środa, 27 listopada 2019

Ręce precz od polskiej miedzi !

Żadna „przyjaźń” nie jest warta stoczenia się do roli eksploatowanej kolonii. Polska miedź ma przynosić zyski Polsce, a reszta – ręce precz!


Polskie złoża miedzi i srebra od jakiegoś czasu znajdują się na celowniku zagranicznych korporacji wydobywczych – głównie z USA i Kanady. Nic dziwnego – mamy piąte co do wielkości zasoby na świecie, szacowane (stan na 2015 r.) na 36 mln. ton, co pozwala wg danych KGHM Polska Miedź na wydobycie przez następne 50 lat. Rocznie eksportujemy grubo ponad 336 tys. ton, a znaczenie tego surowca będzie rosnąć – m.in. ze względu na „zieloną rewolucję” w przemyśle. Miedź niezbędna jest (i to w dużych ilościach) do produkcji samochodów elektrycznych, ogniw fotowoltaicznych czy elektrowni wiatrowych, zatem jest o co walczyć. I zagraniczne koncerny walczą. Wykupują koncesje, robią próbne odwierty i planują budowę nowych kopalń. Najprężniej działają tu dwa podmioty – kanadyjska Lumina Group za pośrednictwem spółki Miedzi Copper Corporation oraz Electrum Group (USA). W tym roku media obiegła wiadomość o odkryciu przez Miedzi Copper złóż pod Nową Solą w Lubuskiem szacowanych na ponad 10 mln. ton miedzi i kilkadziesiąt tys. ton srebra. Kanadyjska firma chciałaby przystąpić do budowy kopalni w 2023 r. Na przeszkodzie jednak oprócz sporów koncesyjnych stoi obowiązujący obecnie podatek od wydobycia niektórych kopalin. Zagraniczne podmioty przystąpiły więc do intensywnego lobbyingu, pozyskując w tym celu zarówno polskich fachowców, jak i organizacje biznesowe.

W czym rzecz? Otóż wspomniany podatek został uchwalony w 2012 r., jako sposób na pozyskanie swoistej „dywidendy budżetowej” od KGHM-u, w którym Skarb Państwa ma zaledwie nieco ponad 1/3 udziałów. Jest on obliczany co miesiąc wg wzoru uwzględniającego średnią z dziennych cen miedzi na London Metal Exchange oraz średni kurs dolara NBP. A zatem, podatek odprowadzany jest od wartości wydobytego metalu, a nie np. od zysków z jego sprzedaży – i ta konstrukcja właśnie jest solą w oku zagranicznych inwestorów. Trzeba dodać, że podatek od kopalin w obecnej formie jest bardzo efektywny – KGHM (obecnie monopolista na polskim rynku) odprowadza rocznie z jego tytułu ok. 1,5 mld. zł., a w sumie, od 2012 r. do budżetu państwa trafiło blisko 11,5 mld. zł. Zarazem jednak, danina ma stanowić zaporową barierę dla inwestycji nowych podmiotów i czynić je nieopłacalnymi ze względu na zbyt długi okres zwrotu inwestycji (na dzień dzisiejszy byłoby to ponad 20 lat). Tu trzeba dodać, że już kilka miesięcy temu rząd częściowo wyszedł inwestorom naprzeciw, obniżając podatek o 15 proc., co tylko w tym roku uszczupli dochody budżetu państwa o 180 mln. zł., zaś od przyszłego roku – o 240 mln. zł. To jednak zdaniem inwestorów wciąż za mało.

I w tym miejscu do gry wkracza międzynarodowa polityka. 22 października na portalu Townhall.com ukazał się artykuł Rossa Marchanda (dyrektora działającej w Waszyngtonie wpływowej lobbyingowej organizacji „Taxpayers Protection Alliance”), pt. „Sprytniejsze, bardziej sprawiedliwe zasady podatkowe mogą popchnąć przyjaźń amerykańsko-polską do przodu”. Autor postuluje w nim, by w imię umocnienia wzajemnych relacji, Polska... zrezygnowała z podatku od kopalin. Pomstując na polski protekcjonizm stawiający w uprzywilejowanej sytuacji KGHM, podnosi, iż podatek wielokrotnie już przyczynił się do zablokowania działań amerykańskich firm wydobywczych, które chciały wejść na nasz rynek. Zamiast tego proponuje przejście na tradycyjny system, w którym podatki zaczyna się płacić dopiero po odzyskaniu poniesionych kosztów i osiągnięciu zysków, dodając, iż amerykańscy specjaliści mogliby nam „pomóc” w opracowaniu nowej polityki podatkowej.

No dobrze, a co się tak naprawdę kryje za tym obudowanym pięknymi słówkami kiepskim dowcipem? Otóż wdrożenie postulowanych rozwiązań zamieniłoby Polskę w kolejną kolonię surowcową międzynarodowych koncernów. Czekanie, aż „zwrócą się” zainwestowane środki i wypracowane zostaną pierwsze dochody oznacza w praktyce, iż polskie państwo nie powąchałoby złamanej złotówki, tracąc przy okazji kontrolę nad własnymi zasobami. Tak się bowiem składa, że amerykańskie korporacje są mistrzami świata w agresywnej optymalizacji i zawsze są w stanie wykazać brak jakichkolwiek zysków – gdy zaś państwo-gospodarz usiłuje przywołać je do porządku, reagują pozwami przed międzynarodowym arbitrażem, gdzie – cóż za przypadek – co do zasady wygrywają. Mają przy tym niezwykle efektywne wsparcie swojej dyplomacji, o czym zdążyliśmy się przekonać za sprawą aktywności ambasador Mosbacher czy wiceprezydenta Mike'a Pence'a, który całkiem niedawno bezceremonialnie wymusił na polskim rządzie rezygnację z podatku cyfrowego. Dlatego, biorąc pod uwagę agresję charakteryzującą działalność tamtejszych koncernów, już teraz można założyć, iż wspomniane tu jawne ruchy lobby wydobywczego są jedynie odbiciem tego, co dzieje się za kulisami. Pozostaje pytanie, czy polski rząd stać na elementarną asertywność – bo żadna „przyjaźń” nie jest warta stoczenia się do roli eksploatowanej kolonii. Polska miedź ma przynosić zyski Polsce, a reszta – ręce precz!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 47 (22-28.11.2019)

Czy „dobra zmiana” kapituluje przed lewactwem?

Nie chcę krakać, ale coraz więcej wskazuje na to, że PiS z przyległościami na polu ideowym wywiesza białą flagę, a doraźna, konserwatywna retoryka służy jedynie coraz bardziej nieudolnemu maskowaniu tej rejterady.

I. Aborcja wciąż nie zatrzymana

Czy obóz „dobrej zmiany” po cichu dezerteruje z frontu wojny kulturowej? Takie pytanie musi nieuchronnie się pojawić w kontekście kolejnych wypowiedzi, czynów i zaniechań w wydaniu Zjednoczonej Prawicy.

W minionej kadencji mieliśmy absolutnie celową obstrukcję obywatelskiego projektu „Zatrzymaj aborcję”, mającego m.in. powstrzymać aborcję eugeniczną, czyli np. zabijanie dzieci u których w fazie prenatalnej stwierdzono podejrzenie zespołu Downa. Projekt pod którym podpisało się ponad 830 tys. osób został najpierw skierowany do sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny, by następnie decyzją jej ówczesnej przewodniczącej Bożeny Borys-Szopy trafić do specjalnej podkomisji. Od tamtego momentu (2 lipca 2018 r.) politycy nie zajęli się nim ani razu i inicjatywa na dobre ugrzęzła w sejmowej zamrażarce. Jak podają na swojej stronie organizatorzy akcji „Zatrzymaj aborcję” od 30 listopada 2017 r., kiedy to formalnie złożono projekt w Sejmie, w polskich szpitalach zginęło 2158 nienarodzonych dzieci. Za to w międzyczasie Bożena Borys-Szopa zdążyła awansować na ministra rodziny, pracy i polityki społecznej – czyżby w nagrodę za sprawne utrącenie niewygodnej ustawy? Dodajmy, iż do „odzyskanego” Trybunału Konstytucyjnego pod rządami Julii Przyłębskiej złożono w październiku 2017 r. pytanie o stwierdzenie zgodności (lub nie-) z Konstytucją tzw. przesłanki eugenicznej. Również i ten organ nie znalazł czasu, by rozpatrzyć wniosek podpisany przez 107 parlamentarzystów. Teraz, wraz ze startem nowej kadencji, sprawa się przeterminowała.

