Nobel
dla Olgi Tokarczuk to inwestycja w toczącą się w Polsce wojnę
kulturową.
I. „Miasto w lustrach”
W
pierwszych słowach niniejszego artykułu chciałbym pogratulować...
nie, wcale nie Oldze Tokarczuk lecz znakomitemu publicyście
Stanisławowi Michalkiewiczowi, który już ponad dwa lata temu w
zamieszczonym na łamach „Polski Niepodległej” felietonie
pt. „Wyścigi starozakonne” przewidział, iż „pani
Tokarczuk najwyraźniej rychtowana jest na laureatkę literackiego
Nobla”. Używając często cytowanej przez pana
Stanisława zagłobowskiej frazy - „proroctwa go wspierały”!
W drugich słowach
natomiast pragnąłbym pogratulować... samemu sobie, bowiem należę do
nielicznego grona osób, które przeczytały cokolwiek naszej świeżo
upieczonej noblistki od początku do końca.
Wprawdzie nie była to rzecz wielka, ale za to unikalna. Otóż proszę
sobie wyobrazić, że gdzieś tak na przełomie lat 80. i 90. trafił mi w
ręce numer pisma społeczno-kulturalnego „Okolice”
wydawanego przez jakąś socjalistyczną organizację młodzieżową –
nie pamiętam już dokładnie, ale było to chyba ZSMP. W każdym razie,
do pisma w charakterze osobnej wkładki został dołączony niewielki,
kilkunastostronicowy tomik wierszy Olgi Tokarczuk zatytułowany
„Miasto w lustrach”.
Jak udało mi się teraz doczytać, zbiorek ten zawierał poezje
zamieszczane uprzednio w „Życiu Literackim”. Jeszcze
wcześniej natomiast Olga Tokarczuk publikowała pod pseudonimem
„Natasza Borodin” opowiadania w „Na przełaj”
- zaczęła w 1979 r., a więc miała wtedy raptem 17 lat (ur. w 1962
r.). Ładne osiągnięcie. Wracając
jednak do tomiku – jest to pierwszy „druk zwarty”
późniejszej noblistki, więc śmiało mogę powiedzieć, że czytałem jej
pełnowymiarowy debiut. Co
więcej, wiersze te nigdy nie doczekały się wznowienia w formie
osobnego wydawnictwa, więc dziś „Miasto w lustrach” jest
swoistym białym krukiem, nie do kupienia w normalnym obrocie –
jeżeli już, to może zalega w jakichś bibliotecznych archiwach. A
więc, brawo ja – czytałem coś, czego nie przeczytał niemal nikt
inny, mogę zadawać szyku.
Dlaczego
sądzę, że „Miasto w lustrach” mogła przeczytać raptem
garstka osób? Bo tych całych „Okolic” praktycznie nikt
nie kupował. W moim miasteczku periodyk ten kurzył się wciśnięty
gdzieś na tyły witryny kiosku „Ruchu” całymi miesiącami –
aż w końcu skuszony anonsowanym na okładce „arkuszem
literackim” zdecydowałem się go kupić. I wiecie co? Nie żałuję.
Pamiętam bowiem, że
wiersze te wywarły na mnie – wówczas nastoletnim pochłaniaczu
różnorakiej literatury – naprawdę spore wrażenie. W
szczególności utkwił mi w pamięci poemat pt. „Oddział
psychogeriatryczny”, świadczący o niepospolitej wrażliwości
dwudziestoparoletniej autorki, potrafiącej wczuć się w położenie
starych ludzi, cierpiących na różne związane z podeszłym wiekiem
zaburzenia świadomości.
Dziś chętnie podrzuciłbym ten wiersz różnym Pszoniakom i innym
specjalistom od „świrowania”. Czuć było przez skórę, że
Olga Tokarczuk wie o czym pisze – dopiero znacznie później
dowiedziałem się, że skończyła psychologię i z zawodu jest
psychoterapeutką, a Wikipedia podaje, że na studiach udzielała się
jako wolontariuszka opiekując się osobami chorymi psychicznie. Ślady
tych doświadczeń są w jej ówczesnej poezji nader wyraźne.
Później jakoś zniknęła z mojego czytelniczego radaru, a gdy zrobiło
się o niej głośno – już jako o powieściopisarce - jakoś mi
wychłódło, na co zapewne miała wpływ jej prezentowana publicznie
postawa i poglądy oraz fakt, że stała się literacką ikoną lewackich
salonów. Ale nie tylko. Jej wiersze nie były bowiem łatwą lekturą.
Trochę trwało zanim się z nimi oswoiłem i przetrawiłem, stwierdziłem
więc, że zapewne w podobnym stylu uprawia swoje pisarstwo – a
brnięcie przez kilkaset stron „poetyckiej prozy”
prezentującej „strumień świadomości” trąciło mi nieco
masochizmem. Co innego wiersz, a co innego napisana w ten sposób
powieść. Zmusiłem się do przeczytania Prousta – i wystarczy. To
moje maksimum czytelniczego samoumęczenia.
Pocieszam
się, że nie jestem jedyny, bo najwyraźniej do identycznych wniosków
doszedł sam prof. Gliński, który jak wyznał, nie doczytał żadnej z
książek Olgi Tokarczuk do końca. Czuję się więc usprawiedliwiony.
Czekam, aż min. Gliński ogłosi, że szczęśliwie dotarł do ostatniej
strony któregoś z jej dzieł, to może wtedy zacisnę zęby i zabiorę się
za jakichś „Biegunów” - póki co, zadowalam się błogą
świadomością, że czytałem Olgę Tokarczuk zanim stało się to modne.
II. Upadek prestiżu
Ale
też umówmy się – w tej całej wrzawie wokół Nobla literatura
odgrywa zupełnie marginalną rolę, więc nie ma najmniejszego powodu,
by akurat przy tej okazji roztrząsać artystyczną wartość twórczości
pani Olgi. Tak się bowiem
składa, że literacki Nobel od dawna już przestał mieć cokolwiek
wspólnego z jakąkolwiek aktywnością twórczą – stanowi ona
jedynie dogodny pretekst by uhonorować laureata za poglądy.
Jest to, inaczej mówiąc, wewnątrzśrodowiskowa nagroda lewackich
salonów, które drogą cierpliwego „marszu przez instytucje”
skutecznie skolonizowały szwedzką Akademię i obecnie wyróżnia się nią
postępowych aktywistów, zasłużonych na polu walki z cywilizacją
łacińską, na zmianę z afirmowaniem różnych egzotycznych kultur –
o których, w przeciwieństwie do tradycyjnej kultury i wartości
Zachodu - nie można powiedzieć złego słowa.
Niepisane
reguły dystrybuowania literackiego Nobla coraz bardziej przypominają
dawną „Nagrodę Stalinowską” - a i laureaci
światopoglądowo nierzadko zbliżeni są do takich tuzów pióra jak
Aleksiej Tołstoj czy Ilja Erenburg.
Oczywiście, jeśli dany autor potrafi przy okazji pisać, to tym
lepiej, ale nie jest to warunek konieczny – czego widomym
przykładem są Noble dla włoskiego komunistycznego trefnisia Dario Fo
czy przelanych na papier sadomasochistycznych obsesji Elfriede
Jelinek. Osobiście przypuszczam zresztą, że wkrótce doczekamy się
literackiego Nobla przyznanego analfabecie – chociażby jakiemuś
szamanowi z afrykańskiej wioski, potrafiącemu „ekspresyjnie
wyrażać siebie” poprzez sugestywne rytualne tańce lub tatuaże.
W końcu, nie można nikogo dyskryminować tylko za to, że przynależy do
innego kręgu kulturowego. A wyszykowanie uzasadnienia w stylu: „za
wyobraźnię narracyjną, która z encyklopedyczną pasją reprezentuje
przekraczanie granic jako formę życia”
- ileż to roboty? I niech ktoś się potem spiera na temat „narracyjnej
wyobraźni” i „przekraczania granic jako formy życia”
w wydaniu nagrodzonego szamana...
