środa, 31 października 2012

Czy detektor nie jest w stanie odróżnić trotylu od dezodorantu?

Oto niektóre dostępne na rynku detektory materiałów wybuchowych.

Wystarczy chwila "guglania" i oto, co widzimy:

 

Przenośny wykrywacz materiałów wybuchowych - E3500

Przenośny wykrywacz materiałów wybuchowych E3500 - detektor materiałów wybuchowych Scintrex Trace

Szybka i wiarygodna detekcja śladowych ilości materiałów wybuchowych. Dwa tryby pracy: analiza oparów, analiza mikrocząstek. Gotowość do pracy po 1 minucie od momentu włączenia. Wykrywanie materiałów wybuchowych: EGDN, EGMN, DMNB, O-MNT, P-MNT, NG, DNT, RDX, PETN, AN, PN, Semtex, C-4, Detasheet, Primacort, TNT, Black Powder, TATP, HMX, Dynamite


 

Przenośny wykrywacz i identyfikator materiałów wybuchowych - E5000

Przenośny wykrywacz materiałów wybuchowych E5000 Scintrex Trace

Szybkie i wiarygodne wykrywanie śladowych ilości materiałów wybuchowych i narkotyków. Czas analizy: 6-20 sek.Podwójna technologia wykrywania: chromatografia gazowa (GC), spektrometria lotnych ionów (IMS) gwarantuje znikomy poziom błędnych wskazań i doskonałą czułość wykrywania rzędu piko/nanogramów. Wykrywane materiały wybuchowe: PETN, RDX, TNT, NG, Dynamit, Semtex, C4. Wykrywane narotyki: kokaina, opiaty (heroina, morfina), canabis (marihuana, haszysz), stymulanty - pochodne amfetaminy (amfetamina, ecstasy, metamfetamina).


 

EXPLONIX Przenośny detektor i identyfikator materiałów wybuchowych

EXPLONIX Przenośny detektor/analizator/identyfikator materiałów wybuchowych

Trzy tryby pracy:
  • ciągłe monitorowanie powietrza (wynik co 2 sekundy, sygnalizacja wykrycia materiału bez jego identyfikacji)

  • jednorazowa analiza powietrza (wynik po 30 sekundach, identyfikacja materiału i oznaczenie jego ilości w próbce)

  • analiza mikrocząstek (wynik po 30 sekundach, możliwa praca podczas deszczu, identyfikacja materiału i oznaczenie jego ilości w próbce, granice detekcji: pikogramy materiału)

Czas rozruchu 30 sekund, prosta obsługa, wysoka odporność na kontaminację, funkcja samooczyszczania, pełne zdalne sterowanie - różne warianty, zasilanie - akumulator 12 V na 2-3 godziny pracy, stacja dokująca umożliwia pracę ciągłą.

http://www.transactor.pl/security_wybuchowe.html


Przenośny wykrywacz materiałów wybuchowych i gazów toksycznych SABRE 5000

d_2024770515392.jpg

Przenośny wykrywacz narkotyków, materiałów wybuchowych, bojowych środków trujących oraz przemysłowych środków chemicznych Smiths Detection SABRE 5000

Wykrywane narkotyki: Kokaina, Heroina, THC (Cannabis), Metamfetamina, Ekstazy i inne.

Wykrywane materiały wybuchowe:Heksogen, Pentryt, Trotyl, Semtex, Azotan amonu, Nitrogliceryna i inne

Czas analizy 10-15 sek.

Czas rozruchu poniżej 10 minut

Dwa tryby pracy: analiza cząsteczek, analiza oparów.
Pełne polskie oprogramowanie.

 

Stacjonarny wykrywacz materiałów wybuchowych IONSCAN 500DT

d_307711229722433.jpg

IONSCAN 500DT jest odpowiedzią na wzrastające zagrożenie terroryzmem bombowym i wciąż aktualny problem przemytu substancji narkotycznych. Poprzez integrację dwóch wykrywaczy IMS
w jednym urządzeniu, IONSCAN 500 DT jest w stanie wykrywać
i identyfikować narkotyki oraz materiały wybuchowe podczas jednej analizy. Umożliwiając dzięki temu takie same zdolności wykrywacze przy jednoczesnym znacznym skróceniu czasu kontroli.

IONSCAN 500 DT jako system dwudetektorowy jest idealnym rozwiązaniem dla wszelkiego rodzaju formacji mundurowych.
W codziennej służbie, w której wymagane jest wykrywanie zarówno narkotyków jak i materiałów wybuchowych IONSCAN 500 DT oferuje niezwykłą precyzję
oraz rzetelność pomiarów dając jednocześnie komfort pracy
z jednym zintegrowanym urządzeniem o przyjaznym interfejsie użytkownika.

Smiths Detection wprowadził na rynek wykrywacz, który posiada ergonomiczną obudowę, duży kolorowy ekran dotykowy, wbudowaną drukarkę i 40 GB dysk twardy. Ponadto urządzenie oferuje pełną funkcjonalność w środowisku PC oraz w aplikacjach sieciowych. Zastosowane w  urządzeniu wykrywacze IMS oparte są na tej samej konstrukcji co wykrywacze zastosowane w IONSCAN 400 B, urządzeniu, które w ilości ponad 6 000 sztuk wykorzystują służby mundurowe na całym świecie.

Zalety

  • Jednoczesne wykrywanie narkotyków i materiałów wybuchowych
  • Ponad 40 substancji może zostać wykrytych i zidentyfikowanych w ciągu zaledwie 8 sekund
  • Duży kolorowy ekran dotykowy
  • Wbudowana drukarka
  • Możliwość przechowywania dużej ilości danych
  • Uproszczona obsługa i konserwacja
  • Niskie koszty użytkowania

Specyfikacja

  • Technologia podwójnego IMS (spektrometria przepływu jonów)
  • Tryby pracy:
    - narkotyki i materiały wybuchowe równocześnie,
    - tylko narkotyki,
    - tylko materiały wybuchowe
  • Wykrywane materiały wybuchowe: RDX, PETN, NG, TNT, HMX, TATP  i wiele innych
  • Wykrywane narkotyki: kokaina, heroina, amfetamina, metaamfetamina, MDA, kanabinole i wiele innych
  • Czułość:
    - materiały wybuchowe: pojedyncze pikogramy
    - narkotyki: setki pikogramów
  • Czas analizy: 8 sekund
  • Czas rozgrzewania: 30 minut
  • Napięcie wejściowe: 95-265VAC, 50-60 Hz, 600 W urządzenie zimne, 300W urządzenie rozgrzane
  • 110/220V
  • Ekran: 10.4", kolorowy, dotykowy, TFT
  • Waga: 18kg
  • Wymiary: długość x wysokość x głębokość
    - (40 x 31 x 40 cm) z ekranem złożonym
    - (40 x 57 x 40 cm) z ekranem rozłożonym
  • Wbudowana drukarka 4”
  • Wyposażenie opcjonalne: jednogodzinna bateria wspierająca

http://www.pimco.pl/


Przenośny detektor materiałów wybuchowych PED-8800 Pro

 
 
Zamawiana ilość:  
Przenośny detektor materiałów wybuchowych PED-8800 Pro
Numer katalogowy 69050312
Stan magazynowy
Średnia ocena
Brak recenzji
 
Dołącz do nas:   Facebook Twitter Nasza Klasa Blip Youtube
Powyżej 100zł kupisz na raty!
 
Opis
 
Linki
 
Opinie

Przenośny detektor materiałów wybuchowych PED-8800 Pro

PED-8800 Pro to urządzenie najnowszej generacji, które służy do wykrywania materiałów wybuchowych różnego rodzaju. Działanie detektora opiera się o technologię IMS (Ion Mobility Technology), która polega na badaniu prędkości jonów w jednorodnym polu elektrycznym. Metoda wykrywania została udoskonalona o analizę sygnałów w oparciu o transformację Hadamarda, co spowodowało znaczne polepszenie stosunku sygnału do szumu bez utraty rozdzielczości. Dzięki temu udało się zredukować poziom fałszywych alarmów do zaledwie 1%.
W trosce o bezpieczeństwo operatora i jego kontaktu z potencjalnie niebezpiecznymi substancjami. próbka testowa jest pobierana za pomocą specjalnego długopisu.
Detektor PED-8800 Pro wyposażony został w kolorowy wyświetlacz, wskazujący nazwę rozpoznanego materiału wybuchowego. W pamięci urządzenia znajduje się pojemna baza danych na 5000 wpisów, która może być uaktualniana o nowe substancje, co zwiększa możliwości detekcji. Detektor współpracuje z komputerem po podłączeniu go przez interfejs USB lub Ethernet.
Wykrywacz zasilany jest z w akumulatorów o dużej pojemności, w zestawie znajduje się poręczna ładowarka.
Jest to idealne rozwiązanie dla służb zajmujących się bezpieczeństwem i nadaje się do zastosowania na lotniskach, przejściach granicznych oraz w innych miejscach, gdzie istnieje ryzyko niebezpieczeństw związanych z zamachami terrorystycznymi

Specyfikacja techniczna

  • Technologia: IMS, transformacja Hardamarda
  • Wykrywalność: czarny proch, azotan amonu (AN), TNT, AN-TNT, RDX,PETN, HMX, Tetryl, C4, TATP, SEMTEX itp. (baza środków wybuchowych może być aktualizowana o nowe środki).
  • Czułość: 10-9 g
  • Poziom fałszywych alarmów: 1%
  • Tryb próbkowania: zbieranie cząsteczek z powietrza i z powierzchni przedmiotów
  • Czas przygotowania do pracy: 10 minut
  • Czas analizy: 4-10 s
  • Czas kalibracji: 30 s
  • Rodzaj alarmu: dźwiękowy oraz wyświetlenie nazwy substancji po angielsku
  • Wymiary: 430×113×205
  • Waga: 4.0kg (łącznie z akumulatorem)
  • Zasilanie: AC 220V 50/60 Hz lub DC
  • Temperatura pracy: -200C – 550C
  • Wilgotność pracy: 95%
  • Wyświetlacz: 3.5’’ LCD kolorowy, Menu po angielsku
  • Gniazda połączeniowe: internetowe oraz USB

W skład zestawu wchodzą:

  • główna jednostka
  • sito molekularne
  • kalibrator
  • długopis do zbierania próbek
  • papierki do testów
  • ładowarka

http://www.spy-shop.pl


 

To tylko kilka pierwszych z brzegu przykładów. Pytanie: jaki sprzęt zabrali nasi "śledczy" do Smoleńska, skoro nie był w stanie odróżnić trotylu od namiotu z PCV?

I czemu prokurator Szeląg łże jak pies?

Gadający Grzyb

P.S. Podziękowania dla MarkaD, który w mailu zwrócił moją uwagę na powyższy aspekt sprawy.

 

niedziela, 28 października 2012

Galwanizacja Tuska

Tusk jest już politycznym zombie, tylko jeszcze o tym nie wie i niczym zdechła żaba galwanizuje się „pijarem”.

I. Kryzys Dyktatury Matołów

Dzisiaj powyzwierzęcam się jeszcze trochę nad postępującym upadkiem PO i Tuska osobiście, kontynuując niektóre wątki z poprzednich tekstów (lista pod notką). A co – Ober Matoł znęca się nad nami wszystkimi od pięciu lat, to i ja sobie pozwolę.

Na początek może wyjaśnię jednak skąd ten „Ober-Matoł” i „Dyktatura Matołów”, których to terminów staram się konsekwentnie używać. Sądziłem, że wszyscy zakumają, ale jednak co jakiś czas spotykam się z uwagą, że niepotrzebnie używam tak dosadnych sformułowań, bo odbiera to tekstowi powagę, osłabia przekaz itd. Otóż, „Dyktatura Matołów” to oczywiście nawiązanie do „dyktatury ciemniaków” Kisiela, (którym to mianem mistrz felietonu określił reżim Gomułki, za co dostał w jakiejś bramie solidny wycisk od tzw. „nieznanych sprawców”), połączone z kibolskim okrzykiem „Donald matole...”, za wznoszenie którego można obecnie od Niezawisłego Sądu zainkasować kilkusetzłotową grzywnę. No, a skoro mamy „Dyktaturę Matołów”, to któżby miał stać na jej czele, jak nie „Ober-Matoł”?

Obecnie jednak niedawna potęga Dyktatury zaczyna się kruszyć i to w sposób nieodwracalny. Tyle, że Ober-Matoł zdaje się kompletnie nie rozumieć, że jego obecne problemy są konsekwencją całokształtu radosnej twórczości na stołku premiera. To się odkładało przez pięć lat... aż przeważyło „wajchę”. Tymczasem Tusk zdaje się sądzić, że to tylko potknięcie, chwilowy kryzysik, który da się jak za dawnych dobrych czasów odczarować „pijarowskim” hokus-pokus. Błąd. Ludzie już tak mają, że do pewnego momentu gotowi są bezkrytycznie wielbić swych wybrańców, by po przekroczeniu pewnej nieuchwytnej linii „przestawić wajchę” i równie emocjonalnie ich znienawidzić.

II. „Pijarowska” galwanizacja

Tusk jest już politycznym truposzczakiem, zombie, tylko jeszcze o tym nie wie. Albo inaczej – gdzieś tam w głębi duszy wie, tylko wypiera ów fakt ze świadomości i uparcie próbuje galwanizować się „pijarem”. Niczym martwa żaba podłączona do prądu porusza odnóżami, symulując procesy życiowe, ale to już tylko pozory.

Ta „autogalwanizacja” kiedyś pewnie by zadziałała. Dziś staje się żałosna. Symbolem bezradności jest próba rozhuśtania zbiorowych emocji za pomocą zapłodnienia „in wiadro”, połączona z podbechtywaniem „wzmożenia światopoglądowego” przy okazji sejmowych głosowań nad projektami aborcyjnymi. I znowu – takie budowanie dychotomii jasnogród – ciemnogród, „fajnopolacy” kontra „mohery”, kiedyś mogłoby okazać się skuteczne. Jak bardzo, pokazała prowokacja z Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, która pewnie przejdzie do annałów socjotechnicznych operacji.

Ale nie dziś. Zadymy wokół krzyża, czy odgrzewanie tematyki aborcyjno-obyczajowej mogłoby ekscytować tłumy w czasach względnej prosperity, kiedy karkówa skwierczała wesoło na grillu, a świat po kilku browarkach wydawał się zielony niczym Irlandia. Obecnie, gdy kryzys rozgaszcza się u nas na całego, a grille dawno wystygły, tego typu spory mogą w „elektoracie” budzić jedynie irytację, że rząd zamiast zajmować się realnymi problemami, marnuje czas na „pierdoły”. Na dodatek, „Tusku musisz” postanowił wyjechać w Polskę „tuskobusem”. To powtórzenie chwytu z ostatniej kampanii ledwie rok po wyborach świadczy o kompletnym wyjałowieniu. Ciekaw jestem przebiegu tych „gospodarskich wizyt”. Przypuszczam, że słynne spotkanie z „Paprykarzem” to będzie pikuś w porównaniu z tym, z czym Ober-Matoł będzie musiał zmierzyć się tym razem. Tak to już jest, że na widok zimnego rusztu przychodzi otrzeźwienie i wtedy niezawodny do tej pory „przemysł przykrywkowy” przestaje działać.

III. „Grzyb prorokował!”

Sądzę, że gdyby nie Euro2012, które zapewniło „fajnopolakom” miesiąc euforycznych igrzysk przedłużonych siłą rozpędu na okres wakacyjny, to przesilenie nadeszłoby jeszcze wcześniej. Zwyczajnie, nie dało by się ukrywać rosnących kosztów pięcioletnich nie-rządów (dość powiedzieć, że w trzech pierwszych kwartałach roku na skutek „skoku cywilizacyjnego” związanego z „inwestycjami” padło 147 firm budowlanych – najwięcej od pięciu lat!). Do tego opozycja wreszcie zaczęła zachowywać się mądrze, dywersyfikując umiejętnie przekaz „merytoryczny” i „smoleński”, a ponadto nie daje się wpuszczać w różne prowokacje. Nie do przecenienia jest również postępujące na skutek skandali ekshumacyjnych społeczne przebudzenie dotyczące Smoleńska, tym bardziej, że arsenał „smoleńskich wrzutek” i związana z nim narracja „sekty pancernej brzozy” ostatecznie się wyczerpały, o czym świadczy fiasko akcji z ruskimi zdjęciami.

Tak nawiasem mówiąc, w styczniu 2011 roku, podsumowując ponuro domykający się w ramach „katastrofy po-smoleńskiej” system, pisałem w tekście „Domknięty system (cz. II – Czas rozkładu)”:

„(...) państwo będzie nadal powoli gniło, aż odezwie się ta charakterystyczna właściwość, którą opisałem w „polskich porach roku”to samo z czym Polacy żyli przez lata nagle zacznie uwierać i przy jednym niepozornym ruchu rządu, jakich było wcześniej wiele, nagle nastąpi obudzenie. Niemniej, PO wygra następne wybory parlamentarne (te w 2011 - GG), tak jak poprzednie – prezydenckie i samorządowe – może nie miażdżąco, ale wyraźnie. Pytanie, czy dotrwa do kresu następnej kadencji?

Osobiście, kres rządów PO przewiduję na okres po Euro2012. Państwo do tej pory przegnije na tyle, że zacznie to doskwierać ludziom na różnych poziomach – nie dość, że zabraknie „chleba” to jeszcze skończą się „igrzyska”.”

Na koniec zaś dodałem:

„Tragedia smoleńska i czas „Solidarnych 2010”, którzy mieli okazję policzyć się na Krakowskim Przedmieściu i podczas wawelskiego pogrzebu ma (...) potencjał duchowej bomby z opóźnionym zapłonem. To kiedyś da o sobie znać. Kiedy? Jak zwykle u Polaków – w najmniej spodziewanym momencie.”

Pomału wychodzi na moje. Jakby co, możecie mówić, trawestując Rocha Kowalskiego: „Grzyb prorokował!” ;)

IV. Ober-Matołowi na pociechę

Poprzedni tekst („Krach anty-smoleńskiej narracji”) zakończyłem słowami: „Dyktaturze Matołów pozostało już tylko rozhuśtywanie zbiorowych emocji sprawami obyczajowymi, w nadziei na ożywienie społecznych podziałów. Ale ta wysilona żenada to ostatnie podrygi. Już niedługo...” … i – dodaję teraz - ta galwanizowana żaba przestanie się ruszać.

Cóż, na pocieszenie Ober-Matołowi zostaje przynajmniej świadomość, że niedawno „ministra” Mucha oddała się mu „do dyspozycji”. Ja tam wprawdzie owego „oddawania się” nie podglądałem, więc nie wiem jakie tam odchodziły konfiguracje i czy przy okazji skapnęło coś także temperamentnemu „konserwatyście” Gowinowi. Mam jednak nadzieję, że żadnemu z panów nie odpadło mężydło.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na zbliżony temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/wielowektorowy-przekaz-pis-u

http://niepoprawni.pl/blog/287/przed-drugim-expose-tuska

http://niepoprawni.pl/blog/287/symptomy-wajchy

http://niepoprawni.pl/blog/287/krach-anty-smolenskiej-narracji

czwartek, 25 października 2012

Krach anty-smoleńskiej narracji

Dyktaturze Matołów pozostało już tylko rozhuśtywanie zbiorowych emocji sprawami obyczajowymi, w nadziei na ożywienie społecznych podziałów.

I. Bezradność sekty

Ostatnie wydarzenia wokół Tragedii Smoleńskiej zapoczątkowane skandalem ekshumacyjnym zaczynają układać się w ciąg wydarzeń ostatecznie destruujących oficjalną narrację „Sekty Pancernej Brzozy”. O bezradności najlepiej świadczy kompletne przemilczenie przez wiodące audiowizualne mediodajnie niedawnej Konferencji Smoleńskiej na UKSW z udziałem ekspertów prezentujących różne dziedziny nauk ścisłych. Na posterunku zameldowała się natomiast oczywiście „Wyborcza”, ale jej nieudolne kpiny trudno odczytać inaczej, niż wyraz bezsiły w obliczu nowych ustaleń.

Podobnie zresztą jest ze specjalistami zatrudnionymi przez tzw. komisję Millera, którzy po odfajkowaniu swej prorządowej pańszczyzny nabrali wody w usta i skrupulatnie unikają wchodzenia w jakąkolwiek merytoryczną polemikę. No, ale czegóż wymagać, jeśli wspomni się słowa prof. Biniendy podczas jednego ze spotkań, kiedy to opowiadał jak dopraszał się o wyliczenia od millerowych specjalistów, bo jeszcze wtedy naiwnie sądził, że „oni jednak coś policzyli”. Innymi słowy, rządowi naukowcy dali swe nazwiska i tytuły dla uwiarygodnienia wersji o „pancernej brzozie” lansowanej od pierwszych godzin po zdarzeniu i „usankcjonowanej” przez raport Anodiny, nie zaprzątając sobie głowy zbędnymi szczegółami.

II. Profanacja sacrum

Oczywiście, wszystko pruło się w szwach już znacznie wcześniej – dla mnie przełomową chwilą, kiedy ostatecznie odrzuciłem myślenie spod znaku „może jednak to nie zamach” były ustalenia prof. Biniendy (do tego momentu zostawiałem sobie jakiś minimalny margines niepewności). Przypuszczam jednak, że dla tzw. „ogółu” punktem zwrotnym stała się sprawa zamiany ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej wraz z bulwersującymi szczegółami dotyczącymi potraktowania zwłok przez Rosjan. Tu bowiem wkroczono na teren sacrum, jakim dla Polaków są zmarli, pamięć o nich i godny pochówek. Bezczeszczenie zwłok owo sacrum profanuje w sposób nie do przyjęcia dla każdego normalnego człowieka. Tak oto „kult Tanatosa” nad którym w czasie Żałoby Narodowej wydziwiała „Krytyka Polityczna” pokazał, że lepiej go nie tykać.

Małostkowe wystąpienie Tuska podczas sejmowej debaty i pokrętne tłumaczenia Ewy Kopacz, mimo medialnego wsparcia, były wręcz przeciwskuteczne, nakładając się dodatkowo na atmosferę „przełożenia wajchy” społecznych sympatii politycznych. Dodatkowym elementem świadczącym o kompletnym zatraceniu wyczucia przez „smoleńskich narratorów” było dopuszczenie przed mikrofony i kamery wynaturzonych celebrytów deklarujących jeden przez drugiego, że to przecież wszystko jedno co się stało z ciałami oraz gdzie i w jakich fragmentach leżą, bo przecież i tak wszystkich zjedzą robale. Ekstremalny popis nihilizmu dała tu Krystyna Mazurówna (ta od aborcyjnego coming-outu), która oznajmiła że po śmierci dzieci mają wywalić jej prochy przez kibel samolotu. Biedna dzidzia-piernik chyba nie wie, że w samolocie toalety nie mają ujścia na zewnątrz... a kibel w pociągu relacji Łowicz-Skierniewice może być?

III. Fiasko „inscenirowki”

Jeszcze kilka słów o niedawnej sprawie zdjęć z syberyjskiego portalu. Otóż, ta wrzutka ruskich służb i zadaniowanej „blogerki” Karacuby paradoksalnie obróciła się przeciw jej autorom. O czym bowiem ona świadczy? Ano, świadczy o malejącej zdolności służb do rozgrywania polskiej opinii publicznej za pomocą podobnych prowokacji. Zdjęcia ofiar Smoleńska wisiały w necie od września i pies z kulawą nogą się nimi nie zainteresował, nie mówiąc już o robieniu medialnej zadymy. Antoni Macierewicz po ich otrzymaniu przekazał je specjalistom do analizy i tyle.

Wreszcie w desperacji jacyś „ktosie” zaczęli oferować zdjęcia redakcjom – i tu zaskoczenie – nawet tabloidy odmówiły publikacji. Nie z wrażliwości oczywiście, prywislańskie mediodajnie pokazały niejednokrotnie gdzie mają uczucia rodzin. Poszło tu moim zdaniem o co innego – mediodajnie zreflektowały się poniewczasie, że takie pójście za głosem Paradowskiej, by „pokazać wszystko” odbiłoby się fatalnie zarówno na ich wiarygodności, jak i na zbierającym się do medialno-politycznego kontrnatarcia Tusku. Innym słowy, odrobiły lekcję ze skandalu ekshumacyjnego i przyjęły taktykę - „ciszej o Smoleńsku, ciszej o ciałach”.

Taktykę tę przyjęto również dlatego, że poza wszystkim innym, stan widocznych na zdjęciach porozrywanych ludzkich zwłok i poszarpanych szczątków samolotu wyraźnie pokazuje, że to nie mógł być zwykły wypadek, że tak wyglądają ofiary wybuchu. Natomiast obudowanie tych fotografii żałosną historyjką o „mordzie rytualnym” i hipotezą „inscenirowki” świadczy o zupełnym pogubieniu towarzyszy czekistów, którzy najwyraźniej postanowili wciskać społeczne guziki na oślep w nadziei, że któryś odpali. Nie odpalił, mimo że „inscenirowka” i niesławna „maskirowka” Free Your Minda zdają się być uszyte wedle tej samej sztancy. Trzeba jednak oddać FYM-owi, że swą „maskirowkę” skomponował o wiele zręczniej – miał więcej czasu na snucie opowieści rodem z Dana Browna - potem zaś spektakularnie unicestwił swe dzieło własnymi rękami, sprawiając (świadomie, lub nie) że klimat na tego typu okołosmoleńskie historie minął bezpowrotnie, nawet w skłonnej do dawania wiary różnym sensatom blogosferze. Fakt ten towarzysze czekiści od „inscenirowki” jakoś przeoczyli.

IV. Rozkaz - milczeć!

Koniec końców, okazuje się, że to co działało do tej pory, nie działa – metodę ze smoleńskimi „wrzutkami” wyeksploatowano do cna. Ba, nieostrożna „wrzutka” może wręcz spowodować społeczny przechył w niepożądanym przez Dyktaturę Matołów i jej mocodawców kierunku. Gdyby np. szpalty gazet i ekrany zapełniły się zdjęciami zmasakrowanego ciała śp. Lecha Kaczyńskiego, poskutkowałoby to pewnie nawet przypływem antyrosyjskich i antyrządowych emocji. Bajeczki o państwie, które „zdało egzamin” skutkowały tylko do czasu. Gdy społeczne wahadło wychyla się w druga stronę, mogą budzić już tylko irytację. Dlatego lepiej przesłać otwartym tekstem polecenie „nie publikować!”, bo taki był sens medialnych jeremiad rządu i „pokazuchy” z wezwaniem na dywanik rosyjskiego ambasadora. A o Konferencji Smoleńskiej – milczeć!

Nic więc dziwnego, że Tusk nagle wyskoczył z projektem rozporządzenia w sprawie refundacji „in vitro”, wcześniej zaś rękami Palikota podsycił wojnę światopoglądową. To nie tylko odpowiedź na „jesienną ofensywę” PiS, który wreszcie umiejętnie zbalansował przekaz „merytoryczny” i „smoleński”. To również – a może przede wszystkim – próba zagospodarowania społecznych emocji, by odwrócić uwagę gawiedzi od zamachu smoleńskiego i kolejnych skandali ekshumacyjnych, oraz niedopuszczenie, by ludzie nie interesujący się na co dzień Smoleńskiem zainteresowali się ustaleniami poważnych naukowców, którzy idąc wbrew rządowej wersji wydarzeń gotowi są postawić na szali swą naukową reputację. A nie są to wyłącznie eksperci związani z Zespołem Parlamentarnym, mimo że „Wyborcza” nie omieszkała rzecz jasna napiętnować ich mianem „PiS-owskich ekspertów”.

Ich nie da się „unieważnić” w powszechnym odbiorze tak łatwo jak „szalonego” Macierewicza, czy „smoleńskich wariatów” z „Gazety Polskiej” lub Krakowskiego Przedmieścia. Nie da się również ludziom z powrotem narzucić optyki ze złotej epoki ruskich wrzutek – arsenał wyczerpany. Robota płatnych trolli w internecie i medialnych funkcjonariuszy jest coraz bardziej jałowa, buksują w miejscu powtarzając wciąż te same, zdezaktualizowane zaklęcia. Nawet oblicze „merytoryczne” Tuska spod znaku „drugiego expose” się nie sprzedaje. Dyktaturze Matołów pozostało już tylko rozhuśtywanie zbiorowych emocji sprawami obyczajowymi, w nadziei na ożywienie społecznych podziałów. Ale ta wysilona żenada to ostatnie podrygi. Już niedługo...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

piątek, 19 października 2012

Bitwa pod Wiedniem i czipsy

Zamiast rodzimej „Victorii” otrzymaliśmy po latach gniota z importu.

I. Skazany na czipsy

Wybrałem się do kina na „Bitwę pod Wiedniem”. Na nieszczęście, nie dało się uciąć drzemki, bo było za głośno, poza tym fotel miał zbyt niskie oparcie, by wygodnie złożyć głowę, a odległości między rzędami były takie, że ledwie mieściłem się z nogami. Słowem, spać się nie dało, czego bardzo żałuję, gdyż wszystko co poprzedza w tym tak zwanym „filmie” tak zwaną „kulminację” - czyli samą bitwę, to jakaś plątanina rwanych wątków, urozmaicona tak zwanymi „efektami specjalnymi”, które wbiły mnie w fotel do tego stopnia, że po powrocie, będąc wciąż pod wrażeniem owych „efektów”, odpaliłem na kompie nabytą jakiś rok temu w serii „klasyka gier” „Rome Total War II”, żeby zobaczyć czy są jakieś różnice. No cóż...

Nawiasem, powyżej w jednym zdaniu trzykrotnie użyłem zbitki „tak zwany” - to nie błąd, tylko celowy zabieg stylistyczny. Z tego co kojarzę, twórcy filmu tłumaczyli się jakoś podobnie ze swego dzieła.

W każdym razie, nie mogąc spać, byłem skazany na czipsy. Niestety, w moim miasteczku przed godziną 20:00 w okolicach kina czynny był jedynie kiosk Ruchu, gdzie mieli tylko najmniejsze paczki cebulowych Laysów – i już w połowie seansu żałowałem, że kupiłem zaledwie jedną, bo mimo oszczędzania zabrakło mi tych czipsów i musiałem poprzestać na popijaniu jabłkowo-brzoskwiniowego Tymbarku bez zakąski. Na szczęście, napoju starczyło mi do końca, a nawet trochę zostało.

Po co w ogóle lazłem do kina, skoro tysięczne relacje w internecie przestrzegały mnie przed tą kichą? Żeby mieć temat do notki, to raz. Dwa – z ciekawości, czy uda się przyciąć komara zarówno mnie, jak i mojej Osobie Towarzyszącej, która onegdaj pobiła rekord zasypiając na „Matrixie” (mój rekord znudzenia – na „Gladiatorze” podczas jakiejś pałacowej dłużyzny wyszedłem na papierosa). Trzy - żeby sprawdzić w jakiej kondycji znajduje się obecnie włoskie kino sandałowe. Cztery – aby porównać tak zwaną „fabułę” omawianego utworu z powieścią „Victoria” Cezarego Harasimowicza.

II. Efekty komiczne

No to po kolei. Notka się właśnie pisze, dobra nasza. Zasnąć, jak wspomniałem powyżej, mi się nie udało, mojej Osobie Towarzyszącej również – za to udało się jej skończyć zarówno butelkę Tymbarka, jak i czipsy przed końcem filmu. I też, jak mi wyznała, brakowało jej drugiej paczki.

Natomiast włoskie kino sandałowe (tak, wiem, że to inna epoka, ale będę się trzymał tego terminu) zrobiło się bardzo... tanie. 50 baniek złociszy to zaledwie jakieś 12 mln euro - porządne gry komputerowe mają obecnie większy budżet i to baaardzo widać. Wystarczy porównać to co dało się zobaczyć na kinowym ekranie z tzw. „gamepleyami”, jakich pełno na youtubie. Ale nawet przy tak skąpym budżecie zwyczajnie niedopuszczalna jest aż taka partanina, bowiem, owszem, wywołuje ona „efekt” - tyle że nie „specjalny”, a komiczny.

Przykładowo, landszaft z palemkami ze scen stambulskich nie może przypominać westernowej dekoracji z lat 50-tych, kiedy to „komboje” naparzali się z Indianami na tle namalowanego pejzażu Gór Skalistych. To samo tyczy się „panoramy” w sekwencjach wiedeńskich. Kule armatnie nie mogą przywodzić na myśl „Przygód Barona Munchausena” Terry Gilliama z 1988 roku. Szarżę husarii lepiej zrobił Hoffman w „Ogniem i Mieczem” (1999) – zresztą, tych kilku tłoczących się rycerzyków mających wywołać wrażenie „masy” trudno w ogóle nazwać „szarżą”. Zamiana wilka w człowieka przywodzi na myśl odwrócone „bestiality” z gry „Mortal Kombat”. Dalej nie będę już się wyzwierzęcał, wspomnę tylko o nadludzkiej kondycji ojca Marka z Aviano, który dyrdał na piechtę w tę i we wtę przez zasypane śniegiem Alpy, kursując wahadłowo na linii Italia – Wiedeń. Przestałem nawet liczyć ile razy został z różnych ujęć kamery pokazany ten sam fragment zasypanej śniegiem alpejskiej ścieżki.

Jeśli miałbym określić półkę „Bitwy pod Wiedniem”, to znalazłoby się dla niej miejsce obok niesławnego „Quo Vadis” Kawalerowicza z „rypniętym” amfiteatrem. Jak na razie, brak danych co do skali przewałów – czy jest porównywalna z produkcją „Quo Vadis”, czy może większa i ile kto zajumał z kasiory KGHM. No, może aktorzy w „Bitwie pod Wiedniem” spisali się cokolwiek lepiej (nie było Magdaleny Mielcarz i tego wielkiego dyzia co grał Krotona, no i tego od Ursusa), nawet Alicję-Synuś dało się jakoś oglądać. Natomiast Skolimowski jako Jan III Sobieski odrabiał chyba pańszczyznę za to, że na jakimś lewackim spędzie w Wenecji udelektowano go nagrodami za film o talibie uciekającym z Klewek przed tubylczymi wiochmenami.

Ogólnie, przychodziła mi na myśl włoska ekranizacja „Ogniem i Mieczem” z lat 60-tych. Kto nie widział husarii ze skrzydełkami na hełmach i wyfiokowanej Kurcewiczówny ze sztucznymi rzęsami, niech żałuje.

III. „Victoria” Harasimowicza

Teraz pora na powód czwarty, który zmotywował mnie by jednak zobaczyć w kinie owo dziwowisko, które nawet we Włoszech wejdzie tylko do telewizji. Otóż, stoi u mnie na półce wydana w 2007 roku powieść „Victoria” utalentowanego scenarzysty Cezarego Harasimowicza. Może nie arcydzieło, ale rzecz napisana sensownie, rzekłbym nawet, że z pewnym „sienkiewiczowskim” powiewem. Wątki poprowadzone są jak trzeba, z pewnością nie ma tej miotaniny z jaką mamy do czynienia w przypadku „Bitwy pod Wiedniem” - też zresztą nakręconej na bazie jakiegoś literackiego pierwowzoru.

Wiedeńska batalia wybrzmiewa na kartach Harasimowicza jak należy – np. szczegółowo rozpisane są manewry husarii, która wbrew utartemu schematowi wcale nie rzucała się „na rympał”, tylko elastycznie reagowała np. na ostrzał artylerii. W rękach odpowiedniego reżysera – nawet mającego do dyspozycji zaledwie 50 mln złotych (pod warunkiem, że budżetu by nie rozkradziono) scena szarży mogłaby spokojnie dorównać choćby mojej ulubionej – Rohirrimów z tolkienowskiego „Powrotu Króla” (a tak – jak tworzyć mity, to na całego!).

Obowiązkowy motyw miłosny również jest bardziej dorzeczny, sensacyjno-szpiegowskie gry barwnie opowiedziane. Krótko mówiąc, w „Victorii” wszystko trzyma się kupy, no i przedstawione jest z polskiej perspektywy – nie zatracając przy tym uniwersalnego wymiaru, który czyniłby oparty na niej film „sprzedawalnym” na rynku międzynarodowym. Na pewno bardziej niż „Katyń” Wajdy, czy ta ściema udająca „Quo Vadis”.

Może ktoś jeszcze kojarzy, że książka ta miała stanowić podstawę do polskiej ekranizacji Odsieczy Wiedeńskiej. Owo przedsięwzięcie nazywało się „projekt Victoria” i było na jego temat w mediach trochę szumu – książkę Harasimowicza czytano nawet w odcinkach na antenie radiowej „Trójki” za czasów Krzysztofa Skowrońskiego. Tyle, że się jakoś nie udało... Jak sądzę, po blamażu „Quo Vadis” Kawalerowicza (2001) wygasł entuzjazm sponsorów do kręcenia „rodzimych superprodukcji”, no i nie zapominajmy o „ogólnym klimacie”, w ramach którego tzw. Salon siał terror opiniotwórczy, by tylko ktoś nie podbił autochtonom „patriotycznego bębenka”. Pamiętajmy również, iż od 2005 roku trwała nieubłagana wojna z „kaczyzmem” - „nie czas żałować róż, gdy płoną lasy” i te de.

Zatem, zamiast rodzimej „Victorii” otrzymaliśmy po latach gniota z importu. I to pomimo tego, że Cezarego Harasimowicza jako żywo nie da się obsadzić na pozycjach „antysalonowych”.

***

A poza tym sądzę, że podczas projekcji „Victorii” nie byłbym zmuszony w połowie seansu grzebać oślinionym paluchem po dnie torebki z czipsami w poszukiwaniu ostatnich okruchów. Magia kina zatrzymałaby dłoń w pół drogi.

V. Film wbrew bożkom tolerancjonizmu

Tak na zakończenie, należy oczywiście olać pretensje a la „Wyborcza”, że „Bitwa pod Wiedniem” to film o niesłusznej ideologicznie wymowie. Tu akurat jest jak trzeba, zaś postać Marka z Aviano przez pryzmat której odczytana jest cała okołowiedeńska historia, to bodaj najjaśniejszy punkt całej produkcji – mimo groteskowego, amuletyczno-new-ageowego, „powinowactwa duchowego” z Kara Mustafą. Ojcowie kapucyni powinni być zadowoleni – i chyba są, zważywszy, iż z okazji filmu nagrali kilka audycji radiowych przybliżających różne aspekty życia swego błogosławionego współbrata – do odsłuchania tutaj: https://www.kapucyni.pl/index.php/info/5584-audycje-radiowe. Zresztą, reżyser i tak wykonał kilka kurtuazyjnych ukłonów w stronę świata islamu – choćby w postaci tego „dobrego Turka”, co to ochajtał się z katolicką niemotą, potem zaś cierpiał męki rozdarcia między miłością, a powinnościami płynącymi z wiary Proroka.

Włoskie lewactwo wielce się burzyło przeciw „islamofobicznemu” przesłaniu filmu, i to na długo przed premierą, co samo w sobie jest gwarancją, że przynajmniej pod tym względem nie dano ciała i nie złożono reżyserskiej wizji na ołtarzu współczesnych bożków tolerancjonizmu.

***

Tylko co z tego, skoro film, jako dzieło, jest kichą? Taka kicha ma to do siebie, że „morduje temat” na długie lata i nikogo nie przekonuje do swego – jakże aktualnego przecież – przesłania. Na produkcję w rodzaju choćby przywołanej wyżej „Victorii” przyjdzie nam zatem poczekać – o ile będzie istniała jakaś Polska, w której podobny film mógłby powstać.

Gadający Grzyb

P.S. Dowiedziałem się, że w moim mieście szkoły nie zdecydowały się organizować „wyjść” na „Bitwę pod Wiedniem”. Pytanie, czy ze względu na kichowatość filmu, czy na „niesłuszną” wymowę.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

wtorek, 16 października 2012

Symptomy wajchy

Symptomem nadchodzącego przesilenia były nawarstwiające się problemy reżimowych mediodajni z „Agorą” i ITI na czele.

I. Mądrość po fakcie

W tekście „Przed drugim expose Tuska” poświęciłem nieco miejsca rozważaniom o naturze „społecznej wajchy”, który sprawia, że wyborcy do pewnego momentu gotowi są wybaczyć politycznemu obiektowi swego uwielbienia absolutnie wszystko, by po przekroczeniu pewnej nieuchwytnej granicy „przestawić wajchę” emocjonalnego zaangażowania i strącić wybrańców z piedestału, mimo że ci nie zrobili nic, czego nie robiliby do tej pory.

Gdzie leży ta granica, nie wiem. Można oczywiście wskazywać na psychomanipulacyjną rolę mediów, tajnych służb i innych takich, ale sądzę że nie dotyka to sedna problemu. Media i służby są mocne, ale - trzymając się przestrogi prof. Zybertowicza – biorąc ich wpływ pod uwagę, nie należy wpaść w pułapkę przeceniania ich znaczenia. Zagadnienie jest bowiem bardziej skomplikowane, niż schemat: „macherzy ze służb coś postanowili, media transmitują i to ma się przekładać na społeczne zachowania”. Niestety, nie jest to aż tak proste.

Zatem, psychospołeczny mechanizm „wajchy” jest terenem dziewiczym, który czeka na swego odkrywcę wyposażonego w odpowiedni aparat badawczy – przypuszczam, że byłoby to wspaniałe pole do popisu dla tzw. „psychologów społecznych”, gdyby tylko znalazł się jakiś odważny, by wkroczyć na ten grząski grunt. Póki co, odważny się nie znalazł. A szkoda – taka wiedza byłaby warta każdych pieniędzy.

Jako prosty bloger, nie mając narzędzi by wedrzeć się w samą tkankę społecznej świadomości, byłem siłą rzeczy skazany na obserwowanie zewnętrznych symptomów zbliżającego się społecznego przesilenia. I właśnie jeden z takich symptomów objawiał się nam wszystkim od dłuższego czasu. Samokrytycznie muszę stwierdzić, że mając go przed oczyma, ba – opisując go nawet – byłem na tyle tępy, że nie przyszło mi do głowy, by przełożyć go na społeczno-polityczne realia. Pozostaje mi więc jedynie podzielić się mądrością nabytą po fakcie.

II. Zapaść „rodziny ITI”

Otóż, symptomem nadchodzącego przesilenia, które ujawniło się niedawno w sondażach, a którego detonatorem stał się marsz „Obudź się Polsko!”, skorelowany z jesienną ofensywą PiS i skandalem ekshumacyjnym z zamianą ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, były nawarstwiające się problemy reżimowych mediodajni z „Agorą” i ITI na czele.

Niby wszystko szło jak należy: ludziska deklarowali poparcie dla Dyktatury Matołów na zasadzie: PO plus Donek i wieloprocentowa przewaga nad PiS. Na logikę, powinni więc wykupywać „Wyborczą”, będącą głównym rzecznikiem Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP na rynku prasowym i gwarantować swą obecnością przed telewizorami, by „rodzina TVN” nie musiała się martwić o intratnych reklamodawców.

Tymczasem, nic z tego. Na nic spiżowe słowa szefa programowego TVN, Edwarda Miszczaka, że „wyborcy PO to są jednocześnie wyborcy TVN” i w związku z tym „nie chcą, żeby się specjalnie śmiano z Platformy Obywatelskiej” (przy okazji wywalenia z TVN Szymona Majewskiego – żaden bohater, ale warte odnotowania, jak skrupulatnie należy trzymać się ortodoksji, by przetrwać w TVN-owskim światku). ITI ma wyniki finansowe grubo poniżej medialnej pozycji, pracownicy lecą – ostatnio TVN rozstało się z reporterkami Joanną Komolką i Aleksandrą Chalimoniuk, dodatkowo podziękowano grupie researcherów programu „Polska i świat” (za wirtualnemedia.pl).

Jakże kabotyńsko brzmią w zestawieniu z ponurymi realiami słowa czynownika Miecugowa z wywiadu dla „Wyborczej” o „tabloidyzacji odbiorców”, którzy chcą „o 20.00 oglądać rozrywkę przaśną”. No, to równaliście konsekwentnie w dół, a nawet zagrzebaliście się metr pod mułem. Teraz tniecie do gołej kości, zwalniacie swych wyrobników... Warto było? Ale rozumiem, nieoficjalne struktury podległości są ważniejsze – nawet, gdy spada się na pysk. A poza tym – kryzys. Tak, tak - nie zapominajmy o „kryzysie”. Takie oficjalne wytłumaczenie, będące odpowiednikiem PRL-owskich „obiektywnych trudności” z pewnością trafi do przekonania zwalnianej medialnej siły roboczej.

III. Ostatnie paróweczki w „Agorze”

Weźmy jeszcze taką „Agorę”. Proszę sobie wyobrazić, że w „Agorze” powołano związek zawodowy... NSZZ „Solidarność” (szerzej pisałem o tym w notce „Swoje ucapić”). Jakoś nie dali się zauważyć na marszu „Obudź się Polsko!”. Szefem owej Agorowej „Solidarności” jest hipster – związkowiec Wojciech Orliński (ten sam, który onegdaj wyzwierzęcał się nad „biurową klasą średnią”), zaś jego zastępczynią – Magdalena Żakowska. Niedługo, 10 grudnia, tej „Solidarności” stuknie okrągły roczek, zaś całe przedsięwzięcie było konstruowane w konspiracji przed władzami koncernu – by podłączyć się pod prawo chroniące związkowców przed zwolnieniami.

W międzyczasie sprzedaż „Gazety Wyborczej” leciała na łeb na szyję, podobnie jak akcje „Agory”, w których zatrudnione w koncernie sprzedajne mendy lokowały swe materialne nadzieje. Przykład: W ciągu ostatniego roku (od 17.10. 2011 do 12.10.2012) akcje „Agory” straciły na wartości o 46,76 %.

Agora - spadek wartości akcji

Tymczasem, w czerwcu 2012, zarząd spółki przeznaczył na dywidendę nie tylko cały zysk netto z ubiegłego roku, czyli 20,25 mln zł, lecz również postanowił nadszarpnąć kapitał zapasowy na sumę 30,69 mln zł. Krótko mówiąc – są to „ostatnie paróweczki w Agorze S.A.”. Kto się załapał na duży pakiet akcji, może coś dzięki tej dywidendzie jeszcze wyssać, zaś reszta – w tym pracownicy – okazała się bandą frajerów, którzy za bezdurno sprzedali swe sumienia.

Obecnie „Agora” likwiduje magazyn „Happy”, zwija lokalne dodatki do „GW”... Pozostało „futrowanie” niby-reklamami ze strony różnych struktur utrzymywanych z pieniędzy podatników (tu gratulacje dla wPolityce.pl za opisanie procederu). Co się stanie, gdy i tego zabraknie?

Ale to nic. Z pewnością winny jest wszechświatowy kryzys. „Obiektywne trudności” i tak dalej. A już na pewno nie jest powodem to, że pogardzana ludność tubylcza dotarła do granicy za którą jest „przestawienie wajchy”...

IV. Wszystko gra, tylko kasa się nie zgadza

Ach, wiem – jest „Newsweek” Lisa i „Polityka” Sroki-Baczyńskiego. One sobie radzą. Ale Lisowy „Newsweek” obsługuje garniturową żulernię – to taki współczesny odpowiednik „NIE” Urbana. Żulernia zawsze kupi treść „informującą”, że klechy i inni „moralizatorzy” są bardziej zdeprawowani niż czytelnicy, ale nie musi się to przekładać na realne wybory. „Polityka” zaś to pismo „tożsamościowe” i jest niezłym wyznacznikiem żywotności mitu post-peerelowskiej „inteligenckości” a la „socjalistyczno-konserwatywny liberał”. Ale to promil glosujących. Oni kupią „Politykę”, by podkreślić swój „inteligencki sznyt”, lecz nie zrobią nic konkretnego. To ludzie bez tożsamości. Są „bezobjawowi”.

Zwróćmy uwagę – to nie media „przestawiły wajchę”, jak onegdaj wściekał się Donald Tusk. Mediodajnie nadają, jak nadawały. To Polacy z jakichś powodów to „nadawanie” odrzucili. Niby w sondażach wszystko było teges, a jakoś coraz mniej rąk w kioskach sięgało po „Wyborczą”, coraz mniej atrakcyjny dla reklamodawców zrobił się, mówiąc Miszczakiem, „elektorat PO i TVN”. Czyli – wszystko gra, tylko kasa się nie zgadza.

***

Powyżej opisałem zaledwie jeden z symptomów, który odczytany w porę, uzmysłowiłby nam zbliżające się przestawienie społecznej „wajchy”. Ale, jak wspomniałem, to tylko objawy zewnętrzne, sam mechanizm pozostaje niezdiagnozowany. Powtórzę pytanie, będące osią przewodnią niniejszego tekstu: gdzie jest ta niewidoczna granica, do której „elektorat” wybacza wszystko, a po jej przekroczeniu – kosi dotychczasowych wybrańców równo z glebą?

Posiąść tę wiedzę znaczy – panować.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

niedziela, 14 października 2012

Pstryczek-elektryczek III

Wygląda na to, że kwestia importu energii elektrycznej z Kaliningradu została już gdzieś po cichu ostatecznie przyklepana.

I. Afera z elektrownią w Ostrołęce

No cóż, wygląda na to, że kwestia importu energii elektrycznej z Kaliningradu została już gdzieś po cichu ostatecznie przyklepana. Świadczy o tym afera ze wstrzymaniem budowy nowego bloku węglowego elektrowni w Ostrołęce.

Inwestycja ta miała być zrealizowana przez spółkę Skarbu Państwa – gdańską Energę SA i została już fizycznie rozpoczęta. Jak informuje poseł PiS Arkadiusz Czartoryski, załatwiono wszystkie niezbędne formalności (m.in. zezwolenie na budowę, zgodę środowiskową, pozwolenie wodno-prawne, umowę przyłączeniową, umowę wieloletnią na dostawę węgla, pozwolenie na składowanie odpadów i wiele innych) i wykonano prace przygotowawcze (m.in. wycięto 100 ha lasu, podciągnięto infrastrukturę - w tym drogę, wodociąg, oświetlenie i zrobiono za około 6 milionów złotych niwelację terenu). Ogółem, na realizację wydano 200 mln złotych, po czym... inwestycję zamknięto.

Oficjalnie władze Energi twierdzą, że projekt jest „czasowo wstrzymany” m.in. ze względu na trudności z pozyskaniem kapitału i złą sytuację na rynku budowlanym, oraz, że poszukują prywatnego inwestora. Tyle, że wedle informacji posła Czartoryskiego, Energa odrzuciła już propozycje kilku partnerów i nie szuka nowych. Dodajmy, iż dotychczasowa, przestarzała elektrownia w Ostrołęce skazana jest w bliskiej przyszłości na „śmierć technologiczną”, zaś nowa miała zostać uruchomiona w 2016-2017 roku, kiedy to Polskę czeka największy deficyt energii i miała pokrywać ok 3% krajowego zapotrzebowania.

O sprawie obszernie piszą portale eostroleka.pl i Solidarni2010.pl. Polecam również nagranie z sejmowej konferencji i wywiad posła Czartoryskiego dla Niepoprawnego Radia PL (do posłuchania w audycji 362). Nadmienię jeszcze, iż poseł Czartoryski wspólnie z senatorem Robertem Mamątowem wkroczyli w poniedziałek 8 października do siedziby Energi, żądając zgodnie z art. 19 ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora, udostępnienia dokumentów dotyczących zamknięcia budowy elektrowni, w tym protokołu z posiedzenia zarządu z 14 września, kiedy to podjęto decyzję o wstrzymaniu budowy. Dokumentów tych im nie udostępniono, mimo asysty policji – zatem władze Energi posunęły się do ostentacyjnego złamania prawa.

II. Rosja tworzy „niszę rynkową”

Jak się to ma do importu prądu z Kaliningradu? Ano tak, że w 2016 roku – czyli wtedy, gdy miała być uruchomiona elektrownia w Ostrołęce – zostanie oddana do użytku Bałtycka Elektrownia Jądrowa (drugi blok – w 2018), której jedyną ekonomiczną racją bytu jest eksport energii elektrycznej do krajów regionu. I wygląda na to, że taką „niszę rynkową” Rosja właśnie sobie tworzy.

Tak się bowiem składa, że cały zarząd Energi miał gościć ostatnio w Rosji (inf. pos. Czartoryskiego). Przypadkowa koincydencja? W tym kontekście warto dodać, że elektrownia w Ostrołęce jest wysuniętą najdalej na północny-wschód elektrownią w Polsce – czyli, w rejonie będącym naturalnym żerowiskiem przyszłej elektrowni w Kaliningradzie. Ponadto, miała ona stanowić, oprócz funkcji krajowych, element mostu energetycznego łączącego Polskę z krajami nadbałtyckimi.

Ów most energetyczny Polska – Pribałtika to kolejny projekt „do odstrzału” przez kaliningradzkiego molocha. Pisałem już o tym w notce „Pstryczek-elektryczek II” - otóż, owszem, most powstanie – tyle, że z Kaliningradem. Wstępne ustalenia zapadły na linii Waldemar Pawlak – Igor Sieczin podczas finalizacji kontraktu gazowego, zaś wykonawcami miałyby być Inter RAO (Rosja) i PSE Operator (Polska). W 2011 mówiło się o imporcie 1000 MW, czyli ok. 8% rocznego zapotrzebowania Polski.

A teraz, ni z tego, ni z owego, zamyka się budowę elektrowni w Ostrołęce. W skrajnie nietransparentny sposób, odmawiając parlamentarzystom, z naruszeniem prawa, dostępu do dokumentów spółki, której 100-procentowym właścicielem jest Skarb Państwa, utopiwszy uprzednio w inwestycji 200 mln zł. Jak to się wszystko pięknie układa...

III. Kremlowski pstryczek-elektryczek

Podsumowując:

- nową elektrownię w Polsce odłożono na „święty nigdy”;

- elektrownia atomowa w Obwodzie Kaliningradzkim, który już dziś w 100% pokrywa własne zapotrzebowanie, musi eksportować prąd do sąsiadów, by projekt był opłacalny;

- a skoro „musi”, to Rosja zrobi wszystko, by tak właśnie się stało;

- Polskę w 2016 czeka poważny deficyt energii;

- o moście energetycznym z Pribałtiką możemy zapomnieć;

- ponieważ skądś brakującą energię będziemy musieli ściągnąć, to kupimy ją w Kaliningradzie;

- a zatem do uzależnienia od rosyjskiego gazu dołożymy uzależnienie Polski północno-wschodniej od rosyjskiego prądu;

- a to z kolei oznacza, że Rosja będzie nam mogła dyktować ceny.

Zatem, zbliżamy się do sytuacji, że za kilka lat nie tylko gazowy kurek, ale również pstryczek-elektryczek decydujący o energetycznym bilansie kraju, będzie znajdował się na Kremlu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/pstryczek-elektryczek

http://niepoprawni.pl/blog/287/pstryczek-elektryczek-ii

wtorek, 9 października 2012

Przed „drugim expose” Tuska

„Drugie expose” będzie dla Donalda Tuska tym, czym dla Hitlera była bitwa na Łuku Kurskim – ostatnią szansą na odzyskanie strategicznej inicjatywy.

I. Notowania stanu „wajchy”

Daleki jestem od ekscytowania się jakimikolwiek sondażami, pozwolę sobie jednak zatrzymać się przez chwilę nad tym ostatnim (TNS Polska, dawniej OBOP, dla TVP Info - 39% PiS do 33% PO), co to wprawił salonowe autorytety w stan niekontrolowanej drżączki i skłonił do twitterowego nawoływania, żeby Tusk obiecał ludziom lody (prof. Hartman), oraz pobudki - „Naród zaczyna tęsknić za paranoją!” (W. Kuczyński). Z tej ćwierkaniany jest bowiem pewien pożytek: obrazuje ona co się dzieje z ludźmi, jeśli uwierzą we własną propagandę, pokazując zarazem prawdziwy stosunek tzw. „elit” do ludności tubylczej.

Cóż, powyższym panom chyba już nie wydobrzeje. Niemniej, przy okazji rzeczonego sondażu, mamy do czynienia z kolejnym przykładem pewnego, specyficznie polskiego, zjawiska. Otóż, u nas trudno mówić o czymś takim jak „sympatie polityczne” - jest albo bezkrytyczne uwielbienie, albo zajadła nienawiść, przy czym oba stany przechodzą jeden w drugi niemal bez żadnych stopni pośrednich. Wczorajszy idol z dnia na dzień staje się znienawidzonym „onym”, którego dotychczasowi wielbiciele gotowi są utopić w łyżce wody. Co ciekawe, ta emocjonalna miotanina, następuje bez żadnych wyraźnych przyczyn: władza zachowuje się dokładnie tak, jak zachowywała do tej pory, a tu nagle – trach! – i następuje przełożenie społecznej wajchy.

II. Emocjonalna miotanina elektoratu

Weźmy rządy PO – różnych afer wypływało do tej pory sporo, sprawa wyjaśniania Tragedii Smoleńskiej była zabagniona od samego początku, bezrobocie i kryzysowe ubożenie społeczeństwa postępowało od dawna, manifestacje w obronie TV Trwam, czy przeciw podwyżce wieku emerytalnego również miały miejsce, podobnie jak „strategia” Tuska, by w kryzysowych momentach chować się do szafy. I co? I guzik to dawało. „Waadza” i Donald Tusk pozostawały „teflonowe”, zaś sondaże pokazywały stały stan rzeczy na zasadzie „PO - i potem długo nic”.

Ba, zgodnie z prawem ślepego uwielbienia, społeczna złość obracała się nie przeciw rządowi, tylko przeciw ujawniającym przekręty i degrengoladę państwa – dokładnie tak samo, jak niegdyś ujawnianie różnych sprawek Kwaśniewskiego obracało się przeciw demaskatorom, że przypomnę tylko nagranie z małpowaniem Papieża pokazane przez sztab Krzaklewskiego podczas kampanii prezydenckiej w 2000 roku.

Podobnie było z rządem Millera – „towarzysze Szmaciakowie” z SLD mogli wyczyniać najdziksze swawole i też nic im nie szkodziło, aż do momentu wybuchu afery Rywina. Potem tąpnęło, że hej i to pomimo tego, że „Rywingate” wcale nie była większa, czy bardziej szkodliwa dla państwa, niż wiele innych „koszernych interesów”, że się tak podeprę „rywinmową”.

Wiele wskazuje na to, że obecna Dyktatura Matołów znalazła się nagle, ni z tego ni z owego w tym samym punkcie, co rząd Leszka Millera, gdy „Wyborcza” wreszcie zdecydowała się ujawnić nagranie pogwarki Michnika z Rywinem, a w Sejmie powołano komisję śledczą. O ile moja analogia jest trafna, to od tej pory rząd PO-PSL będzie wzbudzał coraz większą społeczną irytację - niezależnie od tego, co zrobi lub powie Ober-Matoł. I, co ciekawe, będzie ową irytację wywoływał dokładnie tym samym, co do tej pory gwarantowało mu niesłabnące poparcie: pozorowanymi „reformami”, gładką gadką i pijarowskimi „wrzutkami”, oraz chronicznym bardakiem, który dotąd zachwycona gawiedź łykała jako „samoograniczanie” i „niewtrącanie się” rządu do życia obywateli, skrupulatnie ignorując takie fakty jak dług publiczny, podwyżki podatków, rozrost biurokracji, czy rekordowa liczba podsłuchów.

III. Kto rozpracuje „wajchę”?

Doprawdy, rozpracowanie tego społecznego mechanizmu, który powoduje, że Polacy gotowi są do pewnego momentu wybaczać swoim wybrańcom absolutnie wszystko i zakrzykiwać z pianą na ustach oponentów, by po przekroczeniu jakiejś nieuchwytnej masy krytycznej raptownie odwrócić się od dotychczasowego obiektu uwielbienia i ulokować swe uczucia na jakimś kompletnie innym politycznym biegunie – taka analiza „społecznej wajchy” byłaby warta każdych pieniędzy.

Widzę tu wielkie pole do popisu dla tzw. „psychologów społecznych”, ale ci jakoś nie kwapią się do podjęcia tego wyzwania. Guru tej dziedziny, salonowy profesor Czapiński, woli tłuc swoje „Diagnozy społeczne” z których każdorazowo wynika, że Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej, lub konstruować „cebulową teorię szczęścia” w celu udowodnienia, że na jakimś poziomie człowiek niemal zawsze jest obiektywnie szczęśliwy, choćby z tego powodu, że żyje. A wszystko to dopełnione „teorią niewdzięczności społecznej”, głoszącą iż „Społeczeństwa są niewdzięczne ze swej konserwatywnej natury i nigdy nie docenią w pierwszym pokoleniu zmian w regułach życia codziennego, nigdy nie nagrodzą twórców tych zmian”.

Zamiast dążenia do poznania prawdy o Polsce i Polakach, mamy szamanizm społeczny i propagandę społeczną, uprawiane pod płaszczykiem nauki. Mówiąc Zybertowiczem – nie ma „socjologii uprawianej dla Polski”. Ale to dygresja – szerzej piszę o tym w notkach „O niewartościowaniu pojęć” i „Propagandyści społeczni” - zapraszam do lektury.

IV. Zmęczenie materiału

Wracając do tematu – optymiści zbudowani sondażem twierdzą, że „Polska się budzi”. Oby - oby, osobiście sądzę jednak, że mamy do czynienia raczej z opisywanym tu tajemniczym mechanizmem emocjonalnej „wajchy”, który nagle zaczął grać na niekorzyść Tuska. Kto by się spodziewał, że na wałkowaną od miesięcy aferę „Amber Gold” z „premierowiczem”, nałoży się sprawa ponurego skandalu z zamianą ciał Anny Walentynowicz i Teresy Walewskiej-Przyjałkowskiej, „ofensywa jesienna” PiS i marsz „Obudź się Polsko”? I że ta kumulacja akurat odpali? Powtórzę – afery były i zamiatano je gładko pod dywan (choćby hazardowa), w kwestii Smoleńska kompromitacja goniła kompromitację, były różne zgłaszane przez PiS inicjatywy, masowe demonstracje również.

Owszem, można twierdzić, że teraz wszystko to odbyło się niemal jednocześnie, że Tusk „przedobrzył” w sejmowym wystąpieniu, stosując grube aluzje pod adresem śp Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, a Seremetowe zwalenie winy za podmianę ciał na rodziny było zbyt bezczelne, zaś Ewa Kopacz wypadła ze swymi matactwami równie przekonująco co onegdaj Chlebowski, no i marsz był największą bodaj demonstracją w historii III RP. Do tego, PiS-owi udało się wreszcie w przekazie osiągnąć właściwy balans między obliczem „smoleńskim” a „merytorycznym” (szerzej o tym piszę w tekście „Wielowektorowy przekaz PiS-u”). Wszystko to prawda, tyle że według mnie, nie dotyka sedna problemu. Śmiem twierdzić, że jeszcze kilka miesięcy temu powyższe czynniki nie przełożyłyby się na „tąpnięcie” Platformy. Z jakichś względów „zmęczenie materiału” dało znać o sobie właśnie teraz.

Rafał Ziemkiewicz w tekście „Koniec początku” przywołał w tym kontekście słowa Churchilla po bitwie pod El Alamein: „panowie, to nie jest jeszcze koniec, to nie jest jeszcze nawet początek końca, ale wygląda, że to koniec początku”. Pozostając w tej drugowojennej poetyce dodam, że „drugie expose” będzie dla Donalda Tuska tym, czym dla Hitlera była bitwa na Łuku Kurskim – ostatnią szansą na odzyskanie strategicznej inicjatywy.

V. Kto wyjdzie z szafy?

Czego możemy się spodziewać? Och, będzie zapewne o emeryturach, kryzysie, przedsiębiorczości, UE i tak dalej. Ciekawe, czy Tusk wspomni coś o długu publicznym i biurokracji. Ale to wszystko plewy – liczył się będzie przede wszystkim emocjonalny ładunek przekazu. Do tej pory, gdy maszynka Platformy zaczynała szwankować, Tusk po opuszczeniu szafy wyjeżdżał z agresywnym, twardym przemówieniem. Obwieszczał „koniec kwękolenia” i jechał z klucza - jak nie my, to powrót IV RP z dyktatorem-Kaczyńskim. Były wilcze oczy, zacięte usta i stanowcze gesty mające wywołać wrażenie, że mamy oto, Panie i Panowie, do czynienia z prawdziwym Mężem Stanu, co to na co dzień jest dobrotliwy, ale jak przebierze się miarka... to ho-ho!

Dotąd ta komedia była skuteczna. Czy będzie i tym razem? W najlepszym przypadku chwilowo, bowiem „społeczna wajcha” ma to do siebie, że gdy już zmieni położenie, to niezwykle trudno jest „odwojować” psychologiczne mechanizmy, które za takowym „przestawieniem” stoją.

Jakby nie patrzeć, Tusk jest „na musiku” - zapewne Ostachowicz robi mu kolejny trening osobowościowy, czy inne pranie mózgu, jak po porażce w 2005 roku i skleja poranioną psyche Ober-Matoła do kupy, wskutek czego zobaczymy w czwartek-piątek Premiera po mentalnym liftingu. Jednak równie dobrze możemy ujrzeć wyłaniającego się z szafy politycznego trupa, pozorującego życie niczym zombie. Jak oceniam konstrukcję psychiczną Tuska, napisałem w dwóch ostatnich podpunktach tekstu „Odklejony” i sądzę, że jeśli cokolwiek się od tamtego czasu zmieniło, to tylko na gorsze.

Nie zapominajmy jednak, że Tusk ma swój deadline – to rok 2014 i spodziewana teleportacja na Alfę Centauri, czyli na brukselską posadę ufundowaną mu przez kanclerz Angelę Merkel w podziękowaniu za wysługę, gdzie również będzie dla swej patronki użyteczny – tym razem na europejskim odcinku. Do tego czasu musi dotrwać jako administrator kondominium, bo inaczej przecież nie zabroniono by mu kandydować na urząd prezydenta.

No chyba, że psychiczne by-passy wszczepione przez Ostachowicza w decydującym momencie nie wytrzymają i zobaczymy Premiera Rządu III RP obiecującego z sejmowej trybuny lody. Byłaby to, zaiste, „piękna katastrofa”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Ilustracja (po drobnych zmianach) z bloga Kapitana Nemo

piątek, 5 października 2012

Śladami Wielkiego Brata

...czyli putinowskie inspiracje Dyktatury Matołów.

I. „Porzundek” musi być!

To symboliczne, że kilka dni po największej demonstracji w historii III RP, jaką był marsz „Obudź się Polsko!”, Wielki Strażnik Żyrandola z ramienia Dyktatury Matołów, prezydent Komorowski, podpisał nowelizację ustawy o zgromadzeniach, która w znaczącym stopniu ogranicza tę jedną z podstawowych swobód obywatelskich.

Przypomnijmy dla porządku, że ustawa m.in. umożliwia władzom lokalnym zakazanie dwóch lub więcej demonstracji w tym samym miejscu i czasie, jeśli uznają, że nie jest możliwe ich oddzielenie, lub że może prowadzić to do zagrożenia zdrowia, życia lub mienia. Jak łatwo zauważyć, kryterium uznaniowości jest tu na tyle szerokie, że będzie można zakazać demonstracji pod byle pretekstem. Ach, zgłoszenie należy dostarczyć właściwemu organowi gminy najwcześniej na 30 a najpóźniej do 3 dni roboczych przed planowanym terminem zgromadzenia.

Ponadto, nowelizacja przewiduje kary grzywny dla przewodniczącego zgromadzenia, jeśli nie przeciwdziała naruszeniom porządku publicznego, a także dla demonstrantów, którzy nie podporządkują się poleceniom przewodniczącego. Zastanówmy się – jakież to możliwości „przeciwdziałania” ma „przewodniczący zgromadzenia” na kiludziesięcio-, czy kilkusettysięcznej demonstracji? Każdy, kto próbował zapanować choćby nad kilkudziesięcioosobową grupą ludzi wie, że jest to zwyczajnie niemożliwe, nawet, jeśli ma im grozić jakaś kara za niesubordynację. Bo taka kara na masowym spędzie będzie siłą rzeczy fikcją – ewentualni zadymiarze rozbiegną się na cztery wiatry, a na pobojowisku zostanie „przewodniczący”, na dodatek doskonale znany organom z personaliów, jako twarz całego zamieszania. Wymarzone pole do działania dla wszelkiej maści prowokatorów, a co potrafią, mogliśmy się przekonać podczas zeszłorocznego Marszu Niepodległości.

Dodajmy, że jeśli władza chce zamieszek, to zawsze uda się je wywołać, zaś przerzucenie ciężaru odpowiedzialności za utrzymanie porządku z organów do tego powołanych na organizatorów ma aspekt dwojaki. Po pierwsze, wpisuje się idealnie w logikę demontażu państwa z jaką mamy do czynienia pod rządami Tuska i jego kamaryli, po drugie zaś – stanowi potencjalnie doskonałe narzędzie zohydzania w powszechnym odbiorze niewygodnych politycznie „awanturników”.

Wsłuchajmy się jeszcze w spiżowy głos Kancelarii Prezydenta, głoszący iż „konstytucja w art. 57 zapewnia każdemu wolność organizowania pokojowych zgromadzeń i uczestniczenia w nich. - Nie jest to jednak wolność o charakterze absolutnym, bo może być, w zgodzie z Konstytucją, ograniczona ustawą wtedy, gdy jest to konieczne dla bezpieczeństwa lub porządku publicznego, zdrowia lub praw innych osób - podkreślono.” (cyt. za gazeta.pl).

Nowelizacja wejdzie w życie po tegorocznym Marszu Niepodległości – oficjalnie po to, by podmioty zgłaszające manifestacje były traktowane jednakowo, ja jednak pozwolę sobie zauważyć, iż tutejsze lewactwo znów skrzykuje teutońskie bojówki na zadymę, która – ośmielę się twierdzić - będzie co najmniej równie spektakularna co zeszłoroczna, by już nikt nie miał wątpliwości, że wystarczy tego bezhołowia i w kwestii ograniczania prawa do zgromadzeń „słuszną linię ma nasza władza”.

Bo swobody swobodami, ale „porzundek” musi być i już.

II. Polska jak Rosja

Przy tej okazji naszło mnie pewne skojarzenie, któremu dałem wyraz w tytule niniejszej notki. Oto wyczytałem na stronach „Rzeczpospolitej”, iż przewodniczący Dumy Państwowej Federacji Rosyjskiej, Siergiej Naryszkin, odwołał wyjazd na sesję Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, motywując swą decyzję „rusofobią” rzeczonego gremium. Ja wiem, że Rada Europy to takie operetkowe ustrojstwo, przeznaczone głównie do jałowego gardłowania o prawach człowieka, niemniej głosy stamtąd dobiegające współtworzą tzw. „atmosferę międzynarodową” wokół różnych państw, która to „atmosfera” w pewnych okolicznościach może posłużyć jako wygodny pretekst do całkiem konkretnych politycznych posunięć i restrykcji. Nie wobec Rosji, oczywiście, za krótkie łapki, ale już wobec takiej Polski – proszę bardzo.

Spójrzmy zatem, na czym ta „rusofobia” Rady Europy miałaby polegać. Ano, na tym, iż miał zostać przedstawiony raport w sprawie wypełnienia zobowiązań wobec Rady Europy przez Federację Rosyjską – a „zobowiązania” te w znacznej mierze dotyczą swobód obywatelskich. Ponadto spodziewana była „ostra rezolucja” i dyskusja w trakcie której miały paść pod adresem Rosji pytania „w sprawie Pussy Riot, zaostrzenia przepisów dotyczących organizacji zgromadzeń publicznych i wprowadzenia odpowiedzialności karnej za zniesławienie, a także pozbawienia mandatu deputowanego przedstawiciela Sprawiedliwej Rosji Giennadija Gudkowa (...)”. Ponadto, a propos „Pussy Riot” „autorzy raportu wzywają też Moskwę do niewywierania presji na sądownictwo.” (cytaty za „Rzeczpospolitą”)

Jak to się ma do prywislańskiej Dyktatury Matołów? Ano tak, że wszystkie zastrzeżenia Rady Europy wobec Rosji można równie dobrze odnieść do Polski pod rządami Tuska.

III. Pełzająca represjonizacja

Gotowi? No to jedziemy.

Odpowiednikiem „sprawy Pussy Riot” są choćby sprawy: Antykomora (ograniczenie wolności i prace społeczne), młodziaka który wypisał na murze obelżywe hasło pod adresem premiera (zawiasy), kiboli skandujących hasło „Donald, matole...” (grzywny), a nade wszystko opozycyjnego szefa kibiców „Legii”, Piotra Staruchowicza, który siedzi już któryś miesiąc w areszcie, bo prokuratura nie jest w stanie sklecić żadnych sensownych zarzutów – w jego przypadku środek zapobiegawczy w postaci aresztu tymczasowego stał się formą represji politycznej.

Idźmy dalej. „Zaostrzenie przepisów dotyczących organizacji zgromadzeń publicznych” właśnie przerabiamy – omówiłem to w pierwszej części notki.

Co tam jeszcze? Aha - „wprowadzenie odpowiedzialności karnej za zniesławienie” - ależ my to już mamy w postaci osławionego artykułu 212 Kodeksu Karnego, a do tego jeszcze osobne artykuły o znieważeniu konstytucyjnych organów (art. 226 par. 3 KK) i prezydenta (art. 135 par. 2 KK).

Poza tym, Rada Europy troska się „pozbawieniem mandatu deputowanego” - i tu również nie odstajemy, przypomnijmy sobie sprawy mandatów poselskich prokuratorów w stanie spoczynku – Bogdana Święczkowskiego i Dariusza Barskiego.

No i na koniec „wezwane Moskwy do niewywierania presji na sądownictwo”. Sądzę, że wiele mogłyby na ten temat powiedzieć nasze „rozgrzane sądy”, ze szczególnym uwzględnieniem „sędziego na telefon”, Ryszarda Milewskiego, który obiecywał wyznaczenie do składu orzekającego „pewnych ludzi”, a który tak rozkosznie potrafił się bawić w towarzystwie premiera na meczu pokazując kibicom rywali „faka”. No, ale Milewski to „odosobniony przypadek”. Oczywiście, oczywiście.

O inwigilacji obywateli Rada Europy nie wspomniała, a szkoda – ogromnie jestem ciekaw jak putinowska Rosja by wypadła w porównaniu z Polską. Bo że przodujemy pod tym względem w Unii Europejskiej, to już wiemy.

Swojego czasu pisałem o pełzającej represjonizacji z jaką mamy do czynienia pod rządami Dyktatury Matołów (np. TU i TU). Jak widać, proces ten postępuje w najlepsze.

IV. Śladami Wielkiego Brata

Jakiś malkontent mógłby zauważyć, że u nas to wszystko w porównaniu z Rosją jest takie bardziej złagodzone, że gdzie naszemu Ober-Matołowi do putinowskiego zamordyzmu. Niby racja, ale weźmy pod uwagę miejscową specyfikę. Już za PRL-u byliśmy „najweselszym barakiem w obozie”, takimi Sowietami w wersji light – zatem przerabiamy pod tym względem powtórkę z rozrywki. No i nade wszystko – to wszak Moskwa była od zawsze stolicą „przodującego ustroju”, naszym „Wielkim Bratem” stanowiącym dla tutejszych kacyków niewyczerpane źródło inspiracji. Sądząc po wymienionych w tekście przykładach, w dobie polsko-rosyjskiego „pojednania”, tudzież „zacieśniania braterskich stosunków”, owe inspiracje znów stają się nader aktualne.

Ciekawe tylko, kiedy nadejdzie moment, gdy marszałek Sejmu Ewa Kopacz, wzorem swego rosyjskiego odpowiednika, Siergieja Naryszkina, będzie wolała nie pojawiać się w Strasburgu, tłumacząc to „polonofobią” Rady Europy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/dyktatura-matolow

http://niepoprawni.pl/blog/287/dyktatura-matolow-ii

http://niepoprawni.pl/blog/287/zwyciestwo-prowokacji