niedziela, 18 sierpnia 2019

Pora na polski Facebook i You Tube

Potrzebujemy własnych, polskich mediów społecznościowych, własnego Facebooka, You Tube i Twittera. Niech powrócą internetowe „dzikie pola”!

I. „Dzikie pola” internetu

W toku trwającej od lat (i - dodajmy - póki co, kompletnie jałowej) dyskusji o repolonizacji mediów, skupiono się na mediach tradycyjnych, głównie koncernach prasowych. Jak się okazuje - niesłusznie, kompletnie przeoczono bowiem ogromny obszar wymiany informacji i opinii, jakim jest internet, a konkretnie - media społecznościowe. Tu zaś ingerencja obcego kapitału może być równie zabójcza dla zdrowej, nieskrępowanej debaty publicznej, jak dominacja np. niemieckich podmiotów w segmencie prasy regionalnej. Obecnie w przypadku serwisów społecznościowych mamy do czynienia z oligopolem globalnych korporacji – niepodzielnie rządzi wielka trójka: Facebook (do którego należy również m.in. Instagram), Google (właściciel You Tube) i Twitter. W Polsce z social media korzysta już 47 proc. internautów – jest więc to ogromne, wielomilionowe pole oddziaływania. Co więcej, na statystycznego użytkownika w Polsce przypada ponad 7 kont w mediach społecznościowych.

Powyższe dane mają przełożenie na politykę, obieg informacji, idei, opinii. Nie bez przyczyny sztaby wyborcze coraz większą wagę przywiązują do kampanii w internecie. Do niedawna to właśnie internet był „dzikimi polami” na których hulała nieskrępowana wolność słowa, kształtując i ucierając poglądy rosnącej rzeszy ludzi – w odróżnieniu od tradycyjnej prasy i telewizji, podlegających różnym formom reglamentacji. Każdy mógł założyć bloga czy konto w serwisie społecznościowym i swobodnie głosić swoje przekonania. W momencie, gdy zgromadziła się wystarczająco liczna grupa osób o zbliżonych poglądach, następował efekt skali – swoisty „rój” niezależnych, oddolnych głosów, mogących w swej masie skutecznie współtworzyć społeczny dyskurs i wpływać na opinię publiczną. Najbardziej korzystała na tym zjawisku szeroko rozumiana prawica, w realiach porządku medialnego III RP odcięta od „zabetonowanego” mainstreamu z jego „słusznymi” gazetami i telewizjami. Przypominam – mówimy o stanie sprzed 2015 roku, kiedy to na scenie medialnej rządziła w praktyce jedna opcja. W internecie takich ograniczeń nie było, zatem w naturalny sposób właśnie tam przeniosła się aktywność prawicowych podmiotów i zwykłych sympatyków, walnie przyczyniając się do zwycięstwa „dobrej zmiany”.


II. Powrót cenzury

Niestety, coraz więcej wskazuje na to, że opisany stan rzeczy odchodzi w przeszłość, a do internetu coraz szerszym frontem wkracza cenzura. Nie ta państwowa – mowa o cenzurze prywatnej, uprawianej przez wymienionych wyżej globalnych potentatów. Okazuje się bowiem, że wielkie koncerny mają swoje lewackie „ideolo”, w myśl którego treści o charakterze prawicowym i konserwatywnym są zwyczajnie niedopuszczalne. W zwalczaniu ich używa się nieprecyzyjnych terminów-wytrychów, takich jak walka z „fake-newsami” czy „mową nienawiści”, co w praktyce przekłada się na uznaniowość w dopuszczaniu bądź blokowaniu określonego przekazu. Tydzień temu opisywałem przypadki internetowych telewizji wRealu24.pl i wSensie.tv, arbitralnie zablokowanych przez administrację You Tube. Podobny los spotkał kanał pro-lajferskiej fundacji Kai Godek, a nawet... Radio Maryja i Telewizję Trwam, którym udzielono „ostrzeżenia” i usunięto nagranie z homilią abp. Marka Jędraszewskiego w której wyrażał sprzeciw wobec ideologii LGBT. To pokazuje do jakiego stopnia los niezależnych mediów uzależniony jest od jednego kliknięcia internetowego monopolisty, kierującego się własnymi względami ideologicznymi. W tej chwili sytuacja poprawiła się o tyle, że wskutek skandalu jaki wybuchł po cenzorskich zapędach administracji You Tube wspomniane kanały przywrócono, lecz... wyłączono im możliwość „monetyzacji”, tzn. zarabiania na reklamach. A zatem, tak będzie teraz wyglądała zabawa – postanowiono nieprawomyślne media zagłodzić odcinając je od istotnego źródła dochodu. Nie bez znaczenia jest również funkcjonowanie w stanie wiecznej niepewności: nigdy nie wiadomo, kiedy i za co zostaną uruchomione cenzorskie „nożyce” - czy dany kanał nie zostanie z dnia na dzień wyłączony np. za cytowanie Biblii bądź nauczania Kościoła w kwestii homoseksualizmu, albo za sprzeciw wobec propagandy LGBT. Trzeba więc powiedzieć sobie wyraźnie – internetowi monopoliści jasno określili się jako jedna ze stron w wojnie kulturowej.


III. Wolność dla wszystkich!

Jak z tym walczyć? Można udać się do sądu – jak przy wsparciu „Ordo Iuris” zamierza zrobić wSensie.tv, można też interweniować w parlamencie i Ministerstwie Cyfryzacji (tą drogą poszedł kanał wRealu24.pl), można sprawę nagłaśniać licząc na skuteczność presji społecznej. To jednak tylko działania doraźne i reaktywne – krótko mówiąc, półśrodki. Tymczasem celem długofalowym powinno być uniezależnienie się od światowych gigantów i przełamanie ich monopolu – przynajmniej na krajowym podwórku. Innymi słowy, potrzebujemy własnych, polskich mediów społecznościowych, własnego Facebooka, You Tube i Twittera. Można to osiągnąć na kilka sposobów. W budowę takiej platformy mogłyby zaangażować się chociażby media publiczne – to rozwiązanie jednak miałoby krótkie nogi, bowiem powszechnie znana skłonność do upolitycznienia państwowych środków przekazu siłą rzeczy nie ominęłaby również i tego projektu, podważając już na starcie jego wiarygodność. Można by również pójść drogą repolonizacji: przypominam, że istnieje serwis społecznościowy założony przez Polaków – to „Nasza Klasa” (obecnie „nk.pl”). W tej chwili, po serii zmian właścicielskich należy on niestety do Onetu, a więc do niemiecko-szwajcarskiej grupy Ringier Axel Springer. Należałoby zatem ów serwis odkupić i zainwestować w jego rozwój i popularyzację. Problem w tym, że musiałyby to zrobić podmioty państwowe, co sprowadza zagrożenie upolitycznienia, podobne jak w przypadku portalu opartego o media publiczne.

No i wreszcie, droga najtrudniejsza lecz zarazem najbardziej perspektywiczna. Otóż w ramach „planu Morawieckiego” ogłoszono program wsparcia dla rodzimych, polskich start-up'ów (początkujących, innowacyjnych przedsięwzięć) – „Start in Poland” o wartości 3 mld. zł. To właśnie w jego ramach należałoby ogłosić konkurs na polską platformę społecznościową, mogącą stanowić konkurencję dla największych graczy. Przypominam, że „Nasza Klasa” była dziełem studentów informatyki, zatem tego typu projekty są absolutnie w zasięgu naszych specjalistów – należy jedynie zapewnić im wsparcie kapitałowe na rozwój, tak by nie musieli sprzedawać swego dziecka, co stało się udziałem „Naszej Klasy”, tylko konsekwentnie zdobywać rynek i użytkowników. Przedsięwzięcie byłoby oczywiście w stu procentach prywatne, jednak warunkiem wsparcia określonym w specjalnej umowie musiałaby być gwarancja absolutnej wolności przekazu, której nie mogłyby ograniczać jakiekolwiek zapisy wewnętrznego regulaminu. Byłby to, mówiąc hasłowo, portal zarówno dla „prawaków”, jak i „lewaków”, w którym każdy publikuje na własną odpowiedzialność - jak pokazały przykłady prawicowej aktywności na Facebooku czy You Tube, prawica w takiej konkurencji radzi sobie doskonale, wystarczy jej tylko nie cenzurować. Niech powrócą internetowe „dzikie pola” (może nawet właśnie taką nazwę - „DzikiePola.pl” powinien przybrać przyszły serwis?).

