niedziela, 26 lutego 2012

O greckich kozojebcach i bankructwie w Zjednoczonej Europie


Jeśli ktoś sądzi, iż w Zjednoczonej Europie można ot tak sobie zbankrutować, to pozostaje w tzw. „mylnym błędzie”.


I. Pastuchy

Że Grecy są kozojebcami, to rzecz powszechnie wiadoma. Jesteśmy z tą wiedzą oswojeni i musimy jakoś żyć ze świadomością plugawych obyczajów tych poturczonych pseudo-europejczyków. Koza Amaltea od której się wywodzą, miałaby coś na ten temat do powiedzenia – szczególnie po traumatycznych przejściach z przyssanym do jej cyca niejakim Zeusem w pewnej zacisznej jaskini na Krecie. Ówże Zeus, słynący ze swych nieposkromionych chuci zaspokajanych na wszelkie możliwe i niemożliwe sposoby, odłamawszy Amaltei róg podczas igraszek, uczynił go rogiem obfitości i od tej pory Grecy są przekonani, że wszystko im się należy.

Bo też, przyznajmy, trzeba mentalności umysłowego pastucha, żeby zadłużać swój kraj, wydając go w ten sposób na żer lichwiarzy, a w konsekwencji – wyrzekając się suwerenności. My pod tym względem zresztą, wybierając na dwie kadencje specjalistów od ciepłej wody w kranie za pożyczone pieniądze, podążamy podobnym tropem i kto wie, czy wkrótce nie przyjdzie mi pisać notki o polskich, dajmy na to, świniojebcach.

II. Kosztowna Europa

Jednak nurtuje mnie pytanie, czy źródeł obecnego bankructwa Hellady upatrywać należy wyłącznie w greckim πορνείο i notorycznym kozojebstwie, czy też dołączyły również inne czynniki. Otóż uważam, iż wrodzone kozojebstwo jest wprawdzie elementem sprzyjającym, lecz nie wystarczającym do upadłości. Czynnikiem ostatecznie przechylającym szalę jest członkostwo w Unii Europejskiej, a zwłaszcza w „projekcie politycznym” (słowa Romano Prodiego) jakim jest strefa euro zmontowana wbrew jakiejkolwiek racjonalności ekonomicznej, z teorią optymalnego obszaru walutowego na czele.

Zjednoczona Europa wymaga bowiem spełnienia najrozmaitszych kosztownych warunków, z zagwarantowaniem socjalu, płaceniem składek i wcielaniem w życie przeróżnych „dyrektyw” i „zaleceń” na czele. A wszystko to generuje wydatki, wydatki i jeszcze raz wydatki. Co więcej – również czołowe dobrodziejstwo, jak nam przedstawia się unijne fundusze, może stać się niebagatelnym składnikiem decydującym o niewypłacalności! Albowiem, aby pozyskać fundusze na upragnione inwestycje przy których można się pożywić, należy wpierw zagwarantować wkład własny. Skąd zaś wziąć wkład, skoro ni ma? Ano, należy sfinansować go z pożyczek, obligacji itp. W Polsce dały się w ten destrukcyjny mechanizm wrobić liczne gminy i inne jednostki samorządowe, budując na potęgę baseny i aquaparki, bo wicie-rozumicie, jest „trynd” i presja, by te fundusze jakoś wykorzystywać, nie odstawać i w ogóle. No i budują, mury pną się do góry opatrzone unijnymi tabliczkami, a piramida długów rośnie i rośnie - aż do szczęśliwego krachu, bo te inwestycje, już po finalizacji, tyż trza z czegoś utrzymać.

Własna waluta daje jeszcze jakieś pole manewru, ale gdy kraj na poziomie Grecji, nijak nieprzystający do Niemiec czy Francji, wejdzie do „ekskluzywnego klubu” strefy euro, to kaplica. Tym bardziej, jeśli surowe warunki uczestnictwa nałożą się na mentalność cwanego niewolnika, który widzi świat pod postacią swego stada kóz, a wyłoniona spośród pastuchów „elita polityczna” musi siłą rzeczy dostosować się do wymagań współziomków, rozwydrzonych starożytnymi przekazami o kozim rogu obfitości. To musi skończyć się plajtą, kompromitacją i ogólnym smrodem.

III. Zapomnijmy o dobrodziejstwie bankructwa...

Grecy w sumie mają za swoje, ponieważ to oni wymyślili Unię Europejską (wówczas nazywało się to Związkiem Ateńskim i niech no tylko które polis spróbowało wystąpić z tego hiper-demokratycznego i ab-so-lut-nie dobrowolnego związku! No!) i byli nawet prekursorami promocji rozmaitych zboczeń – nie tylko kozojebstwa. Wszak znaczna część tych antycznych popaprańców żyła – uwaga – nad Morzem E-Gejskim, zatem dzisiejsza UE jest także pod tym względem epigonem Hellenów.

Niemniej, jeśli ktoś sądzi, iż w Zjednoczonej Europie można ot tak, sobie ogłosić niewypłacalność, to pozostaje w tzw. „mylnym błędzie”. O, co to – to nie! Euro-Shylockowie nie odpuszczą, dopóki nie wydoją ostatniej kozy, a i Niemcy – ten dobry wujek Euro-zony – nie zezwolą, by ktokolwiek wyłamał się z obszaru wspólnej waluty, która tak stymuluje teutoński eksport. Ale, oczywiście, samo miętoszenie kozich wymion nie wystarczy, zatem należy zaordynować kontynentalną zrzutkę w postaci kolejnych transzy pomocowych, które to transze via grecki budżet trafią do szacownych wierzycieli będących w posiadaniu sterty papierów (bez)wartościowych.

Również i my w tej ściepie weźmiemy udział, nadwyrężając naszą rezerwę rewaluacyjną, czyli robiąc dokładnie to, co onegdaj postulował nieboszczyk Lepper, z tym że on chciał przynajmniej rzucić te pieniądze na polski rynek, by pobudzić popyt wewnętrzny, zgodnie z naukami „trzeciej drogi” wyniesionymi z Instytutu Schillera. Tymczasem, obecnie mamy wycelować do Międzynarodowego Funduszu Walutowego jakieś 6 miliardów na „dokapitalizowanie”, aby z kolei MFW był w stanie pomóc braciom-Grekom i ich kozom. Zatem, może opodatkujmy „sektor finansowy”, który i tak nie jest nasz na te 6 mld i po ściągnięciu daniny wytransferujmy ją do MFW? Bo póki co wynika, że to polski podatnik sfinansuje „naszą” zrzutkę poprzez VAT podniesiony do 23%.

Coś w tym guście zaproponował ostatnio PiS, zgłaszając zamiast 23% VAT projekt tzw. „podatku bankowego” w wymiarze 0,39% od aktywów instytucji finansowych, co przyniosłoby ok. 5 mld zł, ale nieoceniony minister Rostowski zagrzmiał, iż „pomysły rodem z Budapesztu tutaj nie przejdą” i koniec końców ten „kredyt” udzielony MFW na oszałamiające 0,1-0,2% (podczas gdy nasza linia kredytowa z MFW jest oprocentowana na 5-6%) sfinansują, jako się rzekło, polscy konsumenci w cenach towarów i usług.

A za tę hojność koza Amaltea popatrzy na nas w podzięce swymi wielkimi, lekko wilgotnymi oczami.

Gadający Grzyb

PS. Bonus:

KOZY, śmierdzący rodzaj zwierząt, w Piśmie Świętym znaczą grzesznych i potępionych, mających stać na dniu ostatnim na lewicy. Według Naturalistów uszyma i nosem oddychają, w nocy widzą jak koty, sowy, puhacze, nietoperze. Wątrobę kozią jedząc, wzrok ludzki naprawuje się, owszem oddala się ślepota. Tygrys zwierz mięsa koziego nigdy nie jada, pierwej na śmierć, niż na tę potrawę rezolwowany. Taka między kozami jest sympatia, że czasu jednego gdy koza z kozą na ciasnym bardzo mostku czyli kładce zeszły się, i nazad obrócić się jedna nie mogła, położyła się, aby druga przezeń przeszedłszy, kontynuowała podróż swoją. Plinius, libr. 9. cap. 5. W Indyi zaś zachodniej, alias w Ameryce, według Gwilelma Pizona w Historii Naturalnej libr. 3. znajdują się kozy dzikie, a raczej Sarny, w których żołądku Kamień Bezoar rodzi się.

(x. Benedykt Chmielowski „Nowe Ateny...”)

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/budapeszt-czy-ateny

http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

czwartek, 23 lutego 2012

Berliński łącznik?


Czy Paweł Graś pełni rolę „berlińskiego łącznika” Donalda Tuska?


I. Umorzenie przez ukręcenie

Jak niedawno poinformowały nas mediodajnie, śledztwo w sprawie spółki Agemark i państwa Grasiów zostało szczęśliwie umorzone (a właściwie - „ukręcone”). Przypomnijmy, iż chodziło o poświadczenie nieprawdy w oświadczeniach majątkowych, które Paweł Graś złożył w latach 2007-2008, kiedy pełnił w Kancelarii Premiera funkcję sekretarza stanu - pełnomocnika rządu ds. bezpieczeństwa i koordynatora służb specjalnych. W tym czasie Graś pozostawał członkiem zarządu spółki Agemark, o czym świadczą podpisywane przez niego dokumenty w latach 2007-2009.

