Dziś większość handlu morskiego Białorusi zapewniają porty Litwy i Łotwy, co nawiasem mówiąc nie podoba się Rosji, naciskającej by ta przerzuciła się na porty w Obwodzie Kaliningradzkim. Dlaczego i my nie moglibyśmy wejść tu do gry?
Sytuacja pomiędzy Rosją a Białorusią o której wspominałem w ubiegłotygodniowym felietonie wciąż daleka jest od unormowania. Przypomnijmy, że poszło m.in. o ropę – Białoruś domaga się preferencyjnych stawek, co Rosja uzależnia od dalszej integracji obu państw. Na to z kolei nie zamierza zgodzić się Łukaszenka, bowiem przekształcenie ZBiR-u w państwo związkowe oznaczałoby koniec białoruskiej niepodległości i szybką utratę władzy przez obecnego dyktatora z Mińska. Kolejną kością niezgody jest kwestia opłat tranzytowych – tu z kolei Białoruś żąda znaczących podwyżek taryf, odbijając tym samym rosyjskie naciski na podwyższenie cen ropy. Piłka zatem pozostaje w grze – teoretycznie terminem, jaki oba kraje dały sobie na ustalenie warunków finansowych dalszej współpracy jest 15 stycznia, ale w momencie gdy piszę te słowa, raczej się nie zanosi na jego dotrzymanie. Co więcej, Łukaszenka ma tu za sobą przygniatającą większość społeczeństwa. Białorusini bynajmniej nie marzą o powrocie w ramiona Moskwy – zależy im wprawdzie na sojuszu z Rosją i otwartych granicach, ale z zachowaniem suwerenności. Za państwem związkowym opowiada się jedynie 15,6 proc., zaś za wejściem w skład Federacji Rosyjskiej tylko 1,4 proc. Białorusinów.
Łukaszenka dysponuje więc mocną społeczną bazą dla swej rozgrywki z Moskwą i sprawnie balansuje na linie, a w ramach osłabiania rosyjskiej presji wysyła sygnały również w naszym kierunku. Już we wrześniu ubiegłego roku stwierdził, iż najkorzystniejszym alternatywnym źródłem dostaw byłoby sprowadzanie ropy z Gdańska. Natomiast niespełna miesiąc temu tamtejsze Ministerstwo Transportu i Komunikacji zaproponowało stronie polskiej wspólną inwestycję w port rzeczny na Bugu i połączenie go z istniejącą infrastrukturą kolejową, co usprawniłoby wymianę handlową między naszymi krajami.
I w tym miejscu zaczynają się schody – czyli chwiejna i niejednoznaczna postawa władz Polski. Z jednej strony dostrzegamy szansę na pewne zbliżenie i częściowe przeciągnięcie Mińska nieco na zachód, z drugiej jednak wciąż tkwimy w okowach ideologicznego dogmatyzmu. Dobrą ilustracją powyższego jest wypowiedź wiceministra spraw zagranicznych Pawła Jabłońskiego dla „Sygnałów Dnia” radiowej „jedynki”. Stwierdził on mianowicie, że wprawdzie „jesteśmy gotowi do tego, żeby przyciągać Białoruś do orbity państw zachodnich”, ale „nie można legitymizować reżimu Łukaszenki”, a tak w ogóle, to wszystko musi się rozstrzygnąć na poziomie polityki wschodniej Unii Europejskiej. Innymi słowy – „i chciałabym, i boję się”. Ręce opadają.
Generalnie, od samego początku prowadziliśmy wobec Białorusi kretyńską wręcz politykę, kreując się na jakiegoś samozwańczego dywersanta, tudzież inspiratora potencjalnych „demokratycznych przemian” w tym kraju. Przemian których, dodajmy, białoruskie społeczeństwo w swej masie sobie zwyczajnie nie życzy, doceniając „małą stabilizację” zafundowaną mu przez „baćkę” po burzliwym okresie rozpadu Związku Radzieckiego. Obecnie, nawet gdyby przeprowadzono tam w pełni demokratyczne, wolne wybory, to Łukaszenka wygrałby je w cuglach, bez konieczności uciekania się do fałszerstw. My zaś, kompletnie od czapy, a to usiłowaliśmy wspierać garstkę dysydentów z Mińska bez żadnego społecznego poparcia, to znów – co zakrawa wręcz na zbrodnię – próbowaliśmy używać w charakterze zakładników naszej urojeniowej polityki polską mniejszość, podbechtując ją do skazanych na niepowodzenie antyrządowych wystąpień. Na szczęście ten etap mamy już chyba za sobą, ale wciąż nie przyswoiliśmy sobie podstawowej lekcji – należy budować relacje z taką Białorusią, jaka realnie jest, bo innej w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie.
A właśnie nadarza się okazja jak rzadko, bowiem coraz bardziej osaczany przez Rosję Łukaszenka jak powietrza potrzebuje gospodarczych alternatyw – a jeżeli cokolwiek może przynajmniej częściowo zdywersyfikować politykę Mińska, to są to właśnie pieniądze. Szansą o której mówię jest rozpoczęta właśnie budowa przekopu Mierzei Wiślanej mająca m.in. ożywić port w Elblągu – o czym zresztą pisałem już ponad dwa i pół roku temu w felietonie „Przekopać się do Łukaszenki”. Dlaczego nie mielibyśmy „podzielić się” tą strategiczną inwestycją z Białorusią, wydzierżawiając jej (nie za darmo przecież) w elbląskim porcie terminal? Dziś większość handlu morskiego Białorusi zapewniają porty Litwy i Łotwy, co nawiasem mówiąc nie podoba się Rosji, naciskającej by ta przerzuciła się na porty w Obwodzie Kaliningradzkim. Dlaczego i my nie moglibyśmy wejść tu do gry? Dla wzmocnienia powiązań można by dorzucić ofertę wspólnego wybudowania porządnej trasy szybkiego ruchu i połączenia kolejowego – a że strona białoruska mogłaby być zainteresowana świadczy chociażby wspomniana wyżej oferta portu na Bugu. Jeżeli naprawdę myślimy o wyłuskaniu kiedyś Białorusi z rosyjskiej strefy wpływów, to zacząć należy właśnie od takich kroków - a mrzonki o „demokratyzacji” tamtejszej satrapii trzeba odłożyć na później.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 03 (17-23.01.2020)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz