niedziela, 31 maja 2015

Młodzi, wykształceni, wk...ni

Nastąpiło społeczne przebudzenie i jest to w znacznej mierze zasługa dwóch osób – Andrzeja Dudy i Pawła Kukiza.

I. Młody kontra piernik

Gdy piszę ten tekst, znane są jedynie wstępne wyniki wyborów wskazujące na zwycięstwo Andrzeja Dudy. Niezależnie jednak od ostatecznych danych (pamiętam rok 2010, kiedy szliśmy spać z prezydentem Kaczyńskim, a obudziliśmy się z Komorowskim), już teraz można powiedzieć jedno: nastąpiło społeczne przebudzenie i jest to w znacznej mierze zasługa dwóch osób – Andrzeja Dudy i Pawła Kukiza. Na spotkania tych kandydatów nie trzeba było zganiać partyjno-urzędniczego aktywu, ludzie przychodzili sami, obaj kandydaci utrafili w jakieś zapotrzebowanie, choć każdy z nich w nieco innym segmencie elektoratu. Wystarczy porównać sobie pełne życia obrazki ze spotkań Dudy z drętwymi „oficjałkami” Komorowskiego, podczas których za „tłum” robili działacze PO i uzależniony od obecnego układu lokalny aparat urzędniczy. Trwało to dłużej niż sądziłem, ale najwyraźniej Polacy wreszcie zaczęli mieć dość rządów aroganckiej i do cna skorumpowanej kliki trzęsącej od ośmiu lat naszym krajem. Nie dało się dłużej ukrywać kosztów ciepłej wody w kranie: obelżywie niskich płac, pracy odartej z godności na umowach śmieciowych, bezrobocia – szczególnie wśród młodych ludzi, podniesienia wieku emerytalnego, zdzierstwa banków, goryczy emigracji, braku życiowych perspektyw, widma głodowych emerytur, wszechmocnych sitw, państwa zaprojektowanego jako żerowisko dla kolesi, „wygaszania” kolejnych obszarów polskiej państwowości... długo by wymieniać.

Muszę tu uderzyć się w piersi. Nie doceniłem Dudy, Kukiza również. Gdy dowiedziałem się, kto będzie kandydatem PiS-u, stwierdziłem, że mamy oto przepis na kolejną wyborczą katastrofę opozycji – czyli „żelazny elektorat” i do widzenia. Andrzeja Dudę kojarzyłem jedynie z kilku wypowiedzi w filmie „Mgła” wyprodukowanym przez „Gazetę Polską” i stąd wiedziałem, że był współpracownikiem śp. Lecha Kaczyńskiego. A ilu Polaków obejrzało ten film? Prócz wspomnianego filmu, był dla mnie i dla zdecydowanej większości wyborców kimś kompletnie anonimowym. Moją frustrację pogłębiała niemrawa z początku kampania, co w połączeniu z pozostającymi wówczas w świeżej pamięci wyborami samorządowymi i wystudzoną reakcją PiS-u na fałszerstwa, nie napawało optymizmem.

Aż wreszcie przyszedł moment pamiętnej konwencji – a potem było już tylko lepiej. Duda zaczął konsekwentnie piąć się w górę, okazało się, że potrafi przemawiać, nawiązywać partnerski kontakt z wyborcami i ze swą młodością, dynamiką, stanowi wyraziste przeciwieństwo spierniczałego „wujka Bronka” wraz z jego dworem.

 

II. Internet rządzi!

Warto zwrócić uwagę, że nareszcie doszło do realnego przełamania monopolu propagandowego obozu władzy. Opozycyjne media okrzepły, ich głos stał się słyszalny, lecz samo to nie byłoby wystarczające, gdyby nie internet. W dorosłe życie wkroczyło pokolenie wychowane w otoczeniu współczesnych technologii, dla którego telewizja nie jest wyrocznią, lecz jednym z wielu dostępnych źródeł informacji i opinii – wcale nie najważniejszym. To pokolenie portali społecznościowych, memów, You Tube, szukające aktywnie w sieci interesujących ich treści – czyli żywe zaprzeczenie biernego siedzenia przed telewizorem. Ludzie ci są w stanie natychmiast skonfrontować to co słyszą w „zaprzyjaźnionych stacjach” z żywym, interaktywnym przekazem internetu. Przekazem, co ważne, który mogą sami współtworzyć. To stosunkowo nowe w naszej politycznej rzeczywistości medium znakomicie wykorzystał sztab Andrzeja Dudy, w przeciwieństwie do ekipy Komorowskiego, która okazała się wręcz zaskakująco nieporadna i niekomunikatywna w wirtualnej przestrzeni.

