sobota, 27 lutego 2010
Hotelarki…
… czyli, z życia młodych, kształcących się, z małych ośrodków…
Oto anegdotka:
Miejsce akcji – pekaes, a w nim, pragnące zdobyć wykształcenie studentki zaoczne pierwszego roku hotelarstwa. Spragnione wiedzy dziewoje podążają z małego miasteczka do jednego z większych ośrodków akademickich w naszym kraju (swoją drogą, jakież to symboliczne – awans społeczny, pęd do wiedzy i te sprawy…).
Rzeczone studentki omawiają niedawny egzamin z geografii, który był ponoć „bardzo trudny” – ale zdały - do przodu! Następnie, przechodzą do tematu praktyk, które to praktyki mają odbyć „gdzieś w Sudetach”.
Tu atmosfera nieco się zagęszcza, albowiem mimo zdanego pomyślnie egzaminu z geografii, adeptki arcytrudnej sztuki hotelarstwa za chińczyka ludowego nie mogą dociec, gdzie owe Sudety leżą. Koniec końców, po wymienieniu się posiadanym zasobem wiedzy, wspólnymi siłami ustalają, iż Sudety leżą, cytuję, „gdzieś między Krakowem a Opolem”.
Ale to jeszcze nic. Okolica krakowsko – opolska jakoś naszym bohaterkom nie leży. Okolica krakowsko – opolska trąci im parafiańszczyzną. Panny studentki mają zdecydowanie wyższe aspiracje niż krakowsko – opolskie Sudety.
(Swoją drogą, szkoda, że Sudety nie są położone tam, gdzie umiejscowiły je bohaterki niniejszej opowieści – jako Mazowszanin i amator górskich włóczęg, miałbym bliżej…).
Jest jednak pocieszenie. Otóż, gdy odcierpią już pierwszoroczne, sudeckie katorgi (nie można by takich posłać „na uran” – do Kowar, chociażby?), na drugim roku będą miały praktyki w Bratysławie.
Oooo… Bratysława… tu już młodym, kształcącym się itd. zapachniało Światem. Wielkim Światem. Ale, jedna z uczestniczek debaty postanawia zepsuć pogodny nastrój, stawiając fundamentalne pytanie: - A którego kraju stolicą jest Bratysława?
Wstępną teorię, wysnutą naprędce przez koleżankę, jakoby Bratysława leżała gdzieś w Polsce (argumentacja – bo nazwa brzmi, tak jakoś po polsku), uczone gremium odrzuciło. To musi być gdzieś za granicą. Krakowsko – opolsko – sudeckim targiem stanęło na tym, że Bratysława położona jest „gdzieś na wschodzie”.
Po ustaleniu, że Bratysława leży „na wschodzie”, przyszłym hotelarkom zrzedły minki. Wschód im nie imponuje. Jakoś tak… nie teges…
Ostatecznie, nie zdołały umiejscowić Bratysławy w konkretnym kraju, ale – zawsze to jakaś pociecha – postanowiły sprawdzić w internecie. Przy słowie „internet” zapachniało kadzidłem i atmosferą ogólnej wzniosłości. Z podobnym nabożeństwem starożytni Grecy zapewne udawali się do świątyni delfickiego Apollina, by wysłuchać wróżb Pytii…
Wreszcie, jedna z przyszłych hotelarek westchnęła, uwalniając w owym westchnieniu najgłębsze pragnienia swego jestestwa: - Bo wiecie… ja to bym chciała pojechać gdzieś na Zachód. Do Grecji… albo do Hiszpanii…
Myślicie, że bajeruję? Że podbarwiam?
A gdzie tam.
***
Dobra, było do śmiechu, teraz będzie ponuro.
Zwróćmy uwagę, że w pogwarkach przyszłych hotelarek pobrzmiewa jeden tęskny element: wyrwać się stąd! Dokądkolwiek. Ta nieszczęsna Grecja, czy Hiszpania z końcówki anegdoty, utożsamiana jest z Zachodem nie w sensie geograficznym, lecz bytowym – tam, gdzie jest cieplej i lepiej. Na takiej samej zasadzie, gdy doszły do wniosku, że Bratysława leży na wschodzie (choć nie leży), uznały, że jest tam taki sam syf jak u nas, tylko pewnie zimniej…
Po dwudziestu latach Polski „wolnej, demokratycznej itd.…”, nawet takie nieświadome niczego „hotelarki” mają tylko jedno, instynktowne marzenie: spierdalać stąd jak najdalej.
Istny krzyk rozpaczy.
Skolaryzacja.
Zastanówmy się:
Te panny mają maturę. Inaczej nie dostałyby się na studia – nawet na zaoczne hotelarstwo.
Jeśli skończą „ścieżkę edukacyjną” (a wszystko wskazuje na to, że skończą – bo płacą), będą miały licencjat, albo nawet magisterkę. Może dowiedzą się, gdzie leżą Sudety, a gdzie Bratysława. A może nawet - kto wie - uświadomią sobie, że Grecja w stosunku do Polski leży na południu, Hiszpania zaś na południowym zachodzie…
Śmiem sądzić, że owe studentki nie są jakimś patologicznym przypadkiem zbiorowego matołectwa. To typowy, osobowy produkt naszego systemu edukacji. W miarę pogłębiania reform, zapewne będzie takich „osobowych produktów” przybywać.
Chlubimy się wzrostem wskaźnika „skolaryzacji”. Doprawdy, mamy się czym chlubić.
Reformy.
Kolejne reformy edukacji nastawione były, z tego co pamiętam, na „odejście od zbędnej, encyklopedycznej wiedzy”. W zamian za to uczniowie mieli posiąść „umiejętność samodzielnego zdobywania informacji”, czy jakoś tak. W efekcie „zbędną wiedzą” okazała się znajomość stolic i nazw sąsiednich krajów, tudzież umiejętność określania stron świata na mapie, zaś „samodzielne zdobywanie informacji” sprowadziło się do umiejętności obsługiwania gooogla.
Niech żyje „Polska cyfrowa” i „społeczeństwo informatyczne”.
Spytam się tylko:
- A co, gdy studentkom hotelarstwa w jednym z pierwszych odnośników wyskoczy, że Bratysława jest stolicą Burkina Faso? Albo Hondurasu? Będzie winny „zły internet”?
Zresztą, co tam – grunt, że młodzież się kształci i ma aspiracje. „Skolaryzacja” nam wzrasta, niczym zielone badylki na wiosnę.
Osobowy produkt systemu edukacji.
Dla jasności - nie chcę się pastwić nad Bogu ducha winnymi dziewczętami. Opisane na wstępie „hotelarki” są, w gruncie rzeczy, przypadkowym wykwitem kolejnych, robionych zachodnią modą, edukacyjnych „reform”. Ot, niezamierzony efekt szlachetnych zamiarów kolejnych reformatorów, które to zamiary starły się z naturalnym oporem biurokratycznej materii, tudzież „ciała pedagogicznego”. „Ciała pedagogicznego”, dodajmy, od dziesięcioleci poddawanego negatywnej selekcji do zawodu.
Wyszło, co wyszło.
Brnięcie w ten model edukacyjny, posyłanie do szkół coraz młodszych roczników (sześciolatków), tylko po to, by wypuścić na rynek o rok wcześniej płatników przymusowych, państwowych haraczy (podatników, ZUSowiczów, KRUSowiczów), przy świadomości, że wyrzuca się, rok po roku, w przestrzeń publiczną, z przeproszeniem, hordy cymbałów, zakrawa na świadomy sabotaż.
A może w ministerialnych gabinetach nie zdają sobie z tego sprawy? Może w sprawozdawczości wszystko wygląda pięknie? Tylu a tylu magistrów przybyło… wskaźniki rosną… Sukces! Mamy coraz więcej osobowych produktów systemu edukacji!
Ciemną masą łatwiej rządzić?
Bronię się jak mogę przed myślą, że jacyś macherzy chłodnym okiem ocenili, iż:
- skoro okazało się, że wskutek wieloletnich zaniedbań, skorelowanych z nieprzemyślanymi reformami…
- …osobowe produkty systemu edukacji są ciemne jak tabaka w rogu…
- …to w sumie eksperyment się powiódł, gdyż…
- …tak, czy siak - ciemną masą łatwiej rządzić.
Gadający Grzyb
czwartek, 25 lutego 2010
PiS dał ciała w TVP.
PiS może sobie mieć „Jedynkę” - ale na warunkach SLD!
Historia kompromitacji.