Tak
więc, czasy gdy Nobla otrzymywali Sienkiewicz i Reymont, a nawet
Czesław Miłosz, odeszły bezpowrotnie. Dziś zwyczajnie nie sposób
sobie wyobrazić, by ta nagroda powędrowała do kogokolwiek, kto nie
wylegitymowałby się odpowiednim światopoglądem.
Niemożliwością jest, by nagrodzony został, dajmy na to, Jean Raspail
– autor proroczego „Obozu świętych” czy
natchnionego „Pierścienia Rybaka”. Inna sprawa, czy ten
pryncypialny monarchista przyjąłby lewackie trofeum. Więcej –
szwedzcy akademicy najwyraźniej wychodzą z założenia, że „wiara
bez uczynków jest martwa” i sama twórczość, choćby
najwybitniejsza, nic nie znaczy, jeśli nie jest poparta odpowiednią
dawką aktywizmu w przestrzeni publicznej. Nie bez kozery przy okazji
nagradzania wymienionych wyżej Dario Fo i Jelinek z lubością
podkreślano komunistyczne zaangażowanie pierwszego i feminizm
drugiej. Krótko mówiąc – chcesz dostać Nobla, musisz
„świergolić” niezgorzej od socrealistycznych
propagandystów. Podobnie rzecz się ma z Noblem pokojowym – taki
Barack Obama dostał go na zachętę tylko dlatego, że nie był
znienawidzonym przez światową lewicę Georgem W. Bushem. W przeszłości
nagradzano również jakieś aktywistki od sadzenia drzew i aż dziw
bierze, że w tym roku nie wyróżniono Grety Thunberg – może
zostawiono ją sobie na później? Nawet „Noble” ekonomiczne
(własc. Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla) podlegają modom –
był czas, gdy nagradzano gospodarczych liberałów pokroju Miltona
Friedmana, teraz z kolei najczęściej nagradza się ekonomistów
lewicowych, co moim skromnym zdaniem potwierdza tezę, że ekonomia nie
jest nauką ścisłą. Efektem
ubocznym jest jednak postępujący upadek prestiżu nagrody – czy
ktokolwiek, spoza siedzących w branży zawodowców, jest w stanie
wymienić noblistów sprzed dwóch - trzech lat?
III. Reguły gry
Ubiegający
się o Nobla kandydaci doskonale zdają sobie sprawę z reguł gry. U
nas, zanim noblowskim „papabile” stała się Olga
Tokarczuk, dyżurnym pretendentem był poeta Adam Zagajewski, który nie
przepuścił żadnej okazji do rytualnego wyrażania odrazy, jaką napawa
go polski ciemnogród i prawica utożsamiana przezeń z PiS-em. Czynił
to wytrwale, zarówno w mediach polskich, jak i zagranicznych,
stwierdzając chociażby w wywiadzie dla niemieckiego „Tagesspiegel”,
iż „ukradziono nam nasz kraj” oraz ubolewając nad brakiem
„ducha postępu” i „wewnętrznym konserwatyzmem”
sporej części polskiego społeczeństwa. Najwyraźniej jednak Adam
Zagajewski to już w oczach noblowskiego komitetu przebrzmiała melodia
– może mimo jasno deklarowanych sympatii i antypatii jest zbyt
mało wyrazisty? Nie rokuje na przyszłość? Co
innego Olga Tokarczuk – stosunkowo jeszcze młoda eko-feministka
z dreadami, zaangażowana lewicowa działaczka, uczestniczka wszelkich
możliwych „manif”, „czarnych protestów” i
„marszy równości”, pryncypialnie chłoszcząca polską
historię i teraźniejszość. Ta jest perspektywiczna, ta się nada –
tym bardziej, że sama zainteresowana przy wsparciu wydawców czyniła
wszystkie niezbędne kroki, by dać się poznać z właściwej strony.