Paradoksalnie, na korzyść opozycji zagrało długoletnie sekowanie jej i odcinanie od medialnego mainstreamu. Owo wypchnięcie zaowocowało przeniesieniem przekazu do internetu i zagospodarowaniem tej niszy. Blogosfera, nieskrępowana wymiana poglądów, tworzenie kontaktów i więzi społecznościowych – to wszystko nie wzięło się znikąd, jest efektem wieloletniej pracy, inwencji, pomysłowości. Setki, jeśli nie tysiące inicjatyw tworzonych zazwyczaj nieodpłatnie, z potrzeby serca, przyniosły wreszcie efekt. To dzięki nim właśnie mógł zaistnieć fenomen Ruchu Kontroli Wyborów – ta wielka, oddolna mobilizacja, która z pewnością jeszcze nie raz zaprocentuje w przyszłości. Dotychczasowa nisza stała się równoprawnym partnerem społecznego i politycznego dyskursu.

To wszystko zostało przez obóz Komorowskiego, zapatrzony w potęgę oddziaływania oddanego mu telewizyjnego oligopolu, kompletnie zlekceważone. Kojarzony ze stetryczałymi „moherami” PiS okazał się bardziej innowacyjny, niż epatująca swą „nowoczesnością” Platforma. Symptomatyczne są tu badania wedle których program Tomasza Lisa – sztandarowy produkt telewizyjnego agit-propu – ogląda w większości widownia powyżej 50 lat (w tym ponad 60 lat ma 46% z tej grupy), z miast do 50 tys mieszkańców i wsi (w tym ze wsi – 37%), składająca się w 55% z emerytów, w 48% z osób z wykształceniem podstawowym i w 32% ze średnim. Grupa komercyjna 16-49 lat, to zaledwie 13,58% widowni Lisa. Wypisz-wymaluj, odbiorcy, których w propagandzie przypisywano PiS-owi i mediom ojca Tadeusza Rydzyka.

 

III. Młodzi, wykształceni, wk...ni

No dobrze, zauważy ktoś, ale jeszcze nie tak dawno „młodzi z fejsbuka” stanowili trzon watah urządzających sabaty pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Powiem tak – minęło kilka lat i tym młodym zdążyła dać po dupie twarda rzeczywistość. Może jeszcze nie zagłosowali na pisowskiego Dudę, ale już na Kukiza – owszem. I prawdopodobnie dla wielu z nich Duda stał się kandydatem drugiego wyboru. Okazało się w międzyczasie, że wszystkie wymienione na początku artykułu efekty rządów PO boleśnie odbijają się na ich różnorakich aspiracjach i samo symboliczne zaliczenie do „młodych, wykształconych z dużych miast” nie wytrzymuje konfrontacji z realiami funkcjonowania w warunkach „szklanego sufitu”.

Używając terminologii Michnika, „gówniarze” się wk...li i pokazali wała establishmentowi III RP oraz jej mediom - stąd wściekłość i przerażenie takich ludzi jak oberredaktor z Czerskiej, profesorowie Czapiński, Marcin Król i innych – dożywotnich, jak zapewne sądzili - autorytetów. Poczuli, że coś wymyka im się z rąk, że ich głosy zwielokrotnione przez reżimowe mediodajnie przestały być czynnikiem decydującym o masowych nastrojach.

Kampania pokazała też głęboką, strukturalną patologię III RP. Otóż transformacyjny podział na „nachapanych” i „wydymanych”, jak to niegdyś określił Ziemkiewicz, reprodukuje się po 25 latach już w drugim pokoleniu - stąd taka masa sfrustrowanych „radykałów”, których akademik Czapiński najchętniej wyrzuciłby na emigrację, by nie psuli mu dobrego samopoczucia, a jego „Diagnozom społecznym” nie odbierali wiarygodności. Prezydentem i patronem takiej oto „wolności” pragnie (lub pragnął, w zależności od werdyktu przy urnach) być Komorowski.

Z powyższego wypływają ciekawe wnioski w perspektywie wyborów parlamentarnych. Ponieważ „wydymanych” jest o wiele więcej niż „nachapanych”, to jesienne wybory wygra ta siła polityczna, która skuteczniej odwoła się do tego właśnie elektoratu. Z naturalnych względów sięgnięcie po tych wyborców przyjdzie łatwiej opozycji, niż układowi rządzącemu. Rząd bowiem nie ma dla nich żadnej wiarygodnej oferty poza emigracją, która, jak stwierdziła pani Komorowska, jest „szansą”. Wypowiedź ta jest zresztą świetnym przykładem na odklejenie od rzeczywistości sytych, wiecznie zadowolonych z siebie elit. Mówiąc „Seksmisją”, obóz beneficjentów III RP „abstrahuje od punktu odniesienia” - miast porównywać się z cywilizowanym światem wraca wspomnieniami do epoki w której wyjazd na saksy był nieopisanym szczęściem, a nie jak dzisiaj – smutną koniecznością. No to my, mogą odpowiedzieć młodzi ludzie - taką „szansę” serdecznie chromolimy, choć niewykluczone, że zmuszeni okolicznościami, będziemy musieli z niej skorzystać. Już teraz większość maturzystów deklaruje, że rozważa opuszczenie kraju po ukończeniu szkoły.

Poza wszystkim, kampania może stać się ożywczym powiewem dla PiS, który od pewnego momentu sprawiał wrażenie cokolwiek skapcaniałego wskutek długotrwałego siedzenia w opozycyjnych ławach. „Opodatkowanie” parlamentarzystów na kampanię Dudy, połączone z dyscyplinującą rozmową Kaczyńskiego z posłami i terenowymi baronami, w której zapowiedział, że jeśli w poszczególnych regionach Duda nie osiągnie zadowalającego wyniku, to mogą pożegnać się z miejscami na listach wyborczych, zdaje się być zwiastunem ożywienia w funkcjonowaniu największej siły opozycyjnej. Co ciekawe, mamy tu do czynienia z przynajmniej częściowym spełnieniem postulatów prof. Andrzeja Nowaka zawartych w słynnym liście na konwencję prezydencką, za który pisowski aparat i co bardziej krewcy zagończycy gotowi byli pana profesora ukrzyżować. Tak więc, pewien społeczny przełom – podkreślę jeszcze raz początkową tezę – nastąpił. Wiatr odmienił kierunek. Trzeba tylko nastawić żagle i nie zmarnować pomyślnej aury.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1743-pod-grzybki-5

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (27.05-02.06.2015)

czwartek, 28 maja 2015

Pod-Grzybki – 4

Pan od kamieni kupy, postanowił zostać Attylą – Biczem Bożym, Ojcem Terroru - i nakazał swym prowokatorom spalenie ruskiej budki, a także zaatakować squat podczas Marszu Niepodległości – tak, by było na narodowców, po których to wówczas „szedł”. Na event zaproszono nawet zawczasu recenzentów i dziennikarzy. Panie ministrze, jak już się Panu znudzą happeningi w stolicy, to mam na oku całkiem fajną chatę do schajcowania – i też w Ruskiej Budzie. Wieść gminna niesie, że urzęduje tam maniak molestujący kury – co Pan na to?

*

Przedstawiam Państwu nowy, ulepszony model – oto „Bieńkowska 6000 (PLN)”. Pierze, goli, swawoli, krawaty wiąże i usuwa ciąże. Nawiasem, przy okazji jej pogwarek z panem Wojtunikiem zadaniowanym na okoliczność nieubłaganej walki z korupcją, można by przeprowadzić prosty test na sprawdzenie, ilu jest w Polsce idiotów i złodziei. Wystarczy zadać proste pytanie – „czy chciałby (chciałaby) Pan/Pani pracować za 6000 zł”? Odklejonych polityków z obozu rządowego, odżywiających się winem i ośmiorniczkami uprzedzam, że wyniki mogą być wstrząsające.

*

Po porażce w I turze, kampanię PBK na ostatniej prostej poprowadził Misiek Kamiński. Nie wiem, jak Państwo, ale ja, mając w pamięci zawalenie kampanii Jarosława Kaczyńskiego w 2010, bardzo się ucieszyłem, że tym razem ów człowiek jest po tamtej stronie.

*

Nie znam jeszcze wyniku wyborów, lecz wyjawię Państwu, dlaczego w niedzielę udam się do urny i oddam głos na Andrzeja Dudę. Nie, wcale nie dlatego, że jest taki mądry, elokwentny i ma ładną córkę. Ja po prostu bardzo pragnę jeszcze raz zobaczyć ten wyraz twarzy państwa Wajdów.

*

Chciałbym też zobaczyć jak ze stresu artyście Karolakowi, chodzącej porażce ortodontów, powiększa się szpara między zębami, co zresztą może być całkiem praktyczne – będzie wciągał przez nią makaron.

*

A resztą, co się będę obcyndalał. Pszoniak, Olbrychski, Gajos, Opania, Hołdys, Wojewódzki, Michnik, „Stokrotka”, Pochanke, Kolenda-Zaleska, Sobieniowski, Lis z Lisicą, Paradowska, Morozowski, Sianecki, Kraśko, Tadla, Marcin Król, Czapiński... jeśli kogoś pominąłem, to Czytelnik może sobie śmiało dośpiewać kolejne nazwiska. Cała ta czereda gawnojedów reżimu – wszyscy ci artyści, intelektualiści, dziennikarska swołocz - co to podżyrują każde świństwo, wychylą bez mrugnięcia każdy kubeł fekaliów i się obliżą. Wszyscy ci opętani strachem przed Kaczyńskim i IVRP, wijący się na myśl o utracie swej pozycji „autorytetów”, lub choćby tylko statusu medialnych celebrytów. Ci beneficjenci systemu nieprawości, na widok których każdy porządny człowiek ma ochotę się wyrzygać. Chcę zobaczyć ich mordy wykrzywione przerażeniem, niepojmujące jak mogło do tego dojść, że naród wyrzuca ich na śmietnik. Chcę widzieć, jak robią po nogawkach i skamlą, tak by każdy ujrzał, że gnida jest gnidą i gnidą pozostanie. I że jednak istnieje coś takiego jak może nierychliwa, ale koniec końców nieuchronna sprawiedliwość.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (27.05-02.06.2015)

środa, 27 maja 2015

Syndrom odklejenia

Pracujemy ciężko i wydajnie, zarabiając niewspółmiernie mało w stosunku do tego, ile nasza praca jest realnie warta.

„Niech zmieni pracę i weźmie kredyt” - jakież to symboliczne... Dokładnie tak samo, jak niegdysiejsze pouczenia Włodzimierza Cimoszewicza pod adresem powodzian, że „trzeba się było ubezpieczyć”. Oba przypadki są przykładami identycznej jednostki chorobowej, którą na własny użytek nazywam syndromem odklejenia elit od rzeczywistości ekonomicznej. Nie tej w skali makro, opisywanej różnymi mądrymi wskaźnikami, z fetyszyzowanym PKB na czele, ale tej zwyczajnej, ludzkiej, dotykającej miliony Polaków. Czy Cimoszewicz zadał sobie pytanie o koszta ubezpieczeń w relacji do dochodów i trudności z wyegzekwowaniem odszkodowania? Nie zadał, choć o skandalach z wydębieniem czegokolwiek od PZU było wówczas głośno. Podobnie „wujkowi Bronkowi” przez myśl nie przeszło, że znalezienie lepiej płatnej pracy w Polsce graniczy z cudem, a zdolność kredytowa wykraczająca poza „chwilówki” i raty za pralkę jest dla wielu ludzi w Polsce mglistym marzeniem. Swoją drogą dziwne, bo tenże Bronisław Komorowski podczas kampanii stwierdził m.in., że model rozwoju oparty na taniej sile roboczej właśnie się wyczerpuje. Ale może on już tak ma, że nie jest w stanie skojarzyć tego co przeczytał z wręczonej mu kartki z problemami młodej Polki zarabiającej 2 tys złotych. A jest to przecież klasyczny przykład antyrozwojowej bariery jaką są niskie wynagrodzenia.

Zresztą, jeśli siostra chłopaka, który zagadnął prezydenta podczas kampanijnego spaceru faktycznie zarabia 2 tysiące na rękę, to i tak jest w nienajgorszej sytuacji, bowiem większość pracodawców w ankiecie stwierdziła, że płaci pracownikom ok 1600 złotych, czyli tak w sam raz – za mało by żyć, za dużo by umrzeć. Jeśli dodamy do tego, iż średnie wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wyniosło w 2014 roku 3980 zł, to rysuje się obraz społecznego rozwarstwienia w stylu republik bananowych. Przypomnijmy jeszcze, iż bezrobocie wśród młodych ludzi (do 24 roku życia) kształtuje się niezmiennie na poziomie ponad 20%, zaś ci co mają jakąkolwiek pracę zatrudnieni są głównie na śmieciówkach – wychodzi więc na to, że opisywana dziewczyna na tle rówieśników jest prawdziwą szczęściarą i nie wiadomo po co jej brat naprzykrzał się prezydentowi, co zresztą słusznie wytknęła jedna z publicystek niezawodnej „Gazety Wyborczej”. Poza tym, zawsze może wyemigrować, gdyż - jak przytomnie zauważyła pani prezydentowa - emigracja to przecież szansa.

Przy okazji warto zauważyć, iż polityka emigracyjna naszego rządu zakrojona jest z rozmachem i obliczona w długoterminowej perspektywie, bo jak inaczej tłumaczyć przymus posłania do szkół sześciolatków, by te – jak nam tłumaczono – o rok wcześniej weszły na rynek pracy? Odklejonej pani minister edukacji wyjaśniam, że te sześciolatki nie wejdą na żaden „rynek pracy”, tylko trafią prosto na bezrobocie, a następnie wyemigrują gdzie pieprz rośnie, by przyczyniać się do budowania dobrobytu innych krajów i społeczeństw, zaś posyłanie dzieci o rok wcześniej do szkół tylko ów exodus przyśpiesza. Oczywiście, emigracja nie jest jedyną opcją – bohaterka naszych rozważań może wszak poznać jakiegoś miłego chłopaka, najlepiej z PSL-u, który załatwi jej robotę na stołku wiceprezesa elektrociepłowni, bo właśnie taką posadę zafundował wicemarszałek sejmiku woj. łódzkiego Dariusz Klimczak swej 25-letniej narzeczonej, świeżo upieczonej absolwentce prawa kanonicznego.

Poza tym, warto pouczyć młodą siksę której rzekomo nie stać na mieszkanie, że powinna oszczędzać. Taka jest bowiem recepta cudownie odklejonej od realiów codzienności pani Henryki Bochniarz, szefowej Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan – czyli związku zawodowego oligarchów. Oznajmiła ona mianowicie, że jak najbardziej można odkładać zarabiając wspomniane wyżej 1600 złotych. „Lewiatan” podnosi notorycznie krzyk, ilekroć padają postulaty podniesienia wynagrodzeń i jakiegokolwiek uregulowania kwestii umów śmieciowych, w której to dziedzinie liderujemy Europie jak w żadnej innej, na co ostatnio zwróciła uwagę nawet Komisja Europejska. A tu bezczelna smarkula zarabia całe dwa tysie i jeszcze jej mało. Zapytaj głupia dziewucho pani Bochniarz, ona wie najlepiej, wszak startowała od zera – ze skromnego I sekretarza POP w Instytucie Koniunktur i Cen, poprzez rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego aż do rad nadzorczych tylu spółek, że pewnie sama ich wszystkich nie pamięta. Oto do czego można dojść ciułając grosz do grosza.

Porzucając na chwilę sarkazm – udział płac w PKB wg KE wynosi w Polsce 46% i należy do najniższych w Europie. Dzieje się tak mimo, iż wydajność pracy systematycznie rośnie, zaś Polacy należą do najciężej pracujących narodów w tej części świata. Innymi słowy – pracujemy ciężko i wydajnie, zarabiając niewspółmiernie mało w stosunku do tego, ile nasza praca jest realnie warta. Wygląda więc na to, że owoce wzrostu gospodarczego wypracowanego naszymi rękami konsumuje kto inny. Kto? Cóż, to jest naprawdę dobre pytanie, z którym Państwa zostawiam do następnego tygodnia.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1702-pod-grzybki-4

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 21 (22-28.05.2015)

wtorek, 26 maja 2015

Braun jako monarcho-faszysta

Zwracam się do cadyków z „Wyborczej”: proszę o konsekwencję i nazywanie Brauna „monarcho-faszystą”. Wtedy historia chichocząc zatoczy piękne koło.

Grzegorz Braun wygrał proces z „Wyborczą”, ta zaś musiała opublikować na swych łamach przeprosiny. Poszło o pamiętną wizytę ówczesnego kandydata na prezydenta w radiu Tok FM, podczas której Braun, jak to się mówi, „zmasakrował” duet prowadzących, czyli Jana Wróbla razem z tą drugą. Efektem była fala publicystycznego hejtu, w ramach której błysnął m.in. prof. Marcin Król, twierdząc, że przeciwnicy ustroju demokratycznego powinni mieć zakaz startowania w demokratycznych wyborach. Owo polowanie na „wrogów ustroju” nie jest pierwszym tego typu wyskokiem pana profesora, u którego co i rusz spod uniwersytecko-liberalnej maski wyłazi ponura gęba totalniaka. On to bowiem publicznie wzywał do rozprawy z pisowską opozycją nawet jeżeli nie będzie ona zgodna z prawem”. Po maczugę polemiczną sięgnął również Maciej Stasiński, imputując Braunowi w redakcyjnym komentarzu „faszyzm”. I tu się pan redaktor z „GWiazdy śmierci” naciął, bowiem Grzegorz Braun od dłuższego już czasu może pochwalić się urzędowym glejtem, iż faszystą nie jest. Złożył mianowicie w 2013 roku do wrocławskiej prokuratury autodenuncjację w której wnioskował o zbadanie, czy faktycznie propaguje faszyzm, tj. popełnia przestępstwo z art.256 kodeksu karnego. Prokuratura koniec końców umorzyła postępowanie, zatem Braun wedle oficjalnego stanowiska właściwego państwowego organu nie jest faszystą.

Nie wiem, czy warszawski Sąd Okręgowy sugerował się opinią prokuratury z Wrocławia, niemniej podzielił jej stanowisko i procedując w trybie wyborczym nakazał „GW” przeproszenie kandydata. I tutaj dopiero zaczęła się prawdziwa jazda. „Wyborcza” w histerycznym tonie ogłosiła, że wprawdzie zastosuje się do wyroku, lecz Braun choćby nie wiadomo co faszystą jest i basta, zaś sąd knebluje wolność słowa. Ja rozumiem, że „GW” nie jest przyzwyczajona do przegrywania jakichkolwiek procesów, szczególnie z tzw. „oszołomami”, których notorycznie spotwarza, lecz erupcja wściekłości jaką uraczyła czytelników przy okazji tej porażki jest czymś ponadnormatywnym nawet jak standardy Czerskiej i pokazuje do jakiego stopnia Braun swą kampanijno-medialną aktywnością zalazł organowi „Agory” za skórę.

Warto przy tej okazji pochylić się nad opiniami dwóch historyków – prof. Włodzimierza Borodzieja i dr Piotra Osęki, twierdzącymi, iż poglądy Brauna wyczerpują znamiona faszyzmu, bowiem faszyści m.in. mówili o spiskach, zdradzie elit, byli antydemokratami oraz antysemitami. Mniejsza już o to, że obaj uczeni w piśmie mieszają faszyzm i niemiecki narodowy socjalizm, chociaż to też kompromitacja. Gorzej, że oba gazetowyborcze autorytety kompletnie mylą porządki – odnoszę wrażenie, że w pełni świadomie.

Otóż istotą faszyzmu nie jest to, że ktoś nie lubi, bądź wręcz nienawidzi Żydów, masonów, czy kogo tam jeszcze i wygłasza spiskowe tezy. Jest to jedynie pewien zestaw poglądów który może funkcjonować niezależnie od ustroju, jakiego dana osoba jest zwolennikiem. O globalnych spiskach oraz politycznych mackach Izraela perorują również zawzięci lewacy – zwłaszcza na zachodzie Europy. Istotą faszyzmu i szerzej – totalitarnego myślenia – jest gloryfikacja omnipotencji państwa, przede wszystkim w stosunku do obywateli, tudzież ich działalności. „Dla faszystów wszystko jest w Państwie i żadne indywiduum ani grupa nie może być poza państwem” - pisał Giovanni Gentile. „Wszystko w Państwie, nic poza Państwem, nic przeciw Państwu” - dodawał Mussolini. I tu jest sedno sprawy, nie w tropieniu Żydów. W tym ujęciu faszystowska jest współczesna „liberalna” demokracja przebierająca chłopców w sukienki w imię doktrynalnych szaleństw genderyzmu, państwo każące wbrew woli rodziców wysyłać do szkół sześciolatki, czy wspomniane wyżej opinie prof. Króla. Dołóżmy jeszcze połajankę prof. Mirosława Wyrzykowskiego, który nagle wbrew dotychczasowej linii „Wyborczej” objawił światu, że wyroki sądów jak najbardziej można – a wręcz należy – komentować i krytykować, zaś nieprawomyślnego sędziego powinien „spotkać intelektualny ostracyzm”. Co więcej - „trzeba na niego oddziaływać, by się więcej nie pomylił”. Ale to akurat „Wyborczej” się podoba...

