamięci historycznej.
O młodzieży pisałem już trochę, definiując młodocianych eliciarzy (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-pis-ma-szanse-na-przyciagniecie-mlodych-ludzi); tu zajmę się jedną z najpoważniejszych przyczyn ich postawy – po ’89 roku zafundowano im bowiem zbiorową amputację pamięci historycznej.
Architekci Okrągłego Stołu aby móc obronić w społecznej świadomości swe biografie, wybory i działalność polityczną po ’89, musieli odciąć społeczeństwo, ze szczególnym uwzględnieniem młodzieży, od pamięci, czyli rzetelnej wiedzy historycznej, zwłaszcza tej dotyczącej historii najnowszej. Stąd histeryczne zaszczepianie wstrętu do „grzebania się w teczkach”, nazywanie prób rozliczenia czerwonych zbrodniarzy „rozpalaniem stosów”, czy perfidne, urągające wszelkiej przyzwoitości i historycznym faktom przyrównywanie zwolenników elementarnego przywrócenia proporcji między katami a ofiarami do bolszewików, stalinowców i kogo tam jeszcze. Stąd też nawoływanie do „wybierania przyszłości”. Zaś odpowiednio „upopkulturowiona” młodzież w swej masie ochoczo łyknęła tę umysłową łatwiznę tym bardziej, iż owa z całą premedytacją lansowana amnezyjna moda podlana była nobilitującymi peanami post-okrągłostołowych parnasiarzy (Pamiętny zachwyt „Wyborczej” nad licealistką która objawiła w swej nieskończonej mądrości, iż zabici górnicy z „Wujka” obchodzą ją tyle, co polegli woje Bolesława Chrobrego. Chciałoby się powiedzieć – durna dziewucho, gdyby nie ci woje, to dziś, w najlepszym razie, byłabyś w sytuacji Serbów Łużyckich – skansenu ledwie tolerowanego przez władze współczesnych, demokratycznych, a jakże, Niemiec).
Jeżeli dodamy do tego poziom nauczania historii w szkołach, gdzie niedouczeni „inteligenci zastępczy” peerelowskiego chowu (i stosownych biograficznych zaszłościach) do ignorancji dodawali „od siebie” odpowiednie sprofilowanie przedmiotu w myśl jedynie słusznych zaleceń wiodącego organu (poza wszystkim innym, dawało im to psychiczny komfort przynależności do najprawdziwszej inteligencji), otrzymamy przepis idealny na wychowanie wykorzenionego „pokolenia bez właściwości”. Do tego dołóżmy medialne „upupianie” PRL-u – gdy już trzeba było o nim wspomnieć czyniono to w konwencji czarnej komedii – ot, taki dziwny, może biedny i nieco straszny, ale w gruncie rzeczy zabawny kraik. Nawet komedie Barei, jak w soczewce pokazujące skurwienie, złajdaczenie i całą syfiastość PRL-u, były, obowiązkowo, z miłym uśmiechem, zapowiadane jako zabawne, absurdalne filmiki, w których, broń Cię Boże telewidzu, nie powinieneś doszukiwać się jakichkolwiek głębszych treści. I faktycznie, niemal bez wyjątku były i są przez takie okulary oglądane. Podobnie zresztą jak propagitki w stylu „Klossa”, czy „Pancernych”. Nie ma zatem co się dziwić, że zapytanemu na ulicy (i to nie tylko młodemu) człowiekowi z niczym nie kojarzy się 18 Listopada, Bitwa Warszawska 1920 r., 17 IX 1939r., Pakt Ribbentrop – Mołotow, Katyń, Sierpień 1980 oraz cała reszta dat i wydarzeń z ostatniego stulecia. Mają w głowach mętlik, bo nikt im szczerze i rzetelnie krok po kroku nie powiedział o co tak naprawdę w tej naszej najnowszej historii chodziło.
Tu anegdota – niegdyś, podczas jednego z wypadów w Bieszczady wspomniałem w gronie znajomych coś o akcji „Wisła”. Obecna przy tym, świeżo upieczona pani magister socjologii, zapytała mnie, co to była ta „akcja Wisła”. Ręce mi opadły. Zszokowany wybąkałem kilka podstawowych informacji, zaś ta, patrząc na mnie średnio baranim wzrokiem, wydukała w końcu: „acha… bo ty chyba tak bardziej historią się interesujesz”.
