czwartek, 11 lutego 2010
Człowiek – porażka.
Obama pod każdym względem – mentalnym, intelektualnym, ideowym, pozostaje na poziomie campusowego lewaka.
Ronald Reagan powiedział kiedyś coś w tym guście (cyt. z pamięci): „Widziałem młodych ludzi z transparentami Make Love, Not War. Moim zdaniem, nie nadają się ani do jednego, ani do drugiego”.
Powyższa kwestia dźwięczy mi nachalnie między uszami, gdy obserwuję spektakularne fiaska kolejnych „resetów” w polityce zagranicznej Obamy.
Chiny.
Oto czytam, że władze Chin w bezprecedensowy sposób zrugały prezydenta USA niczym uczniaka, za dostarczenie broni Tajwanowi. (Zresztą, cała zasługa Obamy polega na tym, że wywiązał się ze zobowiązania podjętego jeszcze przez G.W. Busha). Na nic zdało się unikanie niczym ognia spotkania z Dalajlamą, czy ugodowe do groteski stanowisko prezentowane podczas wizyty w Pekinie. Celów gospodarczych (np. odstąpienia przez Chiny od sztucznie zaniżonego kursu juana) nie osiągnął, za to przekonał Chińczyków, że z tym mięczakiem mogą pozwolić sobie na wiele więcej, niż do tej pory.
Rosja.
Jeszcze cięższy policzek Obama zainkasował od Rosji, która niedawno ogłosiła swą nową doktrynę obronną. Owszem, rezygnacja z bushowskiej tarczy antyrakietowej spotkała się początkowo na Kremlu z pomrukami zadowolenia, ale doktryna wojenna Rosji nie pozostawia złudzeń. Co my tam mamy? Spójrzmy: wrogiem nr 1 jest NATO (czyli, w praktyce, USA), przyjęcie możliwości prewencyjnego ataku jądrowego (również w przypadku konfliktu lokalnego, czy wojny konwencjonalnej), brak zgody na rozszerzenie Sojuszu (czyli de facto zgłoszenie roszczenia do własnej strefy wpływów obszarze posowieckim), brak zgody na instalacje antyrakietowe (czyli również na koncepcję „nowej tarczy” Obamy) i wiele innych podobnych śliczności.
Taka jest odpłata Rosji za gotowość Obamy na nowy układ START i cięcie wydatków Pentagonu. Najwyraźniej, Moskwa skalkulowała sobie, że facio, którego znaczną część światopoglądu stanowi spuścizna ruchów pacyfistycznych utrzymywanych przez ZSRR, nawet nie kwiknie pod adresem Rosji, tak jak nie kwiknęli pod adresem Sowietów jego kontrkulturowi poprzednicy.
Iran.
Kolejne jaja mamy z Iranem. Ajatollahowie i prezydent Ahmadineżad zabili śmiechem popiskiwania Obamy, wzywające do rozmów i zapewniające o wyciągniętej dłoni, tudzież gotowości do współpracy. Zamiast tego, rozzuchwaleni i bardziej niż do tej pory przekonani o swej bezkarności, pracują nad wzbogacaniem uranu (mają powstać nowe ośrodki wzbogacania) i z większą niż do tej pory determinacją prą do uzyskania broni jądrowej. Właśnie świeżutko, przy okazji Święta Rewolucji, mieliśmy kolejny przykład. Ahmadineżad ogłosił, że Iran „jest państwem atomowym” (tu mu wierzę), choć nie planuje broni jądrowej (i tu mu nie wierzę).
Jak tak dalej pójdzie, to niedługo broń atomowa stanie się w rękach mułłów kolejnym narzędziem jihadu przeciw szatańskiemu Zachodowi, zaś Obama będzie zapewniał po staremu o swej „woli współpracy”.
***
Opisane pokrótce przykłady świadczą o kompletnej nieznajomości mentalności reżimów z którymi amerykański prezydent (prezio?) uparł się „resetować” stosunki. Ciekawe, czy jest w stanie kiedykolwiek pojąć, że ten wschodni typ mentalności opiera się na języku siły, zaś każdy przyjazny gest, każda niewymuszona „zachęta” czy oznaka „dobrej woli” traktowana jest jako przejaw słabości, niezdecydowania, czy wręcz uległości i prowokuje do utwardzenia stanowiska, eskalacji żądań…
Prawa człowieka.
Tyczy się to również praw człowieka, które Obamie ponoć tak bardzo leżą na sercu.
Włodzimierz Bukowski w swej książce „I powraca wiatr” opisał pewną prawidłowość: ilekroć Zachód utwardzał kurs wobec ZSRR, skutkowało to względnym poluzowaniem wewnętrznych rygorów – mniejsze represje, mniej wsadzanych do łagrów i psychuszek, krótsze wyroki, poprawa warunków w więzieniach… i odwrotnie – gdy Zachód proklamował „odprężenie”, „poprawę wzajemnych relacji” itp., w Związku Radzieckim momentalnie na powrót dokręcano śrubę „politycznym”.
Tę prawidłowość można dziś zaobserwować zarówno w Chinach (w odpowiedzi na pojednawcze gesty Obamy… nie wypuszczono z więzienia ani jednego dysydenta, co było regułą przy poprzednich wizytach amerykańskich prezydentów), jak i w Iranie (erupcja krwawych represji wobec przeciwników Ahmadineżada). W Rosji – wiadomo, po staremu.
Tak więc, w kwestiach humanitarnych – również porażka.
***
Dodając do siebie wszystkie powyższe klapy, wygląda na to, że jednym z głównych skutków obecnej prezydentury będzie upadek międzynarodowego prestiżu Stanów Zjednoczonych na skalę nie pamiętaną od czasów Jimmy’ego Cartera.
Campusowy lewak.
Obama pod każdym względem – mentalnym, intelektualnym, ideowym, pozostaje na poziomie campusowego lewaka. Z całym duchowym „dobrodziejstwem inwentarza” – w którym poczesną rolę odgrywa oszalały pacyfizm i reszta poprawnościowej dogmatyki. Za to zresztą (bo za cóżby innego?) dostał Nobla. Na domiar złego, wszystko to skorelowane jest z przemożnym poczuciem misji i charakterystycznym dla lewicy całego świata przeświadczeniem o własnej, moralno – intelektualnej wyższości, której nie wiedzieć czemu nie chce uznać zacofany motłoch.
Z czasem, gdy rozwój sytuacji międzynarodowej go do tego zmusi, zdobędzie się zapewne na ostrzejsze kroki wobec światowych watażków, ale osobiście nie mam złudzeń – będzie to co najwyżej doraźna szamotanina, bez żadnej myśli przewodniej, podszyta nie ustającym zdziwieniem, dlaczego adresaci nie reagują należycie na kolejne gesty i zapewnienia o gotowości do dialogu. Do tego różne lewicowe salony będą go podgryzać za „sprzeniewierzenie się” Pokojowemu Posłannictwu… Krótko mówiąc – nowych sojuszników Ameryka nie zyska (bo kogo – Rosję? Chiny? Co do Europy – UE zaledwie toleruje dziś USA, a i to jedynie ze względu na osobę prezydenta i politykę, której fiasko się właśnie unaocznia), a starych może utracić.
Gdyby tego rodzaju fircyk stał na czele Belgii, czy innego Luksemburga, można by machnąć ręką – nie nasz kłopot. Ale gdy podobna figura staje na czele światowego mocarstwa z ambicjami do ustalania globalnego porządku, wówczas wszyscy mamy problem. Całe szczęście, że mimo nieustającej klaki czołowych mediów, popularność Obamy (zwłaszcza wśród tzw. wyborców niezależnych) leci na łeb na szyję, co daje nadzieję, że szaleństwo jego rządów nie przekroczy jednej kadencji.
Obama – no, you can’t!.
Gadający Grzyb
P.S. Celowo nie pisałem tu o Afganistanie, bo to nieco inna bajka. Wysłanie tam dodatkowych żołnierzy to jedno. Pytanie, co Obama zrobi, by wygrać. Pod jego rządami można się bowiem spodziewać „resetu afgańskiego”, tzn. powtórki z Wietnamu – prowadzenie wojny na pół gwizdka, zakończone rejteradą pod byle pretekstem, pozwalającym doraźnie „zachować twarz”. A po kilku latach świat znów będzie miał ból głowy z afgańskim rozsadnikiem terroryzmu.
Inne moje notki, o Obamie:
www.niepoprawni.pl/blog/287/gdzie-nas-ma-obama
www.niepoprawni.pl/blog/287/zabawy-z-noblem
hello... hapi blogging... have a nice day! just visiting here....
OdpowiedzUsuń