Gdy Prawo i Sprawiedliwość wchodziło w medialny sojusz z SLD, siedziałem cicho i tylko kląłem pod nosem. Gdy oba ugrupowania podzieliły się wpływami, na zasadzie: „Jedynka” dla PiS-u, „Dwójka” dla SLD, TVP Info jako wspólne „kondominium”, zaświtała nawet we mnie iskierka nadziei na przełamanie salonowego monopolu medialnego spod znaku Tusk Vision Network…
O, słodka naiwności…
Oczywiście, cały układ rychło poszedł w diabły, albowiem eseldowscy wyjadacze, pamiętający czasy Roberta Kwiatkowskiego (np. Jacek Snopkiewicz, szef TVP Info), nie byliby sobą, gdyby nie spróbowali sięgnąć po więcej, szantażując PiS możliwością dogadania się z PO. Gdy dołożymy animozje personalne w łonie „prawicowej” ponoć redakcji „Jedynki”, (Wojciech Hoflik kontra Anita Gargas) można powiedzieć, że PiS podał SLD telewizję na srebrnej tacy. Prawicowi nowicjusze dali się rozegrać jak dzieci.
Trzeba sobie jasno powiedzieć – w walce o wpływy na Woronicza, Prawo i Sprawiedliwość dało haniebnie ciała. Byłoby to nawet zabawne, gdyby nie było żałośnie tragiczne.
Jeżeli przy pierwszej poważnej awanturze (o prapremierę „Towarzysza Generała”), rzekoma „prawica” podkula ogon pod siebie i „odpuszcza” Anitę Gargas oraz blokuje powtórkę dokumentu o rekordowej oglądalności w swej kategorii, a także rezygnuje z innych podobnych projektów, oznacza to tylko jedno - PiS może sobie mieć „Jedynkę” ale na warunkach SLD!
Ptaszki ćwierkają, że niepewna jest pozycja innych niezależnych dziennikarzy o konserwatywnych poglądach – Sakiewicza i Wildsteina. W zamian za to SLD ma przymknąć oko na przedwyborczą propagandę na rzecz Lecha Kaczyńskiego.
Już to widzę… Zresztą, nawet gdyby postkomuniści rzeczywiście „nie zauważyli” przedwyborczego, hm – powiedzmy, „pijaru”, to taka, zapewne dość toporna stronniczość, może być wręcz przeciwskuteczna.
Moim skromnym zdaniem, więcej filmów w rodzaju „Towarzysza Generała” (plus powtórki), czy kilka puszczonych w dobrym czasie programów Ziemkiewicza lub Wildsteina (o „Misji Specjalnej” nie wspominając), zrobiłoby więcej dobrego dla tzw. „ogólnego klimatu”, niż jawnie tendencyjnie poprowadzony „Dziennik Telewizyjny”… to jest, chciałem powiedzieć, „Wiadomości”.
Czy tak trudno to zrozumieć?
SLD i Salon zrozumiały doskonale – stąd ich wściekłość i bezprzykładna nagonka. Wiedzieli gdzie uderzyć. Ostatnią rzeczą jakiej sobie życzą, jest nawrót klimatu „moralnego wzmożenia” w usypianym do tej pory elektoracie.
Niestety, najwyraźniej Jarosław Kaczyński po raz kolejny woli postawić na model „BMW” (bierny, mierny ale wierny – czytaj, dyspozycyjny). Ten błąd się zemści. O „dyplomatycznym urlopie” prezesa Ożoga nawet nie chce się pisać.
Teoria spiskowa.
Na marginesie, podzielę się spiskową teorią: jako rzekłem, SLD zaszantażowało PiS możliwością dogadania się z Platformą. Otóż, sądzę że postkomuna już dogaduje się po cichu z PO i dlatego, konsekwentnie, „metodą salami”, będzie rugować z telewizji nie tyle PiS, ile tzw. „pisowskich dziennikarzy”, którym to terminem zwykło się określać tych publicystów, którzy nie płyną z dominującym, salonowo - mainstreamowym prądem. PiS teoretycznie zachowa wpływ na TVP 1, używając starych, sprawdzonych telewizyjnych wycirusów w charakterze czynowników od propagandy (na zasadzie – służyli tamtym, posłużą i nam), którzy to „czynownicy” bez skrupułów zdradzą przy pierwszej okazji.
Jak krótkowzroczne jest takie myślenie, wszyscy niedługo się przekonamy.
Osobiście.
Pozwolę sobie zakończyć tę notkę elementem emocjonalnym: Panie prezesie Jarosławie Kaczyński! Pańska partia, partia na którą głosowałem, zawiązała szemrany politycznie układ z postkomuną, poważnie nadwyrężając tym samym swą wiarygodność. W zamian nie uzyskaliście niczego, poza solidną porcją wstydu.
Warto było?
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
piątek, 19 lutego 2010
Gaz łupkowy – nowa nadzieja.
W kwestiach bezpieczeństwa energetycznego rachunek ekonomiczny ma znaczenie drugorzędne.
No, no… co to się porobiło… Myślałem, że o polskich złożach gazu łupkowego będzie w mediach panowała głucha cisza, niczym przez większą część naszych „negocjacji” z Gazpromem (przypomnę, negocjacje trwały od lutego 2009, zaś nasze przekaźniki i opozycja obudziły się dopiero w listopadzie 2009, gdy większość kluczowych kwestii była już przyklepana po myśli Gazpromu), a tu taka miła niespodzianka… Po wrzuceniu w wyszukiwarkę hasła „gaz łupkowy”, odnośniki wyskakują aż miło. Zatem ja, na użytek tych czytelników, którzy jeszcze przypadkiem o temacie nie słyszeli, zreferuję tylko pokrótce, w czym rzecz:
1) Łupki to rodzaj skał metamorficznych lub osadowych. Te drugie (łupki osadowe) w odpowiednich warunkach mogą tworzyć uszczelnienia zawierające ropę lub gaz. Nas interesują te z gazem, zwane łupkami gazonośnymi (łupkami czarnymi). Pozyskiwany z nich gaz nazywamy gazem łupkowym (shale gas). Jest to rodzaj „gazu niekonwencjonalnego” (w przeciwieństwie do gazu wydobywanego „tradycyjnymi” metodami).
2) Instytut Wood Mackenzie zajmujący się od 30 lat rozpoznaniem i doradztwem dla branży energetycznej i wydobywczej szacuje nasze złoża na 1,4 bln m3.
3) Oznacza to, że przy obecnym zużyciu ok. 14 mld m3 rocznie, gazu z samych tylko łupków starczyło by nam na następne 100 lat. Gdy doliczymy inne źródła pozyskiwania, takie jak wydobycie własne gazu „konwencjonalnego” i import tegoż z różnych kierunków (Rosja, Katar) – na o wiele dłużej.
4) Biorąc pod uwagę powyższe – przed Polską rysuje się niepowtarzalna szansa, byśmy stali się w stosunkowo nieodległej przyszłości poważnym eksporterem gazu.
5) W tej chwili wydobywanie gazu łupkowego na skalę przemysłową odbywa się tylko w USA i to Amerykanie są liderami odpowiednich technologii. Obecnie gaz łupkowy pokrywa zapotrzebowanie Stanów Zjednoczonych w 11% a planowane jest osiągnięcie pułapu 24% w 2015r.
6) Dzięki łupkom, USA wyprzedziło ostatnio w wydobyciu Rosję, a pozyskanie gazu z tego źródła wciąż rośnie. Stany z niedawnego importera, stają się eksporterem.
7) Jako że PGNiG nie dysponuje ponoć ani funduszami, ani odpowiednimi technologiami, koncesje poszukiwawcze (około 30) Ministerstwo Środowiska (konkretnie - Departament Geologii i Koncesji Geologicznej) rozdzieliło między podmioty zagraniczne (przede wszystkim amerykańskie). Otrzymały je takie firmy, jak: Chevron, Exxon Mobil, Marathon Oil Corp, ConocoPhillips, Aurelian, San Carlo, 3 Legs, BNK, LNG Energy.
8) Pierwsze odwierty rozpoczną się na wiosnę ("Lane Resources"– spółka zależna "3 Legs" + "ConocoPhilips" i BNK Petroleum.) Wyniki mamy poznać jesienią. Wg. wiceministra środowiska Henryka Jezierskiego (zarazem główny geolog kraju) wydobycie przemysłowe mogłoby ruszyć za 8 – 10 lat.
9) Pozyskanie gazu łupkowego jest droższe niż w przypadku tradycyjnych form wydobycia. W USA waha się w przedziale 80 – 130 USD za 1000 m3. Pytanie, jak te koszta kształtowałyby się w Polsce, szczególnie w odniesieniu do kosztów importu z Rosji.
10) Mimo kosztów, inwestycje w pozyskiwanie gazu łupkowego wciąż rosną i można śmiało rzec, że wkrótce w sposobach pozyskiwania gazu czeka świat „łupkowa rewolucja”, która ostatecznie zdetronizuje dotychczasowego hegemona, czyli Rosję. Przyznaje to sam Gazprom (gazownictwo.wnp.pl/gazprom-gaz-lupkowy-moze-zmienic-swiatowy-rynek-gazowy,100123_1_0_0.html )
Sabotaż jamalski.
W kontekście przytoczonych powyżej danych i prognoz, podpisanie przez Polskę umowy z Gazpromem w takim a nie innym kształcie, zakrawa wręcz na zdradę stanu.
Wiem, że to ciężkie oskarżenie, ale spójrzmy:
- Ministerstwo Gospodarki musiało dysponować danymi dotyczącymi naszych złóż, zainteresowania potencjalnych inwestorów, zmian zachodzących w światowych tendencjach sposobu wydobycia.
- Dlaczego zatem podpisaliśmy skrajnie niekorzystną umowę z Gazpromem, przedłużającą obowiązywanie tzw. kontraktu jamalskiego do 2037 roku?
- Dlaczego, mając na horyzoncie budowę gazoportu (2014r) i możliwość pozyskiwania gigantycznych ilości gazu łupkowego (lata 2018 - 2020), uzależniliśmy się od rosyjskich dostaw (ponad 10 mld m3 rocznie)?
- Dlaczego oddaliśmy Rosji kontrolę nad naszym odcinkiem gazociągu tranzytowego?
- Dlaczego podczas niemal rocznych negocjacji zachowywaliśmy się niczym przyparci do muru, jakbyśmy nie mieli żadnego pola manewru?
Toż to czysty sabotaż i dywersja. Uskutecznione, odnoszę wrażenie, z pełną premedytacją. Podziękujmy za to Waldemarowi Pawlakowi i Donaldowi Tuskowi (co do tego drugiego - nie jestem pewien, czy w ogóle orientuje się co "wynegocjowaliśmy").
Ekonomia i polityka.
Należałoby na koniec wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Przedstawiciele „partii Gazpromu” w Polsce uwielbiają podnosić argument ekonomiczny: że gaz, czy to z Norwegii, czy skroplony z Kataru, czy własny gaz łupkowy są droższe, zatem po co nam się porywać na takie ekstrawagancje (pamiętacie, co mówił Leszek Miller „uwalając”, z przeproszeniem, umowę na gaz z Norwegii?). Argumentom tym ulega sporo zdroworozsądkowych, wydawałoby się, osób.
To fałszywe postawienie sprawy. W kwestiach bezpieczeństwa energetycznego (i każdego innego) rachunek ekonomiczny ma znaczenie drugorzędne. Pierwsze skrzypce gra natomiast polityka. Tak, właśnie – bezpieczeństwo energetyczne to przede wszystkim sprawa polityczna o fundamentalnym, strategicznym znaczeniu dla kraju.
To dlatego Rosja z Niemcami puszczają rurę morzem, choć lądem byłoby taniej – bo taki jest interes polityczny obu państw, niezainteresowanych wzrostem znaczenia Europy Środkowo – Wschodniej, jako obszaru tranzytowego.
To dlatego nasz poprzedni rząd zainicjował projekt gazoportu – bo zwiększy on nasze bezpieczeństwo względem Rosji, mimo, że gaz LNG jest droższy.
Dlatego też należy od tej pory uważnie przyglądać się, wszelkim działaniom i zaniechaniem naszych obecnych i przyszłych „wybrańców” w kwestii polskich złóż gazu niekonwencjonalnego. I odnotowywać, kto będzie podnosił „argument”, że skoro mamy zagwarantowany tańszy gaz z Rosji, to po co nam jakieś tam „łupki”.
Gadający Grzyb
pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Inne moje teksty gazowe:
www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-dokarmimy-rosje
niepoprawni.pl/blog/287/dokarmimy-rosje
niepoprawni.pl/blog/287/gazowy-cpun
www.niepoprawni.pl/blog/287/biadolenie-nad-rozlanym-mlekiem
www.niepoprawni.pl/blo
wtorek, 16 lutego 2010
100 miliardów dla Gazpromu…
…czyli stan naszego nie-posiadania.
Dawno już nie pisałem o temacie „gazowym”. Szczerze mówiąc – „wychłódło” mi. Wątki, które pół roku temu zaledwie przewijały się w drobnych notkach rubryk gospodarczych gazet i portali – teraz zostają zauważone i wyeksponowane. Tematy, które przynajmniej od roku (początek negocjacji z Rosją), powinny być wiodącymi - spychano na margines. Napisałem, „na margines”? – a, gdzie tam – spychano je wręcz poza margines publicznej debaty.
Dzisiaj, mówiąc kolokwialnie, jest „po ptokach”.
Gazowe negocjacje nie-szczęśliwie dobiegły kresu. W zeszłą środę (10.02.2010) rząd III RP skwapliwie zatwierdził ustalenia rozmów prowadzonych pod egidą ministra gospodarki – wicepremiera Waldemara Pawlaka. Sam sposób zatwierdzenia był skandalem. Otóż, odbyło się to… trybie obiegowym (tryb obiegowy – minister dostaje papier, podpisuje i kwita)! Bez dyskusji na posiedzeniu rządu!
Tak oto „przyklepano” renegocjację tzw. kontraktu jamalskiego.
Stan nie-posiadania.
Obecnie, stan naszego nie-posiadania wygląda następująco:
1) Do 2037r będziemy sprowadzać z Rosji 10,2 mld m3 gazu rocznie… Wrrróć! Konkretnie, to zobowiązaliśmy się, że kupimy od Rosji 250 mld m3 do 2037r. (wiem, że gdyby podzielić ogólną kwotę przez lata, to rachunek się nie zgodzi – ale, najwyraźniej, takie są antymatematyczne tajniki gazowych negocjacji).
2) Nasze roczne zużycie tegoż surowca wynosi w skali roku ok. 14,5 mld m3, przy wydobyciu własnym ok. 4 – 4,5 mld m3, co oznacza, że zostaniemy naładowani gazem „po gardło”.
3) Gaz będziemy kupować z zakazem reeksportu i w formule „bierz, lub płać”. Oznacza to, że nie będziemy mogli sprzedawać nadwyżek do innych krajów, a gdy nie weźmiemy „nadmiarowego” gazu, to będziemy płacić, tak jakbyśmy wzięli. (Dla porównania – Niemcy mogą odsprzedawać nadwyżki, ale Niemcy, to wiadomo – Niemcy…).
4) Rezygnujemy z zaległości za opłaty tranzytowe Gazpromu wobec EuRoPolGazu (różne szacunki: 180 – 300 mln dolarów plus odsetki). W zamian za to, Gazprom łaskawie obniży nam ceny gazu, by skompensować dług.
Pytanie, w jaki sposób Gazprom nam ów dług skompensuje, skoro są tak rozbieżne szacunki? Rozłoży sobie raty na dwadzieścia siedem lat? Taka formuła spłaty „rozmydli” całą kwotę do granic zauważalności.
5) Wartość kontraktu do 2037r. szacowana jest na sumę ok. 100 miliardów dolarów (żadne przejęzyczenie – co najmniej tyle zapłacimy Rosji przez najbliższe 27 lat! Dwa miliardy, siedemset milionów dolarów, płacone rok w rok na rosyjskie zbrojenia, umocnienie „mocarstwowej pozycji” i tak dalej… ).
6) Jak to skalkulowano w negocjacjach? Według obecnych cen ropy/gazu skorelowanych z kursem dolara? Czy stawki za, dajmy na to, miliard metrów sześciennych gazu są stałe, czy płynne, w zależności od tego, jak ceny surowców będą kształtowały się w przyszłości? Ale, po co pytać… Jeszcze człowiek usłyszy odpowiedź i żylaków na mózgu się nabawi.
7) Kontrolę nad EuRoPolGazem oddajemy Gazpromowi.
Gwoli wyjaśnienia:
a) EuRoPolGaz to spółka zarządzająca polskim odcinkiem tzw. „gazociągu jamalskiego” – z Syberii do Niemiec. Na dzień dzisiejszy, podział jest następujący: 48% przypada PGNiG, 48% OAO Gazprom, 4% Gas-Trading Aleksandra Gudzowatego.
b) Zobowiązaliśmy się „wykosić” z niej „prawem i lewem”, Gas-Trading Aleksandra Gudzowatego, który miał „układy” z Remem Wiachiriewem – czytaj, z ekipą Jelcyna (i dlatego wszedł do EuRoPolGazu), ale nie ma z Aleksiejem Millerem – czytaj, z ekipą Putina (i dlatego wypadnie z EuRoPolGazu).
c) Oznacza to, że w zależności od aktualnych życzeń Kremla, jesteśmy gotowi zmieniać strukturę własnościową kluczowych dla nas firm.
d) Teraz będzie fifty – fity. W EuRoPolGazie 50% będzie miało PGNiG, a 50% Gazprom. Uczciwy układ? A, guzik tam, uczciwy. Już teraz przewodniczącym rady nadzorczej jest Aleksander Miedwiediew (www.europolgaz.com.pl/firma_wladze.htm ) Proszę sobie doczytać resztę władz spółki.
e) W takiej sytuacji, gdy Gazprom jest jedynym dostarczycielem surowca do rury, sytuacja jest klarowna – wyrzekliśmy się kontroli nad tranzytowym gazociągiem. Jakkolwiek by „parytetowo” co do narodowości sformowano władze przedsiębiorstwa, Gazprom/Kreml będzie miał ostatnie słowo.
8) PGNiG wycofał się z berlińskiego procesu arbitrażowego przeciw RosUkrEnergo (taki, zarejestrowany w Szwajcarii gazpromowski pośrednik, który miał nam dostarczać rosyjski gaz z Ukrainy). RosUkrEnergo było nam krewne jakieś 60 mln dolców, ale co tam.
9) Wzdłuż jamalskiego gazociągu, którym od tej pory będzie niepodzielnie zarządzać Gazprom, biegnie kabel światłowodowy. Ot, tak sobie. Na pewno nie służy celom szpiegowskim. Rosjanie, bracia – Słowianie wszak czegoś podobnego by się nie dopuścili… Temat światłowodu niby stary, ale zawsze warto napomknąć.
Reszta cholernie dobrych wieści.
Ufff… niech no odsapnę…
A oto reszta cholernie dobrych wieści:
1) Finlandia zgodziła się na pociągnięcie rury (Nord Stream) przez jej wody terytorialne. Tym samym, Nord Stream nie ma już żadnych przeciwwskazań, by się spokojnie wybudować.
2) Gazociąg Północny przetnie tor wodny do portu w Świnoujściu, spłycając go tak, by gazowce typu Q-Flex mające dostarczać gaz z Kataru nie mogły nad nią przepłynąć. (Dane – obecnie tor wodny do portu w Świnoujściu ma głębokość ok. 14,5 m. Położenie rurociągu na dnie Bałtyku spłyci tor wodny do ok.14 m. Przy maksymalnym zanurzeniu gazowców typu Q-Flex 12,5 m., rura uniemożliwi wpłynięcie do portu, gdyż bezpieczny tor wodny dla tych statków wynosi przynajmniej 14,3 m.).
3) Niemieckie urzędy (Federalny Urząd Żeglugi i Hydrografii w Hamburgu oraz Urząd Górniczy Meklemburgii – Pomorza Przedniego w Stralsundzie) robią nas w konia, raz to twierdząc, iż wydały zgodę na położenie rury na dnie, innym razem zaś, że kwestia nie jest przesądzona. Mając na uwadze pokłady broni chemicznej z pierwszej, drugiej i trzeciej (tej zimnej) wojny światowej, jakie zalegają na dnie Bałtyku, nawet im się nie dziwię. Grzebanie w dnie naszego wspólnego morza, mogłoby być mocno niezdrowe.
4) A nasza dyplomacja, jak zwykle, jest nad podziw skuteczna…
5) Bałtycka rura zostanie, hm, jakby tu rzec… uzupełniona przez światłowód, wyposażony w czujniki pozwalające wychwytywać nie tylko okręty, ale nawet większe ryby. Innymi słowy – Rosja stanie się wywiadowczą panią na Bałtyku. I albo będzie się dzielić danymi z partnerem z Niemiec… albo nie.
6) Idę o zakład, że wskutek powyższych okoliczności, gazoport w Świnoujściu stanie się dla naszych władz „zbędną inwestycją”. Bo nieopłacalny, bo po co nam ten gazowy „kwiatek do kożucha”. Po kiego nam jakiś tam, terminal LNG… To wszystko były PiSowskie wymysły… A PiS, jak wiadomo, cierpi na gazowe, antyrosyjskie fobie…
7) Wychodzi na to, że zostaniemy zmuszeni do wybudowania nitki Bernau – Szczecin, za pomocą to którego gazociągu Niemcy będą nam, od czasu do czasu, sprzedawali swoje nadwyżki rosyjskiego gazu dostarczonego Nord Streamem (z odpowiednią przebitką). I na tym się skończy nasz sen o „dywersyfikacji”. Zaś różni przedstawiciele „rosyjskiej partii w Polsce” będą nam wpierać dyrdymały, typu: „gaz nie ma narodowości”.
8) Za gazociągiem Bernau – Szczecin lobował od lat 90-tych Gudzowaty. Jego wizja zostanie zapewne zrealizowana, tyle że bez niego. Bo wypadł z obiegu kremlowskich korowodów. Był w Polsce człowiekiem Rema Wiachiriewa, takim jelcynowskim przeżytkiem, zaś obecnej ekipie władców Rosji potrzeba nowszych, bardziej „swoich”…
Bez obaw - nowi „swoi ludzie” na pewno się znajdą.
9) A nasza dyplomacja jest nad podziw… A, tak – już to pisałem.
Ostatni bastion.
Cóż, budowy Nord Streamu nie da się już zablokować. Polska, zamiast działać na rzecz koalicji państw nadbałtyckich, które razem wzięte, mogły utopić tę inicjatywę, wolała w osobach tandemu Tusk – Sikorski, brylować na europejskich salonach i zbierać protekcjonalne pochwały.
W „negocjacjach” z Rosją, wicepremier Pawlak momentami wręcz przekształcał się w lobbystę Gazpromu, naciskając na PGNiG, by zrezygnowało z zaległych opłat tranzytowych i odszkodowania za nie dostarczony gaz z kierunku ukraińskiego. Na TYM odcinku pan wicepremier osiągnął pełen sukces…
Jest jeszcze jeden bastion możliwy do ocalenia. Nasza dyplomacja (która jest nad podziw…itd.) powinna zrobić wszystko, by Gazociąg Północny został zakopany pod dnem Bałtyku na newralgicznym odcinku toru wodnego do Świnoujścia.
Inaczej, naprawdę będziemy mieli przerąbane.
Gadający Grzyb
P.S. Na horyzoncie rysuje się nowa szansa. Są nią nasze złoża tzw. gazu łupkowego (ponoć jedne z większych na świecie), wydobyciem którego są zainteresowani Amerykanie. Ale o tym innym razem
Inne moje "gazowe" teksty:
www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-dokarmimy-rosje
niepoprawni.pl/blog/287/dokarmimy-rosje
niepoprawni.pl/blog/287/gazowy-cpun
pierwotna publikacja:www.niepoprawni.pl
czwartek, 11 lutego 2010
Człowiek – porażka.
Obama pod każdym względem – mentalnym, intelektualnym, ideowym, pozostaje na poziomie campusowego lewaka.
Ronald Reagan powiedział kiedyś coś w tym guście (cyt. z pamięci): „Widziałem młodych ludzi z transparentami Make Love, Not War. Moim zdaniem, nie nadają się ani do jednego, ani do drugiego”.
Powyższa kwestia dźwięczy mi nachalnie między uszami, gdy obserwuję spektakularne fiaska kolejnych „resetów” w polityce zagranicznej Obamy.
Chiny.
Oto czytam, że władze Chin w bezprecedensowy sposób zrugały prezydenta USA niczym uczniaka, za dostarczenie broni Tajwanowi. (Zresztą, cała zasługa Obamy polega na tym, że wywiązał się ze zobowiązania podjętego jeszcze przez G.W. Busha). Na nic zdało się unikanie niczym ognia spotkania z Dalajlamą, czy ugodowe do groteski stanowisko prezentowane podczas wizyty w Pekinie. Celów gospodarczych (np. odstąpienia przez Chiny od sztucznie zaniżonego kursu juana) nie osiągnął, za to przekonał Chińczyków, że z tym mięczakiem mogą pozwolić sobie na wiele więcej, niż do tej pory.
Rosja.
Jeszcze cięższy policzek Obama zainkasował od Rosji, która niedawno ogłosiła swą nową doktrynę obronną. Owszem, rezygnacja z bushowskiej tarczy antyrakietowej spotkała się początkowo na Kremlu z pomrukami zadowolenia, ale doktryna wojenna Rosji nie pozostawia złudzeń. Co my tam mamy? Spójrzmy: wrogiem nr 1 jest NATO (czyli, w praktyce, USA), przyjęcie możliwości prewencyjnego ataku jądrowego (również w przypadku konfliktu lokalnego, czy wojny konwencjonalnej), brak zgody na rozszerzenie Sojuszu (czyli de facto zgłoszenie roszczenia do własnej strefy wpływów obszarze posowieckim), brak zgody na instalacje antyrakietowe (czyli również na koncepcję „nowej tarczy” Obamy) i wiele innych podobnych śliczności.
Taka jest odpłata Rosji za gotowość Obamy na nowy układ START i cięcie wydatków Pentagonu. Najwyraźniej, Moskwa skalkulowała sobie, że facio, którego znaczną część światopoglądu stanowi spuścizna ruchów pacyfistycznych utrzymywanych przez ZSRR, nawet nie kwiknie pod adresem Rosji, tak jak nie kwiknęli pod adresem Sowietów jego kontrkulturowi poprzednicy.
Iran.
Kolejne jaja mamy z Iranem. Ajatollahowie i prezydent Ahmadineżad zabili śmiechem popiskiwania Obamy, wzywające do rozmów i zapewniające o wyciągniętej dłoni, tudzież gotowości do współpracy. Zamiast tego, rozzuchwaleni i bardziej niż do tej pory przekonani o swej bezkarności, pracują nad wzbogacaniem uranu (mają powstać nowe ośrodki wzbogacania) i z większą niż do tej pory determinacją prą do uzyskania broni jądrowej. Właśnie świeżutko, przy okazji Święta Rewolucji, mieliśmy kolejny przykład. Ahmadineżad ogłosił, że Iran „jest państwem atomowym” (tu mu wierzę), choć nie planuje broni jądrowej (i tu mu nie wierzę).
Jak tak dalej pójdzie, to niedługo broń atomowa stanie się w rękach mułłów kolejnym narzędziem jihadu przeciw szatańskiemu Zachodowi, zaś Obama będzie zapewniał po staremu o swej „woli współpracy”.
***
Opisane pokrótce przykłady świadczą o kompletnej nieznajomości mentalności reżimów z którymi amerykański prezydent (prezio?) uparł się „resetować” stosunki. Ciekawe, czy jest w stanie kiedykolwiek pojąć, że ten wschodni typ mentalności opiera się na języku siły, zaś każdy przyjazny gest, każda niewymuszona „zachęta” czy oznaka „dobrej woli” traktowana jest jako przejaw słabości, niezdecydowania, czy wręcz uległości i prowokuje do utwardzenia stanowiska, eskalacji żądań…
Prawa człowieka.
Tyczy się to również praw człowieka, które Obamie ponoć tak bardzo leżą na sercu.
Włodzimierz Bukowski w swej książce „I powraca wiatr” opisał pewną prawidłowość: ilekroć Zachód utwardzał kurs wobec ZSRR, skutkowało to względnym poluzowaniem wewnętrznych rygorów – mniejsze represje, mniej wsadzanych do łagrów i psychuszek, krótsze wyroki, poprawa warunków w więzieniach… i odwrotnie – gdy Zachód proklamował „odprężenie”, „poprawę wzajemnych relacji” itp., w Związku Radzieckim momentalnie na powrót dokręcano śrubę „politycznym”.
Tę prawidłowość można dziś zaobserwować zarówno w Chinach (w odpowiedzi na pojednawcze gesty Obamy… nie wypuszczono z więzienia ani jednego dysydenta, co było regułą przy poprzednich wizytach amerykańskich prezydentów), jak i w Iranie (erupcja krwawych represji wobec przeciwników Ahmadineżada). W Rosji – wiadomo, po staremu.
Tak więc, w kwestiach humanitarnych – również porażka.
***
Dodając do siebie wszystkie powyższe klapy, wygląda na to, że jednym z głównych skutków obecnej prezydentury będzie upadek międzynarodowego prestiżu Stanów Zjednoczonych na skalę nie pamiętaną od czasów Jimmy’ego Cartera.
Campusowy lewak.
Obama pod każdym względem – mentalnym, intelektualnym, ideowym, pozostaje na poziomie campusowego lewaka. Z całym duchowym „dobrodziejstwem inwentarza” – w którym poczesną rolę odgrywa oszalały pacyfizm i reszta poprawnościowej dogmatyki. Za to zresztą (bo za cóżby innego?) dostał Nobla. Na domiar złego, wszystko to skorelowane jest z przemożnym poczuciem misji i charakterystycznym dla lewicy całego świata przeświadczeniem o własnej, moralno – intelektualnej wyższości, której nie wiedzieć czemu nie chce uznać zacofany motłoch.
Z czasem, gdy rozwój sytuacji międzynarodowej go do tego zmusi, zdobędzie się zapewne na ostrzejsze kroki wobec światowych watażków, ale osobiście nie mam złudzeń – będzie to co najwyżej doraźna szamotanina, bez żadnej myśli przewodniej, podszyta nie ustającym zdziwieniem, dlaczego adresaci nie reagują należycie na kolejne gesty i zapewnienia o gotowości do dialogu. Do tego różne lewicowe salony będą go podgryzać za „sprzeniewierzenie się” Pokojowemu Posłannictwu… Krótko mówiąc – nowych sojuszników Ameryka nie zyska (bo kogo – Rosję? Chiny? Co do Europy – UE zaledwie toleruje dziś USA, a i to jedynie ze względu na osobę prezydenta i politykę, której fiasko się właśnie unaocznia), a starych może utracić.
Gdyby tego rodzaju fircyk stał na czele Belgii, czy innego Luksemburga, można by machnąć ręką – nie nasz kłopot. Ale gdy podobna figura staje na czele światowego mocarstwa z ambicjami do ustalania globalnego porządku, wówczas wszyscy mamy problem. Całe szczęście, że mimo nieustającej klaki czołowych mediów, popularność Obamy (zwłaszcza wśród tzw. wyborców niezależnych) leci na łeb na szyję, co daje nadzieję, że szaleństwo jego rządów nie przekroczy jednej kadencji.
Obama – no, you can’t!.
Gadający Grzyb
P.S. Celowo nie pisałem tu o Afganistanie, bo to nieco inna bajka. Wysłanie tam dodatkowych żołnierzy to jedno. Pytanie, co Obama zrobi, by wygrać. Pod jego rządami można się bowiem spodziewać „resetu afgańskiego”, tzn. powtórki z Wietnamu – prowadzenie wojny na pół gwizdka, zakończone rejteradą pod byle pretekstem, pozwalającym doraźnie „zachować twarz”. A po kilku latach świat znów będzie miał ból głowy z afgańskim rozsadnikiem terroryzmu.
Inne moje notki, o Obamie:
www.niepoprawni.pl/blog/287/gdzie-nas-ma-obama
www.niepoprawni.pl/blog/287/zabawy-z-noblem
poniedziałek, 8 lutego 2010
Randka z CBOS-em.
Mój debiut w charakterze respondenta ;)
Taka sobie ciekawostka:
W zeszłym tygodniu miałem okoliczność z ankieterem CBOS-u. Ankieter (w stopniu doktora! ŁAAaaaŁ !) zadał mi pytania. Normalnie, zwilgotniałem ze wzruszenia. Ktoś mnie, grzybka – obywatela, zapytał o zdanie.
Pytania.
Oto pytania (cytuję z pamięci - być może nie wszystkie i być może nie w takiej kolejności, w jakiej zostały zadane):
1) Wykształcenie.
2) Stan cywilny.
3) Czy decyzja Donalda Tuska o rezygnacji z ubiegania się o prezydenturę była słuszna?
4) Którego z kandydatów Platformy bym poparł – Bronisława Komorowskiego, czy Radosława Sikorskiego?
5) Skoro żadnego z powyższych, to w takim razie - kogo?
6) Czy data 16 X powinna być dniem wolnym (tzw. „czerwona kartka w kalendarzu”)?
7) Jak często uczestniczę w praktykach religijnych?
8) Jak oceniam dwa lata rządów Platformy Obywatelskiej?
9) Czy decyzja o wysłaniu na prośbę Stanów Zjednoczonych dodatkowych sił do Afganistanu była słuszna?
10) Na którego z kandydatów głosowałem w wyborach prezydenckich w 2005r.?
11) Na którą partię głosowałem w wyborach parlamentarnych w 2007r.?
12) Jak oceniam decyzję o wprowadzeniu stanu wojennego?
13) Czy pamiętam system kartkowy?
14) Czy pamiętam, ile mięsa przypadało na jedną kartkę?
15) Jak oceniam nasze prawodawstwo?
16) Czy kojarzę następujące postaci: profesor Marek Borowski, Joanna Senyszyn, Joanna Kluzik – Rostkowska, Janusz Palikot.
17) Jaki był najlepszy okres w moim życiu?
18) Jaki był najgorszy okres w moim życiu?
19) Jakiego jestem wyznania? (można nie odpowiedzieć).
20) Jakie są moje dochody „na rękę”? (można nie odpowiedzieć).
21) Jakie są dochody (per capita) w moim gospodarstwie domowym? (można nie odpowiedzieć).
Co ciekawe, gdy przy niektórych pytaniach (np. rządy PO, stan prawodawstwa), nieco się rozwijałem, pan doktor ochoczo przytakiwał mi, zapewniając, iż podziela moje zdanie. Czy to element jakiejś socjotechniki? Nie ukrywam, że odtwarzając sobie w pamięci nasz dialog, czuję się, jakby tu rzec… ździebko „wyprofilowany”…
Pytania do ankietera.
Pan doktor – ankieter skończył, ja zaś gryzę się, że nie wpadłem na pomysł (oczywisty, zdawałoby się) by, przy okazji pogawędki, spróbować wypytać JEGO.
Są pytania, które chętnie zadałbym panu doktorowi (klasyczny przykład „refleksji na schodach” z mojej strony, ale cóż poradzić – z natury jestem grzeczny i nieśmiały, zatem w kluczowym momencie mózg odmówił mi posłuszeństwa).
Oto one:
1) Czy to ankieta na użytek jakiejś mediodajni?
2) Jeżeli tak, to której?
3) A może to „intymny” sondaż na zlecenie którejś z partii? Jeżeli tak, to której?
4) Jaki jest „klucz” w doborze pytań? Jaki w doborze respondentów? (Szczerze mówiąc, pytania sprawiały wrażenie zadawanych „od Sasa do Lasa” ).
5) Jakie wypływają wnioski z odpowiedzi tysiąca-iluś-tam respondentów na poszczególne pytania?
6) Jaka jest metoda interpretacji?
7) Jaki CEL przyświecał temu (i podobnym) badaniom? Czy ma to walor naukowy? Czy wzbogaca (jeżeli tak, to w jaki sposób) wiedzę o, mówiąc górnolotnie - kondycji Polaków?
A przede wszystkim:
8) Jakie pytania nie zostały zadane?
***
Mam prośbę do szanownych współbloggerów – mieliście do czynienia z podobnymi ankietami? Jakie zadawano Wam pytania? A może jest na sali jakiś socjolog (choćby Budyń), który objaśni metodykę i cel tego typu indagacji?
Będę wdzięczny za odpowiedzi.
Gadający Grzyb
niedziela, 7 lutego 2010
Kres pomarańczowej Ukrainy.
Pomarańczowa rewolucja a legenda „Solidarności".
Co się dzieje z Ukrainą? To pytanie zadawali sobie od 2005r. liczni komentatorzy, w miarę pogłębiających się rozdźwięków w ekipie „pomarańczowych”, które w końcu przerodziły się w otwartą polityczną wojnę na śmierć i życie między obozami Wiktora Juszczenki i Julii Tymoszenko, na czym, siłą rzeczy, skorzystał ten trzeci – Wiktor Janukowycz. Ten sam, którego zrewoltowany tłum zgromadzony na Kijowskim Majdanie Niepodległości ledwie kilka lat wcześniej zmusił do powtórzenia drugiej tury wyborów i odejścia – jak się wtedy zdawało – na śmietnik historii.
Dziś, tenże Janukowycz, powraca triumfalnie i wedle wszelkich znaków, pewnie zmierza do objęcia prezydentury. I to bez uciekania się do wyborczych fałszerstw. Jego Partia Regionów – oligarchiczna, promoskiewska jaczejka, zdobyła znaczącą reprezentację parlamentarną już wcześniej.
Co się stało z Pomarańczową Rewolucją? – jeszcze kilka lat temu załamywali ręce analitycy, podając miliony uczonych politologiczno – socjologicznych wyjaśnień, za wyjątkiem tego jednego, najbardziej oczywistego, rzucającego się w oczy. Odpowiedź zaś jest prosta, jak w pysk dał. Staranne unikanie jej wiele mówi o stanie dusz i umysłów nadwiślańskich elit, które jak ognia, mimo upływu lat, unikają uczciwego spojrzenia w lustro.
Dziś nikt nie załamuje rąk. Ustały biadolenia. Każdy patrzy chłodno, kto tu kogo na Ukrainie, z przeproszeniem, wydyma, i jakie będą tego skutki.
Garść analogii.
A zatem zapytam ja: co się stało z Pomarańczową Rewolucją? I odpowiem: ano, stało się z nią dokładnie to samo, co z legendą „Solidarności”.
I Pomarańczowa Rewolucja i „Solidarność” zakończyły się „historycznymi kompromisami” (tam – zakulisowe rozmowy w Kijowie z mediatorami pokroju Kwaśniewskiego i Wałęsy, u nas – Okrągły Stół).
W obu przypadkach „zwycięstwa”, których akuszerami były społeczeństwa, dając temu wyraz, czy to w polskich czerwcowych wyborach z 1989r., czy to w powtórzonych wyborach prezydenckich na Ukrainie z roku 2005, zostały z miejsca zawłaszczone przez wyniesione do władzy elity.
Te same elity doprowadziły w krótkim czasie do totalnego zohydzenia w ludzkich oczach legendy, którą ci ludzie w znacznej mierze współtworzyli.
W efekcie nastąpił zwrot nastrojów społecznych o 180 stopni, co poskutkowało powrotem do władzy postkomunistów (Polska, rok 1993 – trochę ponad 3 lata od „przełomu” i „historycznego kompromisu”) i Partii Regionów (w 2006 – zaledwie rok po „pomarańczowym Majdanie Niepodległości” premierem został Wiktor Janukowycz.) Owszem, był to efekt doraźnych koalicyjek, zaś potem Juszczenko rozpisał przedterminowe wybory, po których w wyniku wcześniejszego zawiązania się innych koalicyjek (Blok Julii Tymoszenko) premierem została Julia Tymoszenko i zgodnie z polityczną logiką z miejsca stała się śmiertelną wroginią Juszczenki – ale ja nie o tym. Ja o tym, w jaki sposób zmarnotrawiono społeczny entuzjazm i utopiono go w politycznym sosie.
Jedźmy dalej. W Polsce, w 1995r., niecałe 6 lat po Okrągłym Stole na fali społecznego zniechęcenia do wszystkiego, co wiąże się z „solidaruchami”, prezydentem zostaje były partyjny aparatczyk, a prywatnie, drobny moczymorda – Aleksander Kwaśniewski. Prezydentura trwa przez 2 kadencje i gdyby nie konstytucyjne ograniczenia, potrwałaby pewnie znacznie dłużej.
Na Ukrainie, 5 lat po „pomarańczowej”, prezydentem najpewniej zostanie Wiktor Janukowycz. Ten sam, przeciw któremu (i uzależnieniu od Rosji, którego był symbolem) wywołano rewolucję na kijowskim Majdanie, której współtowarzyszyły demonstracje we Lwowie i innych miastach - nawet w Doniecku, „zagłębiu” Janukowycza. Ukraińska prasa wieściła wtedy „narodziny Narodu”. Dziś ten sam Naród nie może patrzeć na „pomarańczowych”, podobnie jak Polacy w pewnym momencie mieli powyżej uszu „solidaruchów”.
Zresztą, nawet gdyby wygrała Julia Tymoszenko, to przez te kilka lat tak intensywnie się „odpomarańczowiła” (dlatego ma dobre wyniki w sondażach), że nie zrobi to większej różnicy. Juszczenko natomiast powtórzył spektakularnie drogę Wałęsy – od bohatera do zera.
Syndrom „zdrady elit”.
Kluczowym elementem łączącym zjawiska odwrotu od „pomarańczowej rewolucji” na Ukrainie i zerwanie społecznej więzi z legendą „Solidarności” w Polsce, jest zjawisko, które hasłowo określa się niekiedy mianem „zdrady elit”.