Ponieważ oznaczało to złamanie przepisów ustawy antykorupcyjnej, Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła śledztwo. Aby wywikłać się z kłopotów, Graś stwierdził, iż nie pamięta czy to jego podpisy, a do fałszerstwa przyznała się żona – Dagmara. Warszawska prokuratura w 2010 roku umorzyła śledztwo „z braku dowodów”, zaś wątek fałszerstwa został wyłączony do odrębnego postępowania i przekazany do Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Po roku badań (!) biegły grafolog stwierdził, iż podpisy Pawła Grasia na dokumentach spółki są autentyczne, jednak pani Dagmara nie poniesie konsekwencji karnych za składanie fałszywych zeznań, gdyż zgodnie z wykładnią Sądu Najwyższego osoba, która skłamie składając zeznania jako świadek, nie popełnia przestępstwa, w przypadku gdy zeznanie może godzić w jej prawa do obrony, lub zaszkodzić bliskiej osobie. Postępowanie w sprawie żony polityka umorzono, jednakże prokuratura warszawska najwyraźniej nie zamierza wznawiać postępowania w sprawie złamania ustawy antykorupcyjnej przez obecnego rzecznika rządu. Dlaczego? Bo nie.

Oczywiście, powyższe jest zaledwie odpryskiem grubszej sprawy związków Pawła Grasia ze spółką Agemark należącą do niemieckiego przedsiębiorcy Paula Roglera. Powszechnie znana jest historia słynnej zabytkowej willi z 1901 r. przy ul. Krakowskiej 149 w Zabierzowie, będącej formalnie siedzibą Agemarku, którą Graś wynajmuje nieodpłatnie, rzekomo na podstawie umowy o świadczeniu wzajemnym, w zamian za opiekowanie się posiadłością (czyli – za tzw. „cieciowanie”). Spółka ponosi wszelkie koszty (ogrzewanie, energia elektryczna, woda, ścieki, podatek od nieruchomości), a Graś wraz z żoną „użytkują”, gdyż oboje zameldowani są w domach swych rodziców. Sęk w tym, iż owej umowy nikt nie widział na oczy, żadna ze stron nie uiszcza z jej tytułu podatków, a oświęcimski urząd skarbowy, gdy o sprawie zrobiło się głośno wszczął postępowanie, które następnie... umorzył. Warto tu nadmienić, że wynajem takiej posiadłości (willa plus półhektarowy park) po cenach rynkowych to suma w okolicach 5 tys. złotych miesięcznie i od takiej kwoty należałoby uiścić podatek – wraz z odsetkami. A że Graś wynajmuje willę od 1996 roku, to zaczyna się zbierać nader ciekawa sumka...

II. Historia pewnej przyjaźni

Teraz wycieczka w historię. Znajomość Grasia i Roglera sięga 1989 roku, kiedy to poznali się w ówczesnych Niemczech Zachodnich. W 1990 roku Rogler, który jeszcze w 1987 roku prowadził punkt ksero w bawarskim Selb, pojawił się w Polsce jako właściciel informatycznej firmy Rotronik EDV-Entwicklungen i założył filię przedsiębiorstwa pod nazwą Pro-Holding. Jej dyrektorem został Graś, który w 1993 roku wykupił ponadto firmę Agemark (w latach '80 - Agencję Marketingową Agemark Spółdzielnia Pracy) od sekretarza rady nadzorczej w Pro-Holding za równowartość dzisiejszych 200 zł. Okazyjna cena, zważywszy, iż Agemark w tamtym momencie miała obroty w wysokości obecnych 71 tys. zł i 2,4 tys. zysku. W roku 1994 Agemark zakupiła willę w Zabierzowie, zaś część pomieszczeń w budynku wynajął Pro-Holding oraz Rogler, który początkowo był również prezesem zarządu Agemarku, lecz wkrótce zrezygnował na rzecz Pawła Grasia.

W 1996 roku Graś miał dosyć „sprawdzania się w biznesie” i postanowił postawić na politykę, a Rogler odkupił od niego Agemark – za identyczną kwotę, jak 3 lata wcześniej Graś – 200 zł. Był to czas montowania AWS-u w skład którego wszedł Ruch Stu z ramienia którego Graś kandydował do Sejmu. Początkowo bez powodzenia – posłem został „tylnymi drzwiami” w 1998 roku, kiedy przejął mandat po ustępującym Marku Nawarze. Graś do 2003 roku był jeszcze prezesem Pro-Holding, ale Rogler sprzedał firmę w związku z generowanymi przez nią stratami (57 tys. zł na minusie pod koniec działalności) i Graś musiał odejść. Co ciekawe, Rogler sprzedał Pro-Holding za 47,5 tys. zł i w tym samym, 2003 roku, podniósł kapitał zakładowy Agemarku o... 49 tys. 900 zł (!).

Do 2009 roku, gdy Graś złożył skuteczną rezygnację z funkcji w zarządzie, sytuacja Agemarku wyglądała następująco: 100% udziałów w spółce ma Paul Rogler; wiceprezesem zarządu i księgową na umowę-zlecenie z pensją ok. 150 zł/mies jest Dagmara Graś; pełnomocnikiem Roglera i członkiem zarządu był Paweł Graś. Walne zgromadzenie? „Pełnomocnik” referuje żonie stan spółki, zaś ta udziela mu absolutorium...

Przez cały ten czas Grasiowie zamieszkiwali w willi, zaś spółka Agemark praktycznie nie przynosiła dochodów, a często kończyła rok na minusie. Po skandalu w 2009 roku Graś wprawdzie zerwał formalne związki z Agemarkiem, jednak wciąż mieszka, gdzie mieszkał, natomiast jego żona jest aktualnie prezesem zarządu spółki.

III. Pytania biznesowe ze służbową karierą w tle

W świetle powyższego nadszedł chyba czas, by postawić kilka pytań.

- Jaki interes ma niewielki w sumie przedsiębiorca z małej bawarskiej mieściny w utrzymywaniu w Polsce niszczejącej willi i nieodpłatnym użyczaniu jej polskiemu politykowi?

- Jaki ma ponadto interes w utrzymywaniu firmy-krzak, która nie prowadzi żadnej realnej działalności, nie przynosi zysków, zaś jej jedynym godnym odnotowania majątkiem jest willa zajmowana przez państwo Grasiów?

- Dlaczego tenże biznesmen po sprzedaniu generującego straty przedsiębiorstwa ładuje całą kwotę z górką w fikcyjną firmę, której jedynym powodem istnienia jest zapewnienie lokum Grasiowi?

- Dlaczego wreszcie Paul Rogler (dziś ponoć emeryt) nie zwinie działalności w Polsce i nie spróbuje odzyskać choć części pieniędzy sprzedając prestiżową, zabytkową willę, lub wynajmując ją na rynkowych zasadach?

- Czy którekolwiek z opisanych tu posunięć ma uzasadnienie z biznesowego punktu widzenia?

Warto w tym kontekście przyjrzeć się politycznym zainteresowaniom Grasia, które niemal od zawsze lokowały się w okolicach służb specjalnych. Tak się bowiem składa, iż obecny rzecznik rządu ma za sobą szkolenia z dziedziny bezpieczeństwa i obronności w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie oraz w Centrum Marshalla w Bawarii. Ale nie tylko:

- W 1998 roku był doradcą premiera Buzka ds. bezpieczeństwa i obronności państwa (współpracował wtedy m.in. z GROM-em). A więc już wtedy musiał się odznaczać kompetencjami w tym zakresie. Gdzie i jak zdobytymi, skoro wcześniej był tylko przedsiębiorcą u pana Roglera?

- Jako poseł zasiadał m.in. w Komisji Spraw Zagranicznych, Komisji Obrony Narodowej, następnie w Sejmie IV kadencji był członkiem Komisji Nadzwyczajnej ds. rządowego projektu ustawy o Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i Agencji Wywiadu.

- W Sejmie V kadencji przewodniczył stałej Podkomisji ds. Współpracy z Zagranicą i NATO.

- Od kwietnia do czerwca 2006 był wiceprzewodniczącym Komisji Nadzwyczajnej do rozpatrzenia projektów ustaw o Służbie Kontrwywiadu Wojskowego i Służbie Wywiadu Wojskowego (jednocześnie likwidujących Wojskowe Służby Informacyjne).

- Od 26 czerwca 2007 był przewodniczącym Komisji ds. Służb Specjalnych.

- No i wreszcie od listopada 2007 do stycznia 2008 pełnił funkcję pełnomocnika rządu ds. bezpieczeństwa i koordynatora służb specjalnych.

Warto nadmienić, że w 2007 roku uczestniczył w słynnym spotkaniu u marszałka Sejmu Bronisława Komorowskiego, wraz z Bondarykiem i płk Tobiaszem, od którego zaczęła się „afera marszałkowa”.

IV. Berliński łącznik? Pospekulujmy...

Sporo tego. I taki facet pielęgnuje długoletnią przyjaźń z tajemniczym niemieckim biznesmenem, który w Polsce nie prowadzi żadnych konkretnych interesów, za to latami sponsoruje mu luksusową chatę (nawiasem mówiąc, za komuny uważaną za miejsce libacji esbeków z którymi „zaprzyjaźniony” był jeden z poprzednich właścicieli). Przy okazji - „informatyczna” firma Rotronik nie ma nawet strony internetowej i adresu e-mail, zaś miasteczko Selb za komuny położone między RFN, NRD a Czechosłowacją jak raz nadawało się na miejsce kontaktów ówczesnych służb specjalnych. Ciekawią również okoliczności w których Graś poznał w 1989 roku Roglera. Wybrał się ni z tego ni z owego do Bawarii i rok później Rogler powierzył mu – wówczas studentowi – stanowisko dyrektora polskiej filii swojej firmy?

Pozwolę sobie teraz pospekulować. Otóż, wszystkie okoliczności nasuwają podejrzenie, że Graś jest starannie hodowanym agentem, natomiast Paul Rogler albo go prowadzi, albo jest „slupem” za którego plecami stoi ktoś jeszcze. Wskazuje na to wyraźnie pretekstowy charakter jego działalności gospodarczej, staranne unikanie kontaktu z mediami, czy podawanie nieaktualnych informacji przed niemieckim sądem, że jednym ze źródeł dochodów Agemarku jest czynsz od Pro-Holding, jakby wyleciało mu z głowy, że sprzedał tę firmę w 2003 roku...

Graś uznawany jest za „cień” Donalda Tuska i najwierniejszego z wiernych. I tego najwierniejszego pretorianina Tusk przesuwa ze stanowiska związanego ze spec-służbami na dekoracyjną funkcję rzecznika rządu, którą Graś demonstracyjnie lekceważy. Dziennikarzom trudno jest się do niego dodzwonić, a gdy już coś palnie przed kamerami, to ręce opadają. Do tego jeszcze „afera willowa”... Nie takich jak on Tusk wywalał bez sentymentów za mniejsze „pijarowskie” zbrodnie, tymczasem Graś trwa – zupełnie, jakby jego aktualne stanowisko było tylko przykrywką dla zupełnie innej funkcji.

Narzucają się wręcz porównania z innym „niezatapialnym” - szefem ABW Krzysztofem Bondarykiem - który trwa na stanowisku bez względu na wszystko i o którym mówi się, że nie tyle Tusk mógłby zwolnić jego, ile on Tuska. Zupełnie, jakby sprawował nad Dyktaturą Matołów nadzór z ramienia Niewidzialnej Ręki...

Co do Grasia, to jego rola może być nieco odmienna. Wiemy, jak drastycznemu przeorientowaniu uległa polska polityka zagraniczna po dojściu do władzy PO w 2007 roku, a zwłaszcza po Katastrofie Smoleńskiej. Widzimy jak Tusk, wbrew wszystkiemu, ze zdrowym rozsądkiem na czele, robi za „europejskiego prymusika”, co w praktyce przekłada się na realizowanie linii niemieckiej na wszelkich możliwych odcinkach. Czy możliwe zatem jest, że Graś pełni rolę „berlińskiego łącznika” dbającego o kontakty premiera z niemiecką „centralą”? A przy okazji jest aniołem-stróżem, mającym baczenie na to, co dzieje się w polskim rządzie? Czy Paweł Graś jest berlińskim okiem i uchem w Warszawie?

Spiskomania? To przypomnijmy sobie w jaki sposób niemiecka Fundacja Adenauera rękami polskich sprzedawczyków i pożytecznych idiotów zmanipulowała wybory w 2007 roku, co znakomicie opisał onegdaj Rewizor. Skoro nasz Wielki Brat zza Odry był w stanie „przekręcić” wybory za pomocą kampanii mobilizującej 3 mln wyborców we właściwej grupie docelowej, to jakim problemem jest postawić swojego „ciecia” przy polskim premierze? Premierze, który zawdzięcza temuż niemieckiemu Bratu swe rządy? Wszak kontrola jest najwyższą formą zaufania...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

sobota, 18 lutego 2012

Budapeszt czy Ateny?


„- Pomysły rodem z Budapesztu tutaj nie przejdą” - zagrzmiał Rostowski. No to, prędzej czy później, będą Ateny...


I. Rząd się żywi

Jan Vincent Rostowski, oddelegowany aktualnie do pilnowania nad Wisłą interesów międzynarodowej finansjery, pokrzyczał sobie z sejmowej mównicy na niekonstruktywną opozycję. No bo, przyznajmy, posiadanie przez opozycję jakichkolwiek pomysłów wykraczających poza palenie zioła i skrobanki na życzenie, jest wyjątkową bezczelnością, a już zwłaszcza gdy są to pomysły, które godzą w jedynie słuszną linię ekonomiczną Zielonej Wyspy, gwarantującą nam stabilny wzrost gospodarczy.

Co prawda, jak napisałem niedawno, z tego osławionego, czteroprocentowego wzrostu nic nie wynika, o czym świadczą dane Eurostatu ogłaszające zdumionej gawiedzi, iż 10 milionów Polaków czyli 27,8% jest zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. Te 10 milionów, to jedna czwarta tubylczej populacji, ćwierć narodu. I to pomimo wpompowanego w polską gospodarkę strumienia unijnych pieniędzy, trzystu miliardów pożyczonych w ciągu czterech lat przez rząd Tuska (rekord świata!) oraz kaski przesyłanej rodzinom przez zarobkowych emigrantów rozsianych po Europie. Jeśli dołożymy do tego bezrobocie na poziomie ponad 13% (w tym 25% wśród młodych) i ponaddwumilionową rzeszę tzw. „pracującej biedoty” (working poor), to pytanie o owe „pozytywne wskaźniki” za które ponoć tak chwali nas Europa staje się całkiem zasadne.

Tu, po namyśle, muszę sprostować swe radykalne stwierdzenie sprzed chwili, że z polskiego wzrostu gospodarczego „nic nie wynika”. Zależy, jak dla kogo. W ciągu czterech lat rządu Tuska w szeroko rozumianej administracji (wliczając ZUS, KRUS i NFZ) przybyło blisko sto tysięcy urzędników (538 tys w 2011 w stosunku do ok. 440 tys w 2007 – wzrost o 23%), zaś średnia płaca w administracji państwowej podniosła się o 1000 zł (30-procentowy wzrost). Można się domyślać, że większość z tej rzeszy głosuje na swych dobroczyńców z PO. Tak się hoduje lojalny elektorat, związany klientelistycznymi zależnościami ze swym patronem. Krótko mówiąc, wzrost gospodarczy ma pracować na władzę, by ta – niczym za Urbana - mogła sama się wyżywić. Czyż nie jest to ze wszech miar słuszne podejście?

II. Wzrost i kapitał

No, ale wszak rząd, choć żarłoczny, nie jest w stanie samodzielnie przejeść owoców wzrostu. To znaczy jest w stanie, jak najbardziej, ale chcąc nie chcąc musi doprosić do stołu tych, dzięki którym ów wzrost wzrasta i wzrasta – i jeszcze wzrasta... Oczywiście, jak nas uczą różni mądrzy ludzie, tegoż mitycznego wzrostu, którego nikt z nas na oczy nie widział, chyba że pod postacią entuzjastycznych słupków w mediodajniach - tegoż bezcennego wzrostu powiadam, nie wypracowują miliony takich jak my szaraczków na śmieciowych umowach czy znoszący codzienną gehennę prowadzenia small-businessu drobni przedsiębiorcy bez podwieszeń i układów w rozmaitych sitwach. Ten wzrost, mianowicie, generują ponoć „inwestorzy” na czele ze szlachetną rasą bankierów i w związku z tym powinniśmy całować ich po piętach, łykając przy tym łzy wdzięczności.

Owi dobroczyńcy z workami złota przybywają do nas z zagranicy, by wspomóc, zasilić i ucywilizować gospodarczych Irokezów, zatem zrozumiałe jest, że każde próby brużdżenia muszą spotkać się z odporem światłych kół rządzących oraz beneficjentów i utrwalaczy III RP, którzy nie po to przecież zostali dopuszczeni do komitywy i pousadzani na różnych posadach, by teraz kąsać rękę, która im chleb daje. Tym bardziej, że światłe koła rządzące dobrze znają tzw. „sytuację ogólną” oraz „generalne uwarunkowania”, które sprawiają, iż „obiektywne rynkowe okoliczności” są takie a nie inne.

Skomplikowane? Już wyjaśniam. Otóż, jak wiadomo, polskiego sektora finansowego nie ma. Nie ma i już. Są tylko filie wielkich międzynarodowych koncernów, światowych macherów od pieniądza i jego kreacji. To by nawet pasowało do hasła „kapitał nie ma narodowości”, ale takie ględzenie dobre jest na czas prosperity. W czasie kryzysu kapitał sobie o narodowości przypomina, bo potrzebuje pieniędzy podatników na „dokapitalizowanie” po poniesionych w wyniku własnej chciwości stratach. A i narodowość sobie przypomina o kapitale - o tym, że jednak te wszystkie jaskinie spekulacji są formalnie niemieckie, włoskie, angielskie i warto grać na ich korzyść, bowiem one po wyżyłowaniu „rynków wschodzących” na których grasowali „budując” tamtejszy „wzrost gospodarczy”, wytransferują jakoś prawem i lewem te fundusze do rodzimych central i puszczą w obieg u siebie, co jest cichym warunkiem rządowego „dokapitalizowywania”. Ot, symbioza taka. U nas również poniewczasie się w tym mechanizmie połapano i zaczęto przebąkiwać o zrobieniu jakiegoś polskiego konsorcjum, które wykupiłoby („udomowiło”) jedną czy drugą filię zachodniego banku, ale zapewne „rynki” („ponadnarodowe” oczywiście) zmarszczyły brwi i na gadaniu się skończyło.

III. Konsumowanie owoców wzrostu

Powyższy przydługi szkic sytuacyjny przedstawiłem dlatego, gdyż daje on nam odpowiedź na przyczyny furii, która ogarnęła nieocenionego Jana Vincenta na sejmowej mównicy podczas debaty z posłami opozycji. Albowiem, jak wiemy, nasz sztukmistrz z Londynu w ramach programu żywienia rządu i podtrzymywania słupka wzrostu gospodarczego zapożyczył nas u scharakteryzowanych powyżej rekinów spekulacji tak skutecznie, że pod koniec zeszłego roku musiał uciekać się do iście cyrkowej ekwilibrystyki, by dług publiczny nie przekroczył progu ostrożnościowego 55% PKB. Czego to nie było!Rozpaczliwe rozpisywanie wydatków na kolejne rubryczki i fundusze, wypychane następnie na papierze poza zobowiązania Skarbu Państwa, no i spektakularna interwencja, by utrzymać relację złotówki do innych walut na poziomie umożliwiającym odnotowanie, że oto na 31.XII.2011 prześlizgnęliśmy się pod gilotyną.

Tym razem się udało, ale nie zmienia to faktu, że siedzimy w kieszeniach „banksterów” po same uszy i nie możemy im podskoczyć, gdyż to właśnie oni sfinansowali państwowe zobowiązania oraz wyżywienie rządu w ramach napędzonego pożyczkami „wzrostu gospodarczego”. A że teraz mają walizki pełne polskich papierów dłużnych i to coraz bardziej „rentownych”, czyli wypisywanych wraz z upływem czasu na coraz wyższy procent, zatem oczywiste jest, iż nasza dyktatura matołów musi ich dopuścić do żłobu, by mogli pospołu z władzą konsumować owoce tegoż ciężko wypracowanego „wzrostu”, czyli wpuszczonego w gospodarkę via budżet państwa pożyczonego pieniądza.

Owa konsumpcja zaś ma polegać na tym, by na owych pieniądzach wpuszczonych w obieg zarobić podwójnie. Pierwszy raz – obracając nimi, bo wszak obracanie pieniędzmi odbywa się w przytłaczającej mierze za pośrednictwem banków i firm zależnych – a nie czynią tego przecież za darmo, tylko liczą sobie najrozmaitsze opłaty, odsetki i prowizje. Drugi raz – zarobić na nich poprzez nasze podatki, którymi rząd spłaci zaciągnięte wobec „rynków” zobowiązania.

IV. „Na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”

W tej sytuacji nie dziwi wzburzenie oddelegowanego na polski odcinek finansowego lobbysty Jana Vincenta, gdy niekonstruktywna, pisowska opozycja wniosła – o zgrozo – projekt opodatkowania aktywów banków, towarzystw ubezpieczeniowych i funduszy inwestycyjnych zamiast 23% stawki VAT na towary i usługi. Wprawdzie proponowany podatek bankowy w wysokości 0,39% (!) przyniósłby wg danych Komisji Nadzoru Finansowego i GUS te same 5 miliardów złotych co zwiększony do 23% VAT (4,1 mld zł od aktywów banków, 538 mln zł od aktywów zakładów ubezpieczeń oraz 405 mln zł od aktywów funduszy inwestycyjnych), ale przecież - jak wykazałem powyżej - nie po to „rynki finansowe” wsadziły sobie państwo polskie do kieszeni, żeby teraz płacić temuż państwu z tego tytułu podatki. To my jesteśmy od tego, by naszymi podatkami, w tym dwudziestotrzyprocentowym VAT-em, spłacać papiery dłużne państwa, to chyba oczywiste. Inne rozwiązanie byłoby wbrew naturze, albowiem „na tym się świata ład opiera, że jeden sieje, drugi zbiera”.

Na dzień dzisiejszy owo „sianie i zbieranie” wygląda tak, że w 2012 roku prognozowane wpływy z PIT przyniosą ok. 42,4 mld, zaś obsługa długu Skarbu Państwa wyniesie... ok. 43,8 mld złotych (TU). Czyli, nasze PIT-y idą w całości na pokrycie odsetek i wykup roczny państwowych papierów wartościowych!

Histeryczną obroną finansowej oligarchii uskutecznioną przez Jana Vincenta Rostowskiego dyktatura matołów pokazała jasno (który to już raz?) po czyjej stoi stronie i gdzie ma obywateli jako potencjalnych beneficjentów wzrostu gospodarczego. Wiadomo, że słodkich pierniczków dla wszystkich nie wystarczy, zatem plony wspólnego wysiłku zbierać będzie „waadza” do spółki z grandziarzami. Dla tubylców przewidziana jest rola taniej siły roboczej, mordercze podatki i obszary nędzy nakreślone w cytowanych na wstępie danych dotyczących ubóstwa.

„- Pomysły rodem z Budapesztu tutaj nie przejdą” - zagrzmiał Rostowski. No to, prędzej czy później, będą Ateny...

Gadający Grzyb

(Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL)

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

czwartek, 16 lutego 2012

Gnoje


Napatrzmy się, jak pseudo-legalistycznym bełkotem można przykryć każde zaprzaństwo, zaś płk Kuklińskiego przemianować na wyrzutka.

I. Profanacja

Kilka dni temu (11.02.) doszło do dewastacji popiersia płk Ryszarda Kuklińskiego, stojącego w Alei Wielkich Polaków w krakowskim Parku Jordana. Do podobnego aktu doszło w rocznicę stanu wojennego, nocą z 12 na 13 grudnia zeszłego roku.

Łajno wyłazi z człowieka właśnie w takich chwilach. Przepraszam, ale trudno inaczej odnieść się do wymalowania na pomniku w rocznicę śmierci tego wybitnego Polaka i Patrioty celtyckiego krzyża, symbolu falangi i koślawych napisów „CIA” oraz „zdrajca”. Nie mam tu zamiaru wyłuszczać jaka jest różnica między wypowiedzeniem posłuszeństwa zbrodniczemu, komunistycznemu reżimowi a zdradą. Historia działalności płk Kuklińskiego i jego roli w otwarciu Zachodowi oczu na rzeczywiste plany i agresywny charakter Układu Warszawskiego jest od dawna powszechnie znana – podobnie jak cena, którą zapłacił za swój dramatyczny wybór. Jeśli fakty nie przekonały kogoś do tej pory, to próżny mój trud.

II. Maoistyczna Falanga

Warto natomiast odnieść się przy tej okazji do sprawców i tych, którzy im przyklaskują. Do profanacji niemal wprost przyznała się małopolska „Falanga”, zamieszczając na swej stronie oświadczenie sformułowane ze względów procesowych tak, by nie można było go potraktować jako dowodu w sprawie. (przykładowe cytaty: „Cieszy nas, że temu sprzeciwowi wobec kultu zdrajcy, mającego być w oczach różnych środowisk usprawiedliwieniem serwilistycznej postawy wobec USA i NATO, towarzyszy użycie symboli polskiego (falanga) i europejskiego (krzyż celtycki) nacjonalizmu.” oraz „Kimkolwiek byli sprawcy nazwania zdrajcy zdrajcą, popieramy ich stanowisko i pozdrawiamy na sposób rzymski, z tradycyjnym zawołaniem: Czołem Wielkiej Polsce!”).

Jako ciekawostkę podam, iż ci, pożal się Boże, „falangiści” od 2010 roku współpracują... z polskimi maoistami (tak!) funkcjonującymi najpierw pod nazwą Rewolucyjnej Lewicy Komunistycznej, przemianowanej następnie na Organizację Czerwonej Gwardii im. Kazimierza Mijala (przyjmowani są zresztą chętnie w ambasadzie Korei Północnej). Obie bandy – czarnokoszulowcy z maoistami - urządzają sobie wspólne demonstracyjki, podczas których piętnują „imperialistów”, jak ta w 2010 roku pod ambasadą USA przy okazji rocznicy powstania NATO. Już za sam taki „czerwony sojusz” przedwojenni RNR-owcy obiliby tych gnoi pałami. Przynajmniej ci, którzy po wojnie nie przeszli na żołd komuny.

III. Endokomuna

A skoro już jesteśmy przy czerwonych. Osobną sprawą jest zachowanie endokomuny z portalu konserwatyzm.pl (a raczej – „konserwatyzm.PRL”) . Doprawdy, nie pojmuję co trzeba mieć we łbie, jaką zas...ą sieczkę, by pod notką o zbezczeszczeniu pomnika zamieścić taki oto redakcyjny komentarz:

„Jakkolwiek nie popieramy idei dewastacji pomników (czyichkolwiek), to fakt, że ludzie jeszcze pamiętają, że PRL była jednak Państwem Polskim a Kukliński przysięgał temu państwu wierność, cieszy. [aw]”.

Tak gwoli wyjaśnienia dla niezorientowanych: publicyści portalu „konserwatyzm.PRL” na czele z Janem Engelgardem dość aktywnie przy różnych okazjach wybielają PRL (to jest, przepraszam - „Państwo Polskie”), ze szczególnym uwzględnieniem Jaruzelskiego, zaś Engelgard rocznicę wprowadzenia Stanu Wojennego „uczcił” tekstem o wszystko mówiącym tytule: „Większość Polaków nie wierzy w propagandę IPN”, w którym to dawał wyraz swej satysfakcji, iż „większość Polaków nadal uważa wprowadzenie stanu wojennego za uzasadnione”. Wszystko z pozycji narodowo-demokratycznych (albowiem panowie ci uważają się za jedynych uprawnionych spadkobierców dziedzictwa Romana Dmowskiego), legalistycznych, konserwatywnych i „realistycznych”. W tym kontekście nie dziwi ich reakcja na krakowską profanację, skoro pułkownik Kukliński zrobił kuku ich idolowi – sowieckiemu generałowi w polskim mundurze - i walnie przyczynił się do upadku PRL.

Dodajmy jeszcze przeszłość i zakotwiczenie polityczno-ideowe w środowiskach PAX-owskich, rehabilitację „narodowych komunistów” od Albina Siwaka i tworów w rodzaju ZP „Grunwald”, oraz usprawiedliwianie „politycznym realizmem” kolaboracji w ramach PRON a la Maciej Giertych. Powyższe w naturalny sposób skutkuje antyzachodnim kursem skorelowanym z prorosyjskimi ciągotami i wyraża się chociażby w piętnowaniu „oszołomów od Smoleńska”, którzy godzą w stosunki z ruską neo-kacapią.

IV. „Prawica” postkomunistyczna

Tak więc mamy postkomunistyczną „prawicę”, która śmiało może ścigać się z PZPR-owskim betonem w antyamerykanizmie i prorosyjskości, a z „Wyborczą” w nobilitowaniu sowieckiego satrapy i wyśmiewaniu „religii smoleńskiej”. Tak, tak – napatrzmy się, jak pseudo-legalistycznym, niby-konserwatywnym bełkotem i „realizmem” politycznym można przykryć każde zaprzaństwo, każdą zdradę, zaś pułkownika Kuklińskiego przemianować na wyrzutka, wycierając sobie przy okazji gębę patriotyzmem.

Falangiści głoszą w zasadzie to samo, tylko w sprymitywizowanej formie, dołączając uwielbienie dla wszelkich groteskowych dyktatur w rodzaju Łukaszenki, czy Kadafiego, plus sympatie nacjonal-bolszewickie. No i żydożerstwo, ma się rozumieć. Wedle tej optyki Kukliński był zły, bo „zdradziecko” wysługiwał się „USraelowi” - nie to, co szczery patriota Jaruzelski, który „patriotycznie” robił za sługusa najbardziej ludobójczego systemu w dziejach ludzkości.

Dziwią jedynie dąsy konserwatystów od Wielomskiego i Engelgarda na romans kolegów-falangistów z maoistami. Wszak gnojki w czarnych koszulach tylko wyciągnęły logiczne wnioski z ich własnej politycznej linii.

Gadający Grzyb

niedziela, 12 lutego 2012

Zielona wyspa w czarnej dziurze


O wzroście gospodarczym z którego nic nie wynika.


I. Zielona wyspa czy czarna dziura?

Oto mały materiał poglądowy, jak można w skrajnie odmienny sposób zinterpretować to samo badanie w zależności od politycznego zapotrzebowania. „Gazeta Wyborcza” i „wPolityce.pl” wzięły na warsztat ten sam raport Eurostatu dotyczący ubóstwa i wykluczenia społecznego. Wnioski? Spójrzmy:

„Wyborcza” entuzjastycznie: Ubywa nam biednych najszybciej w całej Unii. Liczba Polaków, którzy nie mogą związać końca z końcem, w sześć lat zmniejszyła się z 13 do 5 milionów - wynika z najnowszego raportu Eurostatu”.

„wPolityce” apokaliptycznie: „To nie są badania instytutu nadzorowanego przez wrednych polityków opozycji. Unijne biuro statystyczne Eurostat podał, że 115 milionów osób w UE, czyli 23,4 proc. ludności, było w 2010 r. zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym. W Polsce jeszcze więcej: 27,8 proc., czyli ponad 10 mln.”

Czyli z jednej strony żyjemy na fenomenalnie rozwijającej się „zielonej wyspie”, bezrobocie spada, postępy postępują, Polska rośnie w siłę a ludziom żyje się dostatniej. Z drugiej zaś zieje czarna dziura w której ponad jedna trzecia obywateli (10 mln) zagrożona jest ubóstwem, co przekłada się na znacząco wyższy odsetek niż wynosi unijna średnia. Wyjątkowo ponuro wygląda to w odniesieniu do dzieci, gdyż tu mamy 30,8% zagrożonych biedą lub wykluczeniem społecznym. Ciekawe, że „Wyborcza” podaje jedynie dane dotyczące osób zdiagnozowanych jako ubogie (5 mln – 14,2%), zaś „wPolityce” podaje szerszą formułę - osób zagrożonych ubóstwem.

II. Balans nad otchłanią

Prawda zaś jest taka, że mamy pięć milionów ubogich (czyli takich, którzy spełniają cztery z 9 kryteriów: np. nie stać ich na opłacenie mieszkania i rachunków, nie posiadają urządzeń takich jak pralka, telewizor czy telefon, nie stać ich na wakacje), i drugie tyle balansujących nad przepaścią (czyli żyjących na granicy ubóstwa - 688 zł na osobę w gospodarstwie domowym, nawet doliczając pomoc społeczną; mających ciężką sytuację materialną np. nie mogących opłacić rachunków lub żyjących w gospodarstwach domowych o tzw. niskiej intensywności pracy). Warto przy tym wziąć pod uwagę, iż bieda jest u nas tematem krępującym i ludzie często wstydzą się podawać prawdę o swej sytuacji, by nie wyjść na nieudaczników.

Ja bym jeszcze uwzględnił dodatkową podkategorię, mianowicie tzw. „working poor”, t.j. „pracującą biedotę” - „osoby aktywne zawodowo, które starają się utrzymać na rynku pracy, podejmując nisko płatną pracę etatową, czasową, dorywczą, w niepełnym wymiarze godzin, zatrudniając się w agencjach pośrednictwa pracy lub wykonując prace interwencyjne lub publiczne. Nie mogą oni korzystać z przywilejów przysługujących bezrobotnym, a jednocześnie ich dochody nie wystarczają na godne życie. Większość z nich nie jest w stanie zmienić swojej sytuacji materialnej.” (za artykułem prof. Ewy Polak z Uniwersytetu Gdańskiego). Takich osób wg badania CBOS z 2008 roku jest w Polsce 2,1 mln i nie są to bynajmniej „robole” od kopania rowów, tylko często np. pracownicy umysłowi zatrudnieni na tzw. umowach śmieciowych.

III. Rozwój na protezach

No, ale ubóstwo przecież jednak maleje, prawda? Tylko, czy ów spadek jest świadectwem żywotności i rozwoju naszej gospodarki, czy też jest efektem działania pewnych protez, po usunięciu których sytuacja wróci do dawnego poziomu? Otóż, należy zwrócić uwagę na odciążenie polskiego rynku pracy emigracją zarobkową, która wyrzuciła na zewnątrz jakieś 2 miliony osób w wieku produkcyjnym, najczęściej młodych. To pierwsza proteza. Ludzie ci ponadto zasilają często rodzinę w kraju przysyłanymi pieniędzmi, a jeśli nawet stracili pracę za granicą, to wolą żyć na angielskim, czy irlandzkim socjalu niż wracać. To proteza druga. No i wreszcie strumień unijnych funduszy wpompowywanych w rolnictwo, zarówno w postaci dopłat bezpośrednich, jak i w ramach Programu Rozwoju Obszarów Wiejskich. Do tego dochodzą inne programy unijne. To proteza trzecia. Wyobraźcie sobie sytuację po ich wyeliminowaniu, gdyż każdy z tych „amortyzatorów biedy” kiedyś się zużyje, z euro-funduszami włącznie.

Generalnie, wychodzi na to, iż wzrost gospodarczy w znikomym stopniu przekłada się na poprawę sytuacji materialnej Polaków. Wypracowywane bogactwo nie ścieka w dół, jak to powinno się dziać w zdrowej gospodarce i jest to zjawisko charakterystyczne dla różnych bananowych republik - będące efektem rozmaitych patologii, typowych dla krajów postkolonialnych.

IV. Miasto, wieś a rynek pracy

Dodałbym do tej diagnozy jeszcze jeden czynnik, wpływający na rozwój zjawiska „pracujących biednych” i psujący w dużym stopniu rynek pracy. Rzecz, jak się zdaje, nie jest do tej pory opisana i słabo widać ją z Warszawy, ale silnie odczuwa się ją na prowincji, w małych miejscowościach. Otóż jedną z zalet Polski jest dla inwestorów stosunkowo tania siła robocza. Skąd bierze się owa taniość? Ano w znacznej mierze z rolniczych przywilejów, takich jak KRUS, czy dopłaty bezpośrednie. W efekcie, zakład lokowany w małym miasteczku nie tyle daje zatrudnienie „miastowym” bezrobotnym, ile ściąga do siebie okolicznych małorolnych, zwożonych do pracy masowo firmowymi busami. Wiem co piszę, gdyż obserwuję to na co dzień.

Jak działa ten mechanizm? Otóż, koszty utrzymania na wsi są niższe niż w mieście – nawet małym. Rolnik jest ubezpieczony w KRUS-ie, więc pracodawcy odpada horrendalny ZUS, którym obciążona jest płaca „miastowego”. Do tego dochodzą unijne dopłaty rolnicze, które w dużym stopniu pokrywają nakłady na gospodarstwo. Tak więc, „wsiowy” może sobie pozwolić na zatrudnienie się za niską płacę i na śmieciowej umowie, bo w robocie zarobi gotowy grosz, małohektarowe gospodarstwo i tak „się obrobi” wspólnymi silami rodziny, plony z tych kilku hektarów sprzeda się w sezonie na rynku, dach nad głową jest ten sam od pokoleń i aby tylko na prąd starczyło, woda podciągnięta ze studni, szambo (bez murowanego dna) się spuści nocą do rowu... jednym słowem, da się żyć.

Z takiego małorolnego „chłoporobotnictwa” żyją w mojej okolicy całe wsie i to całkiem całkiem, co widać szczególnie dwa razy w tygodniu, w dni targowe, zwane u mnie „świętem dyszla”, kiedy to do miejscowej „Biedronki” rusza okoliczna klientela. Porównawczy rzut oka na zawartość wózków „wsiowych” i „miastowych” mówi wszystko. „Miastowy”, siłą rzeczy pracujący za tę samą stawkę netto co „wsiowy”, przy wielokrotnie wyższych kosztach utrzymania, obejrzy z każdej strony serek, który „wsiowy” bez namysłu i w większej ilości wrzuci do wózka. W niespełna 20-tysięcznej mieścinie prosperuje 8 sieciowych dyskontów i supermarketów, ulokowanych strategicznie przy ulicach wylotowych, bądź w okolicy targowiska. Nie muszę chyba dodawać jak wpływa to na kondycję miejscowych sklepikarzy.

Ja na szczęście nie jestem zawistny, po prostu notuję co widzę, ale gdy porozmawiać z ludźmi... Grupowe przywileje niszczą rynek - każdy rynek, nie tylko pracy. Do tego przyczyniają się do społecznych antagonizmów. Dziel i rządź? Ach, te okoliczne firmy z płacami i umowami jakby zaprojektowanymi pod rozwój „working poors” oczywiście lokują się w „specjalnych strefach ekonomicznych”, oczywiście tonące w długach gmina i powiat guzik z nich mają i oczywiście, przyczyniają się do naszej „zielonej wyspy” i jej wzrostu gospodarczego. Wzrostu, z którego nic nie wynika.

Gadający Grzyb

czwartek, 9 lutego 2012

Incitatus na miarę czasów i możliwości


Mógł Kaligula mianować senatorem Incitatusa, to nasz Admin Trzeciej RP może mianować ministrem sportu panią Joasię.


Mógł Kaligula mianować senatorem swego ulubieńca – Incitatusa (młodym wykształconym wyborcom PO wyjaśniam, iż był to ukochany koń wyścigowy cezara), to nasz Admin Trzeciej RP postanowił mianować ministrem sportu panią posłankę Joasię Muchę. A co! Czy ona gorsza? Rozumu ma tyle samo, urodą i tzw. prezencją ogólną zapewne nie ustępuje szlachetnemu ogierowi, no i na zagadnieniach powierzonego sobie resortu zna się w równym stopniu, co Incitatus na sprawach Imperium Romanum.

Uszczęśliwiona gawiedź z każdym dniem ma okazję upewniać się, że oba splendory są podobnego ciężaru gatunkowego i śmiem twierdzić, iż wypływają z podobnych pobudek. Kaligula swym gestem wyraził pogardę dla spodlonego senatorskiego stanu, podkreślając zarazem swą wszechwładzę. Ober-Matoł podobnie: pokazał świeżo, po raz drugi z rzędu wydudkanemu elektoratowi, gdzie ten może mu skoczyć - „Oni mogą panu majstrowi skoczyć tam, gdzie pan może pana majstra w d... pocałować”. Mianuję kretynkę ministrem i co mi zrobicie, frajerzy? No właśnie – nic nie zrobią, albowiem jak dowodzą badania, spora część „elektoratu” nie kojarzy premiera z jakością pracy rządu na którego czele stoi, o poszczególnych ministrach już nie wspominając.

Mamy zatem na czele rządu Kaligulę wraz z Incitatusem - oboje na miarę naszych czasów i możliwości. Nie da się zresztą ukryć, iż Admin z biegiem lat nawet fizycznie się upodabnia do pierwowzoru: ten sam maniacki wytrzeszcz oczu, kędziory na łepetynie, te same zapadłe policzki i zacięte usta szaleńca – kto nie wierzy, niech zerknie na załączoną w charakterze materiału poglądowego ilustrację. Nawet obyczaje, poczynając od brylowania na cyrkowej arenie (choć, zamiast rydwanów, boski Donald preferuje piłkę kopaną) a na wybuchach niekontrolowanej furii skończywszy, ma iście cesarskie – od oryginału różni go jedynie skala możliwości, ale nie mentalność. Kaligula swe ofiary mordował, bądź doprowadzał do samobójstwa, Donald musi poprzestawać na dymisjonowaniu i posyłaniu w odstawkę tych, których w swych paranoidalnych wyobrażeniach uważa za konkurentów do władzy. Zamiast nich woli mianować na resort konia, czy też raczej klacz, jak stało się to w przypadku minister Muchy.

Jak podają przekazy, dostojny Incitatus rezydował w marmurowej stajni ze żłobem wyłożonym kością słoniową, obdarowywany był kosztownościami, zaś do obsługi oddelegowano odpowiednich niewolników. Jej Ekscelencja, minister Mucha, podobnie – do żłobu wprawdzie nie zaglądałem, ale tuszę, iż zaopatrzony jest suto, odpowiednio do wysokiego stanowiska, a i spożywać swego owsa Jej Ekscelencja z pewnością nie musi z juchtowego worka czy gazety. Znając zamiłowanie naszej klasy panującej do przepychu, przypuszczam, że i nuworyszowskich marmurów w siedzibie ministerstwa nie brakuje, zaś problem niewolników, nasza dzielna klacz właśnie rozwiązuje we własnym zakresie, na początek sprowadzając sobie fryzjera. Manikiurzyści, wizażyści oraz cała reszta niezbędnej obsługi, przynależnej każdej nowoczesnej i wyzwolonej kobiecie na pewnym poziomie tłoczą się już u bram, gdyż bycie ikoną lajfstajlowego feminizmu zobowiązuje.

Tylko, choroba, ktoś niestety wrąbał się pani ministerce w kompetencje i do Superpucharu Polski wybrał nie te drużyny, ale spokojnie – wydobędzie się z kazamatów pana Rysia Forbricha - „Fryzjera” (a bo to współczesnej kobiecie z ambicjami jeden fryzjer wystarczy?) i w przyszłym sezonie zagrają już ci co trzeba, po castingu na najbardziej gustowne i wystrzałowe stroje, koniecznie harmonizujące z iluminacją Stadionu Narodowego, żeby nie ucierpiały wysublimowane gusta pani Joanny i jej fryzjerczyków.

Wprawdzie nie wiadomo, czy ten cały stadion będzie do tego czasu przejezdny, ale najwyżej wyleje się beton, lub położy parkiecik w jodełkę i zamiast tej nudnej piłki urządzimy konkurs tańca nowoczesnego, albo w ogóle coś bardziej dla ludzi, tak do śmichu i pogibania raczej, żeby nie trzeba było się zastanawiać, którzy to „nasi” i kto wygrywa, nie mówiąc już o obczajaniu o co chodzi z tym spalonym. Zawsze wprawdzie można spytać się Donka, ale jeszcze zakuma, że pani minister ze sportem jest cokolwiek nie teges i gotów zabrać tę fajoską stajnię ze żłobem i fryzjerami. To już lepiej się nie odzywać i ładnie wyglądać, bo parytety są, wiecie Państwo, bardzo twarzowe w tym sezonie. A jakby się jakiś Kołtoń czepiał, to oberwie z karata.

Gadający Grzyb

niedziela, 5 lutego 2012

Rola Palikota w życiu politycznym III RP

Janusz Palikot nie jest li tylko odrażającym, politycznym błaznem. Jego rola jest o wiele bardziej znacząca i ponura niż wynikałoby to z pozorów.


Do tej pory postać Palikota starałem się omijać w swej blogerskiej publicystyce szerokim łukiem. Niemal fizyczna odraza jaką ten typ mnie napawa sprawiała, że zwyczajnie nie byłem w stanie zmusić się, by cokolwiek o nim napisać. Niemniej, rzeczywistość III RP i wola „elektoratu” sprawiły, że ów osobnik o facjacie nałogowego onanisty został wraz ze swym gumowym sobowtórem jednym z istotniejszych okazów naszego politycznego panopticum i trzeba jakoś scharakteryzować jego rolę – a ta nie sprowadza się bynajmniej do wysilonych happeningów, eskalacji chamstwa i podłości, czy błazenady. To tylko skalkulowane na zimno środki maskujące, mające umożliwić wypełnienie zupełnie innych zadań. Odnieśmy się więc do nich i miejmy to już za sobą.

I. Przemysł pogardy

Jak wiadomo, po objęciu przez śp. Lecha Kaczyńskiego urzędu prezydenta, obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP na polecenie roztaczającej nad nim nadzór właścicielski Niewidzialnej Ręki rozpoczął akcję „podrywania godnościowych podstaw prezydentury”, która to akcja nasiliła się po wygraniu przez obecną Dyktaturę Matołów wyborów w 2007 roku. W uruchomionym wówczas „przemyśle pogardy” poczesną rolę odgrywał Palikot, będący inicjatorem wielkiej części haniebnych wrzutek, podchwytywanych, kolportowanych i nagłaśnianych przez reżimowe mediodajnie – ową zgraną orkiestrę pasów transmisyjnych służącą do ogłupiania i urabiania w pożądanym kierunku rozrechotanej gawiedzi. Tragedia smoleńska poskutkowała jedynie chwilowym antraktem w tym plugawym spektaklu, zaś Palikot schowany na kilka chwil do szafy, został z niej wkrótce wyciągnięty, by kontynuować swą robotę.

Niewidzialna Ręka poczuła się zagrożona widokiem tłumów na Krakowskim Przedmieściu, niespotykanym wybuchem jedności Polaków o groźnym z jej punktu widzenia potencjale, świadectwami „przebudzenia” drzemiącego do tej pory społeczeństwa, natomiast wawelski pochowek Głowy Państwa wprawił obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP w stan niekontrolowanej furii. Palikot znów stał się potrzebny – tym razem do tego, by zdehumanizować Prezydenta już po jego śmierci, rozbić propagandowo zarodki ruchu społecznego mogącego powstać na bazie smoleńskiej hekatomby, na powrót podzielić Polaków na dwa wrogie plemiona i nie dopuścić do wzmocnienia pozycji politycznej ocalałego z braci – Jarosława Kaczyńskiego (pierwotne również miał lecieć do Katynia).

Kolejną istotną funkcją była kwestia zamazania odpowiedzialności za katastrofę. Lecha Kaczyńskiego należało obrzydzić, pamięć o nim zamienić w groteskową karykaturę - „kartofla”, tak by większość społeczeństwa przeszła do porządku dziennego nad skandalicznym zabezpieczeniem wizyty, obniżaniem w porozumieniu z reżimem Putina jej rangi i zakrawającym na zdradę prowadzeniem śledztwa. Była to prosta kontynuacja linii, która doprowadziła do Smoleńska – gdyby nie wcześniejsza działalność Palikota na polu odczłowieczania „Kaczora”, najprawdopodobniej nie ośmielono by się spiskować z Rosjanami w celu rozbicia obchodów katyńskich na dwie uroczystości i w skrajnie deprecjonujący sposób potraktować wizytę Prezydenta.

Warto o tym pamiętać, gdy przyjdzie do rozliczania winnych, tym bardziej, że po Smoleńsku Palikot dalej działał w tym samym kierunku. Łódzki mord polityczny dokonany przez Ryszarda Cybę na fali rozpętanej nienawiści do „pisowców” (w czym brylował Palikot), był wszak uderzeniem zastępczym – pierwotnie ofiarą miał być Jarosław Kaczyński.

II. Na usługach Niewidzialnej Ręki

W każdym razie, Palikot spisał się na medal. Sprawdził się do tego stopnia, iż Niewidzialna Ręka postanowiła wziąć go bezpośrednio pod swą pieczę. Temu służyło wystąpienie z PO i budowa nowej, niby-opozycyjnej siły politycznej gromadzącej w swym zestawie menażerię, której przedstawicieli możemy dziś oglądać w Sejmie. Od pracownika Urbanowego „NIE” po wykolejonego księdza z „Faktów i Mitów” - współpracującego z mordercą bł. ks. Jerzego Popiełuszki, esbekiem Grzegorzem Piotrowskim vel Grzegorzem Pietrzakiem.

W charakterze aniołów stróżów, Niewidzialna Ręka delegowała jednych ze swych najcenniejszych udziałowców – byłego szefa WSI, gen. Marka Dukaczewskiego oraz słynącego ze swych bezpieczniackich „aktywów” Jerzego Urbana, wspierających swego protegowanego. Już tylko te dwa nazwiska powinny być sygnałem ostrzegawczym, by Palikota nie lekceważyć. Tacy ludzie nie inwestują swojego poparcia w byle błaznów. Błaznowi mogą co najwyżej udostępnić basen na „testowanie” stażystek, albo dać napić się wódki, nic więcej.

Pamiętajmy ponadto, iż bliskim przyjacielem Palikota pozostaje obecny prezydent, Bronisław Komorowski, która to znajomość sięga jeszcze czasów wspólnych rosyjskich polowań w miłej kompanii towarzyszy czekistów. Jeżeli dodamy, że Komorowski pozostawał do końca niezłomnym obrońcą WSI, a gen. Dukaczewski, jak sam wyznał, mroził szampana w oczekiwaniu na jego zwycięstwo w wyborach prezydenckich 2010 roku, to rysuje się nam całkiem ciekawa siateczka wzajemnych współzależności. W tym kontekście określenie „konstrukt służb” jest bodaj najłagodniejszym jakiego można użyć.

III. Poletka pana P.

No dobrze. Zastanówmy się teraz, jakie są obecne zadania Palikota. Widzę tu kilka obszarów działalności. Z „opozycyjnością” wobec PO można dać sobie spokój, gdyż podgryzanie partii rządzącej – wyłącznie werbalne – jest typowym „alibi” mającym uwiarygodnić pozę kontestatora sceny politycznej. Choć niewykluczone oczywiście, że Niewidzialna Ręka wysyła w ten sposób Dyktaturze Matołów dyscyplinujący sygnał, mówiący że ma w rękawie więcej kart którymi może prowadzić rozgrywkę.

Pierwszym „poletkiem” działania pozostaje rzecz jasna kontynuacja „przemysłu pogardy” mająca godzić w społeczne zaplecze Jarosława Kaczyńskiego i PiS-u. Temu służy wulgarny antyklerykalizm, jadący na najniższych instynktach „polactwa”, takich jak zawiść wobec „pazernych klechów” i proboszczowskiej „fury”. Skoro na skutek politycznych zawirowań stało się tak, że Kaczyński zagospodarował elektorat tradycjonalistyczny, patriotyczny i katolicki, to należy sprawić, by tegoż elektoratu było jak najmniej, zwłaszcza wśród „przyszłościowych”, młodych wyborców. Stąd kokietowanie legalizacją „trawki” i cała reszta „młodzieżowych” postulatów współgrających z maską już nie tyle liberała, ile wręcz libertyna. Wszystko to jest, podkreślmy, skalkulowane na zimno – skoro onegdaj nie wypalił Palikotowi image „chrześcijańskiego biznesmena” i konserwatywnego filozofa, to przyjął bardziej „rokujące” oblicze.

Powyższe komponuje się z postępackimi oczekiwaniami Salonu - środowisko to od dłuższego już czasu świadomie indukuje polsko-polską wojnę światopoglądową, której jednym z bardziej jaskrawych przejawów była batalia o Krzyż na Krakowskim Przedmieściu, czy zadymy wokół Marszu Niepodległości. Stąd też uporczywe lansowanie Palikota na politycznego wyraziciela owej wojenki.

Poletko kolejne, równie groźne, to obsadzenie Palikota w roli siły zagospodarowującej społeczne napięcia, frustracje i spodziewane niepokoje. Krótko mówiąc, chodzi o to, by – gdy już wydarzy się nad Wisłą „Budapeszt” (choćby taki, jak masowe protesty na Węgrzech w 2006 roku przeciw rządom postkomunistów) – ów „Budapeszt” został przejęty, wykorzystany i ukierunkowany przez Palikota, a nie przez Kaczyńskiego. Podobną rolę „trybuna ludowego” ze służbowego nadania pełnił swojego czasu Lepper w odniesieniu do chłopów, zatem modus operandi jest przetestowany w praktyce.

Próbkę mieliśmy niedawno przy okazji protestów przeciw ACTA (o czym pisał Budyń78), na których czele usiłował się ustawić bohater niniejszego tekstu. Protest ten był i wciąż pozostaje dla Niewidzialnej Ręki potencjalnie groźny ze względu na swą formułę „no logo”, jednoczącą ludzi bez względu na podziały polityczno-światopoglądowe, ponadto istnieje ryzyko, iż lemingi raz przejrzawszy na oczy zaczną się orientować w sytuacji dotyczącej innych dziedzin życia publicznego. Dlatego też Palikot usiłował podzielić protestujących, grając m.in. wątkami antyklerykalnymi. Wprawdzie organizatorzy połapali się w tej prowokacji obliczonej na wzbudzenie podziałów i skonfliktowanie uczestników, czemu dali wyraz w swym oświadczeniu, stwierdzając m.in., iż „Ruch Palikota nie tylko próbuje zbijać kapitał polityczny na protestach, ale i podzielić protestujących, obrażając uczucia religijne znacznej części spośród nich.”, zaś Palikot został skutecznie „wyproszony” z demonstracji, ale ziarenko zostało zasiane i nie jest wcale powiedziane, że nie zaplusował wśród mniej uświadomionych wyborców, a takich przecież jest zdecydowana większość. Gdy nadejdą protesty dotyczące np. kryzysu i beznadziejnej sytuacji życiowej Polaków, Palikot będzie usiłował działać w podobny sposób – ustawiając się na czele i próbując zantagonizować ludzi, tak by niezadowolenie społeczne nie przerodziło się w cokolwiek mogącego zagrozić właścicielom III RP. Możemy być pewni, że znajdzie w tym pełne wsparcie odpowiednik „czynników”, tak jak znajdował je do tej pory.

I poletko ostatnie – wspieranie Dyktatury Matołów z pozycji opozycyjnych. Jak się to robi? Ano, przelicytowując i doprowadzając do ściany pomysły Platformy. Jeśli Admin-Donek stroi fochy typu „nie będziemy klękali przed księdzem”, to Palikot wyjeżdża z postulatami wyrugowania religii z przestrzeni publicznej; gdy PO robi liberalne miny w kwestiach światopoglądowych, to Palikot sięga po arsenał postulatów rodem z „Krytyki Politycznej”. Na tym „radykalnym” tle rząd Tuska jawi się jako oaza umiarkowania, spokoju i odpowiedzialności. I o to właśnie chodzi. Aha, dodajmy jeszcze doraźne wrzutki „przykrywające” - sypie się oficjalna wersja katastrofy smoleńskiej? No problem, Palikot zrobi „happening” z paleniem kadzidełka, skupiając na sobie kamery reżimowych mediodajni i dając im pretekst, by newsem dnia nie robić np. blamażu ustaleń komisji Millera.

***

Jak widać, Janusz Palikot nie jest li tylko odrażającym, politycznym błaznem. Jego rola jest o wiele bardziej znacząca i ponura niż wynikałoby to z pozorów. Jest ustrojstwem wielofunkcyjnym – bezwzględnym i pozbawionym skrupułów narzędziem w rękach mocodawców, którzy kręcą interesem zwanym Trzecią Rzeczpospolitą od jej magdalenkowego zarania. Warto mieć tego świadomość.

Gadający Grzyb

środa, 1 lutego 2012

Admin Donek fiskalnie wypaktowany


UE to Merkozy, a frajerzy z płucami odbitymi od poklepywania po plecach mogą co najwyżej robić dobrą minę do złej gry i bredzić coś o kompromisie.


I. Euro-prędkości

No proszsz... Tyle lat nam kładziono do głów, że powinniśmy grzecznie podżyrowywać wszystko co nadeślą nam z Brukseli, grać w jednej ekipie z wiodącymi zawodnikami i pozostawać „w głównym nurcie europejskiej polityki”, bo inaczej Europa nabierze dwóch prędkości... a tu koniec końców okazało się, że gdy Europa uznała za stosowne przy okazji paktu fiskalnego już nie dwie, ale wręcz cztery prędkości sobie zafundować, to po prostu to zrobiła, nie oglądając się na żadną „wspólnotowość” i inne dyrdymały opowiadane (do czasu) na użytek maluczkich. Po raz kolejny okazało się, że UE to Merkozy, z mocnym naciskiem na pierwszy człon, a frajerzy z płucami odbitymi od poklepywania po plecach mogą co najwyżej robić dobrą minę do złej gry i bredzić coś o kompromisie.

W sumie, czego się spodziewaliśmy? "Twarde jądro" UE wyciągnęło praktyczny wniosek z berlińskich nawoływań ministra Sikorskiego, który dla chwili poklasku postanowił robić za niemieckiego zapiewajłę i wzięło odpowiedzialność za Europę. Tego się domagaliśmy, prawda? Czy może coś przeoczyłem? No to mamy, czego chcieliśmy, ni mniej, ni więcej.

Naszemu, stojącemu na czele Dyktatury Matołów, pożal się Boże, Adminowi, wydawało się zapewne, że w zamian za bezwarunkowe poparcie udzielane na wyprzódki swemu Wielkiemu Patronowi dostanie w nagrodę miejsce przy stole, gdzie decyduje się o naprawdę istotnych sprawach, tymczasem po raz kolejny okazało się, że gdy dorośli zaczynają rozmawiać na poważne tematy, to uczniaki i inne dzieciuchy zostają grzecznie acz stanowczo wyproszone za drzwi.

II. Pakt fiskalny

Na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda następująco: Polska podpisała pakt fiskalny (właściwie - „Traktat o stabilności, koordynacji i zarządzaniu w Unii Gospodarczej i Monetarnej") nakładający na nas rozliczne obowiązki, nie otrzymując niemal niczego w zamian. Wymienię kilka punktów:

- utrzymywanie deficytu budżetowego poniżej trzech proc. PKB i długu publicznego poniżej 60 proc. PKB;

- deficyt strukturalny (obliczany przez odjęcie wpływu cyklu gospodarczego) nie będzie mógł przekraczać 0,5 proc. PKB (jest to tzw. złota reguła wydatkowa, która znacząco ograniczy np. wydatki inwestycyjne – może to stworzyć problemy m.in. z wykorzystaniem unijnych środków, gdyż nie będzie nas stać na wkład własny – żegnajcie autostrady);

- na kraje, które nie przestrzegają dyscypliny budżetowej będą nakładane kary o wysokości do 0,1 proc. PKB, które ma orzekać Trybunał Sprawiedliwości UE;

- nadzór Komisji Europejskiej nad procedurą budżetową poszczególnych krajów (założenia budżetowe mają być przedstawiane wiosną każdego roku, projekt na jesieni, KE będzie miała prawo wydawania wiążących zaleceń – jest to znaczące osłabienie suwerenności państw narodowych).

Co ciekawe, Pakt ma wejść w życie 1 stycznia 2013 roku, przy założeniu, że do tego czasu będzie ratyfikowany przez 12 z 17 państw strefy euro. Czyli traktat zacznie funkcjonować po ratyfikacji przez mniejszość – 12 z 25 krajów, które go podpisały! Owszem, Polska, nie będąc w eurolandzie, nawet jeśli ratyfikuje traktat, nie musi wdrażać jego postanowień, póki nie przystąpi do strefy euro. No, chyba że, jak precyzuje umowa, „wyrazi intencję, że chce wcześniej być zobligowana postanowieniami umowy lub jej poszczególnymi elementami". Rostowski wprawdzie twierdzi, że wdrażać przed wejściem do strefy euro nie będziemy, ale Unia ma tę właściwość, że wszystko jest w niej rozkosznie płynne...

Co uzyskaliśmy? Ano, „kompromis”: będziemy uczestniczyli w dwóch z trzech rodzajów szczytów: wszystkich państw UE i państw – sygnatariuszy Paktu Fiskalnego. Nie będzie nas „tylko” tam, gdzie będą zapadały prawdziwe decyzje, czyli na szczytach państw strefy euro, co było naszym głównym postulatem negocjacyjnym.

III. Żadnych marzeń, panowie!

Taki despekt... A przecież nasz Donek, "Admin1" III RP, z postawy gorliwego prymusika uczynił sens swej europejskiej polityki. Gdy trzeba było podpisać pakiet klimatyczny - podpisał, gdy Unia kazała zamknąć stocznie – zamknął, gdy Niemcom nie pasowały regionalne sojusze państw Europy Środkowo-Wschodniej – wycofał się; podczas europrezydencji unikał jak ognia choćby cienia podejrzenia, że chce coś dzięki niej ugrać dla Polski, Buzek zgadzał się z każdym rozmówcą przez całe swoje pół kadencji... Cóż, po raz kolejny okazało się, że darmochy nikt nie ceni, a główny nurt europejskiej polityki gładko wypluwa na mieliznę tego, kto wskakuje weń nie stawiając żadnych warunków wstępnych i swą aktywność sprowadza do trzymania wytyczonego przez innych kursu, z pożyczonym sterem i takielunkiem na dodatek. Toteż Angeli ani w głowie było przekonywać Nicolasa, by dopuścił do splendorów jej protegowanego z Warschau.

Tusk mógł w ostateczności, gdy zawiodły wszelkie kalkulacje, prośby i zawodzenia, nie przystąpić do Paktu Fiskalnego – jak Czechy i Wielka Brytania. Ale nie odważył się – byłoby to zbyt jaskrawe przyznanie się do fiaska wieloletniej linii politycznej, w ramach której podał „unijnym partnerom” na srebrnej tacy swoje jaja wraz z dołączonym młotkiem. Zamiast tego postanowił zamulać sprawę, wygłaszając z ponurą miną na użytek zaprzyjaźnionych mediodajni „przekaz dnia” o sukcesie, bo spotkania eurolandu będą odbywały się po szczytach ogólnounijnych. Chyba, że zajdą „nadzwyczajne okoliczności”, czytaj – Niemcy postanowią inaczej.

Warto tu przypomnieć „transakcję wiązaną”, jaką była zgoda Polski na dofinansowanie MFW pożyczką z rezerwy rewaluacyjnej w wysokości ok. 6 mld euro oprocentowaną na 0,1-0,2 proc., podczas gdy nasza linia kredytowa z MFW jest oprocentowana na 5-6 proc. Ten gest hipergorliwości miał zapewne nabić Donkowi plusów przed negocjacjami – a tu kicha. Co gorsza, z obiecanej za bezdurno pożyczki nie możemy się już wycofać.

Przy okazji, wspomnijmy jeszcze pakt euro-plus, do którego Admin wcisnął nas na siłę w marcu 2011 roku, a która to umowa była przygrywką do obecnego paktu fiskalnego. Wyrażałem onegdaj obawę, że w praktyce ów pakt stanie się pasem transmisyjnym za pomocą którego przyszły „rząd gospodarczy” złożony z krajów strefy euro (czyli w praktyce – Niemcy) będzie narzucał swe rozwiązania państwom nie należącym do eurolandu. Wygląda na to, że ta obawa właśnie się konkretyzuje i nabiera za sprawą paktu fiskalnego niepokojąco realnych kształtów. Dwudziestka piątka członków paktu pogada sobie na picownej nasiadówce, a decyzje i tak podejmą Niemcy z jakimiś ustępstwami na rzecz Francji, po czym przedstawią je do przyjęcia pozostałym państwom na ekskluzywnym szczycie eurogrupy, jako „kompromis” wedle definicji Churchilla, że jedyne czego oczekuje to zaakceptowanie jego warunków po rozsądnej dyskusji. Reszta dowie się o wszystkim od woźnego na korytarzu, po czym gorliwie zadeklaruje niezłomną wolę przyjęcia euro, żeby również być informowanymi przy stole jakież to wspólne cele będą im od jutra przyświecały.

***

Z całej tej klapy pozostaje mi tylko schadenfreude, że Ober-Matoł chyba pomału żegna się z mrzonkami na eksponowaną europosadę. Wieść niosła, że ma chrapkę nawet na fotel Barroso – przewodniczącego Komisji Europejskiej. Nic z tego. Gdyby brano go poważnie pod uwagę w stanowiskowych kalkulacjach, nie zafundowano by naszemu Adminowi takiego upokorzenia. Donek może pochlebnymi artykułami w niemieckiej prasie wytapetować sobie ścianę nad łóżkiem - i tyle jego. Ale marna to pociecha, zważywszy, w co wplątał Polskę swoją naiwną, do cna frajerską polityką.

Gadający Grzyb