wtorek, 30 września 2014

Śmierdząca sprawa

Wygląda na to, że „nasze” media należy czytać jak „Gazetę Wyborczą” - badając co nam mówią, a czego według nich w żadnym wypadku mówić nam nie należy...

I. Kreacja symbolu

Sam już nie wiem, co w sprawie prof. Witolda Kieżuna jest bardziej obrzydliwe: czy fakt, że legendarny powstaniec i światowej sławy naukowiec okazał się TW; czy okoliczność, że do publicznej demaskacji doszło w ramach wojenki między dwoma tygodnikami; czy też to, że o współpracy profesora wiedziano od dłuższego czasu w światku dziennikarzy i historyków a mimo wszystko uznano, że ciemna prawicowa gawiedź nie zasługuje na prawdę i pewne rzeczy należy przed patriotyczną częścią opinii publicznej skrzętnie ukrywać, by nie brukać wykreowanego na jej użytek propagandowego mitu.

Od wczoraj brnę mozolnie przez kolejne pliki z upublicznionych akt TW „Tamiza” i w tyle głowy narasta mi przekonanie, że potraktowano nas jak „ciemny lud”, który „kupi” każdą błyskotkę. Jak neokolonialnych Murzynów zarządzanych przez białych mzimu, albo jeszcze lepiej – medialnych szamanów decydujących co i kiedy z tajemnej wiedzy można udostępnić profanom. Na poniedziałkowym (29.09.2014) spotkaniu w Klubie Ronina Sławomir Cenckiewicz powiedział, że o współpracy prof. Kieżuna mówił mu m.in. jeden z dziennikarzy „wSieci”. Z kolei Paweł Lisicki napisał:

„Prawdę powiedziawszy, zdecydowałem się opublikować artykuł po tym, jak usłyszałem, że wiedza o agenturalnej przeszłości profesora jest w kręgach niektórych historyków i publicystów powszechna, ale – jak tłumaczył mi to jeden znawca – lud prawicowy potrzebuje mitów oraz legend, dlatego nie należy mu zbyt wiele mówić. Skoro jest zapotrzebowanie społeczne na symbol, to trzeba się z tym pogodzić, choćby prowadziło to do sytuacji, w której wzorcem postawy patriotycznej i antykomunistycznej może być współpracownik SB.

Już po opublikowaniu artykułu doszedłem do wniosku, że tak właśnie myślano. Kilku znaczących historyków kojarzonych z prawicą przyznało, że o problemie uwikłania Kieżuna wiedziało. Uznawali widać, że inna ma być prawda dla wybrańców, a inna dla mas, które można karmić bajkami.” (wytłuszczenia moje – GG)

II. Zmowa milczenia

Nasuwa się tu kilka pytań:

1) Czy w redakcji „wSieci” wiedziano o przeszłości prof. Kieżuna, gdy wywieszano go na sztandarach jako podręczny autorytet do pacyfikowania rewizjonizmu historycznego spod znaku „zychowszczyzny”?

2) Czy wiedziano o tym w „Do Rzeczy”, gdy w tygodniku zamieszczano wywiady z prof. Kieżunem?

3) Czy wiedziano o tym w pozostałych mediach publikujących artykuły oraz inne materiały w których prof. Kieżun wypowiadał się na szereg tematów – począwszy od fachowej, krytycznej analizy transformacji ustrojowej, a skończywszy na kwestiach patriotyczno-tożsamościowych?

Zwróćmy uwagę: Piotr Woyciechowski w Roninie wyznał, że o TW „Tamizie” dowiedział się na jesieni ubiegłego roku, mniej więcej w podobnym czasie Cenckiewicz dowiedział się o sprawie od kogoś z „wSieci”, a jeszcze w 2014 „Do Rzeczy” jak gdyby nigdy nic udostępniało swe łamy prof. Kieżunowi. Od 13 maja 2014 Woyciechowski spotyka się z prof. Kieżunem w sprawie artykułu, od końca czerwca dołącza jego opiekun naukowy, czyli Sławomir Cenckiewicz, w międzyczasie natomiast trwa w najlepsze „wojna o pamięć” między środowiskiem braci Karnowskich, a „Do Rzeczy” w której profesor Kieżun wystawiany jest przez Karnowskich na pierwszej linii frontu... Został potraktowany w cyniczny, instrumentalny sposób. Inna sprawa, że sam profesor ochoczo w to wszedł. Liczył, że nikt nie ośmieli się wyciągnąć na niego papierów? Że ma aż tak szczelną osłonę medialną? Czy dlatego stanął w pierwszym szeregu rozgrzanego do czerwoności sporu publicznego?

III. „Nasi” jak michnikowszczyzna

Sprawa profesora Kieżuna śmierdzi i to śmierdzi z każdej strony, jak by jej nie obrócić. Dotyczy to zarówno uwikłań TW „Tamizy”, jak i ośrodków opinii lansujących profesora w charakterze autorytetu od wszystkiego. Uznano, że głód symboli jest tak dojmujący, że z braku laku należy publiczności podsunąć symbol z upudrowaną skazą w życiorysie. Innymi słowy, potraktowano nas w podobny sposób jak michnikowszczyzna traktuje swoich lemingów stręcząc im różnych idoli mętnej proweniencji. To jest pogarda w czystej postaci – tam, na parnasach rozsiedli się różni guru i liderzy opinii, którzy będą dawkować nam wiedzę wedle uznania, a jeśli coś ujawnią, to tylko wtedy, gdy będzie wynikało to z wewnętrznej logiki aktualnych sporów i przepychanek.

Wygląda więc na to, że również „nasze” media należy czytać jak „Gazetę Wyborczą” - sprawdzając po trzy razy każdą informację, czytając między wierszami i przede wszystkim - badając co nam mówią, a czego według nich w żadnym wypadku mówić nam nie należy...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 

środa, 24 września 2014

Pielęgnować wojnę

Z polskiego punktu widzenia wojna rosyjsko-ukraińska jest istnym darem niebios i w naszym interesie leży, by trwała ona jak najdłużej.

I. Silni cudzą słabością

Z nieco markotną miną przeczytałem informację o przyjęciu przez Ukrainę ustawy o nadaniu specjalnego statusu zrewoltowanym wschodnim obwodom i amnestii dla rebeliantów (w tym, jak rozumiem, również „separatystów” z importu). Sugeruje to bowiem, iż konflikt zaczyna wkraczać w fazę schyłkową i wkrótce może zostać wygaszony. Tymczasem uważam, że z polskiego punktu widzenia wojna rosyjsko-ukraińska jest istnym darem niebios i w naszym jak najlepiej pojętym interesie leży, by trwała ona w swej obecnej formule ograniczonego konfliktu jak najdłużej. Już tłumaczę w czym rzecz.

Otóż państwo jest silne nie tylko wtedy, gdy dysponuje odpowiednimi zasobami własnymi – armią, gospodarką, bądź potencjałem demograficznym. Równie istotne jest, by miało możliwie słabych sąsiadów – inaczej mówiąc, by było silne słabością innych. I właśnie wojna na wschodzie Ukrainy jest spełnieniem tego drugiego warunku, gdyż osłabia obie strony.

II. Dwóch przegranych

Spójrzmy. Po jej zakończeniu Ukraina będzie organizmem na granicy dezintegracji terytorialnej, z ograniczonym potencjałem przemysłowym i licznymi problemami wewnętrznymi (już widzę to mozolne wdrażanie standardów unijnych wynikających z umowy stowarzyszeniowej z UE). Czyli, zajęta sobą i pozostająca w klinczu z Rosją długo nie będzie w stanie choćby potencjalnie nam zagrozić, co ma swoje znaczenie zważywszy na recydywę banderowszczyzny. Ponadto ukraiński nacjonalizm na skutek wojny został skanalizowany w kierunku antyrosyjskim – Rosja już nigdy nie będzie postrzegana przez Ukraińców jako przyjazny starszy brat, tylko jako agresor, co oczywiście także gra na naszą korzyść.

Z kolei Rosja również wyjdzie z tej wojny osłabiona i politycznie skompromitowana. Stosunki z Zachodem niezależnie od chęci kręgów biznesowych przynajmniej przez jakiś czas nie powrócą do idylli z okresu budowy Nord Streamu czy partnerstwa militarnego w ramach Rady NATO-Rosja. Nad stosunkami Rosja-Zachód przez lata jeszcze będzie unosić się atmosfera wzajemnej nieufności. Trwałym geopolitycznym osłabieniem pozycji Rosji będzie wyłuskanie Ukrainy z postsowieckiej strefy wpływów, niezależnie od ostatecznego statusu Doniecka i Ługańska, co automatycznie kładzie kres imperialnym aspiracjom Kremla. Umowa stowarzyszeniowa Ukrainy z Unią Europejską, nawet w obecnej nieco kulawej formule (jej część gospodarcza ma wejść w życie dopiero w 2016 roku) oraz wywołane wojną wspomniane wyżej antyrosyjskie nastroje sprawią, że Ukraina pozostanie dla Rosji nieosiągalna.

Równie istotne znaczenie mają spowodowane konfliktem turbulencje w rosyjskiej gospodarce. Już teraz Rosja balansuje na granicy recesji i wedle prognoz agencji ratingowych nastąpi ona jeszcze w tym roku. Dodajmy do tego odpływ kapitału, rosnącą inflację (napędzaną m.in. wzrostem cen wskutek embarga na towary z UE), dewaluację rubla i otrzymamy kryzys. Rosja dysponuje wprawdzie zgromadzonymi w latach surowcowej prosperity piątymi co wielkości rezerwami finansowymi na świecie wartymi ok. 500 mld dolarów, lecz i te szybko stopnieją. Już teraz rosyjscy giganci przemysłowi jak Rosnieft wyciągają ręce po te środki i kolejka chętnych będzie rosnąć. Gdyby wojna potrwała jeszcze rok, to może się okazać, że w skarbcu pojawi się dno. Warto dodać, iż ok. jednej trzeciej rezerw ulokowanych jest w funduszach mających łagodzić obniżki cen ropy. Jeśli Rosja wydryluje się finansowo, stanie się bardziej podatna na wahania cen surowców, co dodatkowo zdestabilizuje jej gospodarkę.

III. Wspierać słabszego

Co w tej sytuacji powinna zrobić Polska? Najlepszym wyjściem byłoby dyskretne (powtarzam – DYSKRETNE) wspieranie Ukrainy jako strony słabszej w toczącej się wojnie i w ten sposób podtrzymywanie, rzekłbym nawet – troskliwe pielęgnowanie konfliktu. Podkreślę to raz jeszcze – im dłużej Rosja i Ukraina będą wodzić się za łby, tym lepiej dla nas, bowiem walka w której żaden z uczestników nie jest w stanie definitywnie zwyciężyć drugiego osłabia obu i automatycznie działa w naszym interesie. W grę wchodzą – na miarę naszych możliwości – dostawy różnorakiej pomocy, sprzedaż gazu, nawet dostarczanie broni, choć to ostatnie najlepiej za pośrednictwem państw trzecich. Tak zrobiły Węgry, które z jednej strony oficjalnie trzymają prorosyjski kurs, a z drugiej sprzedały 58 czołgów T-72, te zaś przez prywatnego pośrednika w Czechach najprawdopodobniej trafiły docelowo na Ukrainę. Uczmy się.

Natomiast jak ognia powinniśmy wystrzegać się bezpośredniego zaangażowania militarnego i szafowania polską krwią. Przerobiliśmy już Irak i Afganistan, w zamian za co zostaliśmy wskutek resetu Obamy zostawieni na lodzie, bez baz NATO, bez tarczy antyrakietowej i bez widoków by nasi „strategiczni sojusznicy” zechcieli udzielić nam jakichkolwiek konkretnych gwarancji bezpieczeństwa. Ostatni szczyt NATO i groteskowa „szpica” jest tego najlepszym potwierdzeniem. Wystarczy. Możemy liczyć wyłącznie na siebie, więc zacznijmy tak robić – grać bez oglądania się na inne stolice. Osobną sprawą jest, gdyby jacyś ochotnicy zechcieli posmakować wojaczki i ponaparzać się z Ruskimi pod Donieckiem czy nad Morzem Azowskim. Czemu nie, jednak państwo polskie oficjalnie nie powinno mieć z tym nic wspólnego.

Zyskany osłabieniem naszych wschodnich sąsiadów czas powinniśmy przeznaczyć na własne wzmocnienie militarne i gospodarcze. No i wreszcie wybudować gazoport w Świnoujściu, który da nam oddech w relacjach z Rosją. Oczywiście, nie ma nic za darmo. Ceną jaką płacimy obecnie i będziemy płacili do końca wojny na wschodzie jest rosyjskie embargo na naszą żywność. Tyle, że Rosja nakładała je także wielokrotnie w minionych latach przy byle okazji i będzie tak czyniła również w przyszłości - niezależnie od tego, czy jest wojna, czy jej nie ma. To koszt, który w relacjach z Rosją zawsze należy brać pod uwagę i w ostatecznym rozrachunku warto go ponieść, bo nasz „urlop od historii” już dawno się skończył.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 38 (22-28.09.2014)

 

niedziela, 21 września 2014

Katocelebryta Terlikowski

Terlikowski nie tyle „chodzi po peryferiach”, ile radośnie skacze w sam środek szamba wielce ukontentowany, że właśnie jego kopnął w cztery taki zaszczyt.


I. Dziewczynka z zapałkami

Pastwienie się nad Tomaszem Terlikowskim to jak kopanie dziewczynki z zapałkami. Niby można, ale jakoś głupio. Małe toto, zasmarkane i popiskuje żałośnie próbując z poziomu chodnika wcisnąć komuś te swoje zapałczyny – czyli w tym przypadku „ewangelizować” przechodniów z wiecznie zbolałą miną sierotki. No, ale czasem udaje się jej wcisnąć pęczek zapałek jakiemuś podpitemu frajerowi, który zapłaci i nawet nie zgwałci w ramach samowolnej promocji. Zresztą, choćby i zgwałcił, to tylko troszeczkę. Lecz kiedy już ta dziewczynka poczuje w rąsi kasę, to nagle zaczyna jej odbijać – każe się mianować katocelebrytką i generalnie wydaje się jej bógwico. I w tym momencie możemy już śmiało przystąpić do glanowania bez zbędnych skrupułów i wyrzutów sumienia.

A okazja jest jak mało kiedy. Terlikowi bowiem zwróciło się wreszcie grzeczne wysiadywanie w korytarzach TVN-u, gdy ważniejszy gość nie chciał z nim gadać i właśnie wycelebrycił się u Powiatowego, wypił brudzia, buzia, dupcia... Na dodatek był na tyle bezczelny, by z tej okazji zasłonić się autorytetem papieża Franciszka, który ponoć namawia nas by „chodzić po peryferiach”. Tylko, że Terlikowski nie tyle „chodzi po peryferiach”, ile radośnie skacze w sam środek szamba wielce ukontentowany, że właśnie jego kopnął w cztery taki zaszczyt. W tym kontekście ustawianie papieża w charakterze listka figowego jest szczytem obłudy, bo przecież nawet ślepy widzi, że chodziło wyłącznie o dogodzenie miłości własnej i spełnienie potrzeby parcia na szkło. O zaspokojenie niewyżytego celebrytyzmu inaczej mówiąc. Jeśli jest inaczej, to czekam na świadectwo choćby jednego nawróconego telewizyjnymi występami Terlikowskiego u Lisa, Olejnik czy Wojewódzkiego. Albo elukubracjami pani Terlikowskiej w „Wyborczej” z których pół Polski darło łacha.

II. Prezio Terlik

No a teraz dotarła do nas wesoła nowina, że tenże Terlikowski zastąpi Bronisława Wildsteina w fotelu szefa TV Republika. Może zaprosi Wojewódzkiego na rewizytę i znowu pogadają o seksie. To będzie istny katolicki hardkor, prawdziwe chodzenie po peryferiach, Franciszek niech się schowa. Swoją drogą, ciekawa powtórka z rozrywki. Niegdyś Wildstein był za mało sterowny dla PiS-u w TVP, bowiem wbrew oczekiwaniom nie okazał się prezesem na telefon i zastąpiono go panem Pontonem, którego jedynym trwałym dorobkiem okazał się program Lisa w prime-timie z wynagrodzeniem umożliwiającym spłatę kredytu za nowy dom, co bez żenady wyznał sam Urbański. Nie ma to jak mieć rękę do ludzi... Dziś z kolei ten sam Wildstein przeszkadzał głównemu inwestorowi, panu Lucjanowi Siwczykowi, bo nie chciał pod jego dyktando układać programu stacji.

Na marginesie, jest to w sumie niezła wiadomość dla różnych oddolnych, blogerskich przedsięwzięć medialnych, które od startu Republiki zaczęły jakby dołować. Terlikowski bowiem jako prezes telewizji może zagwarantować jedno – że stacja szybko padnie, a sam Terlik spokojnie zgasi światło i z powrotem pójdzie wycierać korytarze w TVN robiąc za dyżurnego taliba medialnego. Ale zanim do tego dojdzie, czeka nas jak sądzę istna orgia stręczenia nam „judeochrześcijaństwa” wedle którego chrześcijaństwo jest jedynie dziczką wszczepioną w judaizm, jak to obwieścił pan Tomasz podczas pamiętnej debaty w Roninie. Nawet na Frondzie czytelnicy słabo znoszą takie terlikowe pitolenie i zapewne widzowie Republiki również szybko pożałują kasy wyłożonej na akcje i abonament. Może jeszcze porąbie i spali na wizji kilka talii tarota bełkocząc coś o diable, żeby, wiecie, była dynamika, napięcie i akcja. Nie sądzę, by podskoczył wyżej niż tego typu numery.