Owo społeczne poczucie zdrady nie sprowadza się, bynajmniej, tylko do kwestii ekonomicznych, jak chętnie trywializują okołosalonowi publicyści – że niby to „bydłu”, tudzież „motłochowi” zabrakło pełnej michy, że wydawało się im, iż od jutra będzie dobrobyt „jak na Zachodzie”, a przecież wiadomo – dobrobytu z dnia na dzień być nie może.
O wiele istotniejszym czynnikiem jest poczucie, często nie do końca uświadamiane, instynktowne raczej, że elity przed chwilą ustawiające się w roli trybunów ludowych, na plecach tegoż ludu dorwały się do władzy i przywilejów zastrzeżonych do niedawna dla „onych” i jęły ochoczo z nich korzystać, kłócąc się przy tym, niczym stado świń przy korycie, jednocześnie coraz wyraźniej dając do zrozumienia, że „prosty” vel „ciemny” „lud” mają w głębokiej pogardzie.
Oto, niedawni herosi („solidarnościowi”, „pomarańczowi”), poczuwszy splendory i konfitury, dają nagle w nieskrępowany sposób upust swym najgorszym cechom. „Czerń wyborcza” staje się świadkiem erupcji najgorszych plag życia publicznego, które miały wszak zniknąć, gdy zwyciężą „nasi”: chciwości, arogancji, zadufania, ambicjonerstwa, zacietrzewienia, pazerności na mamonę zaszczyty i władzę, korupcji, chwiejności, małostkowości, zawiści, usitwowienia, wyrządzanych sobie nawzajem łotrostw… długo by można ciągnąć tę wyliczankę.
Hołdowanie tym wszystkim plagom, którym gawiedź początkowo przypatrywała się z niedowierzaniem, rozdziawiając gęby („To wy tacy jesteście? Nasi bohaterowie?”), a potem zwolna zwierając pięści („O, wy sukinsyny… za naszą krwawicę?) – to w odbiorze społecznym nic innego, tylko bezczelne naigrawanie się z tych, którzy nie załapali się na „przemianę” i pozostali w robociarskich kombinezonach w zdewastowanych zakładach pracy – czy to na Śląsku, czy w Donbasie.
W Polsce dołożył się do tego kolejny czynnik – notoryczne połajanki i pouczania płynące z intelektualnych Parnasów, które „ludowi” nie miały do zaoferowania niczego poza pogardą. Jesteś ciemny, niewykształcony, zacofany, religiancki, pochodzisz „z małego ośrodka”, słowem – zasługujesz na swój los, sam jesteś sobie winien, nieudaczniku.
A „nieudacznik”, widząc z jednej strony limuzyny wożące dygnitarzy, których sam wyniósł do władzy i konfrontując je z małością wybrańców ludu, obnażaną coraz wyraźniej niczym tyłek przysłowiowej małpy wspinającej się na drzewo, z drugiej strony zaś faszerowany urągliwymi połajankami, w naturalnym odruchu zgina rękę w łokciu i całując pięść powiada sobie w duchu „o – takiego wała, zło–dzie-je!”. Po czym, albo zostaje w czasie wyborów w domu, albo idzie do urny i głosuje na złość tym, którzy jego i miliony takich jak on – zdradzili.
Ta fundamentalna zdrada elit, zdrada w najgłębszym sensie tego pojęcia, jest - powtórzę raz jeszcze – podstawową analogią, gdy porównywać uwiąd „pomarańczowej rewolucji” i mitu „Solidarności”.
Poczucie zdrady, gorzkiego rozczarowania i osamotnienia będzie od tej pory tkwiło między Ukraińcami a każdą kolejną władzą – tak, jak tkwi między Polakami a kolejnymi, tasującymi się niczym karty, ekipami rządzącymi.
„Nasi” stali się „onymi”.
***
Jeszcze jedno. Nieufność i frustracja tworzą wdzięczne pole bitew rozgrywanych przez szemrane figury, wylansowane przez służby zarówno własnego, jak i cudzoziemskiego autoramentu – oto przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zarówno Polski, jak i Ukrainy.
Rozdroże.
Pewnie można się przyczepić do wysnutej tu analogii. Że uproszczona, że może niepełna, że miejscowa specyfika, że inne uwarunkowania konstytucyjne, że nieco inne czasy… Że duet Juszczenko – Tymoszenko z czasów „Majdanu Niepodległości” pochodził wprost z postkomunistycznych układów, zaś dramatis personae „Okrągłego Stołu” nie wszyscy i nie do końca…
Będę się jednak upierał, że zasadnicze mechanizmy są takie same: wybuch społecznego entuzjazmu, roztrwonienie tegoż entuzjazmu przez krótkowzroczne, zadufane w sobie, sprzedajne i niekompetentne „elity” – i, koniec końców, odwrócenie społecznych nastrojów, skutkujące powrotem do władzy tych, których kilka lat wcześniej najchętniej powywieszanoby na ulicznych latarniach.
Ukraina jest dzisiaj w punkcie, w którym Polska była gdzieś w połowie lat 90-tych minionego stulecia.
Dokąd pójdzie?
Gadający Grzyb
P.S. Celowo nie pisałem tu o prezydenturze Wiktora Juszczenki (‘Razom nas bahato / nas ne podołaty’ – kto teraz to zaśpiewa?). Odchodząc, wydał świadectwo - zarówno sobie, jak i jego bezkrytycznym poplecznikom w Polsce. Ale jedno nadmienić muszę: założę się o medal z kartofla, iż prezydenturę Janukowycza będzie chwaliła moskiewska partia w Priwislańskim Kraju - że obliczalny, stabilny, itd.…
Polska zrobiła dwa błędy – pierwszy, to bezkrytyczne postawienie na Juszczenkę. Poczuł się zbyt pewnie. Drugi błąd, to - paradoksalnie, odpuszczenie sobie Ukrainy, ku czemu skłania się obecna ekipa rządząca.
Zamiast aktywnej polityki, wspierającej siły które mogłyby się przysłużyć obu państwom, ograniczamy się albo do wspierania raz przyhołubionych polityków, albo do bierności.
Na dzień dzisiejszy wygląda na to, że Ukrainy nie odwojujemy. Nie będziemy mieli niepodległego przedmurza chroniącego nas przed Rosją.I w znacznej mierze sami jesteśmy sobie winni.
Komu duszno?
Państwo odpolityczniło się do tego stopnia, że aż szkoda oddychać, by krzty odpolitycznienia przypadkiem nie uronić.
Czarna niewdzięczność.
Co to się, kochani Państwo, porobiło. Prokuratura dobrała się do dziennikarzy. I to których! Nie żadnych „pisowskich” sługusów z jakiejś tam „Gazety Polskiej”, czy innej „Rzeczpospolitej”, co jak wiadomo byłoby słuszne i zbawienne, ale do przedstawicieli samego jądra antypisowskiego mainstreamu – Mariusza Gierszewskiego z Radia Zet i Krzysztofa Skórzyńskiego z TVNu. I to za co! Za ujawnienie fragmentów zeznań prokurator Beaty Marczak dotyczących nacisków, jakie miały być wywierane na prokuratorów badających aferę gruntową, by ci postawili zarzuty Januszowi Kaczmarkowi! Temu samemu Januszowi Kaczmarkowi, który, przypomnijmy, w tamtym okresie nie był już „złym” Kaczmarkiem - wrednym PiSowskim siepaczem, tylko Kaczmarkiem dobrym - dziewicą uciśnioną przez złego, kaczystowskiego smoka, ofiarą inwigilacji, prowokacji i czego tam jeszcze…
Doprawdy, czarna niewdzięczność. To my, dziennikarze, zawsze wiernie przy umiłowanej partii, a wy nas za wysługę traktujecie prokuraturą i grozicie sądem?! My tu tropimy w trudzie i znoju PiSowski zamach na demokrację i niezależność prokuratury, wyciągamy na światło dzienne „naciski” – a wy nam – tak?
Pokłosie orzeczenia Sądu Najwyższego.
Mediodajnie bąknęły przy tej okazji o wyroku Sądu Najwyższego z 26 marca 2009r., dotyczącego sprawy Bertolda Kittela i Jarosława Jakimczyka, którzy w 1999 roku ujawnili zatrzymanie przez UOP rosyjskich szpiegów działających w strukturach WSI.
Nad tym wyrokiem popastwiłem się nieco w notce „Strzeż tajemnicy państwowej!” (www.niepoprawni.pl/blog/287/strzez-tajemnicy-panstwowej), w której napisałem m.in.:
„Sąd Najwyższy w swej nieskończonej mądrości orzekł, iż dziennikarze (i, dodajmy, każda inna osoba) powinni ponosić odpowiedzialność za ujawnienie w swych publikacjach tajemnicy państwowej tak samo jak funkcjonariusze państwowi zobowiązani do jej przestrzegania odrębnymi przepisami.”
Oczywiście, ówczesna sprawa dotyczyła artykułu 265 KK , odnoszącego się do tajemnicy państwowej, zaś w przypadku panów z TVNu i Zetki chodzi o artykuł 241 KK , traktujący o upublicznieniu wiadomości z postępowania przygotowawczego, ale tok rozumowania jest podobny – i, przypomnę – jest zastosowaniem opinii prof. Igora Andrejewa z czasów głębokiego Gierka (1976 r.), na którą to opinię powołał się Sąd Najwyższy we wspomnianym wyżej werdykcie.
Totalitarna spuścizna.
W całym tym przypadku są dwie kwestie, które mnie, jako obywatela ponoć wolnej, demokratycznej itede, Polski, gorszą.
1. Ustawodawstwo.
Oba przepisy są od strony podmiotowej sformułowane na tyle szeroko („Kto…”, „Każdy…”), że faktycznie – każdy, kto wyniesie coś na zewnątrz, niezależnie od tego, czy jest urzędnikiem, oskarżonym, dziennikarzem, czy choćby blogerem, podlega identycznej odpowiedzialności.
2. Interpretacja i praktyka.
Słyszeliście kiedykolwiek o pracowniku prokuratury, czy służb specjalnych, który poniósłby jakiekolwiek konsekwencje związane z „przeciekiem”? O jakiejś sekretarce, choćby? Ja też nie. Tymczasem, osoby „upubliczniające”, czy to tajemnicę państwową, czy to tajemnicę śledztwa – ooo, to już całkiem inna historia…
Wychodzi na to, że zarówno prawodawstwo, interpretacja dokonywana przez poszczególne piony, tudzież instancje organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, jak i praktyka, wciąż pozostają w głębokim cieniu totalitarnej spuścizny.
Interpretacja „Wyborczej”.
Jak zinterpretować konsekwentne zainteresowanie krakowskiej Prokuratury Okręgowej dwoma dziennikarzami? Skąd ten nagły przypływ pryncypializmu?
Jak donosi „Wyborcza” piórem nieocenionego Wojciecha Czuchnowskiego, prokurator krajowy, Edward Zalewski, był ponoć „wściekły”, gdy dowiedział się o zarzutach i nawet polecił krakowskiej prokuraturze zbadać „społeczną szkodliwość czynu”, co ma oznaczać „zawoalowane polecenie umorzenia sprawy”.
Jeszcze jeden cytat, istne cudo:
„- Ktoś chce wojny między prokuraturą a dziennikarzami, a taka sprawa będzie dobrym pretekstem. Zalewski nie może nakazać umorzenia, bo byłby to nacisk - twierdzi nasz rozmówca z Ministerstwa Sprawiedliwości.”
Normalnie, nie wiem - śmiać się, czy płakać. „Zawoalowane polecenie” przechodzi, zaś „nakazanie umorzenia” to już „nacisk”! A na dodatek „nasz rozmówca” twierdzi, iż „ktoś chce wojny między prokuraturą a dziennikarzami”. Czyżby w krakowskiej prokuraturze jeszcze nie dorżnięto Ziobrowych watah?
W interpretacji Wojciecha Czuchnowskiego wychodzi na to, że cała zadyma jest jakąś kryptoPiSowską prowokacją („ktoś chce wojny”, itd.…).
Osobiście, nie wykluczam, iż prokurator krajowy Edward Zalewski faktycznie mógł o niczym nie wiedzieć. Bo niby po co miałby wiedzieć? Aż strach pomyśleć o czym nie będzie wiedział przyszły, absolutnie niezależny, totalnie odpolityczniony i nieświadomy prokurator generalny…
Są inni, którzy wiedzą, co i jak. I to wystarczy, by funkcjonowało „państwo prawa”.
Ostrzeżenie.
A ja pozwolę sobie na nieco inne wytłumaczenie. Tak naprawdę, mamy do czynienia z ostrzeżeniem. I próbą sił zarazem. Mediodajnie wyniosły PO do władzy, zaś teraz Tusk i jego kamaryla poczuli się na tyle silni, by spróbować wziąć te same mediodajnie za twarz. Ważna to rzecz w roku wyborczym – skierować jasny i czytelny komunikat: nie szperać, nie kwękać, ruki po szwam, towarzysze dziennikarze. Poszperaliście w prokuraturze „pisowskiej” – to i dobrze. Zaczniecie grzebać w prokuraturze naszej, demokratycznej, platformerskiej – dostaniecie po łapach. A może jeszcze zrobimy na was nalot, jak „odpolitycznione” CBA na Pawła Piskorskiego.
Oczywiście, mediodajniacy, których wezwano do prokuratury, to żadni moi bohaterowie. Paweł Piskorski – to również zdecydowanie nie mój amant. Powinien siedzieć już dawno, albo objaśnić spragnionemu wiedzy narodowi jak wygrywa się na ruletce x – razy z rzędu. Niemniej, metody zastosowane przez organy państwa, zwłaszcza, gdy skorelować je z próbami cenzurowania Internetu pod pretekstem walki z hazardem w sieci, muszą napawać niepokojem każdego zdrowo myślącego obywatela, niezależnie od politycznych sympatii.
Prewencyjna pacyfikacja.
Na naszych oczach dokonuje się bowiem coś jeszcze. Tym czymś jest prewencyjna pacyfikacja środków przekazu. Taka ma być funkcja wystosowanego przez władzę ostrzeżenia. Nie w czasie kampanii wyborczej, tyko ździebko przed. Postawić do pionu, tych, których trzeba. Bo też mediodajnie rozbrykały się, doprawdy, ponad miarę. Pojawiły się tony niekonstruktywnej krytyki. Krytyki niedopuszczalnej. O chorych na raka, których usiłowano pozbawić możliwości leczenia. O próbie wyciepania z komisji hazardowej posłów opozycji. O służbowych podsłuchach, które wiceszef ABW wykorzystał w prywatnej sprawie. Taki „mesydż” narasta i – może w finalnym efekcie zaszkodzić.
Ooo, wy w rzyć umiłowani żurnaliści – co za dużo, to niezdrowo.
A co z dysponentami owych dziennikarzy? Może to również do nich puszcza dyscyplinujące oczko właściwa władza? Nie ta oficjalna, rzecz jasna, jeno „Niewidzialna Ręka”, która od zarania czuwa i unosi się nad Trzecią Rzeczpospolitą - weźcie tych waszych dziennikarzy za twarz, albo my was weźmiemy…
Kocham cię, kochanie moje.
Wszystko to przypomina, jako żywo, „Fryderycjańską politykę miłości” o której pisałem w kwietniu zeszłego roku: www.niepoprawni.pl/blog/287/fryderycjanska-polityka-milosci . Proszę wybaczyć, ale zacytuję jeszcze raz sam siebie:
"Gdy obserwuję kolejne postępy platformianej „polityki miłości”, nieodmiennie przychodzi mi na myśl stara anegdota o Fryderyku Wilhelmie, który okładał poddanego kijem, wrzeszcząc: „- Nie bać się swojego króla! Kochać! Kochać!”.
Tak więc, macie swojego króla kochać. Rozumiecie, dziennikarskie wycierusy? Kochać! Chcieliście mieć „odpolitycznione” państwo? To macie, taka wasza mać. Wszak państwo odpolityczniło się do tego stopnia, że aż szkoda oddychać, by krzty odpolitycznienia przypadkiem nie uronić...
Zakończenie.
Rzecz jasna, zarzuty wobec panów Skórzyńskiego i Gierszewskiego rozejdą się po kościach, jak sprawa Kittela i Jakimczyka. I jak podsłuchy dziennikarzy kontaktujących się z Wojciechem Sumlińskim. I nikomu, chwała Bogu, nie zrobi się „duszno”… Celebryci, muzykanci, aktorzy nie będą kwilić, że „strach się bać” i narzekać na „atmosferę strachu”, tudzież nocne lęki, że ktoś zapuka do drzwi nad ranem. Będą chwalić Tuska i idąc w zaparte zarzekać się, że za Kaczyńskich i tak było gorzej, ponieważ są mali, krępi i źle im patrzy z oczu. A w tyle ich głów będzie siedzieć ostrzeżenie, które z pewnością dotarło do właściwych adresatów.
A jak tam z Wami, moi drodzy? Komu duszno – palec pod budkę…
Gadający Grzyb