Na szczęście, zasada dyskontynuacji (czyli niekontynuowania przez Sejm nowej kadencji projektów procedowanych przez poprzedni parlament) nie dotyczy inicjatyw obywatelskich, zatem projekt „Zatrzymaj aborcję” formalnie pozostaje w mocy. Tylko co z tego, skoro na skutek sejmowych układanek szefostwo Komisji Polityki Społecznej i Rodziny Zjednoczona Prawica oddała skrajnie lewicowej aktywistce Magdalenie Biejat, utrącając Grzegorza Brauna? Wychodzi na to, że dla PiS tradycyjnie głównym wrogiem pozostaje prawicowa konkurencja, a nie antycywilizacyjne lewactwo... Można więc się spodziewać, iż antyaborcyjna inicjatywa w bieżącej kadencji zostanie taktycznie „uwalona” rękami lewicy – i to pomimo tego, że nominalnie w komisji większość ma prawica.


II. Czy powstrzymamy pochód dewiacji?

W kontekście powyższego, trudno być optymistą jeśli chodzi o dalsze losy obywatelskiego projektu „Stop pedofilii”. Wprawdzie został gładko przyjęty przez Sejm i trafił do komisji zajmującej się zmianami w kodyfikacjach, lecz tu pojawia się płynące z doświadczenia poprzedniej kadencji pytanie, czy nie czeka nas powtórka z nader wątpliwej rozrywki? A sprawa jest naprawdę wielkiej wagi, dotyczy bowiem treści przemycanych zgodnie z wytycznymi WHO podczas tzw. edukacji seksualnej.

Przypomnijmy, iż projekt będący nowelizacją Kodeksu Karnego wprowadza penalizację publicznego propagowania lub pochwalania zachowań o charakterze pedofilskim oraz propagowania lub pochwalania podejmowania przez osoby małoletnie obcowania płciowego lub innej czynności seksualnej. Powyższe w szczególności odnosi się do działalności związanej z edukacją, leczeniem bądź opieką nad dziećmi. Jest to absolutnie kluczowe w sytuacji, gdy różne samorządy usiłują wprowadzać tylnymi drzwiami deprawacyjną seksedukację do podległych im placówek oświatowych – a osławione „standardy WHO” zalecają m.in. oswajanie z masturbacją dzieci już od piątego roku życia, zaś w kolejnych grupach wiekowych następować ma nauka „świadomego wyrażania zgody na seks”, różnych technik stymulacyjnych i zaznajamianie dzieci z dewiacjami przedstawianymi jako „norma” i nieszkodliwe „odmienności”. Nic dziwnego, że tak pojmowana „edukacja” jest oczkiem w głowie aktywistów LGBT. Należy się śpieszyć, bowiem Rafał Trzaskowski zapowiada, że podpisana przez niego „Karta LGBT+” będzie konsekwentnie wdrażana wraz ze wszystkimi jej postulatami – w tym, dotyczącymi szkolnej seks-indoktrynacji. Pytanie – czy rządząca prawica zdecyduje się na konfrontację, szczególnie w obliczu nacisków płynących z Brukseli, czy w imię świętego spokoju schowa obywatelski projekt na dnie szuflady?


III. Lewacka edukacja

A skoro jesteśmy przy edukacji. Koniecznie należy odnotować bulwersujący głos „konserwatysty bezobjawowego”, czyli Jarosława Gowina – ministra nauki i szkolnictwa wyższego. W głośnym wywiadzie udzielonym tygodnikowi „Sieci” zapowiedział: „Położę się Rejtanem, jeżeli ktoś będzie próbował ograniczać wolność słowa zwolennikom ideologii gender. Charakterystyczne - ze słów wicepremiera wynika, iż doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że gender z 56 „płciami” i 238 „orientacjami” nie jest żadną „nauką”, lecz ideologią. A mimo to jest gotów bronić obecności owej ideologii na uniwersytetach – w imię, jakby inaczej, wolności słowa, przekonań i „badań naukowych”. Co więcej, z dalszej części wywiadu dowiadujemy się, iż Jarosław Gowin jest w pełni świadom lewicowo-liberalnego przechyłu na wyższych uczelniach, lecz traktuje to jako swoistą normę, bo tak jest „niemal na całym Zachodzie”. To już jest jawna abdykacja z jakichkolwiek funkcji władczych państwa i przyzwolenie, by szkolnictwo wyższe było kuźnią bojowników w antycywilizacyjnej wojnie. Natomiast zagnieżdżone na uniwersytetach lewactwo nie bierze jeńców – konserwatywni naukowcy są sekowani na każdym kroku, spycha się ich w cień, odmawia naukowych awansów, na porządku dziennym jest uniemożliwianie na terenie uczelni spotkań z osobami wyrażającymi odmienne od dominującego, lewackiego mainstreamu poglądy na kwestie takie jak ochrona życia, ideologia LGBT, czy w jakikolwiek inny sposób odstające od jedynie słusznej linii.

Trzeba sobie powiedzieć jasno – w miejsce opuszczone przez klasyczny „diamat” („materializm dialektyczny”) szerokim frontem wkroczył jego następca – marksizm kulturowy i to jego wyznawcy w poczuciu wszechwładzy i bezkarności meblują dziś umysły przyszłych polskich elit. Odpuszczenie sobie tego pola skazuje nas w niedalekiej przyszłości na zdominowanie życia publicznego przez wojujące lewactwo, stosujące na masową skalę tzw. „tolerancję represywną” - czyli, mówiąc po ludzku, dyskryminację wszelkich poglądów nie mieszczących się w kanonie politycznej poprawności. Przedsmak mieliśmy już przy okazji sprawy zawieszenia prof. Nalaskowskiego za to, że dał wyraz swej odrazie wobec manifestowanej podczas gej-parad ideologii LGBT, czy w produkowanych przez Konferencję Rektorów Akademickich Szkół Polskich (KRASP) totalniackich z ducha manifestach ustalających obowiązującą doktrynę w kwestiach LGBT oraz „ekologizmu-klimatyzmu”.

Otóż, panie Gowin, na genderyzm nie musimy się godzić. Wystarczy sięgnąć po przykład Victora Orbana, który jednym dekretem usunął „gender studies” z listy kierunków mających oficjalną akredytację rządu i tym samym pozbawiając je uprawnień do publicznego finansowania, co poskutkowało likwidacją tych kierunków na uczelniach. Trzeba tylko mieć cojones...


IV. Dyktat „ekologizmu”

Na zakończenie warto jeszcze wspomnieć o wojującym ekologizmie. Nowo powołany minister ds. klimatu (już samo utworzenie tego resortu pokazuje, że i na tym odcinku kapitulujemy), Michał Kurtyka, szczyci się, że to on osobiście zaprosił młodocianą eko-fanatyczkę Gretę Thunberg na szczyt COP24 w Katowicach. Takie podejście oznacza, że za chwilę Polska będzie pokornie wdrażać kolejne, motywowane ideologicznie eko-szajby – jak rozumiem, żeby nie czepiała się nas Bruksela. Tego, że rzekoma „troska o planetę” jest jedynie narzędziem mającym służyć społecznej inżynierii, przebudowie ludzkiej świadomości i urzeczywistnieniu lewackiej utopii – wolimy nie zauważać. Nie chcę krakać, ale coraz więcej wskazuje na to, że PiS z przyległościami na polu ideowym wywiesza białą flagę, a doraźna, konserwatywna retoryka służy jedynie coraz bardziej nieudolnemu maskowaniu tej rejterady.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 47 (22-28.11.2019)

Pod-Grzybki 187

Opozycja w euforii, bo odzyskała „wolny Senat” - marszałkiem został nikomu wcześniej nieznany chirurg, prof. Tomasz Grodzki, który z miejsca zaczął zdradzać objawy typowo lekarskiego „kompleksu Boga” i prawić jakieś niemożebne umoralniające kocopoły. Ale ciekawsze jest co innego – prof. Agnieszka Popiela z Uniwersytetu Szczecińskiego oskarżyła Grodzkiego, że ten wziął 500 dolarów łapówki za operację jej umierającej matki. W odpowiedzi władze uniwersytetu skierowały sprawę do rzecznika dyscyplinarnego. I teraz najlepsze – nie sprawę łapówki Grodzkiego, a wypowiedzi prof. Popieli, motywując to przywiązywaniem najwyższej wagi do „współkształtowania standardów moralnych obowiązujących w życiu publicznym”. Proste - Grodzki wymusił na Popieli łapówę, Popiela o tym publicznie powiedziała, więc to Popiela ma sprawę – czego tu nie rozumiecie?