Trudno się nawet w sumie dziwić, że karmieni czymś przedstawianym w sposób całkowicie niezrozumiały, instynktownie wybrali życie w błogim przeświadczeniu, że historia jest historią i nie ma co sobie na nią marnować głowy, bo głowa jest potrzebna do tego, by jako tako się urządzić. A że żyje im się tak jak żyje, zaś kraj wygląda jak wygląda? Aaa, temu to winni są politycy, bo to wiadomo, panie, złodzieje. I do łba jednemu z drugą nie przyjdzie zadać sobie pytania, jaki to cykl wydarzeń zwalił im tych niedobrych złodziejskich polityków na głowy. Że od dwudziestu lat rządzi nimi na zmianę towarzystwo „od Okrągłego Stołu”, plus dokooptowani nieco młodsi następcy. Że prócz „tamtych” byli też inni – którzy nie chcieli siadać do rozmów z komunistami, a nawet jeżeli widzieli taką doraźną polityczną konieczność (Kaczyńscy), to ani w głowach im było z komuchami się bratać i chcieli gdy tylko będzie to możliwe (a było, zaraz po pierwszej turze wyborów z 04.VI, gdy lista rządowa została zmieciona) dobić politycznie (dekomunizacja) i majątkowo (nacjonalizacja majątku PZPR) zarówno czerwonych, jak i ich TeWusiów (lustracja). Że gdyby przeprowadzono tych kilka niezbędnych kroków, to Polska dziś mogłaby wyglądać zupełnie inaczej (a w każdym razie miała by na zdrowy rozwój o wiele większe szanse).
„Nie trzeba głośno mówić”.
Ale nie – o tym „nie trzeba głośno mówić”, tej wiedzy nie można dopuścić do młodych i starszych głów, gdyż wtedy mogłyby zalęgnąć się wątpliwości. I mogłoby stać się – o zgrozo – tak, że tubylcza młodzież zamiast „wybierać przyszłość” i spieprzać w te pędy z Polski na zmywak do Londynu, czy innego Dublina, zaczęła by zadawać kłopotliwe pytania. I żądać od szlachetnych autorytetów i pozostałej czeredy Rycerzy Okrągłego Stołu wyjaśnień i odpowiedzi, których ci bardzo nie chcieliby udzielać. Musieli by bowiem odpowiedzieć o błędnych kalkulacjach, antynarodowych i antyklerykalnych fobiach lewicy laickiej, lękach przed nietolerancyjnym motłochem, rozgrywkach między podziemnymi frakcjami, byśmy to „my a nie oni” zasiedli do rozmów z komunistami. Musieli by przyznać, że byli przez „człowieka honoru” Kiszczaka z całą premedytacją rozgrywani, z wykorzystaniem bezpieki i agenturalnej psiarni. Musieli by mówić o tym, jak po ‘89 nie mogli dopuścić do rozliczeń, gdyż te zmiotłyby nie tylko czerwonych, lecz również tych ze „strony społecznej”, którzy na Stole skorzystali i którzy liczyli na lata rządów, zaś zagrożeni, woleli przymierze i zblatowanie z czerwonymi (obłaskawionymi, jak sądzili), by nie dopuścić do głosu niedawnych kolegów z podziemia… i o wielu, wielu innych cudownościach.
Mitologia zamiast historii.
Zamiast tego podają do wierzenia mit – zmasowany, nagłośniony, odpowiednio polukrowany. Jednak by ten mit mógł skutecznie zafunkcjonować, należy wpierw odciąć tych, którzy w mit ten mają uwierzyć od wiedzy historycznej, najlepiej zaś w ogóle wybić z głów nadmierne zainteresowanie historią.
Dlatego zainteresowanie historią należało zabić zawczasu – im ta historia jest świeższa, tym zabić to zainteresowanie należało z większą zaciekłością. I zabito, jak się zdaje, dość skutecznie. To dlatego rządy PiS-u wywoływały w młodym pokoleniu taką furię – oni po prostu za grosz nie kumali i nie kumają o co tym Kaczyńskim chodzi – jakieś teczki, rozrachunki i inne „pierdoły” – o co w ogóle kaman? Zarazem to uporczywe podkreślanie wagi najnowszej przeszłości psuło im błogie samozadowolenie, zatęchłe ciepełko, psychiczny komforcik, że podążanie za modą nakazującą historię uważać za obciach to był słuszny wybór. PiS bowiem mówił im, iż ten wybór nie był słuszny – czyli między wierszami sugerował, że są kretynami, że dali się wystawić do wiatru macherom od umysłów, w których żywotnym interesie leży to, by niczym naprawdę istotnym z punktu widzenia Państwa i Narodu się nie interesowali. Nikt nie lubi się czuć jak kretyn i instynktownie obraca się przeciwko temu, kto choćby najdelikatniej mu to zasugeruje. Tu widzę najgłębszą przyczynę tego, dlaczego młodzież reagowała i wciąż reaguje na Kaczorów niesłabnącą alergią. To wypływa z nich samych, z tego w jaki sposób od kołyski ich urobiono. Obecne medialne trendy lansujące doraźne polityczne sympatie i antypatie tylko podtrzymują to, co pilnie wszczepiano „pokoleniu ’89” w trakcie jego dotychczasowego, niedługiego życia. Bez tego indoktrynacyjnego backgroundu najbardziej nawet zmasowane, najbardziej profesjonalne kampanie nie trafiały by do nich z tak bezbłędną, morderczą i destrukcyjną skutecznością.
Temu samemu służy również promocja niechlujstwa umysłowego. Modnie jest nie czytać, modnie jest nie myśleć samodzielnie, tylko wg tego co za samodzielność i nonkonformizm jest suflowane, modnie jest nie pisać poprawnie po polsku, tylko ratować się papierami na dysleksję, modnie jest nie używać mózgu, tylko emocji (wystarczy przejrzeć fora i dyskusje na „wiodących” portalach internetowych). Za całą wiedzę wystarczy umiejętność obsługiwania technicznych dobrodziejstw cywilizacji i orientacja w najnowszych trendach popkultury. Niczego więcej się nie wymaga, ba poszukiwanie czegokolwiek na własną rękę z poza powyższego kanonu jest stanowczo odradzane i podejrzane. Jeżeli już czasem trafi się jakiś szczególnie niewyżyty intelektualnie pasjonat, należy go spacyfikować, podtykając odpowiednie książki (skoro już naprawdę musi czytać), suflując jednocześnie pożądaną interpretację. Takich, którzy mimo wszystko jakoś wyjdą z tego „młyna” bez szczególnie zrytej mózgownicy i odkrywszy, że usiłowano zrobić ich w balona, dołączą do „reakcji” będzie na tyle niewielu, iż nie będą stanowić jakiejś statystycznie liczącej się grupy. Dr No wspominał: „Moi koledzy ze szkoły, których zapraszałem do domu, byli zaszokowani (sic!) ilością książek na półkach, które czytałem". Pozdrawiam – niektórzy z moich znajomych, w analogicznych sytuacjach, też się dziwili.
Zakończenie.
Można zapytać, czy to, o czym trułem przez kolejne cztery części ma cokolwiek wspólnego z „Okrąglakiem”? Ano ma i to wiele – gdyby skorzystano z szansy, jaką był wynik wyborów z czerwca ‘89 (wciąż do nich wracam, ale moim zdaniem, był to punkt zwrotny, moment typu „w tę, albo we w tę”), gdyby wyautowano wtedy komunistów, znacjonalizowano majątek PZPR, nie pozwolono na przejmowanie państwowych firm, przeprowadzono dekomunizację, deubekizację i lustrację – słowem, gdyby zdobyto się na kilka podstawowych zabiegów higienicznych, udało by się uniknąć większości opisywanych powyżej patologii, a każdym razie zminimalizować ich rozmiary.
Prawdę mówiąc, zastanawiałem się, czy nie zaczekać z upublicznieniem tych rozważań do czwartego czerwca roku bieżącego – dwudziestej rocznicy ostatniego momentu, gdy Naród w miarę spójnie dał głos jako Suweren. Zignorowanie tego głosu, rozpaczliwe tkwienie przy ustaleniach które de facto przestały obowiązywać, walnie przyczyniło się do patologizacji nadwiślańskiej rzeczywistości.
Ale tych wyborów nie byłoby bez Okrągłego Stołu i tego, co siedziało w głowach przedstawicieli „strony społecznej”. Powtórzę to, co napisałem we wstępie: nie mam pretensji o podjęcie rozmów z komunistami. Jestem w stanie przyjąć do wiadomości iż, patrząc politycznie, była to dobra okazja, by czerwonych wysadzić z siodła. Mam natomiast pretensje, i to jak cholera, że o wysadzeniu komuchów z siodła nadający ton „stronie społecznej” pseudosolidarnościowi luminarze nawet nie myśleli, nie brali tego na poważnie, zaś ludzi, którzy zgłaszali takie postulaty traktowali z wyżyn swej pychy jako wariatów, nieodpowiedzialnych awanturników lub zgoła prowokatorów. Mam pretensje o totalny bardak umysłowy, który kazał widzieć wroga w zdemonizowanej do granic absurdu ludności tubylczej, nie przeszkadzał zaś fraternizować się z czerwonymi. Który kazał dostrzegać groźbę rzekomej „iranizacji”, a nie widział rodzącej się pod nosem przestępczo – esbecko – urzędniczo – politycznej mafii. Śmichy – chichy z „układu” są zresztą w modzie do tej pory. A ten „układ” to przecież wasza robota, panowie - rycerze Okrągłego Stołu; dzieło waszej pychy, zaślepienia, bierności, tchórzostwa, demiurgicznych ambicyjek, małostkowości i nadętej głupoty. „O, cześć wam panowie, magnaci…”
Starczy, czy mam wam jeszcze w oczy plunąć?
Gadający Grzyb
Pokolenie ’89 na „Niepoprawnych”
http://www.niepoprawni.pl/blog/123/pokolenie-89
http://www.niepoprawni.pl/blog/2/pokolenie-89-polemika-z-bartoszem-wasilewskim
http://www.niepoprawni.pl/blog/123/pokolenie-89-raz-jeszcze
pierwotna publikacja
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/rozrachunki-z-okraglym-stolem-cz-iii-i-iv-ostatnia
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz