sobota, 29 sierpnia 2009
Gdzie nas ma Obama.
Dopóki Obama jest prezydentem, USA nie są naszym sojusznikiem.
Upokarzające zabiegi, do jakich została zmuszona nasza dyplomacja, by USA zechciały łaskawie podnieść obelżywie niską rangę, jaką nadały delegacji na obchody 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej, ostatecznie negliżują stosunek obecnej administracji nawet nie tyle do Polski i jej historii, ile generalnie, do krajów naszego regionu.
Wiele wskazuje na to, że okazane nam lekceważenie jest pochodną trzech czynników: relacji z Kremlem, „kompleksu Busha” i fałszywie rozumianej pragmatyki.
Obama – Rosja.
Obama od początku swej prezydentury konsekwentnie prowadził wobec Rosji tyleż słoneczną, co naiwną politykę promiennych uśmiechów, koncentrując się na dwustronnych kontaktach i kompletnie ignorując resztę dawnej, sowieckiej strefy wpływów.
„Ukoronowaniem” tej radosnej dyplomatycznej pseudotwórczości, była wizyta w Rosji, wypełniona tyleż gładkim, co bełkotliwym pustosłowiem. Czy ktoś pamięta jakiś komunikat, jakieś jedno zdanie, wygłoszone wtedy przez amerykańskiego prezydenta? Ja nie. Jakieś mętne frazesy o demokracji i stosunkach, które równie dobrze mógłby wygłosić byle brukselski komisarzyna. Ach, no i jeszcze, jakże by inaczej, inicjatywa rozbrojeniowa, na której stracą przede wszystkim Stany. Doprawdy, pod rządami „czarnego mesjasza lewicy”, amerykańska polityka europeizuje się w zastraszającym tempie.
A dla mnie i, jak sądzę, dla wielu innych, jednym z głównych powodów sympatyzowania z Ameryką było to, iż Unią Europejską nie jest…
„Kompleks George’a W. Busha”.
Obama zamiast nakreślenia jakiejś własnej, spójnej wizji, usiłuje być kochany i pragnie za wszelką cenę udowodnić całemu światu, a Rosji, terrorystom i różnym reżimom w szczególności, iż nie jest Bushem.
Zupełnie inaczej postępował jego poprzednik, którego walka z „osią zła”, mimo pewnych niekonsekwencji, była jednak z grubsza czytelna. Nie lekceważąc wagi kontaktów z Rosją, nie zapominał o byłych demoludach, widząc w nich jakąś kartę, którą można z Kremlem pograć. Rumsfeldowska „Nowa Europa” miała szansę stać się ważnym polem globalnej szachownicy, zaś Polska ze względu na swój potencjał (bądźmy szczerzy, oceniany mocno na wyrost, ale jednak), mogła stać się liderem regionu – i pełniąc rolę jednego z asów w amerykańskiej talii, ugrać zarówno dla siebie, jak i pozostałych państw ostateczne wyjście z post – sowieckiej strefy wpływów. Tę szansę, w znacznej mierze na własne życzenie, przesraliśmy.
Ale, jako się rzekło, Obama pragnie być anty - Bushem. Toteż meandruje, stwarzając pozory wytrawnego gracza, a tak naprawdę błąka się, niczym pijane dziecko we mgle. Rezygnacja z tarczy antyrakietowej, którą to rezygnację obiecał Rosji jeszcze w marcu, w zamian za pomoc Kremla co do powstrzymania nuklearnych zapędów Iranu, jest tego wymownym przykładem.
Handelek, czyli fałszywie pojmowana pragmatyka.
Żywię brzydkie podejrzenie, że Obama poufnie „coś” Rosji obiecał. Owo „coś”, to desiteressment co do naszego regionu i rezygnacja z przełamania post – zimnowojennego porządku, jakim był projekt tarczy antyrakietowej. Tu, nie od rzeczy było by przypomnieć, iż warunkiem zgody Rosji na rozszerzenie NATO było, że na terenach dawnych demoludów, a tym bardziej, byłych republik, nie powstaną żadne militarne instalacje. Przecież Rosja nie postawiła wzmiankowanego zastrzeżenia z troski o naszą niepodległość.
Do pewnego momentu, ów domniemany „New Deal” w polityce zagranicznej Stanów był osładzany uśmiechami i zapewnieniami, że „Rosja nie ma prawa do strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej” (Hillary Clinton). Ja w tę dyplomatyczną mowę - trawę nie wierzyłem, ale liczni dali się nabrać. Teraz zabrakło nawet uśmiechów i gołosłownych zapewnień. Wszystko jasne. Może to i dobrze – przynajmniej gramy w otwarte karty. Dopóki Obama jest prezydentem, USA nie są naszym sojusznikiem.
Obama poświęcił przyjazne stosunki z Polską i regionem na ołtarzu fałszywie pojmowanej „pragmatyki” – dyktowanej lewackim zaślepieniem i ignorancją, połączonymi z przemożnym poczuciem Misji.
Ameryka – Kreml - historia.
Stosunek Obamy do Rosji jest patologiczną mieszanką strachu i fascynacji. Zważywszy na jego skrajnie lewackie konotacje, „nie dziwi nic”. Gdyby przyjechał na Westerplatte osobiście, lub wysłał np. wiceprezydenta, dałby tym samym sygnał, iż Europa Środkowo – Wschodnia liczy się w amerykańskich globalnych kalkulacjach, a to z pewnością Rosji by się nie spodobało.
Poza tym, za prominentnymi politykami włóczy się stado dziennikarzy – nic to, że przytłaczająca większość z nich jest oszałamiająco wręcz postępowa i raczej odgryzłaby sobie własny język, niż powiedziała cokolwiek stawiającego Obamę lub Rosję w złym, lub choćby niejasnym świetle. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że choćby na skutek reporterskiej wpadki jakieś niepożądane fakty poszłyby w eter i znienawidzeni przez Obamę Amerykanie, których postanowił reformować „prawem i lewem”, usłyszeliby np. że wojnę rozpętali nie żadni bezpaństwowi „naziści” do spółki z Polakami, tylko Niemcy. Co gorsza, mogła by paść wzmianka o pakcie Ribbentrop – Mołotow i współodpowiedzialności „Wujka Joe” za rozpętanie piekła w którym poległo tylu amerykańskich chłopców…
Taka wiedza nie jest Amerykanom potrzebna.
Cóż, zaplecze intelektualne prezydenta Obamy współtworzą wycirusy z czasów Cartera (jak Wiliam Perry) i ich uczniowie, którzy potrafią jedynie doradzać jak należy układać się z ZSRR/Rosją i którzy po dziś dzień nie mogą wybaczyć Reaganowi, że posłał ich w odstawkę, zaś ich światłe nauki wyrzucił do kosza, a na dodatek wygrał. Należy zatem podpompować prestiż Rosji, cóż z tego że sztucznie, by podnieść własną pozycję niegdysiejszych kremlinologów, a dziś - „fachowców od Rosji”.
Polemika.
Kilka słów polemiki. „Rzeczpospolita” kilka dni temu przytoczyła opinię prof. Lewickiego, twierdzącego, że postawa USA i Obamy, to demonstracja urażonego mocarstwa, spowodowana:
a) Listem wysłanym przez byłych polityków regionu, w którym to piśmie, mówiąc telegraficznym skrótem, prosili by Ameryka łaskawie nas nie olewała.
b) Brakiem ratyfikacji umowy o tarczy antyrakietowej.
Pozwolę się nie zgodzić.
Ad. a) List nie powstał ot tak, sam z siebie. Nie był wytworem chorych awanturników, obliczonym na zrażenie do siebie mocarstwa. Był reakcją na to, co działo się od początku Obamowej prezydentury – dogadywanie się z wielkimi, przy całkowitym ignorowaniu małych. Reakcją tyleż bezprecedensową, co rozpaczliwą, ale nie bezzasadną.
Jeżeli z tego powodu Obama postanowił „strzelić focha” – tym gorzej świadczy to o nim, nie o nas. Poważny polityk i poważny kraj nie deprecjonuje sojuszników na postawie jednego listu, chyba że… postanowił potraktować wzmiankowany apel jako wygodny pretekst, by zdjąć sobie z głowy niewygodny balast w postaci dziwnych, małych kraików, których nazw nie sposób wypowiedzieć, a co dopiero spamiętać.
Ad. b) Tarcza? Obama i generalnie, demokraci, byli i są zdeklarowanymi, ideologicznymi wręcz wrogami tego projektu i jeszcze za kadencji Busha szkodzili mu jak mogli. Nasza opieszałość w sprawie ratyfikacji umowy, to kolejny wygodny pretekst, by wycofać się na z góry upatrzone pozycje.
Nasze dyplomatołki.
Jeżeli dobrze rekonstruuję kalkulację ekipy Tuska w kwestii relacji ze Stanami, była ona następująca: Bush się kończy, po nim zaś będzie Obama – przeciwnik tarczy i generalnie wszystkiego, co charakteryzowało prezydenturę Busha. Zatem, przeciągniemy tak długo jak się da negocjacje i proces ratyfikacyjny, grając „na Obamę”, ten zaś po dojściu do władzy należycie nas doceni, co będziemy mogli wygrać pijarowsko przeciw PiS-owi, że niby dopiero teraz mamy nareszcie „równorzędne” stosunki z USA i nie musimy „rozmawiać na kolanach”. Co z tego wyszło, widzimy dzisiaj. Obama mizdrzy się do Rosji, a my zostaliśmy z ręką w nocniku. Gratulacje dla naszych „strategów”. Ale nic to, cieszmy się, gdyż Radosław Sikorski zna Rona Asmusa. To niewątpliwie cenniejsze zabezpieczenie od jakiejś tam tarczy.
Zakończenie.
Dwie refleksje:
Swojego czasu, płodząc notkę o Rosji – oberszefie NATO, marzyłem skrycie, by Rosja nie stała się aż tak szybko również oberszefem polityki zagranicznej Waszyngtonu. Teraz muszę pożegnać się z tym marzeniem.
Bush nie był (również z naszego punktu widzenia) idealnym prezydentem. Odnoszę jednak wrażenie, że w miarę trwania kadencji Obamy, jeszcze nie raz przyjdzie nam za nim zatęsknić.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
www.rp.pl/artykul/354603,354462_Do_Gdanska_dalej_niz_do_Afryki_.html
www.niepoprawni.pl/blog/287/rosja-czyli-ober-szef-nato
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz