Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że wśród rządzących daje się wyczuć pewne „zmęczenie materiału”.
I. Podstawianie sobie nogi
Ciekawa rzecz. Prawo i Sprawiedliwość, które w skrajnie trudnych warunkach opozycyjnych wykazało zadziwiającą zdolność przetrwania i mimo dwóch rozłamów po drodze („PJoNki” i „ziobryści-kurzyści”) zdołało odzyskać władzę, integrując w międzyczasie powtórnie „ziobrystów” i przygarniając secesjonistów z PO od Gowina – słowem, to samo PiS tak zwarte przez osiem lat panowania Platformy, kiedy co chwila wieszczono jego upadek, okazuje się zdumiewająco mało odporne na różne niekorzystne tendencje w warunkach sprawowania rządów.
Oczywiście, wbrew potocznej, wciskanej nam do głów opinii, PiS bynajmniej nie dzierży w Polsce żadnej „dyktatury”. W wyniku podwójnych wyborów z 2015 r. przechwyciło jedynie centralne ośrodki władzy plus publiczne media i – po wyczerpującej batalii – Trybunał Konstytucyjny. Natomiast w gestii obecnej „totalnej opozycji” wciąż pozostaje lwia część samorządów z sejmikami wojewódzkimi na czele (PO z PSL współrządzą w takiej czy innej formie w 15 z 16 województw). A jest to w sumie ogromny zakres władzy, nie wspominając już o pieniądzach – choćby w postaci unijnych środków przepływających przez różne, niezależne od rządu, lokalne struktury. Można wręcz odnieść wrażenie, że zmanipulowane wybory z 2014 r. miały posłużyć ówczesnemu układowi właśnie do zbudowania takiej szalupy ratunkowej na wypadek utraty rządów w Warszawie – podobnie, jak „zapasowi” sędziowie TK stanowić mieli niepodlegającą demokratycznej weryfikacji zaporę dla zmian w postaci „trzeciej izby” parlamentu.
Z „rokoszem trybunalskim” udało się uporać, co do wyborów samorządowych w 2018 r. - czas pokaże, choć to, co dzieje się obecnie w PiS nie napawa optymizmem. Przy czym dotyczy to samej partii, a nie jej społecznego zaplecza. „Tąpnięcie” sondażowe okazało się w sumie niewielkie, zaś zmniejszony dystans między PiS a opozycją jest głównie efektem „skanibalizowania” elektoratu Nowoczesnej przez PO. Jeżeli wziąć pod uwagę, że ugrupowanie Petru zaczyna balansować na granicy progu wyborczego, to może się okazać, że w 2019 r. PiS znów wygra wybory – choć być może już nie samodzielną większością. Krótko mówiąc, wszystko wciąż pozostaje w rękach partii Jarosława Kaczyńskiego, która ma wszelkie dane po temu, by utrzymać władzę – o ile sama nie podstawi sobie nogi.
II. Zmęczenie materiału
A niestety, zaczyna sobie podstawiać. Fatalna strategia komunikacyjna to jedno – kompletnie rozleciała się dyscyplina i pozytywny przekaz z 2015 r. Te mechanizmy należy na gwałt odbudować do przyszłorocznej kampanii samorządowej. Pytanie, czy ugrupowanie, któremu w 2018 stukną trzy lata rządów będzie w stanie wygenerować kolejny „powiew świeżości”. Przypominam też, że dwa lata temu na korzyść PiS zagrała nieprawdopodobna mobilizacja internautów, którzy samorzutnie i oddolnie zrobili w blogosferze i mediach społecznościowych równoległą kampanię – czy teraz nastąpi podobny zryw?
Trudno też nie oprzeć się wrażeniu, że wśród rządzących daje się wyczuć pewne „zmęczenie materiału” - i to pomimo sukcesów wykraczających dalece poza program „500+”. Weźmy poprawę ściągalności podatków – głównie VAT – bez której utrzymanie funkcjonowania „500+” nie byłoby możliwe. Do tego dochodzi ukrócenie różnych przekrętów na rynku paliwowym – od 2015 rynek paliw „urósł” łącznie o 25 proc., co oznacza gigantyczne ograniczenie dotychczasowej „szarej strefy” w tej branży. Efekt jest taki, że o ile PO musiała ratować sytuację budżetową przy użyciu kreatywnej księgowości Jacka Rostowskiego, o tyle rząd Beaty Szydło ma realne, rosnące dochody. Na to nakładają się pozytywne ratingi kolejnych światowych banków i agencji. I co? I nic. Tusk z Ostachowiczem zrobiliby z przytoczonych danych taką propagandę sukcesu i „zieloną wyspę”, że proszę siadać. A u „naszych” - zmęczenie i komunikacyjny bezwład... Jeżeli liczą na to, że utrzymają władzę wyłącznie dzięki „500+”, to może ich spotkać niemiłe zaskoczenie – jak już kiedyś pisałem, ludzie szybko przyzwyczajają się do dobrego i wdzięczność jest bardzo krótkotrwałym paliwem politycznym. Na dodatek, decyzje wyborców często mają charakter emocjonalny i wbrew wszelkiej racjonalnej kalkulacji kwestia kontynuacji programu „500+” może nie stanowić dla nich czynnika decydującego.
Kolejna rzecz, to wzmagające się tendencje odśrodkowe i wojenki frakcyjne w łonie partii. Tu już robi się naprawdę groźnie, bo takie nasilenie walk buldogów pod dywanem grozi na dłuższą metę rozpadem obozu rządzącego. Wszystko to odbywa się równolegle z nasilającymi się pogłoskami o pogarszającym się stanie zdrowia Jarosława Kaczyńskiego. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że bez Kaczyńskiego PiS-u po prostu nie ma i to z dnia na dzień. Świadczą o tym odpryski wewnętrznych waśni na odcinku medialnym – niedawne starcie między mediami ze stajni Tomasza Sakiewicza i braci Karnowskich w trakcie którego zostało expressis verbis powiedziane, iż chodzi o „schedę po Kaczyńskim” pokazuje, że odśrodkowe ciśnienia są naprawdę potężne, skoro zaangażowane stronnictwa ryzykują wywlekanie konfliktów na widok publiczny. Wyborcy bowiem, szczególnie prawicowi, mają alergię na wszelkie kłótnie i rozłamy, o czym przekonali się wspomniani na wstępnie odstępcy z PJN i Solidarnej Polski, nagradzają zaś jedność – wszak zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy było m.in. premią za pójście do wyborów jednym frontem.
III. Kryzys przywództwa?
Rysuje się zatem kryzys przywództwa – rzecz dotąd w PiS niespotykana. Druga część kongresu partii rządzącej (pierwsza odbyła się w początkach lipca 2016) jest wciąż przekładana (ostatnio podany termin to bodaj 1 lipca 2017). Postawię tezę, że ów kongres będzie dla Jarosława Kaczyńskiego ostatnią szansą, by znów mocno uchwycić stery rządów w partii – a co za tym idzie, również w Polsce – i przygotować ją do kampanii samorządowej. Jeśli to się nie uda, czeka nas dryf i porażka – tym bardziej, że „delfinów” nie widać, zaś drobnych ambicjonerów namnożyło się multum. Kaczyński jako polityk i mąż stanu przerasta o dwie głowy swoje otoczenie, na co wpływ ma również negatywna selekcja kadrowa w ugrupowaniu. Do PiS-u ciężej jest się dostać niż do zakonu klauzurowego - i jest to stała od lat, na co zwracano uwagę już w czasach opozycyjnych, kiedy terenowe struktury masowo spławiały chętnych do współpracy szturmujących lokalne biura po wstrząsie smoleńskim. Zatem, dopływu świeżej krwi – zwłaszcza ludzi ideowych, energicznych i z pomysłami – nie ma. Zostają w dużym stopniu miernoty, a z takimi trudno cokolwiek zrobić.
A skoro już wspomnieliśmy o Smoleńsku. Kaczyński najwyraźniej zniechęcił się do Macierewicza i sprawa Misiewicza była tu zaledwie pretekstem. Macierewicz bowiem robił mu nadzieję na odkrycie „wstrząsającej prawdy”, w co Kaczyński chyba autentycznie uwierzył, tak jak uwierzył kiedyś Kaczmarkowi, że ten doprowadzi go do jądra „układu” - a tymczasem Macierewicz wciąż boksuje się z cieniem, produkując kolejne hipotezy, z coraz marniejszym uzasadnieniem merytorycznym. Żeby była jasność – nie twierdzę, że w Smoleńsku był „zwykły wypadek”. Tyle, że nie widać międzynarodowej pomocy, USA i NATO milczą jak zaklęte – a na kolejnych miesięcznicach Kaczyński chcąc nie chcąc musi za Macierewicza świecić oczami, głosząc po raz n-ty, że już niedługo, już za chwilę „dojdziemy do prawdy”. Delikatnie mówiąc, jest to mało komfortowa sytuacja.
*
Na koniec refleksja bardziej ogólna. Otóż podejrzewam, że w PiS-ie narasta zniechęcenie trudami sprawowania władzy. Kaczyński nie pozwala kraść, a rządzenie bez „konfitur” jest bardzo niewdzięcznym zajęciem. Oczywiście próbują coś tam zgarnąć pod siebie, zakombinować, poustawiać krewnych i znajomych królika – ale to wszystko ukradkiem i na niewielką skalę, bo Prezes patrzy. W tej sytuacji, u wielu działaczy mogła zakiełkować myśl, że w gruncie rzeczy w opozycji było wygodniej. I jeśli PiS przegra w 2019 r. wybory, to głównie z powodu tego typu defetystycznych nastrojów we własnych szeregach.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 21 (26.05-01.06.2017)