III. Sztampa niepokorności

Od strony politycznej natomiast stacja ze szczętem ugrzęźnie w sztampie niepokorności wedle jednego zadekretowanego strychulca, co widać choćby po kierunku w jakim od pewnego czasu dryfuje Fronda. Embargo na cytowanie Michalkiewicza na wyraźne żądanie „Wyborczej”, której ponadto Terlikowski uznał za stosowne się tłumaczyć to tylko jeden z przykładów giętkości pana redaktora. Można z góry założyć, że pan Siwczyk nie będzie miał z prezesem Terlikowskim takich problemów jak z Wildsteinem, podobnie jak nie ma z Terlikowskim problemów pan Grzesik na portalu poświęconym. Pytanie tylko czy widzom starczy cierpliwości by znosić jego drewnianą publicystykę. Otrzymamy zatem telewizję poświęconą z panem katocelebrytą w roli głównej – będzie mógł się do woli wylaszczać na wizji bez konieczności zabiegania o względy funkcjonariuszy z TVN-u. Do czasu oczywiście, bo w końcu wszystko się zawali, ale co się chłopak podlansuje to jego.

Swoją drogą, to jest naprawdę niesamowite, jak prawica potrafi rozwalać nawet nieźle się zapowiadające inicjatywy medialne. I nie chodzi tylko o brak kasy, bo jak pamiętamy Telewizja Familijna zawiadująca TV Puls na brak pieniędzy i strategicznych sponsorów czyli spółek Skarbu Państwa nie narzekała, a i tak koniec końców poszła z torbami w dymie procesów sądowych. Wszystko wskazuje na to, że TV Republika podzieli los swej poprzedniczki.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

O Terliku nieco więcej:

http://blog-n-roll.pl/pl/terlikowski-ty-pipo#.VByVAFfqWSo

 

czwartek, 18 września 2014

O upadku Rzeczypospolitej

Historia zatoczyła koło i powróciliśmy do czasów ze schyłku I Rzeczypospolitej z prywatnymi wojskami magnackimi.

I. Wojsko magnackie

Postulat zgłoszony przez grupę podlaskich biznesmenów, by powołać w Białymstoku pięciotysięczną Gwardię Narodową przemknął na przełomie sierpnia i września przez mediodajnie raczej w charakterze podawanej z przymrużeniem oka ciekawostki. Niesłusznie, wskazuje on bowiem na pogłębiającą się dysfunkcjonalność naszego państwa. Przypomnijmy pokrótce: pomysł pojawił się podczas konsultacji dotyczących strategii Białostockiego Obszaru Funkcjonalnego w skład którego wchodzi Białystok i dziewięć okolicznych gmin. Wtedy to Hubert Kaczyński z Podlaskiego Klubu Biznesu stwierdził: „Białystok stał się miastem frontowym. Może się okazać, że jakiś konwój ciężarówek nagle wjedzie do nas, a w drodze powrotnej wywiezie z naszych fabryk urządzenia i maszyny. By zwiększyć bezpieczeństwo miasta należy powołać Gwardię Narodową”. Dalej dowiedzieliśmy się, że Gwardia miałaby liczyć pięć tysięcy rekrutów, których lokalni biznesmeni zaopatrzyliby w lekką broń ręczną z radomskiego „Łucznika”, zaś strona „państwowa” miałaby doposażyć ich dodatkowo w wyrzutnie rakiet typu Stinger.

Czy przypomina to coś Państwu? Poza ewidentną inspiracją analogiczną formacją funkcjonującą na Ukrainie utrzymywaną przez tamtejszych oligarchów, mnie skłoniło to do niezbyt oryginalnej może acz narzucającej się refleksji, iż oto historia zatoczyła koło i powróciliśmy do czasów ze schyłku I Rzeczypospolitej z prywatnymi wojskami magnackimi. Wtedy też było wiadomo, że na państwo polskie nie ma co liczyć i tylko prywatne armie są w stanie jako tako ochronić zarówno samego magnata, jego włości, jak i „klientów” ze sprzymierzonych z nim rodzin drobniejszej szlachty. Cała różnica polega na tym, że w omawianym przypadku własnej armii nie tworzy jakiś Kulczyk, czy inne „królewiątko”, lecz swojego rodzaju „magnat zbiorowy”, czyli wspomniany Podlaski Klub Biznesu.

II. Konfederacja Podlaska

Zresztą, równie dobrze można by tu użyć porównania do instytucji konfederacji, nie będę się kłócił. Pół biedy, jeśli takowa konfederacja zostaje zawiązana w celu obrony granic Rzeczypospolitej, ale kto nam zagwarantuje, że jutro nie zostanie wykorzystana jako narzędzie antypaństwowego rokoszu? Wystarczy, jeśli fundatorzy dojdą do wniosku, iż na tyle dojadło im rosyjskie embargo, że bardziej będzie się opłacało przyłączenie do Putina, Łukaszenki i korzystanie z dobrodziejstw Unii Celnej. Wszystko jest jedynie kwestią kalkulacji i stopnia zinfiltrowania środowiska biznesowego przez agenturę – bo, że taka infiltracja nastąpi, można założyć w ciemno.

A pięć tysięcy wojska to nie byle co, zważywszy na stan naszej regularnej armii, którą w znacznym stopniu tworzą nie żołnierze liniowi, tylko wojskowi biurokraci. Armia polska liczy obecnie 77,5 tys ludzi plus 20 tys w Narodowych Siłach Rezerwowych, pamiętajmy jednak, że jest to w znacznej mierze armia „wodzów bez indian” – według ostatnich danych do których udało mi się dotrzeć, w 2011 roku na jednego oficera przypadało 1,8 podoficera i 1,6 szeregowca. Do tego 70-80% wojskowych pracuje za biurkami. Zatem de facto zamiast armii mamy coś w rodzaju „urzędu Wojska Polskiego” i nie sądzę, by ten stan w ciągu kilku ostatnich lat uległ znaczącej zmianie.

Podsumowując: 80% „biurkowych” żołnierzy z liczby 77,5 tys daje nam 62 tys – i tyle należy odliczyć od ogólnego stanu armii. Zostaje więc jakieś 15,5 tys żołnierzy „realnych”, a i tu należy wziąć pod uwagę podane wyżej proporcje między oficerami a podoficerami i szeregowymi. Koniec końców wychodzi na to, że siły naszej regularnej armii w hipotetycznym starciu z „Konfederacją Podlaską” niebezpiecznie się wyrównują... No chyba, żeby doliczyć te 20 tys z Narodowych Sił Rezerwowych, jednak ich wartość bojowa pozostaje, powiedzmy uprzejmie, zagadką.

Czyli jak u schyłku XVII i w XVIII wieku. Nieliczne doborowe oddziały rozsiane są gdzieś po Dzikich Polach („misjach pokojowych/stabilizacyjnych”). Jest także „pogrzebowa husaria” (dziś – Kompania Honorowa i to, co da się bez wstydu ściągnąć na defiladę) dla ozdoby. A do tego armie „królewiąt” mogące zostać użytymi zarówno w dobrym jak i złym celu – wszystko zależy od interesów sponsora.

III. „Każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej...”

Dla pełniejszej analogii z latami upadku Rzeczypospolitej przywołam przykład sprzed kilku lat. Chodzi mi o pacyfikację Kupieckich Domów Towarowych przeprowadzoną w 2009 roku przez Hannę Gronkiewicz-Waltz przy użyciu najemnych zbirów z agencji ochrony Sylwestra Zubrzyckiego – byłego podopiecznego płk. Edwarda Misztala, komunistycznego „antyterrorysty” osławionego represjami wobec opozycjonistów. Nota bene – zbirów wynajętych w trybie bezprzetargowym, w ramach zamówienia „z wolnej ręki”. Akcję przeciw kupcom z KDT przeprowadzono z naruszeniem prawa, bowiem mimo wyroku sądowego nakazującego kupcom opuszczenie „blaszaka” pod Pałacem Kultury, agencja ochrony nie miała uprawnień do przeprowadzenia egzekucji wyroku sądowego.

I znów zadam Państwu pytanie – co to nam przypomina? Ano, przypomina to nam poczciwą instytucję zajazdu znaną z realiów Rzeczypospolitej Szlacheckiej, kiedy to aparat państwa nie był w stanie egzekwować własnych wyroków, wskutek czego uciekano się do takiej właśnie formy „samopomocy”, co barwnie opisał Mickiewicz w „Panu Tadeuszu”. HG-W przeprowadziła po prostu zajazd na KDT. Jedyna różnica, to taka, że działała w interesie galerii handlowych, którym kupcy psuli biznes, no i formalnie występowała jako organ władzy samorządowej wynajmujący sobie zamiast „panów braci” z okolicznego zaścianka armię zaciężną od Zubrzyckiego.

Innymi słowy, mówiąc Kmicicem - „każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szablę w garści i lada jaką partię zebrać potrafi”, a tak w ogóle, to cytując Bartłomieja Sienkiewicza, prawnuka twórcy postaci Kmicica - „państwo polskie istnieje teoretycznie, praktycznie nie istnieje”. Trudno się z tak postawioną diagnozą nie zgodzić.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 37 (15-21.09.2014)

 

czwartek, 11 września 2014

Niewolnicy Europy

Tak funkcjonuje nowoczesne niewolnictwo – naszym jedynym atutem są biedacy gotowi wypruwać sobie żyły za półdarmo, inwestuj u nas!

I. Nowoczesne niewolnictwo

„Są tylko dwa państwa w Europie z tak tanimi pracownikami: Polska i Albania” - tak chwalił sobie inwestycję w Polsce przedstawiciel włoskiego koncernu produkującego słodycze na spotkaniu z polskim biznesmenem. To była prywatna rozmowa o której doniosły mi wróbelki, więc nie podam nazwy tej firmy, ale każdy z Czytelników może sobie sprawdzić w internecie jakież to włoskie słodkości są wytwarzane w naszym kraju. Dodatkowym atutem w oczach italskiego inwestora jest brak mafii, czyli zmory włoskiej gospodarki, której trzeba się na każdym kroku okupywać, by móc w ogóle prowadzić jakąkolwiek działalność. Po prostu – żyć nie umierać.

Warto w tym kontekście przypomnieć prospekt „Investing in Poland 2014” w którym województwo warmińsko-mazurskie chwaliło się: „Mamy największą stopę bezrobocia w Polsce i najniższe zarobki. Dzięki temu zapewniamy inwestorom bogate zasoby taniej siły roboczej”. Innymi słowy – naszym jedynym atutem są biedacy gotowi wypruwać sobie żyły za półdarmo, inwestuj u nas! Tak funkcjonuje nowoczesne niewolnictwo – system pod pewnymi względami bardziej perfidny od niewolnictwa tradycyjnego. Niegdyś pan musiał niewolnika odziać, nakarmić, zapewnić dach nad głową, a nawet leczyć (niewolnik był drogi, trzeba było dbać o inwestycję). Dziś te wszystkie obowiązki odpadają. Dostajesz dziesięć złotych brutto za godzinę na śmieciówce i radź sobie człowieku – opłać czynsz, rachunki, nakarm się i ubierz. A jeśli ci mało, to spadaj na zmywak do Anglii, lub do bauera na pole.

II. Łże-liberalizm dla ubogich

Powyższe refleksje naszły mnie, gdy uświadomiłem sobie, że jakoś tak niepostrzeżenie minęła kolejna rocznica podpisania „Porozumień Sierpniowych”. Na ile współczesna Polska odzwierciedla pragnienia tych, którzy o nią walczyli, często przypłacając swa walkę zdrowiem, życiem, a co najmniej wykluczeniem, zepchnięciem na margines, a dziś nędzą na głodowej emeryturze? Z ciekawości zajrzałem sobie na stronę Warmińsko-Mazurskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, by dowiedzieć się jakież to atrakcje prócz „bogatych zasobów taniej siły roboczej” ma do zaoferowania. I tu pytanie: co wspólnego z kapitalizmem, lub liberalizmem, który ponoć u nas panuje, mają dofinansowania z budżetu inwestycji przygotowywanych pod zatrudnienie „taniej siły roboczej” na umowach śmieciowych? A takowe oferuje wspomniana „strefa” – nie ona jedna zresztą. Spójrzmy: „dla województwa warmińsko-mazurskiego maksymalną wysokość pomocy przepisy ustalają na poziomie 50% kwalifikowanych kosztów nowej inwestycji lub 50% dwuletnich kosztów pracy nowo zatrudnionych pracowników” .

Oto łże-liberalizm w całej swej okazałości. Łże-liberalizm, czyli po prostu kolejna mutacja socjalizmu. Ów neo-socjalizm polega na sprzęgnięciu „inwestorów” z władzą polityczno-urzędniczą w jeden organizm żerujący na reszcie społeczeństwa. Efekty? Prócz gnębienia nieuprzywilejowanych, najczęściej drobnych i średnich rodzimych przedsiębiorców (bo ktos jednak te podatki przeznaczone na udelektowanie wielkich inwestorów zapłacić musi) mamy postępującą pauperyzację, bo bogactwo nie ścieka w dół, tylko jest wyprowadzane – kapitał ma bowiem, wbrew popularnemu mitowi, narodowość. My zostajemy z papierowymi słupkami wzrostu PKB z którego nic nie wynika, bo jego owoce konsumuje nie ten, kto go realnie wypracował.

Albo jeszcze inaczej: liberalizm mamy dla biednych. Mamy liberalne koszty pracy i elastyczne formy zatrudnienia, często przez współczesne biura wynajmu niewolników, czyli agencje pracy tymczasowej, a dla uprzywilejowanych socjalizm - pomoc publiczną przy inwestycjach, zwolnienia z podatków, ulgi i preferencje. Wskutek tego pojawia się zjawisko tzw. working poor - „pracującej biedoty”, czyli ludzi, których mimo podjęcia pracy nie stać na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Gwoli ścisłości – wspomniany na początku Włoch pomylił się o tyle, że wedle Eurostatu godzinny koszt pracy plasuje nas na szóstej pozycji od końca w UE, jednak marna to pociecha, zważywszy że według danych tegoż Eurostatu z 2012 roku w Polsce żyje ponad 10 mln ludzi (27,8%) spełniających kryteria ubóstwa, bądź zagrożonych ubóstwem lub wykluczeniem społecznym.

III. Widmo nędzy

A będzie jeszcze gorzej. Na horyzoncie rysuje się bowiem widmo nędzy niespotykanej chyba od czasów wojny - krach systemu emerytalnego. Już teraz wiadomo, że na emerytury ZUS-owskie nie ma co liczyć, w chwili obecnej przejadane są już nawet te pieniądze, które rząd niedawno zajumał z OFE. Zresztą OFE, które przez lata inwestowały w znacznej mierze w obligacje Skarbu Państwa, zajmowały się de facto finansowaniem z naszych składek długu publicznego, zaś poziom zwrotu jest tak mizerny, że bardziej opłacałoby się wrzucić te pieniądze na jakąkolwiek lokatę bankową. Tego jednak uczynić nie możemy, bo Sąd Najwyższy w wyroku z 04.06.2008 roku uznał, że „składki na ubezpieczenie emerytalne odprowadzane do funduszu nie są prywatną własnością członka funduszu”. Tak więc ze szczątkowego „drugiego filaru” otrzymamy jakieś grosze, a i to pod warunkiem, że kolejny światowy krach finansowy nie doprowadzi funduszy do bankructwa, lub rząd nie zabierze wszystkiego, by opędzić bieżące wydatki.

Z rozbrajającą szczerością przyznał to zresztą Waldemar Pawlak, który wprost oświadczył, że zabezpieczeniem na starość powinny być dzieci, bo emerytur nie będzie. O oszczędnościach również nie ma co myśleć, bo dla większości Polaków przy obecnych relacjach elementarnych kosztów utrzymania do zarobków odłożenie czegokolwiek jest zwyczajnie niemożliwe. Przeciwnie – jesteśmy permanentnie zadłużeni. Jak nie kredyt hipoteczny na kilkadziesiąt lat, to chwilówki. Jesteśmy zatem niewolnikami podwójnymi - „inwestorów” takich jak ci Włosi od czekoladek, oraz finansowych grandziarzy. Ale nic to – ci, którzy pełnią obecnie rolę nadzorców roboczego, polskiego bydła i tak nam powiedzą, że III RP to spełniony sen historycznej „Solidarności”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2012/02/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze.html

http://niepoprawni.pl/blog/346/lze-liberalizm

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 36 (08.09-14.09.2014)

 

czwartek, 4 września 2014

Tonący WSI się chwyta

Jeżeli tylko PiS mądrze poprowadzi rozgrywkę, to komisja szybko zacznie pracować na jego korzyść.

I. Sikorski jako... likwidator WSI

Zastanawiam się w jakiej desperacji musi być tonąca na naszych oczach Platforma, skoro postanowiła chwycić się takiej brzytwy, jak komisja badająca rozwiązanie WSI. Na zdrowy rozum, dla własnego dobra akurat ta władza powinna omijać temat WSI szerokim łukiem, ale nie – postanowiła, mówiąc Sikorskim, „za...ć PiS komisją specjalną w sprawie Macierewicza”. Nie wiem, ile wina za 820 zł zdążył wlać w siebie Radosław Sikorski, zanim objawił Rostowskiemu tę myśl skrzydlatą i w jakim był stanie gdy o takową spec-komisję molestował Tuska, ale że co najmniej sprawy nie przemyślał, to jasne jak słońce na niebie. Tak się bowiem składa, że w momencie, gdy decydowały się losy WSI, to właśnie Radosław Sikorski był Ministrem Obrony Narodowej w rządzie PiS – najpierw Marcinkiewicza, potem zaś Jarosława Kaczyńskiego - i pozostawał nim w trakcie całego procesu likwidacji Wojskowych Służb Informacyjnych. Wystarczy przypomnieć daty: szefem MON został 31.10.2005, był nim również 24.05.2006 kiedy Sejm głosował ustawę o rozwiązaniu WSI, do dymisji zaś podał się dopiero 05.02.2007 roku – na niespełna dwa tygodnie przed ogłoszeniem „Raportu o działaniach żołnierzy i pracowników WSI” (16.02.2007), same WSI natomiast ostatecznie zlikwidowano pięć miesięcy wcześniej – 30.09.2006.

Żeby było ciekawiej, w tym okresie Antoni Macierewicz pozostawał formalnie podwładnym Sikorskiego! Macierewicz wiceministrem Obrony Narodowej i likwidatorem Wojskowych Służb Informacyjnych był od 21.07.2006 i pełnił tę funkcję do 04.10.2006, kiedy to został szefem Służby Kontrwywiadu Wojskowego. Podsumowując – likwidację WSI przeprowadzono od początku do końca za ministerialnej kadencji Radosława Sikorskiego i to on w pierwszej kolejności jako zwierzchnik resortu jest za nią odpowiedzialny. Jeśli potem rozdzierał szaty nad amatorszczyzną i niekompetencją Macierewicza, to warto zadać pytanie, gdzie jako przełożony Macierewicza był, gdy jego podwładny rzekomo „niszczył” wojskowe służby specjalne? Czy Sikorski wiedział, co dzieje się w jego resorcie, czy też poświęcał się wyłącznie autopromocji? A jeśli był pozbawionym wpływu na cokolwiek figurantem, to w imię czego przez tyle czasu trzymał się fikcyjnego stołka?

II. Pytania do spec-komisji

Powyższe to tylko jedna z wielu kwestii jakie warto by poruszyć po powołaniu sejmowej komisji ds. „zaj...ania” PiS i Macierewicza. Poza tym, rad bym się dowiedzieć choćby tego, czym kierował się Donald Tusk jako przewodniczący Platformy Obywatelskiej i szef jej klubu parlamentarnego, kiedy PO (za wyjątkiem Komorowskiego) głosowała 24.05.2006 za rozwiązaniem WSI? Czy powodowała nim chęć oczyszczenia państwa z patologii, czy przeciwnie – sądził, że będzie to tylko taka kosmetyka, zmieni się służbowy szyld, a „sprawdzeni fachowcy” zostaną? A czym kierował się Bronisław Komorowski głosując jako jedyny przeciw likwidacji tej filii GRU w Polsce? I dlaczego w 2010 roku były zwierzchnik WSI, gen. Marek Dukaczewski deklarował, że chłodzi szampana w oczekiwaniu na prezydenckie zwycięstwo Komorowskiego? Ten sam Dukaczewski, którego palikociarnia zgłaszająca obecnie z poparciem PO i rządu Tuska wniosek o spec-komisję, chciała umieścić jako swojego „doradcę” w sejmowej Komisji ds. Służb Specjalnych? I który jeszcze do 14.12.2005 jako szef WSI zdążył być podwładnym ministra Sikorskiego nadzorując spapraną operację „Kandahar” vel „Zen”?

Może również dowiemy się czegoś więcej o „aferze marszałkowej”? Dlaczego ówczesnemu marszałkowi Sejmu, Bronisławowi Komorowskiemu, tak zależało na przejęciu tajnego aneksu do raportu z weryfikacji WSI? Co tak naprawdę działo się w układzie Komorowski-Graś-płk. Leszek Tobiasz-płk. Aleksander L.-Krzysztof Bondaryk? I dlaczego postanowiono wrobić w wątek korupcyjny dziennikarza Wojciecha Sumlińskiego, którego proces trwa do dziś? Dlaczego Tobiasz „zatańcował się na śmierć” akurat wtedy, gdy miano doprowadzić go do sądu w celu złożenia zeznań? Z innej beczki – może usłyszymy coś o agenturze w mediach? I jak się ona przekładała i nadal przekłada na orkiestrowane seanse nienawiści? Dlaczego pani dziennikarka „Stokrotka” dostała takich spazmów, gdy nazwał ją w ten sposób prezydent Lech Kaczyński? I może jeszcze – dlaczego MON prowadził procesy wytaczane przez „poszkodowanych” oficerów WSI tak by je seryjnie przegrywać, narażając Skarb Państwa na straty? To garść najbardziej narzucających się pytań, które potencjalnie mogą przestawić prace komisji na zgoła nieprzewidziane przez jej pomysłodawców tory.

III. Rozegrać komisję

Jeżeli tylko PiS mądrze poprowadzi rozgrywkę, to komisja szybko zacznie pracować na jego korzyść. Przede wszystkim, Antoni Macierewicz wraz ze swymi współpracownikami z komisji weryfikacyjnej powinni wystosować oświadczenie z apelem, by wezwano ich w pierwszej kolejności, aby mogli publicznie przedstawić posiadane przez siebie informacje, choćby te znajdujące się w słynnym „Aneksie”. Tym samym, który był podglebiem „afery marszałkowej” i w poszukiwaniu którego gorączkowo przetrząsano sejfy w Kancelarii Prezydenta i BBN-ie zaraz po Tragedii Smoleńskiej.

Oczywiście, tandem PO-Twój Ruch będzie się starał poprowadzić postępowanie w sposób znany z „komisji hazardowej” - czyli na bezczela, eksploatując głównie wątek „krzywd” doznanych przez funkcjonariuszy wojskowej bezpieki. Nie biorą jednak pod uwagę odwrócenia się sympatii społecznych. Coś co mogło ujść płazem u szczytu popularności, w epoce „ciepłej wody w kranie”, kiedy to PO „nie miała z kim przegrać” dziś już nie przejdzie. Sądzę zresztą, że Donald Tusk zdaje sobie sprawę z ryzyka i dlatego przez długi czas wzbraniał się przed powołaniem komisji. Teraz, będąc pod ścianą uznał najwyraźniej, że musi zagrać va banque. Jednak wiedza upubliczniona przez osoby zaangażowane w proces likwidacji „długiego ramienia Moskwy” wystarczy, by Platforma na własne życzenie zawiesiła sobie kamień młyński u szyi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 35 (01-07.09.2014)

poniedziałek, 1 września 2014

Brukselskie rosoły Donalda Tuska

Nominacja Tuska jest sygnałem dla wszystkich jurgieltników, że żadna zasługa nie pozostanie bez stosownej nagrody.

I. Tłuste rosoły

Nie ma co – to się nazywa „uciec spod stryczka”. I to uciec nie byle dokąd, bo prosto w brukselskie splendory i luksusy, w sutą pensyjkę, asystę kamerdynerów, świtę, klakę i tłuste rosoły – nie mówiąc już o ideowych półgęskach wędzonych w dymie dziękczynnych ofiar składanych przez Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP. Warto było wyrzec się pod naciskiem pani Angeli belwederskiego żyrandola, by po latach użerania się z tubylczą dziczą przejąć żyrandol w samej Brukseli. Tak, Donald Tusk może z pewnością sobie pogratulować. Pogratulujmy mu i my, bo w sumie, co nam szkodzi.

Oczywiście, zgodnie z przewidywaniami Stanisława Michalkiewicza, awans Tuska jest formą wynagrodzenia za rozmaite usługi, których nie szczędził swej politycznej patronce, ta zaś w podzięce obmyśliła mu „sutą trafikę”. Poza wszystkim innym, jest to sygnał dla pozostałych jurgieltników, że żadna zasługa nie pozostanie bez stosownej nagrody, jeśli tylko jeden z drugim zaprzeda się swemu mocodawcy do imentu, ciałem i duszą. Zasługi Tuska, trzeba przyznać, są niebagatelne. Począwszy od uprzejmej bierności w sprawie bankrutujących stoczni, przez co stocznie niemieckie pozbyły się konkurencji, poprzez milczącą akceptację gazociągu Nord Stream, sabotowanie gazoportu w Świnoujściu, aż po przeorientowanie polskiej polityki zagranicznej bo Niemcy nie życzyły sobie żadnych kwasów w regionie, „pojednanie” z Rosją na bazie smoleńskich trupów i generalnie – „pozostawanie w głównym nurcie europejskiej polityki”, czyli podżyrowywanie aktualnej linii Berlina. Nie bez znaczenia było też zapewne zwielokrotnienie polskiego długu publicznego, co na wiek wieków stanie się kulą u nogi naszej gospodarki i gwarancją, że „mitteleuropa” pozostanie peryferyjna wobec niemieckiej metropolii, tudzież promowanie genderowszczyzny, by uwiarygodnić się w oczach eurolewctwa.

II. Bezkarny jak Tusk

Za to wszystko - i zapewne za wiele więcej, bo wszak o wszystkim nie wiemy - germańska kanclerzyca przygotowała dla Tuska wyjątkowo miękkie lądowanie gwarantujące mu, prócz słodkiego życia, przede wszystkim bezkarność. Nie łudźmy się bowiem, że uda się pociągnąć Tuska do odpowiedzialności – czy to za Smoleńsk, czy za cokolwiek innego. Kto raz dołączył do prominentnej kasty brukselczyków, ten pozostanie nietykalny po wiek wieków. O sile brukselskiego immunitetu świadczy choćby przykład Bronisława Geremka. Jak pamiętamy, „nasz drogi Bronisław” oświadczył jak najbezczelniej, że nie podporządkuje się znowelizowanym przepisom lustracyjnym i znalazł w tym wsparcie u wszystkich unijnych świętych. Gdyby nie tragiczny wypadek, zapewne do tej pory brylowałby na eurosalonach w glorii „autorytetu moralnego” śmiejąc się polskiemu państwu i prawu w twarz. A Geremek był wszak formalnie jedynie prostym eurodeputowanym...

Toteż, nawet gdy skończy się kadencja, Tusk przeskoczy najprawdopodobniej na inne chronione immunitetem stanowisko, gdzie nie dosięgnie go sąd i kara, a nadwiślańskie mediodajnie będą nas nasładzały cukrową watą propagandy sukcesu – ile to, panie, znaczymy w Europie. Jeszcze więcej niż za Buzka i jego sławetnej połowy kadencji na stanowisku przewodniczącego europarlamentu. Następnie, o czym już ćwierkają ptaszki, opromieniony glorią swych brukselskich przewag wystartuje w wyborach prezydenckich 2020 i wygra je w cuglach żerując na europejskich kompleksach Polaków.

III. Kopacz na kamieni kupie

Nawiasem mówiąc, ciekawe jest, że o spodziewanej nominacji prócz samego Tuska wiedział zawczasu jedynie Paweł Graś. Wszyscy inni współpracownicy poruszali się wśród spekulacji, a ten jeden wiedział. Potwierdzałoby to moją teorię spiskową, że Graś jest berlińskim okiem i uchem przy premierze, co wyłożyłem niegdyś w notce „Berliński łącznik?”. Ciekawe, czy Graś zostanie w Warszawie, czy też powędruje za Tuskiem do Brukseli, by i tam z ramienia Berlina nadzorować protegowanego pani Angeli i raportować gdzie trzeba. Cóż bowiem, prócz spijania tłustych rosołów, będzie miał do roboty Tusk na nowym stanowisku? Ano, między innymi, zajmie się z unijnych wyżyn tresowaniem Polski w europejskiej poprawności pod dyktando Berlina. Już teraz przeczytałem na stronach „Wyborczej” wywiad z jakimś człowiekiem z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową, że kadencja Tuska może stać się impulsem dla Polski do szybszego przystąpienia do strefy euro... Tak to będzie wyglądało.

Póki co jednak, będziemy musieli zmierzyć się z innym zmartwieniem. Jeśli prawdą okaże się, że następcą Tuska na premierowskim stołku ma być Ewa Kopacz – niechby i tylko przez niespełna rok – będzie to wyjątkowa, nawet jak na tę władzę, demonstracja pogardy wobec Polski i Polaków. To jak pożegnalne splunięcie: odchodzę, by zostać „dużym misiem” i „odseparować się od tego całego syfu”, a na premiera wyznaczę skrajnie niekompetentną idiotkę, która z sejmowej trybuny kłamała o wspólnych sekcjach zwłok i przekopywaniu ziemi na metr w głąb. Posadzę ją na tej kamieni kupie, którą zostawiam tu po sobie – i co mi zrobicie?. To jest również pewien sygnał – swój ciągnie swego: Merkel winduje Tuska, Tusk winduje Ewę Kopacz... warunkiem niezbędnym jest tylko doskonale wyprane sumienie. „Hej, posadzili Kopacz na kamieni kupę, hej, chodzili wokoło, całowali...” - zresztą, dośpiewajcie sobie Państwo sami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/