Rządzący winni pamiętać, że nic nie trwa wiecznie. PiS kiedyś straci władzę, a wraz z nią wpływ na media publiczne. Również sprzyjające dziś rządowi prywatne tytuły zostaną wtedy momentalnie odcięte od publicznej kroplówki, chociażby w postaci reklam spółek skarbu państwa – i patrząc na ich lecącą sprzedaż, powrócą do dawnego biedowania, a może wręcz czeka je upadek. W efekcie, opcji patriotyczno-niepodległościowej zostanie po staremu aktywność w internecie. Tyle, że ten internet oznacza dziś w praktyce dominujące media społecznościowe o jednoznacznie lewicowym profilu ideologicznym, które na dodatek nie musiałyby się liczyć z odsuniętą od rządów prawicą i tym chętniej będą ją sekowały. Dlatego już dziś należy zadbać o alternatywę.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Tęczowa cenzura


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 33 (16-22.08.2019)

Pod-Grzybki 173

Za nami obchody 75. rocznicy powstania Brygady Świętokrzyskiej NSZ. Udziału odmówił ober-rabin RP Michael Schudrich, który zaproszenie ocenił jako „osobistą zniewagę”. Patronatem za to objął wydarzenie prezydent Andrzej Duda, a następnie... też nie pojawił się na obchodach. Czyli, jak to Duda – najpierw hop do przodu, a potem „taktyczna rejterada”. Pewnie Schudrich mu zabronił – zagroził, że nie przyjdzie do Belwederu na Chanukę.


*

Nagłówek z gazeta.pl: „Biłgoraj: Policja poszukuje chorego psychicznie mężczyzny. Z siekierą i widłami zbiegł do lasu”. Niech zgadnę – Palikotowi w końcu ze szczętem od...o?Janusz, weź się nie wygłupiaj...


*

Kukiz szaleje. Zerwał wywiad w internetowej telewizji Takt.tv i nabluzgał na prowadzących, którzy pytali się go o JOW-y: „Nie chce mi się gadać. Naprawdę, wy k...a nie myślicie w ogóle. Nawet gdybym miał hasło »zielona gruszka dla każdego Polaka« i gdyby to złapało, to trzeba z tym hasłem iść i trzeba je wspierać”. Aha, teraz przynajmniej wiadomo, o co chodziło z tymi JOW-ami. To były tylko takie „zielone gruszki”. Na wierzbie.


*

Wniosek drugi – jeszcze kilka takich „wywiadów” i Kukiz zaorze PSL. Nikomu się to wcześniej nie udało, ale potencjał destrukcyjny Kukiza jest taki, że akurat on jest to w stanie zrobić i „Peezel” wreszcie pójdzie na dno. Panie Pawle, tak trzymać – da Pan radę!


*

W „dużym” artykule w bieżącym numerze postuluję konieczność powstania polskiego portalu społecznościowego, który przełamałby monopol (i cenzurę) Facebooka i Googla. Tutaj jeszcze tylko mały suplement z uwagami do rządzącej „dobrej zmiany”. To aż nie do uwierzenia, że partia, która tyle zawdzięcza prawicowym inicjatywom internetowym, tak łatwo je wszystkie, mówiąc brutalnie - olała. Ba, wręcz postponowała niezależne, internetowe media - bo ktoś się w jakimś punkcie nie zgadza z bieżącą linią Partii i Rządu, wskutek czego jest automatycznie „ruską onucą”, bo ktoś sympatyzuje z narodowcami, bo alarmuje o żydowskich roszczeniach... bo - mówiąc klasykiem - coś tam, coś tam... A kiedy przegracie (bo kiedyś przecież przegracie), to co - znów do internautów przyjdziecie prosić się w łachę? Tak przecież było przed 2015, czyż nie? A potem jedna, jedyna Marta Kaczyńska zdobyła się, by podziękować internautom. Cała reszta nadętej, partyjnej pisowskiej wierchuszki udawała, że to wyłącznie dzięki „aparatowi” wygrali wybory. Otóż nie. Wygraliście również dzięki dziesiątkom tysięcy ludzi, którzy za was „robili internety” - bo nie da się zastąpić choćby najsprawniejszym sztabem tej masy oddolnych wolontariuszy. Do tych wolontariuszy przyjdziecie znów - powtarzam - w łachę, gdy polityka zapali się wam pod tyłkiem. Tyle, że wtedy już tej łachy nie będzie - nie dlatego, że ktoś nie chciałby was poprzeć, ale dlatego, że chętni nie będą mieli takiej możliwości, bo obecni monopoliści ich wszystkich jednym pstryknięciem zablokują. Pomyślcie o tym i ogarnijcie się, póki jeszcze czas.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 33 (16-22.08.2019)

niedziela, 11 sierpnia 2019

Tęczowa cenzura

Dziś cenzura została „sprywatyzowana” przez globalne koncerny, a kapitał ma nader wyraziste, lewackie „ideolo”. Warto mieć tego świadomość.

I. Tęczowa cenzura na You Tube

W minionych dniach prawicową część internetu obiegły dwie bulwersujące wiadomości dotyczące praktyk cenzorskich stosowanych przez należący do Google serwis You Tube. Pierwsza z nich to usunięcie przez władze portalu rozmowy przeprowadzonej na kanale wSensie.tv z redaktorem naczelnym tygodnika „Do Rzeczy” Pawłem Lisickim. Rozmowa została przeprowadzona w ramach cyklu audycji pt. „Wierzę”, w których red. Lisicki wspólnie z prowadzącym Markiem Miśko roztrząsali różne zagadnienia religijne. Dopóki zajmowali się np. sporami na linii „moderniści” - „konserwatyści” w Kościele Katolickim, kryzysem kapłaństwa czy kwestią „unowocześniania” liturgii Mszy Św., You Tube nie widział powodów do ingerencji. Reakcję wywołał dopiero program poświęcony ideologii LGBT omówionej w kontekście nauczania Kościoła oraz Pisma Św. Jak łatwo się domyślić, analiza ideologii LGBT dokonana z perspektywy katolickiej wypadła miażdżąco – i to obudziło samozwańczych cenzorów z polskiego oddziału Googla, którzy usunęli program oraz zablokowali kanałowi wSensie.tv możliwość dodawania nowych filmów – wszystko, ma się rozumieć, pod zarzutem szerzenia „mowy nienawiści”. Jest to o tyle zabawne, że każdy kto miał okazję zapoznać się z jakimikolwiek publikacjami Pawła Lisickiego wie, że jest on wprawdzie konserwatystą jednoznacznie i zdecydowanie broniącym katolickiej Tradycji oraz zwalczającym „nowinkarstwo” - lecz zarazem trudno o publicystę bardziej merytorycznego, kulturalnego i wyważonego w słowach, przedstawiającego swe poglądy bez uciekania się do werbalnej agresji czy pogardy dla adwersarzy. To jednak w oczach cenzorów nie miało znaczenia – wystarczyło zacytowanie odnoszących się do homoseksualizmu fragmentów Biblii i kościelnego nauczania, by zasłużyć na „bana”. Co więcej, w przypadku dalszego ignorowania tego typu „ostrzeżeń”, kanałowi grozi całkowite usunięcie z serwisu. Zachowanie władz You Tube jest tym bardziej skandaliczne, że w uzasadnieniu decyzji standardowo powołują się jedynie na zapis regulaminu dotyczący zakazu szerzenia „mowy nienawiści” bez wskazania jakie konkretnie treści czy fragmenty programu ów zakaz naruszały. Sytuacja rodem z „Procesu” Kafki lub bardziej swojsko - „nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi”.

Dodajmy, że sprawa jest rozwojowa, bowiem twórcy programu przy wsparciu Ordo Iuris zamierzają wystąpić przeciw polskiemu oddziałowi Google na drogę sądową (wysłano już pismo przedprocesowe), gdyż blokada zastosowana przez You Tube i zarzut stosowania „mowy nienawiści” narusza wolność słowa oraz dobra osobiste zarówno dziennikarzy, jak i podmiotów tworzących program.

Drugi przypadek, jeszcze bardziej bulwersujący, to całkowite usunięcie przez You Tube kanału popularnej telewizji internetowej wRealu24.pl (ponad 250 tys. subskrybentów). Tu również zaczęło się od „ostrzegawczych” blokad programów (i to podczas nadawania na żywo) omawiających białostocką gej-paradę m.in. z udziałem Marcina Roli, Piotra Szlachtowicza i Marcina Dybowskiego. Co ciekawe, serwis chwilowo odblokował konto telewizji 1 sierpnia, dzięki czemu mogła ona wyemitować na żywo relację z Marszu Powstania Warszawskiego – jednak tylko po to, by 3 sierpnia całkowicie usunąć kanał pod pozorem... szerzenia „treści gloryfikujących przemoc lub podżegających do przemocy wobec drugiego człowieka lub grupy ludzi”. Rozumieją Państwo? Relacja z obywatelskich obchodów rocznicy Powstania wg You Tube rzekomo „szerzy nienawiść” (screeny z komunikatów You Tube dostępne są na stronie wRealu24.tv). Również i w tym przypadku nie podano żadnych konkretnych wypowiedzi czy treści, które miałyby naruszać regulamin. Po prostu: szerzycie nienawiść – a konkretnie? - a, bo tak! Istny „paragraf 22”. Twórcy portalu zapowiadają m.in. pikiety pod polską siedzibą Google oraz interwencję u wiceministra cyfryzacji Adama Andruszkiewicza, który w ministerstwie odpowiada m.in. za media społecznościowe.


II. Liberalny zamordyzm

W tym miejscu należy się Czytelnikom wyjaśnienie, aby uniknąć podejrzeń, że uprawiam tu jakąś prywatę: oświadczam, że nie jestem w żaden sposób związany z którąkolwiek z wymienionych wyżej telewizji (no chyba, że jako jeden z setek tysięcy widzów). Jestem natomiast głęboko przekonany, że tej sprawy nie można ot, tak zostawić - w imię dobrze pojętego publicznego interesu. Widać bowiem jak na dłoni, że światowi giganci usług internetowych, wykorzystując swą monopolistyczną pozycję rynkową, przystąpili do systematycznego „wycinania” niewygodnych z ich punktu widzenia prawicowych, konserwatywnych treści. Nie dotyczy to bynajmniej jedynie Googla i naszego kraju – jest to trend ogólnoświatowy, w którym uczestniczy m.in. także inny globalny monopolista – Facebook, słynący z banowania prawicowych kont i stron, „obcinania” zasięgów czy ukrywania postów pod różnymi pretekstami. Tu osobisty wtręt – na swoim profilu FB mam zwyczaj wrzucać zapowiedzi kolejnych numerów „Warszawskiej Gazety” oraz zajawki swoich artykułów i notorycznie spotykam się z sytuacją „ukrywania” ich pod pozorem... szerzenia spamu. Ot, cenzurka w białych rękawiczkach... Odwoływać można się na Berdyczów.

Podkreślam – opisane na wstępie przypadki wymagają solidarnej postawy nas wszystkich, odbiorców prawicowego przekazu, inaczej korporacyjne lewactwo „zniknie” nas jednym pstryknięciem. Dziś cenzorzy przyszli po wSensie czy wRealu – jutro mogą przyjść po każdego z nas, skutecznie uniemożliwiając publikowanie i popularyzację naszych poglądów. „Mowa nienawiści” jest tu perfidnym wytrychem, bowiem umożliwia podciągnięcie pod ten celowo nieprecyzyjny, płynny termin każdej niewygodnej krytyki. Tak to już jest z „wolnością słowa” w liberalizmie – oznacza ona wolność propagowania wyłącznie treści lewicowo-liberalnych. Wszystko co znajduje się na prawo od tego wąskiego spektrum, kwalifikowane jest jako „nienawiść”. Wystarczy zresztą spojrzeć na „lewą” stronę internetu, gdzie fala prymitywnego hejtu pod adresem Kościoła, księży i osób wyznających tradycyjny system wartości nie spotyka się z żadną reakcją.

To wszystko, rzecz jasna, wpisuje się w ofensywę ideologii LGBT, której monopoliści w rodzaju Googla i Facebooka otwarcie sprzyjają – w Polsce są obecni chociażby na kolejnych gej-paradach, afiszują się z okolicznościowymi „tęczowymi” logami, promują treści propagujące „nieheteronormatywne” zachowania... „Tolerancja” w ich wydaniu oznacza jednostronną, lewacką propagandę afirmującą rozmaite „mniejszości” przy jednoczesnym kneblowaniu „zacofanej” większości. To nic innego, jak inżynieria społeczna. Globalne korporacje wykorzystując (nigdy dość powtarzania) monopolistyczną pozycję, usiłują urządzać nam życie, meblować głowy i narzucać określony światopogląd. Tyczy się to zresztą nie tylko internetu – dość przypomnieć sprawę zwolnionego za poglądy pracownika IKEA czy ostentacyjną obecność światowych korporacji na warszawskim Marszu Równości.


III. Prywatyzacja cenzury

Trzeba sobie powiedzieć jasno – żyjemy w świecie, do którego powróciła cenzura. Tyle, że zamiast jawnej cenzury państwowej, mamy obecnie do czynienia z o wiele groźniejszą, ukrytą mutacją. Dziś cenzura została „sprywatyzowana” przez globalne koncerny wykorzystujące w tym celu swobodę prowadzenia działalności gospodarczej i wewnętrzne, firmowe regulaminy. Osobiście sądzę, że ta nagła akcja You Tube przeciw prawicowym kanałom wynika z tego, że korporacyjni macherzy zorientowali się w ich rosnącej popularności oraz co równie ważne – profesjonalizacji. To już nie są chałupniczo robione filmiki typu „laptop i komórka”, lecz programy realizowane na prawdziwie „telewizyjnym” poziomie. Należało zatem odebrać im „tlen”.

Podsumowując, kiedyś nam wmawiano, że kapitał jest „przeźroczysty” - nie ma ojczyzny ani poglądów. Kryzys finansowy pokazał, że kapitał jak najbardziej ma „narodowość”. Teraz natomiast przekonujemy się, że ma również nader wyraziste, lewackie „ideolo”. Warto mieć tego świadomość.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Cele i strategia ruchów LGBT

Czy LGBT podpali Polskę?

„Tęczowi” w Białymstoku nie przeszli

Ofensywa homozamordyzmu

Homo-sponsoring

„Karta LGBT+”, czyli akcja werbunkowa

Mowa nienawiści – knebel na prawicę


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 32 (09-15.08.2019)

Pod-Grzybki 172

Jak wiemy, władze Danzig postanowiły uczcić 80. rocznicę wybuchu II Wojny Światowej radosnym pochodem, śpiewem, tańcami i wyżerką – dodajmy, przy udziale specjalnej niemieckiej delegacji. Moim zdaniem wyjaśnienie tego skandalu jest proste jak drut – oto na naszych oczach zainaugurowano Obchody Dnia Folksdojcza. Nic więc dziwnego, że mentalni folksdojcze z gdańskiego Ratusza pragną świętować okrągłą rocznicę przyłączenia Freie Stadt Danzig do Rzeszy.


*

Nie byli zresztą pierwsi – przy takich okazjach zawsze przypominam sytuację sprzed dziesięciu lat, kiedy to w 70. rocznicę agresji niemieckiej na Polskę urządzono na Westerplatte zlot z udziałem kanclerz Merkel i Putina. Wówczas, przejęta tymi splendorami dziennikareczka TVN24 nadając komentarz z „offu” palnęła, że europejscy przywódcy przyjechali, by wspólnie ŚWIĘTOWAĆ rocznicę wybuchu II Wojny Światowej. Jak widać, rzucone wówczas ziarno trafiło na podatny grunt. Tak więc, należy oddać prekursorom historyczną sprawiedliwość – TVN był pierwszy!


*

Nawiasem, w dobie politycznej poprawności i ochrony wszelakich mniejszości wypadałoby zrobić rachunek sumienia względem represjonowanej i znieważanej przez dziesięciolecia grupy społecznej. Czy to wypada, by ludzie zwani folksdojczami wciąż doświadczali nietolerancji i pogardy? Czy nie należałoby pochylić się ze zrozumieniem nad osobami, które bohatersko, wbrew stanowisku zaściankowej większości pragnęli zostać ochotniczymi Niemcami, przyłączając się tym samym do wyższego kręgu cywilizacyjnego, którego ucieleśnieniem od zawsze byli nasi zachodni sąsiedzi? Czy można się dziwić, że pragnęli odciąć się od antysemickiego i faszystowskiego polskiego motłochu? To oni wszak w tamtych trudnych czasach odważnie, w prekursorski sposób wyznaczyli kierunek w jakim dziś podążają najbardziej światłe i postępowe polskie elity. To śladem tych dzielnych ludzi idą dziś tacy luminarze europejskości jak Donald Tusk czy Aleksandra Dulkiewicz wraz z tabunami wybitnych intelektualistów oraz ludzi kultury i sztuki. Czy zatem Westerplatte powinno nadal pozostawać symbolem polskiego tępego, antyeuropejskiego oporu, kultywującego ciemnotę i zabobon oraz tzw. patriotyzm, który, jak wiadomo, jest jak rasizm? Winniśmy zatem, miast obrzucać obelgami i kalumniami, pochylić ze wstydem głowę przed tymi pionierami europeizacji polskiego ciemnogrodu. A na Westerplatte powinien stanąć pomnik ku czci Nieznanego Folksdojcza.


*

Myślą Państwo, że zwariowałem? Spokojnie, poczekajmy jeszcze kilka lat. Już teraz nasze intelektualne elity wychwalają rozbiory, które wg prof. Jana Sowy przyniosły nam skok cywilizacyjny, gdyż bez dobroczynnego wpływu Rosji, Prus i Austrii wciąż mieszkalibyśmy na drzewach. Nie zdziwmy się więc, gdy usłyszymy, że III Rzesza wprowadziła nas do Europy – chociażby legalizując aborcję czy propagując postęp obyczajowy w „gadzinowej” prasie i teatrzykach. Proszę mi wierzyć – wszystko jeszcze przed nami.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 32 (09-15.08.2019)

Podatek od „optymalizacji”

Kiedy wreszcie damy sobie spokój z tym całym CIT-em i po prostu zastąpimy go podatkiem od przychodów? Mam nawet nazwę: podatek antyoptymalizacyjny.

W poprzednim wydaniu „Gazety Finansowej” omówiłem plany wprowadzenia tzw. podatku cyfrowego, mającego przywołać do elementarnego porządku globalne korporacje internetowe (Facebook, Google itp.), słynące z agresywnej „optymalizacji” podatkowej – tj. unikania płacenia podatków w krajach, w których realnie wypracowują swoje zyski. Dziś zajmiemy się innym podatkiem, ale z tej samej parafii – mianowicie, podatkiem od sprzedaży detalicznej, zwanym potocznie „podatkiem od marketów”. Został on uchwalony już w 2016 r., jednak niemal natychmiast zawieszono jego stosowanie, bowiem do sprawy wmieszała się Komisja Europejska, zarzucając Polsce złamanie unijnego prawa dotyczącego pomocy publicznej – nowa danina wg KE miałaby faworyzować mniejsze podmioty kosztem wielkopowierzchniowych sieci handlowych.

Tu zwróćmy uwagę na pewien charakterystyczny szczegół. O ile podatek cyfrowy wprowadzany jest z „błogosławieństwem” Brukseli (która pracuje nad ogólnoeuropejską dyrektywą w tej materii) i bazuje na projekcie opracowanym w Komisji Europejskiej, o tyle „podatek od marketów” z miejsca spotkał się z zajadłym sprzeciwem władz unijnych, mimo że dotyczy identycznego problemu - wyprowadzania zysków i unikania opodatkowania. Można domyślać się tutaj stricte politycznych motywacji – podatek cyfrowy uderza przede wszystkim w firmy amerykańskie (stąd gniewne reakcje Donalda Trumpa) i zapewne jest przez KE traktowany jako element wojny handlowej ze Stanami Zjednoczonymi. Natomiast podatek od sprzedaży detalicznej uderzyłby przede wszystkim w handlowych gigantów „starej” Unii – firmy niemieckie, francuskie, holenderskie, brytyjskie... Widać tu jak dłoni kolonialny stosunek do naszego regionu, który ma być rynkiem zbytu i źródłem zysków transferowanych następnie do zachodnioeuropejskich central. Płacić podatki tam, gdzie fizycznie osiągnięto dochód? Przecież nie po to wkraczaliśmy do „nowej Europy” ze swoimi sieciami! Ów radykalny sprzeciw Komisji pokazuje również siłę oddziaływania biznesowego lobbyingu na procesy decyzyjne w UE. To tyle, jeśli chodzi o pilnowanie przez Brukselę warunków równej i sprawiedliwej dla wszystkich konkurencji gospodarczej – albowiem od razu trzeba dodać, że podatkowe uprzywilejowanie największych, międzynarodowych graczy stawia na przegranej pozycji rodzinne, niewielkie sklepy, pozbawione możliwości „optymalizacyjnych”. Podatek handlowy zatem nikogo nie „uprzywilejowuje” - przeciwnie, ma na celu wyrównanie podstawowych reguł gry rynkowej.

W każdym razie, sprawa podatku trafiła przed Sąd Unii Europejskiej, który w maju tego roku przyznał Polsce rację. Sąd UE stwierdził m.in., że konstrukcja podatku nie prowadzi do selektywnych korzyści dla określonych grup podmiotów, chociażby dlatego, że wielkie przedsiębiorstwa korzystają z efektu skali dzięki któremu mogą mieć proporcjonalnie niższe koszty od małych graczy. W związku z tym, uznał zastrzeżenia KE dotyczące nieuprawnionej pomocy publicznej za bezzasadne. Jednak Komisja nie odpuszcza i pod koniec lipca dowiedzieliśmy się, że ma zamiar odwołać się do TSUE – piłka zatem wciąż pozostaje w grze, choć do przerwy jest 1:0 dla nas.

Przypomnijmy, że rządowy projekt zakłada progresywną konstrukcję „podatku od marketów”: stawkę 0,8 proc. od przychodów mieszczących się w przedziale od 17 mln. do 170 mln. zł. miesięcznie i 1,4 proc. od przychodów powyżej 170 mln. zł. miesięcznie. Ważne jest tu oparcie się na kategorii przychodu a nie dochodu, gdyż większość sztuczek „optymalizacyjnych” zasadza się na mnożeniu „kosztów” pozwalających skutecznie zredukować dochód będący podstawą opodatkowania – to jest zresztą podstawową wadą podatku CIT, sprawiającą iż efektywna stopa CIT jest na ogół niższa od nominalnej. Wśród patologii można wymienić chociażby „ceny transferowe” - czyli ceny jakimi operują między sobą podmioty w ramach tej samej grupy kapitałowej, bądź sprzedawanie przez „centralę” spółkom zależnym praw do korzystania z marki i loga, albo wręcz... projektów urządzenia wnętrza sklepów. A jest to tylko wierzchołek góry lodowej.

W efekcie, jak możemy zobaczyć w najnowszych danych Min. Finansów za rok 2018 (stan na 1 czerwca 2019), największe sieci handlowe w Polsce albo w ogóle nie płacą CIT, wykazując straty, albo są to kwoty symboliczne zważywszy na skalę działalności. Przykładowo: Tesco – zero CIT i ponad 445 432 744 zł. straty; Auchan – zero CIT i ponad 24 813 048 zł. straty; Macro Cash and Carry – zero CIT; Kaufland – 48 386 276 zł. CIT przy 10 228 950 585 zł. przychodu; Carrefour - 9 227 936 447 zł. przychodu i 16 841 100 zł. CIT. I tak dalej – wychodzi na to, że sieci handlowe w Polsce uprawiają działalność charytatywną (albo, patrząc z punktu widzenia państwa - pasożytniczą). Dlatego podatek detaliczny mówi „sprawdzam”. A ja zastanawiam się już tylko, kiedy wreszcie damy sobie spokój z tym całym CIT-em i po prostu zastąpimy go podatkiem od przychodów? Mam nawet nazwę: podatek antyoptymalizacyjny. Czy znajdzie się odważny?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Podatkiem w Zuckerberga

Podatek od ucieczki do raju

Wszyscy płacimy za optymalizację


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 32-33 (09-22.08.2019)

Czy LGBT podpali Polskę?

Mamy jasno zarysowaną strategię – prowokować, stać się ofiarą przemocy, przypisać „patronat” nad eskalacją agresji PiS-owi i dzięki temu wygrać.

I. LGBT – nowe mięso armatnie

Wszystko wskazuje na to, że ruch LGBT stał się nowym pomysłem na polityczną i społeczną destabilizację Polski. Nie powiodło się z KOD-em i ich radykalną wersją w postaci „UBywateli RP”, nie wyszedł ciamajdan, „czarne marsze” skompromitowały się za sprawą rozwrzeszczanych feministek epatujących różnymi wariacjami kobiecych narządów płciowych, rokosz sędziowskiej kasty po chwilowym wzmożeniu i manifestacjach w obronie „wolnych sądów” również się wypalił, oparty na opozycyjnych samorządowcach ruch społeczny mający w planach skupić się wokół Tuska skichał się, zanim wystartował – zatem w kolejnej odsłonie postawiono na homopropagandę. To właśnie im – gejowskim aktywistom - przekazano pałeczkę w tej destrukcyjnej sztafecie i rzucono na pierwszą linię frontu, wyznaczając jasne zadanie: podpalić Polskę. Nie bądźmy naiwni - te wszystkie hasła o tolerancji, równouprawnieniu, „miłości która nie wyklucza”, a nawet ideologiczne postulaty w rodzaju małżeństw jednopłciowych, adopcji dzieci przez pary homoseksualne czy szkolnej seksualizacji nieletnich nie są tu celem samym w sobie. Są jedynie pozorem, narzędziem służącym do osiągnięcia czegoś zupełnie innego – odsunięcia PiS od władzy. Homoaktywiści stali się po prostu kolejnym mięsem armatnim wysłanym na odcinek walki z rządem. Inna sprawa, że owładniętych atawistyczną nienawiścią do prawicy oraz wszystkiego co kojarzy się z tradycją, religią i konserwatywnymi wartościami działaczy nie trzeba było długo zachęcać. Nie wykluczam nawet, że wielu z nich naprawdę się wydaje, iż walczą o głoszone na transparentach postulaty – podobnie, jak wielu zmanipulowanym kobietom, a nawet etatowym feministkom wydawało się, że PiS faktycznie chce się „dobrać do ich macic”, zaś co bardziej oczadziali kodziarze sądzili, że walczą w obronie konstytucji i praworządności. Podobnie było z wielkomiejską młodzieżą, która dwa lata temu uwierzyła, że paląc świeczki Małgorzacie Gersdorf i jej klice staje w obronie „niezawisłego” sądownictwa. Wszystkie te dotychczasowe protesty łączy jedno: miały w swej istocie służyć restauracji starego porządku, a wszelkie deklarowane na danym etapie górnolotne idee były jedynie przynętą dla naiwnych, parawanem mających osłonić powrót do władzy, wpływów i pieniędzy beneficjentów Republiki Okrągłego Stołu – żeby było tak, jak było.

Nie inaczej jest i tym razem. W tym roku jesteśmy świadkami bezprzykładnej mobilizacji nie tylko środowisk LGBT, lecz wszelkiej maści zaprzyjaźnionego z nimi skrajnego lewactwa z cichym (a chwilami głośnym) poparciem Platformy i reszty „totalnej opozycji”. Świadczy o tym chociażby intensyfikacja parad gejowskich. Do tej pory organizowano tego rodzaju przemarsze w Warszawie i kilku innych „postępowych” miastach typu Gdańsk czy Poznań. W tym roku nastąpiła eskalacja – ambicją stało się „zaliczenie” wszystkich miast wojewódzkich plus prowokacyjny spęd pod Jasną Górą. Wszystko według precyzyjnego scenariusza – tam, gdzie możemy liczyć na przychylność „jedziemy po bandzie” (profanacje Najświętszego Sakramentu w Gdańsku i Mszy Św. w Warszawie), natomiast w bardziej konserwatywnych miejscach idziemy „grzeczniej” udając pozytywnych, uśmiechniętych ludzi pragnących jedynie zrozumienia, miłości i akceptacji. Ale jednocześnie jesteśmy nieustępliwi – gdy spotkamy się z odmową, idziemy do sądu, który oczywiście stanie po naszej stronie uchylając zakaz miejscowych władz.

Zarazem, cała ta heca jest bardzo umiejętnie rozciągnięta w czasie, tak by „paliwa” wystarczyło do jesieni. Jesteśmy świadkami swoistego, gejowskiego objazdowego cyrku. W kolejnych miastach, na kolejnych imprezach, widzimy wciąż te same twarze jeżdżących z manifestacji na manifestację etatowych demonstrantów, mających sprawiać wrażenie, że w każdym miejscu Polski tysiące homoseksualistów cierpi opresję. To sprytny manewr, bo gdyby nagle aktywiści LGBT mieli zrobić równolegle swoje marsze w kilkunastu miastach, okazałoby się, że poza Warszawą mogą liczyć na śladową frekwencję – a tak, można pokazać do kamer kilkutysięczne, lub przynajmniej kilkusetosobowe grupy.

Powtórzę – ta aktywizacja jest bez precedensu, czegoś podobnego nie widzieliśmy chociażby za rządów „liberałów” z PO, na których teoretycznie łatwiej było wymusić realizację homo-postulatów. Teraz natomiast mamy... nie, wbrew pozorom wcale nie gej-parady, tylko regularne demonstracje „totalnej opozycji” ubrane w szaty „walki o prawa osób LGBT”. Autentyczni „geje” są na nich w mniejszości, choć to ich naturalnie wystawia się na afisz w charakterze organizatorów firmujących kolejne „eventy”. W rzeczywistości, trzon kolejnych „Marszy Równości” stanowi stary, dobrze nam znany aktyw – niedobitki KOD-u i „Obywateli RP” ze słynną „Rudą”, pamiętani m.in. z blokad miesięcznic smoleńskich oraz partyjny aparat „Razem”, „Zielonych” i lokalnych działaczy PO incognito – a do tego trochę zmanipulowanej młodzieży w wieku licealnym, której wmówiono, że walczy o równouprawnienie i sprzeciwia się „faszyzmowi”.


II. Anatomia prowokacji

Cel jest jasny – za pomocą umiejętnie eskalowanych prowokacji rozgrzać społeczne emocje. Piszę ten artykuł już po zajściach w Białymstoku, gdzie wszystko mogliśmy ujrzeć jak na dłoni. Tu muszę się przyznać do pewnej naiwności – wcześniej sądziłem, że wulgarne ekscesy polegające na profanowaniu drogich Polakom i katolikom symboli i świętości były wyłącznie inicjatywą poszczególnych narwańców, którzy myśleli, że zrobią sobie „bekę” z „katoli”. Tymczasem, coraz więcej wskazuje na to, że popaprańcy pokroju Szymona Niemca czy tych wariatów z Gdańska od profanacji procesji Bożego Ciała, mogli wprawdzie dawać upust autentycznym, targającym nimi klerofobicznym emocjom – ale już ci, którzy wystawili ich na widok i zarządzają całym tym interesem działali z pełną premedytacją. Tak to funkcjonuje – wysuwa się do kamer kilku pożytecznych w danym momencie, pokręconych obsesjonatów, by za ich pomocą uszyć na zimno prowokację. Przerabialiśmy to zresztą na własnej skórze, tylko z innej strony – dość wspomnieć podesłanych w 2010 r. na Krakowskie Przedmieście prowokatorów w rodzaju Andrzeja Hadacza czy „Joanny spod Krzyża”, którzy swoimi szaleństwami skutecznie kompromitowali obecnych tam ludzi. W przypadku gej-parad mamy nieco inny wariant tej samej sztuczki – epatowanie agresywnymi zboczeńcami, tak by wywołać reakcję drugiej strony. Cel udało się osiągnąć w Białymstoku.

Przyjrzyjmy się ciągowi wydarzeń. Najpierw etap podgotowki: antykatolickie prowokacje w „przyjaznym” otoczeniu (Gdańsk, Warszawa), w międzyczasie „tęczowa” profanacja wizerunku Matki Boskiej i „nalot” na Jasną Górę oraz dudniąca ze wszystkich głównych przekaziorów coraz bardziej nachalna homopropaganda połączona z festiwalem pogardy wobec rzekomych „homofobów”. A potem, gdy emocje oburzonych i obrażanych ludzi sięgnęły zenitu, wyjazd na gościnne występy do Białegostoku, stolicy tradycjonalistycznego Podlasia, znanego z aktywności środowisk narodowych i kibicowskich oraz konserwatyzmu mieszkańców. A że „lokalsi” złożyli petycję przeciw Marszowi Równości z ponad 27 tys. podpisów? Że zapowiedziano protesty, blokady i alternatywne imprezy na trasie marszu i w jego bezpośrednich okolicach? Tym lepiej, znaczy, że mamy zapewnioną odpowiednio gorącą i spektakularną konfrontację - kamery (zwłaszcza „zaprzyjaźnione”, „nasze”) to uwielbiają. Wszystko przebiega zgodnie z planem, można przystąpić do sfinalizowania scenariusza prowokacji.

Zwróćmy uwagę - na białostockiej paradzie nie było profanowania symboli religijnych, nie było ostentacyjnej defilady przegiętych i wulgarnych „ciot”. Tutaj „format” imprezy był z tych „grzecznych”, taktyka została dobrana pod kątem okoliczności i celu. Była grupka „zawodowych” gejów ze stowarzyszenia „Tęczowy Białystok” (formalnego organizatora), byli „objazdowi demonstranci” z KOD-u, Razem i Zielonych, paru gejowskich celebrytów w rodzaju pisarza Jacka Dehnela oraz – jako bonus – sporo idealistycznie nastawionych białostockich licealistów. Wszyscy programowo kolorowi, z tęczowymi akcesoriami, uśmiechnięci, podrygujący do przebojów ABBY. I tak to miało wyglądać – z jednej strony pokojowy przemarsz, z drugiej – oszalała, wyjąca tłuszcza, rzucająca się z pięściami i tłukąca się z policją torującą drogę pozytywnemu Marszowi Równości, którego uczestnicy wesoło machają do zgromadzonych za kordonem nienawistników. Tatuś ustawiający przed szpalerem sił prewencji dziecięcy wózek z ssącym smoczek „bombelkiem” był z ich punktu widzenia już tylko super-gratisem, wisienką na torcie.

A potem idą w świat dramatyczne relacje i obrazy – wrzaski, pały, gazy, helikopter, armatka wodna, pobici, zatrzymani... Co z tego, że później okazuje się, iż rzekomo skopany przez kiboli chłopak zaraz po imprezie nagrywa bez śladu obrażeń filmik na You Tube i jakoś nie kwapi się do zgłoszenia pobicia na policji, a nagranie z zajścia puszczone w slow motion pokazuje, że wszystkie groźnie wyglądające ciosy były markowane? Chłopaczyna na internetowym nagraniu zaś bredzi, że „czuje się pobity psychicznie”? Co z tego, że zakrwawiona kobieta – rzekoma ofiara „nazioli” - okazuje się być uczestniczką kontrdemonstracji skutecznie „spacyfikowaną” przez policję? Do ilu odbiorców to dotrze? Zamiast tego, przez najbliższy rok w mediach przy każdej okazji i bez okazji królować będą te same kadry, przebijając swym autentyzmem i siłą przekazu „urodziny Hitlera”. Zadanie wykonane, misja udała się w stu procentach.


III. Walka o status ofiary

O co chodziło? Otóż środowiska LGBT oraz stojący za nimi polityczni macherzy poczuli, że tracą swój najważniejszy atut – status ofiary. Wizerunek uciskanej i represjonowanej mniejszości stawał się w społecznym odbiorze nie do pogodzenia z coraz wyraźniejszym obrazem rozwydrzonego, aroganckiego i agresywnego pedała, usiłującego prawem kaduka narzucić w przestrzeni publicznej swą ideologiczno-obyczajową agendę. Rozbestwionego dewianta, profanującego religijne i narodowe świętości, odgrażającego się, że wejdzie ze swym przekazem do szkół z błogosławieństwem lokalnych władz i mającego w jawnej pogardzie opinię „heteronormatywnej” większości. Podobnie z inną „mniejszością” - feministkami, epatującymi otoczenie coraz bardziej wulgarnymi happeningami i przerabiającymi powstańczą kotwicę Polski Walczącej na cycki. Tak samo, nie sposób pogodzić narracji o spychanej na margines i prześladowanej grupie z realiami funkcjonowania wpływowych i ustosunkowanych (w każdym znaczeniu tego słowa) homoaktywistów, spijających w swych organizacjach śmietankę krajowych i zagranicznych grantów, cieszących się jawnym poparciem włodarzy największych miast, wiodących ośrodków medialnych oraz – jak pokazała warszawska gej-parada – wielkiego, międzynarodowego biznesu, który też ma tu swój kawałek tortu do ugrania.

Ofiarami za to, w powszechnym przekonaniu, coraz częściej zaczęli się stawać zwykli, szarzy ludzie, którzy nieopatrznie stanęli na drodze walca homopropagandy – ciągany po sądach drukarz z Łodzi, zwolniony pracownik IKEI... To z nimi może utożsamić się przeciętny Polak, to widząc ich przykład może pomyśleć – skrytykuję gejów, wychylę się, to może spotkać mnie to samo. Polacy zaczęli sobie uświadamiać, że żyją w coraz bardziej duszących oparach „tęczowej” kryptocenzury, bombardowani na dodatek groźbami prawnych reperkusji za „homofobię” i „mowę nienawiści”. Homolobby zaczęło stopniowo być postrzegane jako stosujący przemoc symboliczną niebezpieczni agresorzy, którym należy się przeciwstawić. Tę śmiertelnie dla nich niebezpieczną tendencję należało za wszelką cenę odwrócić. Zajścia w Białymstoku nadają się do tego idealnie.