*

W każdym razie, dla uczczenia epokowego triumfu w Senacie, poseł PO Cezary Tomczyk postanowił odśpiewać z mównicy sejmowej „Mazurka Dąbrowskiego” - przy czym okazało się, że nie bardzo kojarzy słowa i musiał posiłkować się ściągą ze smartfona. I pomyśleć, że kiedyś ludzie mieli polewkę z Leppera usiłującego śpiewać „Rotę”... albo z Górniak czy sióstr Godlewskich. Rada dla chłopaków (i chłopakiń) z PO – weźcie i zróbcie sobie zamkniętą nasiadówę w jakimś klubie z karaoke i śpiewajcie hymn aż do skutku. Może za którymś razem zatrybicie, jełopy. Tylko nie pomylcie z „Deutschland, Deutschland über alles...”.


*

Ale, podczas inauguracyjnego posiedzenia Sejmu błysnął również Janusz Korwin-Mikke, któremu chyba wydało się, że wciąż jest w Parlamencie Europejskim, więc w swoim zwyczaju spokojnie przyciął komara. To jednak dobrze, że nie został marszałkiem-seniorem. Wyobraźmy to sobie tylko: „panie prezydencie, wysoka izbo... hrrr... zzz... hrrr... zzz...”.


*

Ekologiści znaleźli kolejny obiekt ataków. Tym razem jest to Sylwester TVP, który ma się odbyć pod Wielką Krokwią w Zakopanem. Powodem są tatrzańskie niedźwiedzie, którym głośna muzyka i „zanieczyszczenie światłem” zakłóci sen zimowy – a Krokiew leży w otulinie parku narodowego. Tego... ekologistom przypominam, że na Wielkiej Krokwi w środku zimy urządzana jest co roku również inna impreza – to konkursy w skokach narciarskich. Zbiera się podczas niej wielotysięczny tłum ludzi, zwykle z wuwuzelami, puszczana jest głośna muzyka, a skoki często odbywają się już po zmroku, przy sztucznym świetle. I wszystko to trwa nie kilka godzin, jak w przypadku sylwestra, lecz przez cały weekend. Lećcie teraz do FIS i Polskiego Związku Narciarskiego tłumaczyć, że to niedopuszczalne, żeby w środku snu zimowego niedźwiedzi urządzać w Zakopanem wielodniowe zawody sportowe. A jeszcze lepiej – spróbujcie taką gadką podenerwować kibiców, jestem szalenie ciekaw reakcji. No i bonus motywacyjny – transmisję z konkursów też robi TVP Kurskiego, a przecież to właśnie o „pisowską” TVP wam chodzi, a nie o żadne niedźwiadki, nieprawdaż?


*

Pora na cotygodniową dawkę „lol-contentu” w wydaniu Sylwii Spurek. Tym razem objawiła, czym się zajmuje Kongres Kobiet w Parlamencie Europejskim. Otóż gender-feministki wzięły na tapetę nieodpłatną „pracę reprodukcyjną” kobiet. Od razu wyjaśniam – chodzi o seks małżeński i w następstwie tegoż, macierzyństwo. Innymi słowy, za pożycie z mężem paniom należy się kasa... Ciekaw jestem tylko, czy znajdzie się odważny facet, który wyskoczy z taką propozycją wobec swej małżonki: „wiesz kochanie, mam kilka stówek na zbyciu, a teraz chodźmy do łóżka”... Ostrzegam – zamiast seksu można w odpowiedzi zaliczyć plaskacza i solidną dawkę „cichych dni”. Podziękowania proszę kierować na adres pani Sylwii.


*

A teraz w sprawie formalnej – czy małżonka za swe „usługi reprodukcyjne” powinna wystawiać fakturę, albo co najmniej paragon fiskalny? Jeśli tak, to z jaką stawką VAT? Po drugie, do „reprodukcji” trzeba jednak również i drugiej strony – czy w takim razie małżonkowie powinni wpierw podpisać umowę o świadczeniu usług wzajemnych? Po czym skonsumować pożycie w obecności notariusza, który zaświadczy, że wszystko odbyło się zgodnie z warunkami umowy? Ewentualnie, całość nagrywać dla późniejszych celów dowodowych i odtworzenia przed obliczem wysokiego sądu? Ech, te decyzje, decyzje...


*

Tak mi się przypomniało – kiedyś funkcjonowała taka tradycja, że po urodzeniu dziecka, matrona dostawała od męża jako dowód wdzięczności jakiś pamiątkowy upominek – np. złoty pierścionek z przyjemnym kamykiem... Czy dla Sylwii Spurek jest to stosowne wynagrodzenie za „pracę reprodukcyjną”, czy też przejaw męskiego, patriarchalnego szowinizmu?


*

No i najważniejsze – co na to wszystko gwałcone przez inseminatorów krowy? Czy pani Spurek w ramach „międzygatunkowego siostrzeństwa” zapytała się swoje krowie koleżanki o zdanie?


*

Tymczasem PiS sprawia wrażenie, jakby nie mogło się pozbierać po wygranej, czego objawem jest gonitwa myśli: jak nie zniesienie 30-krotności składek na ZUS, to podwyżka akcyzy na fajki i alkohol od nowego roku. Mam tylko jedno pytanie: czy z podwyżek akcyzy będą refundowane wyższe standardy opieki medycznej dla palaczy i alkoholików, którzy przez lata hołdowania nałogom zasilali budżet państwa? Należy im się, jak mało komu - przecież bez nich już dawno by to wszystko diabli wzięli.


*

Parlament Europejski podżegany przez tutejszych euro-jurgieltników z Lewicy i PO przegłosował uchwałę potępiającą Polskę za projekt ustawy „Stop pedofilii” zakazujący publicznego propagowania postaw pedofilskich, a także propagowania współżycia bądź podejmowania innych czynności seksualnych przez osoby małoletnie. Jakoś nie wiedzieć czemu, powyższe skojarzyło się euro-lewakom z „edukacją seksualną”. I w ten oto sposób, ta banda brukselskich zboczeńców sama niechcący przyznała, o co tak naprawdę w tej całej seks-edukacji chodzi: pedofilia, zwłaszcza ta homoseksualna i zachęcanie dzieci do spółkowania jest w tym wszystkim celem kluczowym – cała reszta to mydlenie oczu i propagandowe plewy.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 47 (22-28.11.2019)

Frankowa ośmiornica

Czy to klient ma ponosić konsekwencje wadliwej umowy konsumenckiej, czy może jednak podmiot, który ją sporządził?

Zgodnie z wcześniejszymi pogróżkami przedstawicieli sektora bankowego formułowanymi po przełomowym wyroku TSUE w sprawie państwa Dziubaków (sprawa C-260/18), banki postanowiły przystąpić w batalii z frankowiczami do kontrataku – i to z użyciem broni atomowej. Otóż Raiffeisen Bank poinformował, iż w przypadku unieważnienia umowy zażąda 477 tys. zł. z tytułu bezumownego korzystania z kapitału przez 11 lat, do tego 321 tys. zł. odsetek. Łącznie daje to blisko 800 tys. zł., ponadto bank zagroził przejęciem mieszkania. Jest to o tyle kuriozalne, iż państwo Dziubakowie zawarli w 2008 r. 40-letnią umowę indeksowaną do franka (wzdragam się przed nazwaniem tego „kredytem”) opiewającą na 400 tys. zł. Dotąd małżeństwo oddało 230 tys. zł., a do spłaty wciąż pozostaje 520 tys. zł. Na wniosek państwa Dziubaków do sprawy włączył się Rzecznik Praw Obywatelskich, a sąd odroczył rozprawę do 3 stycznia 2020 r.

Teraz kilka pytań. Na jakiej podstawie bank wyliczył 800 tys. zł.? Przecież już na pierwszy rzut oka widać, że jest to kwota wzięta z kapelusza, nijak mająca się do sumy na jaką opiewała umowa, tego co zostało już spłacone, jak i tego co ewentualnie pozostawałoby do spłaty, gdyby umowa pozostała w mocy na dotychczasowych warunkach. No chyba, że bank prognozuje w dalszej perspektywie takie kształtowanie się kursu franka, że do końca trwania umowy państwo Dziubakowie mieliby zapłacić właśnie dodatkowo te 800 tys. zł. - a finalnie musieliby jeszcze oddać obłożone hipoteką mieszkanie, bo zwyczajnie nie byliby w stanie podołać takiemu obciążeniu. Jeżeli jednak powyższa hipoteza jest trafna, to pozostaje pytanie, dlaczego bank przed zaoferowaniem swojego produktu nie poinformował ich o takim zagrożeniu? Może z obawy, że klienci postawieni wobec scenariusza typu „będziemy was doić przez 40 lat, doprowadzimy do ruiny, a na koniec i tak przejmiemy wasz dom”, zastanowiliby się dwa razy przed złożeniem podpisów na takim cyrografie? Zamiast tego lepiej opowiadać bajki o „najstabilniejszej walucie świata”, pomijając informację, że frank, mimo krótkookresowych wahań, na przestrzeni dziesięcioleci zawsze znacząco zyskiwał na wartości – i dlatego jest tak pożądaną walutą na rynkach finansowych.

Ale mniejsza nawet o to. Ważniejsze jest co innego – na jakiej podstawie bank w ogóle występuje z tego typu roszczeniem? Logicznie jest ono absurdem. Sedno pozwów odnoszących się do klauzul indeksacyjnych polega wszak na tym, że banki wykorzystując tzw. asymetrię informacji, czyli swoją fachową przewagę w zakresie wiedzy prawniczej i finansowej, sporządzały wadliwe umowy, zawierające klauzule abuzywne, dające im możliwość arbitralnego ustalania kursu CHF służącego za „wirtualny przelicznik” dla ustalania wysokości kolejnych rat. Czyli, najpierw dawały klientom do podpisania nielegalne umowy (i trudno przypuszczać, by czyniły to nieświadomie, w myśl zasady „widziały gały, co udzielały”) – a teraz mają żądać z tytułu ich nieważności dodatkowych świadczeń? Na jakiej zatem podstawie w ogóle wydawały „bezumownie” kapitał? Klienci przychodzili masowo z rewolwerami i zmuszali bankierów do dokonania przelewu? To klienci sporządzali bezprawne umowy i podtykali przedstawicielom banków do podpisania? No i w końcu, na jakiej zasadzie banki „bezumownie” pobierały do tej pory np. odsetki od udzielonego kapitału? Klienci siłą wciskali im pieniądze? Kompletny nonsens, tym bardziej, że banki stoją na stanowisku, iż bieg przedawnienia roszczenia z tytułu „bezumownego korzystania z kapitału” należy liczyć od momentu stwierdzenia nieważności przez sąd. Otóż nie, moi drodzy wydrwigrosze – sąd jedynie stwierdza nieważność umowy, która, jako obciążona kluczową wadą prawną, była nieważna od samego początku. A więc, następuje tu proste rozliczenie na zasadzie wzajemnego potrącenia dotychczasowych świadczeń.

Tego jednak banki boją się najbardziej, dlatego zabieg z „bezumownym korzystaniem” ma na celu przede wszystkim zastraszenie klientów i zniechęcenie ich do wkraczania na długą i żmudną drogę sądową. A tym, którzy już procesują się z bankami, bankowy „kontrpozew” ma przysporzyć dodatkowych trudności, kosztów i mitręgi. Doprawdy, trudno w języku ludzi cywilizowanych znaleźć słowa adekwatnie opisujące takie postępowanie. Jak stwierdza Rzecznik Finansowy, prof. Mariusz Golecki (cyt. za stroną bankowebezprawie.pl): „Jaki bank obawiałby się stosować niedozwolone klauzule w umowie, skoro w razie wpadki i tak odzyskałby kapitał, i to jeszcze z bliżej nieokreślonym wynagrodzeniem?Mam wrażenie, że stanowisko ZBP (to właśnie ZBP jako pierwszy po ogłoszeniu wyroku TSUE „ostrzegł” przed bankowymi roszczeniami z tytułu „bezumownego korzystania z kapitału – przyp. PL) ma na celu odstraszenie klientów od dochodzenia roszczeń”. Jak widać, sprawa jest rozwojowa. Kto wie, być może znów trzeba będzie zaangażować TSUE – tym razem w kwestii, czy to klient ma ponosić konsekwencje wadliwej umowy konsumenckiej, czy może jednak podmiot, który ją sporządził?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Widziały gały, co udzielały?

TSUE – bat na bankierów

Frankowe przepychanki

Frankowicze kontra Skarb Państwa

Kredyty frankowe – granda i bezradność

Kurs sprawiedliwy – dla wszystkich!

Kontratak banksterów

Kontratak banksterów – c.d.

Wytarzać banksterów w smole i pierzu

Polska na banksterskiej smyczy

Walutowy hazard

Gra kredytem

Kredytowa szulernia


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 46 (15-21.11.2019)

Sieroty po Tusku

Donald Tusk nieuchronnie traci swój polityczny czar, zatem pozostanie w Brukseli jest dla niego opcją najlepszą. Będzie tam w swoim żywiole, robiąc to, co najlepiej potrafi – czyli nic.

I. Syndrom porzucenia

Przywódca odszedł! Mieliście chamy złoty róg, Za pół roku, za rok… ostatnie się wam jeno sznur…- ten facebookowy wpis Marii Nurowskiej jest charakterystyczny dla tyleż nagłego, co ostrego ataku choroby sierocej, jaki dopadł kręgi opozycyjno-dziennikarsko-celebryckie po decyzji Donalda Tuska o niekandydowaniu w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. „Kolejne cztery lata rządów PiSu zrujnują Polskę do końca, nie tylko materialnie, odbije się to na psychice, już nie jednostek a narodu” - lamentuje dalej pisarka, by na koniec zrelacjonować rozpaczliwe wiadomości, które otrzymuje od sympatyków: „Czytam: mam dość, idę na emigrację wewnętrzną. Czekałem na Tuska, nie ma już ratunku…wyjeżdżam za granicę, wolę mieszkać na ulicy, ale w wolnym kraju! Co mam odpowiedzieć na takie wołanie?” - pyta dramatycznie. Z kolei Hanna Lis na Twitterze dała upust złości: „Kilka lat temu wybrał apanaże. Teraz stchórzył. Nazwijmy rzeczy po imieniu. Historia osądzi”. Hanna Lis po pewnym czasie skasowała swój post, jakby przestraszyła się własnej szczerości – bo też zdradza on kliniczne objawy syndromu porzucenia w tzw. fazie protestu: krzyk, płacz i agresję. Trzeba przy tym dodać, iż niektórzy przeczuwali, że święci się coś niedobrego – taka Dominika Wielowieyska już w lipcu usiłowała wymusić na Tusku jasną deklarację, pisząc: „A co mnie obchodzą rozterki Tuska. Ma startować!”. Całkiem niedawno natomiast, na łamach „Wyborczej” Magdalena Środa podsumowała „króla Europy” z wyjątkową jak na nią przytomnością umysłu, diagnozując Tuska [miał ogłosić decyzję 2 grudnia] jako nieodpowiedzialnego narcyza i dodając: „Kokietuje, uwodzi, przeczekuje, troszcząc się o swój własny interes: gdzie będzie mu lepiej? W Europie na pewnej, lukratywnej posadzie, czy w Polsce, w walce o zaszczytne, ale niepewne miejsce prezydenta?”.

Nie trzeba było czekać do 2 grudnia - już we wtorek, 5 listopada, wielka nadzieja „totalnych” ogłosiła swojego walkowera, zasłaniając się „bagażem niepopularnych decyzji”, jakim ma być obciążony od czasów swojego premierowania. No i słuszna jego racja, warto jednak dodać, że na wspomniane obciążenia składały się nie tylko decyzje, ale w co najmniej równej mierze zaniechania (pozostaje uzasadnione pytanie, czy nie była to „bierność zaprogramowana”, obliczona na zaspokajanie różnych mafii i grup interesu) – wszystko zwieńczone rejteradą do Brukseli na ciepłą posadkę załatwioną mu przez Angelę Merkel. Ostatecznie na decyzję Tuska wpłynąć miał zlecony przez niego prywatny sondaż, z którego wynikało, że jest „niewybieralny”, głównie ze względu na zbyt szeroki elektorat negatywny. I tylko wierny Tomasz Lis, po początkowym smuteczku, heroizuje we wstępniaku na stronach „Newsweeka” postać swego idola, pisząc: „Minione cztery lata rządów PiS to Polska bez Tuska, ale w Tusku Polska wciąż była. I wciąż było pytanie – czy kandydować na prezydenta. Czy stanąć do dramatycznego, heroicznego, a może i desperackiego boju”. Cóż, każdy przepracowuje traumę na swój sposób.


II. Białego konia sprzedam – Donald Tusk

A skoro jesteśmy przy „Newsweeku” - gdyby Tusk, jak zapowiadał, wstrzymał się z ogłoszeniem decyzji do 2 grudnia, to zbiegła by się ona symbolicznie z okrągłą rocznicą pamiętnego numeru springerowskiego tygodnika – tego z bombastyczną okładką przedstawiającą „powrót króla” na białym koniu, opatrzoną nagłówkiem „Plan Tuska”. Wedle tamtego artykułu, powrót Tuska miał być „czarnym snem” PiS-u - ale pod jednym warunkiem: opozycja musiałaby wpierw wygrać wybory parlamentarne. Słowem, cały Tusk – jeżeli ktoś tu, na miejscu, odwaliłby za niego czarną robotę i doprowadził do politycznego przesilenia, wtedy on łaskawie mógłby wrócić i dać się wybrać na prezydenta.

Tymczasem wszystko wskazuje na to, że ubieganie się o prezydenturę było dla Donalda Tuska najmniej pożądaną opcją i to z kilku powodów. Po pierwsze, jego cechy charakteru – ten gość to po prostu notoryczny leser i miglanc. Do roboty zabrał się tylko raz – gdy po zafundowanym mu przez różnych „coachów” ostrym treningu mentalnym wygrał wybory w 2007 r., a później z rozpędu, również w 2011, korzystając z ówczesnej niemocy PiS-u, pogrążonego w pourazowym stresie po Smoleńsku. W międzyczasie jednak jego nieróbstwo jako premiera stało się wręcz przysłowiowe, czego symbolem był czterodniowy „tydzień pracy” - media donosiły o lotach rządowym samolotem do Gdańska już w piątkowe popołudnie i powrotach do Warszawy dopiero w poniedziałkowy wieczór lub nawet we wtorek i godzinach spędzanych z partyjnymi kolegami na „harataniu w gałę”. I ktoś taki miałby teraz wziąć się do ostrego galopu w walce o niepewną prezydenturę? Wolne żarty. Natomiast Andrzej Duda, co by o nim o nie mówić, to jednak skrzętny, krakowski pracuś - jeśli trzeba, potrafi narzucić sobie mordercze tempo i objechać całą Polskę, każdy powiat. W Tusku zaś dodatkowo do tej pory tkwi zadra po porażce z śp. Lechem Kaczyńskim w 2005 r., co odebrał jako upokorzenie – i nie chce dorzucać kolejnej przegranej z politycznym wychowankiem Lecha Kaczyńskiego, Andrzejem Dudą.

Po drugie – Tusk na sutych, brukselskich rosołach stał się klasycznym „tłustym kotem”, któremu nie chce już się łowić myszy. Co by go czekało w Polsce? Wieczne użeranie się w tutejszym politycznym bagienku – i to nie tylko z PiS-em, ale również z własną partią pod rządami Schetyny. Musiałby też liczyć, że zdominowana przez „schetynowców” Platforma lojalnie pracowałaby w trakcie kampanii na jego sukces, co jest nader wątpliwe. Poza tym, przecież jego marzeniem było załapanie się na tyleż prestiżową i lukratywną, co nie wymagającą większego wysiłku posadę w Brukseli – i teraz miałby to wszystko porzucić dla mirażu prezydentury? Zresztą, dla tego obozu charakterystyczne jest podejście zwerbalizowane na taśmach z „Sowy i Przyjaciół” w rozmowie z Pawłem Grasiem przez ówczesnego szefa „Orlenu” Jacka Krawca, który w kontekście unijnego awansu Tuska mówił: „(...) jednak idziesz w zupełnie inną orbitę, odseparowujesz się od tego wszystkiego, od tego syfu, k...a, jesteś dużym misiem, odseparowujesz się od tego folkloru, od tego syfu”. Nie po to Tusk „odseparował się od syfu”, by teraz do tego krajowego „syfu” wracać. Co innego pieścić swoje ego wsłuchując się w błagania „Tusku wróć” i kokieteryjnie hamletyzować „wrócę – nie wrócę”, a co innego poddać się wyborczej weryfikacji.

Po trzecie – kasa i rodzina. Nie jest tajemnicą, że małżonka Donalda Tuska w Brukseli mogła zrealizować swoje marzenie o podróżach, z dala od polskich mediów (pamiętamy aferę z „podróżą życia” do Machu Picchu okraszoną odznaczeniem „Słońca Peru”), a i dzieciom nie uśmiechał się powrót pod ostrzał wścibskich kamer. No i zarobki – w Brukseli na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej Tusk wyciągnął w przeliczeniu niemal 8,5 mln. zł. - a do tego po zakończeniu kadencji przez dwa lata otrzyma w ramach „okresu przejściowego” dodatkowo 1,4 mln. zł. Wynagrodzenie polskiego prezydenta do tego się nie umywa. Na dodatek, czeka go stanowisko szefa Europejskiej Partii Ludowej (też przecież nie za darmo) – największej frakcji w europarlamencie. Czyli, tak jak lubi – zero obowiązków, a pieniądz leci. Doprawdy, biorąc pod uwagę powyższe, w „powrót króla” mogli wierzyć tylko ostatni frajerzy.


III. Brukselskie dolce vita

Tak naprawdę, do powrotu mogło skłonić Tuska tylko jedno – gdyby Angela Merkel nawinęła go na kolano i spuściła solidne manto na goły zadek. Ale „mutter Angela” to już zachodząca gwiazda i nie ma tej samej co niegdyś siły przekonywania - a z takimi Tusk się nie liczy. Generalnie, przypomina schyłkowego Kwaśniewskiego, który swojego czasu, po zakończeniu prezydentury lansowany był na „patrona” i „odnowiciela lewicy” - co z tego wyszło, wszyscy wiemy. Donald Tusk także nieuchronnie traci swój polityczny czar, zatem pozostanie w Brukseli jest dla niego opcją najlepszą. Będzie tam w swoim żywiole, robiąc to, co najlepiej potrafi – czyli nic.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 46 (15-21.11.2019)

Pod-Grzybki 186

Aj! „Agora” podlicza straty. Czerscy wydali Tuskowi książkę pod kuriozalnym tytułem „Szczerze”, która miała ukazać się 12 grudnia i stać się sztandarem jego kampanii prezydenckiej – a tu Tusk bez ceregieli wystawił swych promotorów do wiatru, ogłaszając, że tak „szczerze”, to on jednak nie startuje. W efekcie, cały nakład można puścić na przemiał – bo w tej sytuacji przecież nikt o zdrowych zmysłach tego wyborczego gadżetu nie kupi. I tak, mówiąc „Siarą”, cały ich misterny plan poszedł w p...u. Ciekawe, czy byli na tyle naiwni, by zapłacić Tuskowi z góry honorarium? Nawiasem – w internetowych księgarniach, gdzie owo wiekopomne dzieło można zamawiać w przedsprzedaży, książka już w tej chwili jest... przeceniona. Mistrzowie, po prostu mistrzowie!


*

Jako swoisty ersatz Tuska w prezydenckim wyścigu ma wystąpić Szymon Hołownia – gwiazdor TVN-u, niedorobiony dominikanin i „katolik otwarty”. „Otwarty” do tego stopnia, że w iście Franciszkowym duchu pomylił katolicyzm z szamanistycznym pogaństwem rodem z „ekologii wyzwolenia”, twierdząc iż na Sądzie Ostatecznym będą osądzać go... zwierzęta. Cóż, jak wiadomo, obecnie największą partią opozycyjną jest TVN, więc nic dziwnego, że postanowił wystawić własnego kandydata. Wprawdzie swojego czasu ta sama stacja za podobne polityczne ciągoty wywaliła Tomasza Lisa – ale to była inna „mądrość etapu”, bo wtedy TVN lansował... Jolantę Kwaśniewską. Z Hołownią skończy się jak z panią Jolantą – ale co się w międzyczasie pobawimy, to nasze.


*

Tydzień bez Sylwii Spurek tygodniem straconym. Tym razem z jakiejś okazji zakazała kobietom jeść mięso, ogłaszając, iż „nie ma feminizmu bez weganizmu”. Biedaczka, ona w tym europarlamencie, gdzie nie chcą na stołówce serwować dań wegańskich, najwyraźniej ze szczętem już oszalała z głodu i pragnie, by reszta kobiet zwariowała tak samo, jak ona. Po raz kolejny potwierdza się teza, że nie ma większych wrogów kobiet, niż feministki.


*

Posłankini” Zielonych Urszula Zielińska wystąpiła z pomysłem „policji ekologicznej”, do której miano by zwerbować... emerytów, żeby mogli sobie dorobić. Coś takiego funkcjonuje ponoć w Szwecji, gdzie policjanci-emeryci sprawdzają, czy sąsiedzi prawidłowo segregują śmieci i nie palą jakimś szajsem w piecach. Wróżę tej inicjatywie wielkie powodzenie – wszyscy emerytowani ubole i ich szpicle zbiegną się pod zielone sztandary jak jeden mąż (i mężyni), by poczuć się jak za młodu. Ekologiczne ORMO czuwa!


*

Homolobby nie odpuszcza. Otóż w Kielcach w ramach „budżetu obywatelskiego” staną tęczowe ławeczki – 20 sztuk za jedyne 130 tys. złociszy. Ehem, coś mi mówi, że nie przetrwają nawet jednego sezonu, podzielając los tęczy na Placu Zbawiciela. Po drugie, weź tu człowieku i usiądź na czymś takim – a potem do końca życia tłumacz się przed znajomymi, że nie jesteś pedałem...


*

Lewactwo w panice – na ekranach kin święci triumfy antyaborcyjny film pt. „Nieplanowane”. Lewacy zanoszą się oburzeniem, bo jak można przypisywać ludzkie cechy jakimś tam „płodom” i „zlepkom komórek”? Tak więc, różne „zlepki komórek”, które miały to szczęście, że rodzice ich nie wyskrobali, dzięki czemu mogły się urodzić i dorosnąć, plują jadem w mediach, internecie, a nawet urządzają pikiety pod kinami. Żeby było ciekawiej, „Nieplanowane” wyświetlane jest również w należącej do „Agory” sieci kin „Helios”. Czekam teraz na feministyczną pikietę pod siedzibą „Agory” na Czerskiej. A nie, zaraz... przecież prym w nagonce na film wiodą redaktorki-aktywistki z „Wysokich Obcasów” - mogą więc urządzić protest u siebie, na miejscu, tropiąc krypto-prolajferów we własnych szeregach. Wszędzie lęgnie się to prawactwo, zgroza!


*

Swoją drogą, to aż nieprawdopodobne, że jeden skromny, niskobudżetowy film doprowadza lewactwo do takiego amoku. Ale to dobrze, mamy tu bowiem do czynienia z odwróceniem dotychczasowej prawidłowości. Dotąd to katolicy organizowali protesty przeciw różnym lewackim, prowokacyjnym produkcjom. Teraz role się odwróciły – co oznacza, że tym razem to tamci czują się niepewnie, zepchnięci do światopoglądowej, ideowej defensywy. I to jest bardzo optymistyczny znak czasów – tak trzymać!


*

Portal OKO.press, podążając za amerykańskimi mediami, „wyśledził”, iż nawrócenie głównej bohaterki „Nieplanowanego”, Abby Johnson (byłej dyrektorki placówki aborcyjnego koncernu „Planned Parenthood”) miało nie być szczere. Przystąpiła ponoć do organizacji pro-life, bo tam lepiej płacili. I sądzę, że tę informację, wbrew pozorom, warto nagłaśniać. Aborcjoniści! Nie ma sensu babrać się w tym zbrodniczym syfie dla marnych kilku dolców! Przejdźcie do prolajferów – będziecie mieli i pieniądze, i spokojne sumienie. Dwa w jednym!


*

Za nami 11 Listopada i kolejny „Marsz Niepodległości”, który już trwale stał się centralnym punktem Święta Niepodległości – co z rezygnacją odnotowały nawet lewackie media, skromnie jednak nie wspominając o wiekopomnej roli, jaką odegrała w propagowaniu i nagłaśnianiu tej imprezy „Gazeta Wyborcza” z przyległościami. Szczególne podziękowania należą się tu Sewerynowi Blumsztajnowi i rozdawanym przez niego gwizdkom, które miały w 2010 r. wypłoszyć z Warszawy „faszystów”, a w rezultacie wydatnie pomogły przekształcić Marsz w wydarzenie naprawdę masowe. Na miejscu organizatorów już za samo to zaproponowałbym mu dożywotnie miejsce na trybunie honorowej. Panie Sewku – dzię-ku-je-my!


*

O zasługach tej oddolnej inicjatywy niech zaświadczy rzut oka w przeszłość. Przed epoką Marszu, 11 Listopada był odbębniany nudnymi „oficjałkami”. Dopiero narodowcy i pozostali patrioci uczynili to święto naprawdę żywym i obywatelskim – co jest osiągnięciem tym cenniejszym, że krwawo wywalczonym w ulicznych starciach z reżimem Tuska oraz rodzimym i zagranicznym lewactwem. A zatem: Polska niech żyje – lewactwo niech wyje!


*

A tymczasem ekologiści ze zgrozą donoszą, iż tegoroczny październik był najcieplejszy w historii pomiarów. Hip, hip, hurra! Żegnaj „mała epoko lodowa” - i do niezobaczenia!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 46 (15-21.11.2019)

niedziela, 17 listopada 2019

Nobel dla Tokarczuk – nagroda czy wynagrodzenie?

Nobel dla Olgi Tokarczuk to inwestycja w toczącą się w Polsce wojnę kulturową.

I. „Miasto w lustrach”

W pierwszych słowach niniejszego artykułu chciałbym pogratulować... nie, wcale nie Oldze Tokarczuk lecz znakomitemu publicyście Stanisławowi Michalkiewiczowi, który już ponad dwa lata temu w zamieszczonym na łamach „Polski Niepodległej” felietonie pt. „Wyścigi starozakonne” przewidział, iż pani Tokarczuk najwyraźniej rychtowana jest na laureatkę literackiego Nobla. Używając często cytowanej przez pana Stanisława zagłobowskiej frazy - „proroctwa go wspierały”! W drugich słowach natomiast pragnąłbym pogratulować... samemu sobie, bowiem należę do nielicznego grona osób, które przeczytały cokolwiek naszej świeżo upieczonej noblistki od początku do końca. Wprawdzie nie była to rzecz wielka, ale za to unikalna. Otóż proszę sobie wyobrazić, że gdzieś tak na przełomie lat 80. i 90. trafił mi w ręce numer pisma społeczno-kulturalnego „Okolice” wydawanego przez jakąś socjalistyczną organizację młodzieżową – nie pamiętam już dokładnie, ale było to chyba ZSMP. W każdym razie, do pisma w charakterze osobnej wkładki został dołączony niewielki, kilkunastostronicowy tomik wierszy Olgi Tokarczuk zatytułowany „Miasto w lustrach”. Jak udało mi się teraz doczytać, zbiorek ten zawierał poezje zamieszczane uprzednio w „Życiu Literackim”. Jeszcze wcześniej natomiast Olga Tokarczuk publikowała pod pseudonimem „Natasza Borodin” opowiadania w „Na przełaj” - zaczęła w 1979 r., a więc miała wtedy raptem 17 lat (ur. w 1962 r.). Ładne osiągnięcie. Wracając jednak do tomiku – jest to pierwszy „druk zwarty” późniejszej noblistki, więc śmiało mogę powiedzieć, że czytałem jej pełnowymiarowy debiut. Co więcej, wiersze te nigdy nie doczekały się wznowienia w formie osobnego wydawnictwa, więc dziś „Miasto w lustrach” jest swoistym białym krukiem, nie do kupienia w normalnym obrocie – jeżeli już, to może zalega w jakichś bibliotecznych archiwach. A więc, brawo ja – czytałem coś, czego nie przeczytał niemal nikt inny, mogę zadawać szyku.

Dlaczego sądzę, że „Miasto w lustrach” mogła przeczytać raptem garstka osób? Bo tych całych „Okolic” praktycznie nikt nie kupował. W moim miasteczku periodyk ten kurzył się wciśnięty gdzieś na tyły witryny kiosku „Ruchu” całymi miesiącami – aż w końcu skuszony anonsowanym na okładce „arkuszem literackim” zdecydowałem się go kupić. I wiecie co? Nie żałuję. Pamiętam bowiem, że wiersze te wywarły na mnie – wówczas nastoletnim pochłaniaczu różnorakiej literatury – naprawdę spore wrażenie. W szczególności utkwił mi w pamięci poemat pt. „Oddział psychogeriatryczny”, świadczący o niepospolitej wrażliwości dwudziestoparoletniej autorki, potrafiącej wczuć się w położenie starych ludzi, cierpiących na różne związane z podeszłym wiekiem zaburzenia świadomości. Dziś chętnie podrzuciłbym ten wiersz różnym Pszoniakom i innym specjalistom od „świrowania”. Czuć było przez skórę, że Olga Tokarczuk wie o czym pisze – dopiero znacznie później dowiedziałem się, że skończyła psychologię i z zawodu jest psychoterapeutką, a Wikipedia podaje, że na studiach udzielała się jako wolontariuszka opiekując się osobami chorymi psychicznie. Ślady tych doświadczeń są w jej ówczesnej poezji nader wyraźne.

Później jakoś zniknęła z mojego czytelniczego radaru, a gdy zrobiło się o niej głośno – już jako o powieściopisarce - jakoś mi wychłódło, na co zapewne miała wpływ jej prezentowana publicznie postawa i poglądy oraz fakt, że stała się literacką ikoną lewackich salonów. Ale nie tylko. Jej wiersze nie były bowiem łatwą lekturą. Trochę trwało zanim się z nimi oswoiłem i przetrawiłem, stwierdziłem więc, że zapewne w podobnym stylu uprawia swoje pisarstwo – a brnięcie przez kilkaset stron „poetyckiej prozy” prezentującej „strumień świadomości” trąciło mi nieco masochizmem. Co innego wiersz, a co innego napisana w ten sposób powieść. Zmusiłem się do przeczytania Prousta – i wystarczy. To moje maksimum czytelniczego samoumęczenia.

Pocieszam się, że nie jestem jedyny, bo najwyraźniej do identycznych wniosków doszedł sam prof. Gliński, który jak wyznał, nie doczytał żadnej z książek Olgi Tokarczuk do końca. Czuję się więc usprawiedliwiony. Czekam, aż min. Gliński ogłosi, że szczęśliwie dotarł do ostatniej strony któregoś z jej dzieł, to może wtedy zacisnę zęby i zabiorę się za jakichś „Biegunów” - póki co, zadowalam się błogą świadomością, że czytałem Olgę Tokarczuk zanim stało się to modne.


II. Upadek prestiżu

Ale też umówmy się – w tej całej wrzawie wokół Nobla literatura odgrywa zupełnie marginalną rolę, więc nie ma najmniejszego powodu, by akurat przy tej okazji roztrząsać artystyczną wartość twórczości pani Olgi. Tak się bowiem składa, że literacki Nobel od dawna już przestał mieć cokolwiek wspólnego z jakąkolwiek aktywnością twórczą – stanowi ona jedynie dogodny pretekst by uhonorować laureata za poglądy. Jest to, inaczej mówiąc, wewnątrzśrodowiskowa nagroda lewackich salonów, które drogą cierpliwego „marszu przez instytucje” skutecznie skolonizowały szwedzką Akademię i obecnie wyróżnia się nią postępowych aktywistów, zasłużonych na polu walki z cywilizacją łacińską, na zmianę z afirmowaniem różnych egzotycznych kultur – o których, w przeciwieństwie do tradycyjnej kultury i wartości Zachodu - nie można powiedzieć złego słowa.

Niepisane reguły dystrybuowania literackiego Nobla coraz bardziej przypominają dawną „Nagrodę Stalinowską” - a i laureaci światopoglądowo nierzadko zbliżeni są do takich tuzów pióra jak Aleksiej Tołstoj czy Ilja Erenburg. Oczywiście, jeśli dany autor potrafi przy okazji pisać, to tym lepiej, ale nie jest to warunek konieczny – czego widomym przykładem są Noble dla włoskiego komunistycznego trefnisia Dario Fo czy przelanych na papier sadomasochistycznych obsesji Elfriede Jelinek. Osobiście przypuszczam zresztą, że wkrótce doczekamy się literackiego Nobla przyznanego analfabecie – chociażby jakiemuś szamanowi z afrykańskiej wioski, potrafiącemu „ekspresyjnie wyrażać siebie” poprzez sugestywne rytualne tańce lub tatuaże. W końcu, nie można nikogo dyskryminować tylko za to, że przynależy do innego kręgu kulturowego. A wyszykowanie uzasadnienia w stylu: „za wyobraźnię narracyjną, która z encyklopedyczną pasją reprezentuje przekraczanie granic jako formę życia” - ileż to roboty? I niech ktoś się potem spiera na temat „narracyjnej wyobraźni” i „przekraczania granic jako formy życia” w wydaniu nagrodzonego szamana...

Tak więc, czasy gdy Nobla otrzymywali Sienkiewicz i Reymont, a nawet Czesław Miłosz, odeszły bezpowrotnie. Dziś zwyczajnie nie sposób sobie wyobrazić, by ta nagroda powędrowała do kogokolwiek, kto nie wylegitymowałby się odpowiednim światopoglądem. Niemożliwością jest, by nagrodzony został, dajmy na to, Jean Raspail – autor proroczego „Obozu świętych” czy natchnionego „Pierścienia Rybaka”. Inna sprawa, czy ten pryncypialny monarchista przyjąłby lewackie trofeum. Więcej – szwedzcy akademicy najwyraźniej wychodzą z założenia, że „wiara bez uczynków jest martwa” i sama twórczość, choćby najwybitniejsza, nic nie znaczy, jeśli nie jest poparta odpowiednią dawką aktywizmu w przestrzeni publicznej. Nie bez kozery przy okazji nagradzania wymienionych wyżej Dario Fo i Jelinek z lubością podkreślano komunistyczne zaangażowanie pierwszego i feminizm drugiej. Krótko mówiąc – chcesz dostać Nobla, musisz „świergolić” niezgorzej od socrealistycznych propagandystów. Podobnie rzecz się ma z Noblem pokojowym – taki Barack Obama dostał go na zachętę tylko dlatego, że nie był znienawidzonym przez światową lewicę Georgem W. Bushem. W przeszłości nagradzano również jakieś aktywistki od sadzenia drzew i aż dziw bierze, że w tym roku nie wyróżniono Grety Thunberg – może zostawiono ją sobie na później? Nawet „Noble” ekonomiczne (własc. Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla) podlegają modom – był czas, gdy nagradzano gospodarczych liberałów pokroju Miltona Friedmana, teraz z kolei najczęściej nagradza się ekonomistów lewicowych, co moim skromnym zdaniem potwierdza tezę, że ekonomia nie jest nauką ścisłą. Efektem ubocznym jest jednak postępujący upadek prestiżu nagrody – czy ktokolwiek, spoza siedzących w branży zawodowców, jest w stanie wymienić noblistów sprzed dwóch - trzech lat?


III. Reguły gry

Ubiegający się o Nobla kandydaci doskonale zdają sobie sprawę z reguł gry. U nas, zanim noblowskim „papabile” stała się Olga Tokarczuk, dyżurnym pretendentem był poeta Adam Zagajewski, który nie przepuścił żadnej okazji do rytualnego wyrażania odrazy, jaką napawa go polski ciemnogród i prawica utożsamiana przezeń z PiS-em. Czynił to wytrwale, zarówno w mediach polskich, jak i zagranicznych, stwierdzając chociażby w wywiadzie dla niemieckiego „Tagesspiegel”, iż „ukradziono nam nasz kraj” oraz ubolewając nad brakiem „ducha postępu” i „wewnętrznym konserwatyzmem” sporej części polskiego społeczeństwa. Najwyraźniej jednak Adam Zagajewski to już w oczach noblowskiego komitetu przebrzmiała melodia – może mimo jasno deklarowanych sympatii i antypatii jest zbyt mało wyrazisty? Nie rokuje na przyszłość? Co innego Olga Tokarczuk – stosunkowo jeszcze młoda eko-feministka z dreadami, zaangażowana lewicowa działaczka, uczestniczka wszelkich możliwych „manif”, „czarnych protestów” i „marszy równości”, pryncypialnie chłoszcząca polską historię i teraźniejszość. Ta jest perspektywiczna, ta się nada – tym bardziej, że sama zainteresowana przy wsparciu wydawców czyniła wszystkie niezbędne kroki, by dać się poznać z właściwej strony.

Wrócę tu jeszcze na chwilę do wspomnianego na wstępie profetycznego felietonu Stanisława Michalkiewicza. Otóż opisał on Międzynarodowe Targi Książki w Londynie podczas których promowano „Księgi Jakubowe”, zauważając iż autorka historię XVIII-wiecznego żydowskiego szarlatana Jakuba Franka wykorzystuje „w charakterze pretekstu do obnażenia prawdziwego i co tu ukrywać – odrażającego wizerunku mniej wartościowego tubylczego narodu polskiego, który nie tylko »kolonizował«, ale w dodatku straszliwie uciskał »mniejszości«, a zwłaszcza – tę najważniejszą”, zatem „nic dziwnego, że zarządcy stajni właśnie ją wystawili w Londynie do wyścigów starozakonnych. Jeśli się sprawdzi, to może nawet wystawią ją do gonitwy o nagrodę Nobla, dzięki czemu kiedyś dostąpi zaszczytu zajęcia miejsca w samym centrum łona Abrahama (...)”. Efektem tych zabiegów była nagroda Bookera w 2018 r. - i gdyby nie skandal w szwedzkiej Akademii, być może już wtedy otrzymałaby Nobla, o czym świadczy fakt, że nagrodę dostała właśnie za 2018 rok. Rok temu bowiem literackiego Nobla nie przyznano z powodu afery przeciekowo-seksualnej. Mianowicie, mąż jednej z członkiń kapituły Katariny Frostenson, niejaki Jean-Claude Arnault, miał wynosić na zewnątrz ustalenia Komitetu, a na dodatek molestować lub zgoła zgwałcić osiemnaście kobiet, w tym następczynię tronu, księżniczkę Wiktorię. Wskutek skandalu Akademię opuściło szereg członków i potrzeba było czasu, by uzupełnić szeregi. W tym roku więc nadrobiono zaległości.


IV. Inwestycja w wojnę kulturową

Zważywszy na te zaszłości, nie sądzę by akurat chęć wpłynięcia na wybory w Polsce była bodźcem dla szwedzkich akademików. Oni patrzą znacznie szerzej. Nobel dla Olgi Tokarczuk to inwestycja w toczącą się w Polsce wojnę kulturową. Tak się bowiem składa, że nasz kraj pozostaje dla postępowej Europy istnym utrapieniem – nie chcemy przyjmować „uchodźców”, opieramy się multi-kulti, a genderyzm, feminizm, ideologia LGBT i skrajne eko-szajby również jakoś nie chcą się zbytnio przyjmować na naszym gruncie. Do tego jeszcze dający się zaobserwować renesans narodowej dumy, przywiązania do tradycji i chrześcijańskich wartości, połączony z odrzuceniem pedagogiki wstydu. Nawet jeśli ktoś nie jest przesadnie religijny, to i tak na ogół hołduje, nazwijmy to, „zdroworozsądkowemu konserwatyzmowi”. Słowem, Polska wciąż nie chce odmawiać lewackiego pacierza. Rządy PiS w tym kontekście, to z punktu widzenia europejskiego lewactwa jedynie powierzchowny objaw głębszej, społecznej choroby, z której Polaków należy „wyleczyć”. I taka jest wymowa tego Nobla – wspomożenie ideologicznych pobratymców w ich antycywilizacyjnej krucjacie.

Tokarczuk znakomicie nadaje się w tej batalii na symbol. Chwyta w lot co, kiedy i komu należy mówić i jest na tyle inteligentna, by importowane lewackie schematy dostosować do lokalnej specyfiki. Skąd np. wzięły się wypominane jej dziś słowa o polskich „kolonizatorach” i „posiadaczach niewolników”? To lekko zmodyfikowana kalka lewicowego dyskursu z zachodnich kampusów. Zachód, jak wiadomo, kaja się po dziś dzień za epokę kolonializmu i eksploatacji niewolniczej siły roboczej. Olga Tokarczuk sprytnie podpięła się pod tę narrację – a że Polska nie miała kolonii? Nie szkodzi – nazwiemy „koloniami” obszary na wschodzie, a „niewolnikami” - chłopów pańszczyźnianych. Zagajewski na to nie wpadł – a ona, owszem.

Wystarczy przejść do porządku dziennego nad tym, że Polska nikogo nie podbiła, tylko połączyła się z Litwą (i zajętymi wcześniej przez nią ziemiami ruskimi) w drodze dobrowolnej unii, a rzekomi „kolonizatorzy”, czyli magnackie rody, wywodzili się z litewskiego i rusińskiego bojarstwa – a więc swoi „kolonizowali” swoich; że alternatywą dla tych ziem było trafienie pod władzę moskiewskiej despotii; że pańszczyzna była wówczas europejskim standardem, a mimo to nie doświadczyliśmy u nas krwawych wojen chłopskich na skalę, jaka była udziałem np. Niemiec; że zakres swobód i religijnej tolerancji w Polsce był ewenementem na skalę Europy... O tym wszystkim zwyczajnie nie należy mówić – na Zachodzie i tak nie będzie się tego chciało nikomu sprawdzać, za to tenże umoczony w zbrodnie kolonializmu Zachód chętnie posłucha, że Polacy wcale nie byli lepsi i jeszcze na dodatek mordowali Żydów. Taka „narracja” warta jest nawet Nobla...

A więc ów Nobel, to nie tyle nagroda, ile wynagrodzenie – i motywacja na przyszłość. Zostało to zresztą prawidłowo zrozumiane przez tutejszą lewicę. Symptomatyczne są tu słowa publicystki „Wysokich Obcasów” Aleksandry Klich: „Nobel dla Olgi Tokarczuk to znak, że świat nas nie zostawił, patrzy na nas, wie, co się dzieje w Polsce. I znak kierunku, w którym powinniśmy iść”. To nie jest Nobel dla Polski. To jest Nobel przyznany jednej z wojujących ze sobą opcji światopoglądowych. Radykalna lewica w Polsce dostała z rąk Komitetu Noblowskiego swoją świętą – bardziej ogarniętą i samodzielną w formułowaniu myśli niż Greta Thunberg i zarazem w dziedzinie prowokacji ulepszoną intelektualnie wersję Klaudii Jachiry. Od tej pory kwestionowanie lewackiej dogmatyki, każdy konserwatywny przekaz, każda próba polemiki będzie mogła zostać podciągnięta pod „atakowanie noblistki”. Przedsmak tego mieliśmy tuż po wyborze, gdy lewackie salony, nawet nie ukrywając, że uważają tego Nobla za swoją kolektywną własność, na wyprzódki zaczęły wyciągać kto tam kiedyś powiedział coś złego na „naszą noblistkę”. Oni wycisną tego Nobla do imentu, a i sama laureatka jasno pokazała, że nie zamierza poprzestać na literackich splendorach i będzie przekuwała otrzymane wyróżnienie na polityczny oręż. Na szczęście, zarówno ze względu na mniejsze niż niegdyś znaczenie nagrody, jak i na ogólną odporność jaką nabyli Polacy na lewicowe miazmaty, jej przekaz będzie oddziaływał głównie na już przekonanych – a gdy ktoś zaciekawiony sięgnie po książki, to w dziewięciu przypadkach na dziesięć odpadnie jak Gliński.

Na koniec jeszcze słówko o rzekomym „męczeństwie” Olgi Tokarczuk – zresztą, jak widzimy, sowicie wynagrodzonym. Otóż jestem skłonny zgodzić się, że artyście wolno więcej – przekraczać granice i prowokować. Ale z drugiej strony, artysta dokonując transgresji niejako podpisuje weksel in blanco, wyrażając z góry zgodę na to, że jego akcja może się spotkać z reakcją. Tymczasem nasze artystyczne pieszczochy domagają się gwarancji prowokowania bez ryzyka. I tu się mylą – tak lekko nie ma i nie będzie. Nobel nie może oznaczać knebla, immunitetu na krytykę. Podstawa, to nie dać się zwariować i nie ulegać szantażowi „na noblistkę”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 12 (Listopad 2019)