Wrócę
tu jeszcze na chwilę do wspomnianego na wstępie profetycznego
felietonu Stanisława Michalkiewicza. Otóż opisał on Międzynarodowe
Targi Książki w Londynie podczas których promowano „Księgi
Jakubowe”, zauważając iż autorka historię XVIII-wiecznego
żydowskiego szarlatana Jakuba Franka wykorzystuje „w
charakterze pretekstu do obnażenia prawdziwego i co tu ukrywać –
odrażającego wizerunku mniej wartościowego tubylczego narodu
polskiego, który nie tylko »kolonizował«,
ale w dodatku straszliwie uciskał »mniejszości«,
a zwłaszcza – tę najważniejszą”,
zatem „nic dziwnego, że zarządcy stajni właśnie ją
wystawili w Londynie do wyścigów starozakonnych. Jeśli się sprawdzi,
to może nawet wystawią ją do gonitwy o nagrodę Nobla, dzięki czemu
kiedyś dostąpi zaszczytu zajęcia miejsca w samym centrum łona
Abrahama (...)”. Efektem
tych zabiegów była nagroda Bookera w 2018 r. - i gdyby nie skandal w
szwedzkiej Akademii, być może już wtedy otrzymałaby Nobla, o czym
świadczy fakt, że nagrodę dostała właśnie za 2018 rok.
Rok temu bowiem literackiego Nobla nie przyznano z powodu afery
przeciekowo-seksualnej. Mianowicie, mąż jednej z członkiń kapituły
Katariny Frostenson, niejaki Jean-Claude Arnault, miał wynosić na
zewnątrz ustalenia Komitetu, a na dodatek molestować lub zgoła
zgwałcić osiemnaście kobiet, w tym następczynię tronu, księżniczkę
Wiktorię. Wskutek skandalu Akademię opuściło szereg członków i
potrzeba było czasu, by uzupełnić szeregi. W tym roku więc nadrobiono
zaległości.
IV. Inwestycja w wojnę kulturową
Zważywszy
na te zaszłości, nie sądzę by akurat chęć wpłynięcia na wybory w
Polsce była bodźcem dla szwedzkich akademików. Oni patrzą znacznie
szerzej. Nobel dla Olgi Tokarczuk to inwestycja w toczącą się w
Polsce wojnę kulturową.
Tak się bowiem składa, że nasz kraj pozostaje dla postępowej Europy
istnym utrapieniem – nie chcemy przyjmować „uchodźców”,
opieramy się multi-kulti, a genderyzm, feminizm, ideologia LGBT i
skrajne eko-szajby również jakoś nie chcą się zbytnio przyjmować na
naszym gruncie. Do tego jeszcze dający się zaobserwować renesans
narodowej dumy, przywiązania do tradycji i chrześcijańskich wartości,
połączony z odrzuceniem pedagogiki wstydu. Nawet jeśli ktoś nie jest
przesadnie religijny, to i tak na ogół hołduje, nazwijmy to,
„zdroworozsądkowemu konserwatyzmowi”. Słowem, Polska
wciąż nie chce odmawiać lewackiego pacierza. Rządy PiS w tym
kontekście, to z punktu widzenia europejskiego lewactwa jedynie
powierzchowny objaw głębszej, społecznej choroby, z której Polaków
należy „wyleczyć”. I
taka jest wymowa tego Nobla – wspomożenie ideologicznych
pobratymców w ich antycywilizacyjnej krucjacie.
Tokarczuk
znakomicie nadaje się w tej batalii na symbol. Chwyta w lot co, kiedy
i komu należy mówić i jest na tyle inteligentna, by importowane
lewackie schematy dostosować do lokalnej specyfiki. Skąd
np. wzięły się wypominane jej dziś słowa o polskich „kolonizatorach”
i „posiadaczach niewolników”? To lekko zmodyfikowana
kalka lewicowego dyskursu z zachodnich kampusów.
Zachód, jak wiadomo, kaja się po dziś dzień za epokę kolonializmu i
eksploatacji niewolniczej siły roboczej. Olga Tokarczuk sprytnie
podpięła się pod tę narrację – a że Polska nie miała kolonii?
Nie szkodzi – nazwiemy „koloniami” obszary na
wschodzie, a „niewolnikami” - chłopów pańszczyźnianych.
Zagajewski na to nie wpadł
– a ona, owszem.
Wystarczy
przejść do porządku dziennego nad tym, że Polska nikogo nie podbiła,
tylko połączyła się z Litwą (i zajętymi wcześniej przez nią ziemiami
ruskimi) w drodze dobrowolnej unii, a rzekomi „kolonizatorzy”,
czyli magnackie rody, wywodzili się z litewskiego i rusińskiego
bojarstwa – a więc swoi „kolonizowali” swoich; że
alternatywą dla tych ziem było trafienie pod władzę moskiewskiej
despotii; że pańszczyzna była wówczas europejskim standardem, a mimo
to nie doświadczyliśmy u nas krwawych wojen chłopskich na skalę, jaka
była udziałem np. Niemiec; że zakres swobód i religijnej tolerancji w
Polsce był ewenementem na skalę Europy... O
tym wszystkim zwyczajnie nie należy mówić – na Zachodzie i tak
nie będzie się tego chciało nikomu sprawdzać, za to tenże umoczony w
zbrodnie kolonializmu Zachód chętnie posłucha, że Polacy wcale nie
byli lepsi i jeszcze na dodatek mordowali Żydów. Taka „narracja”
warta jest nawet Nobla...
A
więc ów Nobel, to nie tyle nagroda, ile wynagrodzenie – i
motywacja na przyszłość.
Zostało to zresztą prawidłowo zrozumiane przez tutejszą lewicę.
Symptomatyczne są tu słowa publicystki „Wysokich Obcasów”
Aleksandry Klich: „Nobel dla Olgi Tokarczuk to znak,
że świat nas nie zostawił, patrzy na nas, wie, co się dzieje w
Polsce. I znak kierunku, w którym powinniśmy iść”.
To nie jest Nobel dla
Polski. To jest Nobel przyznany jednej z wojujących ze sobą opcji
światopoglądowych.
Radykalna lewica w Polsce dostała z rąk Komitetu Noblowskiego swoją
świętą – bardziej ogarniętą i samodzielną w formułowaniu myśli
niż Greta Thunberg i zarazem w dziedzinie prowokacji ulepszoną
intelektualnie wersję Klaudii Jachiry. Od tej pory kwestionowanie
lewackiej dogmatyki, każdy konserwatywny przekaz, każda próba
polemiki będzie mogła zostać podciągnięta pod „atakowanie
noblistki”. Przedsmak tego mieliśmy tuż po wyborze, gdy
lewackie salony, nawet nie ukrywając, że uważają tego Nobla za swoją
kolektywną własność, na wyprzódki zaczęły wyciągać kto tam kiedyś
powiedział coś złego na „naszą noblistkę”. Oni
wycisną tego Nobla do imentu, a i sama laureatka jasno pokazała, że
nie zamierza poprzestać na literackich splendorach i będzie
przekuwała otrzymane wyróżnienie na polityczny oręż.
Na szczęście, zarówno ze względu na mniejsze niż niegdyś znaczenie
nagrody, jak i na ogólną odporność jaką nabyli Polacy na lewicowe
miazmaty, jej przekaz będzie oddziaływał głównie na już przekonanych
– a gdy ktoś zaciekawiony sięgnie po książki, to w dziewięciu
przypadkach na dziesięć odpadnie jak Gliński.
Na
koniec jeszcze słówko o rzekomym „męczeństwie” Olgi
Tokarczuk – zresztą, jak widzimy, sowicie wynagrodzonym. Otóż
jestem skłonny zgodzić się, że artyście wolno więcej –
przekraczać granice i prowokować. Ale z drugiej strony, artysta
dokonując transgresji niejako podpisuje weksel in
blanco,
wyrażając z góry zgodę na to, że jego akcja może się spotkać z
reakcją. Tymczasem
nasze artystyczne pieszczochy domagają się gwarancji prowokowania bez
ryzyka. I tu się mylą – tak lekko nie ma i nie będzie. Nobel
nie może oznaczać knebla, immunitetu na krytykę. Podstawa, to nie dać
się zwariować i nie ulegać szantażowi „na noblistkę”.
Gadający
Grzyb
Notek
w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł
opublikowany w miesięczniku „Polska
Niepodległa” nr 12 (Listopad 2019)