Tak działa, niestety, mechanizm społecznej sympatii – ludzie bardziej skłonni są współczuć temu, kto sprawniej wykreuje się na ofiarę agresji. Na przykład, zahukanej gromadce osaczonej przez wielokrotnie liczniejszy, wrogi tłum. Metoda w gruncie rzeczy jest prostacka: prowokować ile wlezie, a gdy ktoś nie wytrzyma i walnie prowokatora w sagan – uderzyć w płacz i jechać na naturalnym odruchu empatii otoczenia. Dlatego na przyszłość nie wolno im dawać pretekstu do drapowania się w szaty męczenników. Przykładowo, gdyby kontrdemonstranci zrobili na ulicy tzw. sitting i zastosowali inne metody biernego oporu (chociażby prześmiewcze transparenty, które zawsze doprowadzają lewactwo do wściekłości), to oni wówczas staliby się ofiarami homoseksualnej inwazji na ich rodzinne miasto – tak, jak w 2015 r. Anna Kołakowska blokująca z narodowcami gejowski przemarsz w Gdańsku. Usiłując czynnie zaatakować manifestację, pomogli jej inicjatorom się uwiarygodnić i osiągnąć tym samym zamierzony cel.


IV. Strategia wyborcza – podpalić Polskę!

Podsumowując, aktywiści LGBT oraz ich zleceniodawcy upiekli kilka pieczeni na jednym ogniu. Po pierwsze, odświeżyli w powszechnej pamięci stereotyp narodowca i kibola jako tępego zadymiarza, nieco zatarty dzięki ostatnim, spokojnym Marszom Niepodległości. To też ich uwierało – bo jak tu w kółko gardłować o „faszyzmie”, skoro rzekomi „faszyści” sobie raz na jakiś czas spokojnie demonstrują, a ich polityczni przedstawiciele prezentują się przed kamerami w kulturalnych garniturach, udzielając składnych i sensownych (na ogół) wypowiedzi? Po drugie – znów udało się im skutecznie wejść w buty prześladowanych ofiar. Tu pozostają dwie kwestie – jak długo w tych butach wytrzymają i na ile krótką pamięć mają Polacy. Czy maglowani obrazami z Białegostoku zapomną o dotychczasowych „dokonaniach” tęczowego lobby? Po trzecie – udało się im skutecznie napuścić narodowców na PiS. Gazowani i pałowani protestujący (słychać to na filmach) całkiem logicznie utożsamili policję z obecną władzą, pomstując, że ta staje przeciw zwykłym obywatelom w obronie zboczeńców. Ton ten podchwyciły narodowe media. Po czwarte wreszcie i najważniejsze – dostarczyli lewactwu i totalnej opozycji wyborczego paliwa, którego wystarczy do jesieni, tym bardziej, że planowane są kolejne „marsze przeciw nienawiści” i ma się rozumieć, homoparady.

To wokół emocji wywołanych białostockim marszem będzie się od tej pory kręciła kampania (a nie wokół żałosnego programu Schetyny i KO) – i jest to potencjalnie niebezpieczne, o ile PiS nie zdoła jakoś spacyfikować tego przekazu i narzucić własnego. Platforma już wyczuła krew, obwiniając o zajścia marszałka województwa podlaskiego z PiS, który zorganizował Piknik Rodzinny w pobliżu trasy przemarszu. Uaktywnił się Tusk, rzucając na Twitterze przekaz na kampanię: „Kibole, antysemici, homofobia – nic nowego. Tragedią jest władza, która jest ich patronem”. No i wreszcie, zupełnie jawnie karty odkrył Janusz Palikot: „Robić Marsze Równości non stop. I dać się pobić. Stać i czekać, aż cię zjedzą biciem. Zero reakcji. Milczenie. Być pobitym w milczeniu. To da zwycięstwo.”. Mamy zatem jasno zarysowaną strategię – prowokować, stać się ofiarą przemocy, przypisać „patronat” nad eskalacją agresji PiS-owi i dzięki temu wygrać. I nie ma znaczenia, że dla narodowców PiS jest bandą zdrajców i amerykańsko-żydowskich pachołków, a dla PiS-u narodowcy to „ruska agentura”. Ważne jest to, co uda się aparatowi propagandy wdrukować w masową świadomość. Chodzi o to, by przestraszyć ludzi wizją ciągłych zamieszek, destabilizacji i wbić do głów skojarzenie: PiS = przemoc. I nad tym będą pracowały sztaby macherów, posyłając na ulice kolejnych miast szeregi swych lewackich i gejowskich hunwejbinów. Będą mieli sprzymierzeńców nie tylko w tradycyjnych mediach obozu III RP, lecz również (a może przede wszystkim) w internetowych gigantach, takich jak Facebook i Google, otwarcie wspierające i sponsorujące ideologię LGBT przy jednoczesnym bezwzględnym sekowaniu konserwatywnego przekazu. Czy zatem uda się im podpalić Polskę? Wiele zależy tu od nas samych – czy będziemy zdolni do roztropnego powiedzenia „non possumus”, skutecznego przypominania co i kto stoi za rzekomymi „ofiarami” oraz do czego to towarzystwo jest zdolne i jakie są jego prawdziwe intencje.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Cele i strategia ruchów LGBT

„Tęczowi” w Białymstoku nie przeszli

Ofensywa homozamordyzmu

Homo-sponsoring

„Karta LGBT+”, czyli akcja werbunkowa

Mowa nienawiści – knebel na prawicę


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 09 (Sierpień 2019)

niedziela, 4 sierpnia 2019

Cele i strategia ruchów LGBT

Prędzej czy później nastąpi chwila prawdy, kiedy aktywiści LGBT staną przed „hetero-świniami” bez swoich masek. Ale wtedy na jakikolwiek sprzeciw będzie już za późno.


I. Cel i środki

Wyjaśnienie tytułowej kwestii – celów ruchu LGBT i strategii dzięki której mają być osiągnięte – zawiera się tak naprawdę w dwóch pozycjach sięgających lat '80 XX wieku. Pierwsza, to opublikowany w gejowskim magazynie „Gay Community News” (luty 1987 r.) artykuł Michaela Swifta pt. „Gay Revolutionary”, zwany często „gejowskim manifestem”, zakreślający cele tego, co dziś nazywamy „gejowskim lobby” czy „ruchem LGBT”. Druga natomiast, prezentująca metody jakimi powinna posługiwać się homopropaganda, to wydana w 1989 r. książka Marshalla Kirka i Huntera Madsena pt. „After the Ball. How America will conquer its fear and hatred of Gays in the 90s” (w luźnym tłumaczeniu - „Po bitwie. Jak Ameryka przezwycięży swój strach i nienawiść do gejów w latach '90”).


II. Manifest Swifta

Zacznijmy od manifestu Michaela Swifta. Najpierw jednak istotna uwaga. Środowiska gejowskie, aby zakamuflować jego nienawistną wymowę, często usiłują przedstawić ten tekst jako formę satyry i intelektualnej prowokacji. Taki zabieg służyć ma neutralizacji oburzenia „heteronormatywnej” większości. Zgodnie z tą metodą, osoby podnoszące alarm ogłaszane są ograniczonymi umysłowo i pozbawionymi poczucia humoru bigotami, niezdolnymi do prawidłowego odczytania sarkazmu i ironii. Rzeczywiście, autor posługuje się celowo przesadzoną aż do groteski retoryką, stosując na pozór karykaturalne przerysowania i inne tego typu zabiegi stylistyczne. Wszystko to jednak ma cel maskujący (pamiętajmy, że mówimy o latach '80 – taka wówczas obowiązywała „mądrość etapu”) - tak, by autor złapany za rękę mógł wykręcić się sianem: „no co wy, przecież to tylko satyra, nie bierzecie chyba tego na poważnie?”. Z perspektywy lat, widać jednak wyraźnie, że pod pozorem niby-satyrycznej formy przemycono rzeczywiste, dalekosiężne zamiary homolobby.

Cóż tam znajdziemy? Chociażby zapowiedź deprawacji dzieci, dziś realizowanej pod postacią inwazji genderyzmu i szkolnej seks-edukacji, mającej oswajać najmłodszych z dewiacjami: „Będziemy sodomizować waszych synów, emblematy waszej kruchej męskości, waszych płytkich marzeń i wulgarnych kłamstw. Będziemy ich uwodzić w waszych szkołach, w waszych internatach, w waszych siłowniach, w waszych szatniach, w waszych halach sportowych, w waszych seminariach, w waszych grupach młodzieżowych, w łazienkach sal kinowych, w waszych barakach armii, w waszych przystankach dla ciężarówek, we wszystkich waszych męskich klubach, w waszych domach Kongresu, gdziekolwiek mężczyźni są razem z mężczyznami. Wasi synowie staną się naszymi podwładnymi i będą wykonywać nasze rozkazy. Zostaną oni przekształceni na nasz obraz”. Obecnie, homoaktywiści organizujący kontrdemonstracje przeciw marszom pro-life i katolickim procesjom, lubują się w wykrzykiwaniu hasła: „wasze dzieci będą takie, jak my!”. To nic innego, jak spełnienie postulatu „zostaną przekształceni na nasz obraz”. Satyra? Nie, rzeczywistość Zachodu trzydzieści lat po publikacji „manifestu”.

Idźmy dalej: „Zniesione będą wszystkie prawa zakazujące homoseksualizmu, a w ich miejsce zaczną obowiązywać ustawy propagujące miłość między mężczyznami. (...) Jeśli odważycie się nazwać nas ciotą, pedałem, zboczeńcem, wbijemy nóż w wasze tchórzliwe serca i zbezcześcimy wasze martwe, rachityczne ciała”. I to również dzieje się na naszych oczach. „Antydyskryminacyjne” ustawodawstwo, małżeństwa homoseksualne, aktywność zorganizowanego homolobby, prawne uznawanie kolejnych „płci” (ostatnio „trzecia płeć” w Niemczech) – to są już fakty. Faktem jest również agresja, zarówno werbalna, jak i fizyczna, wobec osób sprzeciwiających się homoinwazji – internet pełen jest filmów przedstawiających ataki lewackich aktywistów na konserwatywne demonstracje. Narasta także coraz powszechniejsza przemoc instytucjonalna – chociażby w miejscach pracy, czego przedsmakiem w Polsce była słynna sprawa zwolnionego pracownika IKEA.

Te obszerne cytaty miały Czytelnikowi zademonstrować próbkę stylistyki owej rzekomej „satyry”. Dalej jednak padają równie niebezpieczne zapowiedzi: masowa promocja homoseksualnego stylu życia („Nasi pisarze i artyści uczynią z miłości męsko-męskiej obowiązujący kanon mody”); tzw. „coming-outy” („Zdemaskujemy możnych homoseksualistów, którzy udają hetero”); dążenie do dominacji w życiu publicznym („Nasza inteligencja czyni z nas naturalnych arystokratów rasy ludzkiej, a arystokraci o umysłach twardych jak stal nigdy nie zadowolą się poślednim statusem”); anihilacja instytucji rodziny („Komórka społeczna zwana rodziną - wylęgarnia kłamstwa, zdrady, przeciętności, hipokryzji i przemocy - zostanie obalona”); prześladowania religijne („Wszystkie kościoły, które nas potępiają, zostaną zamknięte”); zaś ostatecznym celem ma być totalna władza i dyskryminacja osób heteroseksualnych („W stworzonym przez nas wspaniałym społeczeństwie rządy będzie sprawować elita złożona z gejowskich poetów. Jednym z wymogów uzyskania wpływowej pozycji w tej nowej homo erotycznej społeczności będzie oddawanie się greckiej namiętności. Każdy mężczyzna zarażony heteroseksualną żądzą będzie automatycznie pozbawiony prawa do zajmowania wpływowej pozycji”). Całość wieńczy zapowiedź: „Drżyjcie, hetero-świnie, kiedy staniemy przed wami bez naszych masek”.

Powtórzę: w tych cytatach sprzed ponad trzydziestu lat zawarta jest obecna rzeczywistość społeczna Zachodu – wszystko to albo już się dokonało, albo jest w trakcie realizacji.


III. Metoda Kirka-Madsena

W jaki sposób osiągnięto obecny stan rzeczy? Stosując się skrupulatnie do zaleceń zawartych we wspomnianej wyżej książce „After the Ball”. W niej z kolei znajdziemy sześć punktów, których należało bezwzględnie przestrzegać, by homoindoktrynacja odniosła sukces.

Po pierwsze – należy mówić o homoseksualistach i homoseksualizmie możliwie jak najgłośniej i jak najczęściej. To zalecenie służyć ma wstępnemu oswojeniu społeczeństwa z tematem i „znieczuleniu” na wątki homoseksualne pojawiające się w przestrzeni publicznej, uznaniu ich za alternatywną „normę”.

Po drugie – osoby LGBT należy zawsze i bez wyjątku przedstawiać jako ofiary opresywnej większości. To z kolei ma obudzić odruch współczucia wobec prześladowanych i usprawiedliwić w oczach opinii publicznej ich „emancypacyjną” batalię. Korzystano tu obficie z doświadczeń walki o równouprawnienie czarnej społeczności w USA.

Po trzecie – kampania musi odbywać się pod pozorem walki z dyskryminacją, przy czym należy unikać odwoływania się do samych praktyk homoseksualnych, mogących budzić odruch wstrętu. W ten sposób daje się możliwość działania sojusznikom – osobom publicznym i ruchom walczącym o prawa obywatelskie.

Po czwarte – homoseksualistów należy zawsze pokazywać w korzystnym świetle. Tu pole do popisu ma popkultura – media, przemysł rozrywkowy, twórczość artystyczna. Należy kreować pozytywnych, homoseksualnych bohaterów filmów, książek, seriali. Trzeba też zadbać o wsparcie gwiazd popkultury – aktorów, artystów, celebrytów.

Po piąte – przeciwników należy prezentować bez wyjątku negatywnie. Mają być odrażającymi nienawistnikami, stygmatyzowanymi „homofobami”. Należy wywołać w ten sposób zbiorowe poczucie wstydu u heteroseksualnej większości – tu już mamy mentalną pacyfikację oponentów.

Po szóste – należy zadbać o stale i wszechstronne finansowanie. Nie tylko ze strony organizacji gejowskich, ale zewsząd skąd tylko się da – organizacje pozarządowe, biznes, instytucje publiczne. Tylko dzięki temu zaplanowana na dziesięciolecia batalia będzie mogła zakończyć się sukcesem.

Jak widzimy, wszystko się zgadza. Warto zwrócić uwagę, że powyższe zalecenia sprowadzają się głównie do ukrywania i kamuflowania prawdziwych celów lobby LGBT – tych przedstawionych w „manifeście” Swifta, od którego zaczęliśmy. Ale wszystko do czasu – zgodnie z zapowiedzią, prędzej czy później nastąpi chwila prawdy, kiedy staną przed „hetero-świniami” bez swoich masek. Ale wtedy na jakikolwiek sprzeciw będzie już za późno.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Czy LGBT podpali Polskę?

„Tęczowi” w Białymstoku nie przeszli

Ofensywa homozamordyzmu

Homo-sponsoring

„Karta LGBT+”, czyli akcja werbunkowa

Mowa nienawiści – knebel na prawicę


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 31 (02-08.08.2019)