Każdy kto zna wolnościowo-monarchistyczne poglądy Brauna, ostrzegającego, że jeśli nie wymodlimy sobie króla, to w końcu weźmie nas za twarze ordynarna junta, zdaje sobie sprawę, iż oskarżanie go o faszyzm jest absurdem. Ale przecież nie o to chodzi. „Faszyzm” w publicystyce salonowszczyzny ma funkcję stygmatyzującą i oznacza tyle, że „faszystą”, w zależności od potrzeb jest każdy, kto występuje przeciw porządkowi III RP oraz obozowi jej beneficjentów. Na podobnej zasadzie „faszystami” w stalinowskiej propagandzie byli wszyscy nie-stalinowcy - choćby socjaldemokraci określani mianem „socjalfaszystów”. Znać tu starą, dobrą szkołę KPP. Zatem - zwracam się do cadyków z „Wyborczej” - proszę o konsekwencję i nazywanie Brauna „monarcho-faszystą”. Wtedy historia chichocząc zatoczy piękne koło.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1702-pod-grzybki-4

Na podobny temat:

„Bezprawie w służbie demokracji

„Braun zebrał podpisy, Grzesik dostał piany”

„Grzegorz Braun – ulubieniec Temidy”

„Katofaszysta Grzegorz B.”

„List Otwarty w obronie Grzegorza Brauna”

„Prawicowi celebryci a sprawa Grzegorza Brauna”

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 21 (22-28.05.2015)

piątek, 22 maja 2015

Kukiz – polityk niepolityczny

Kukiz jest „niepolitycznym politykiem” - z jednej strony działa w sferze polityki, z drugiej jednak, póki co przynajmniej, nie kalkuluje jak polityk,

I. Konsylium nad Kukizem

Od momentu, gdy Paweł Kukiz zaczął zyskiwać w sondażach przed pierwszą turą wyborów, stał się obiektem licznych i często niewybrednych ataków. Wielu blogerów widziało w nim agenta obozu rządowego, który pod płaszczykiem antysystemowości miał odebrać głosy Andrzejowi Dudzie, tą drogą szli również niektórzy publicyści głównego nurtu prawicy, pilnujący monopolu PiS na pozostawanie jedyną liczącą się siłą opozycyjną. Kandydatowi zarzucano prorosyjskość (ze względu na antybanderowskie wypowiedzi i sprzeciw wobec propozycji dozbrajania Ukrainy), a to wypominano mu niesławną parodię kościelnej pieśni, to znów flirt z Platformą Obywatelską i związki towarzyskie z jej politykami – głównie z Grzegorzem Schetyną. Jakoś nie przypominano za to jego antykomunizmu i piosenki „Virus SLD”, czy tego, że z Platformą wziął rozbrat, gdy okazała się tym, czym jest – partią kolesi, która ostentacyjnie odwróciła się od obywateli i własnego programu, „mieląc” podpisy zebrane pod projektem jednomandatowych okręgów wyborczych – czyli sztandarowym, i to od lat, postulatem Kukiza.

Zresztą, podobny błąd co do Kukiza – tylko w druga stronę - popełnił polityczno-medialny mainstream III RP, który od pewnego momentu zaczął go ewidentnie „pompować” licząc na to, że ze swoim patriotycznym image odbierze głosy Dudzie. Apogeum tego trendu była wizyta w programie Wojewódzkiego i zachęta prowadzącego by głosować na jego gościa. Niewykluczone przy tym, że obaj panowie znają się z dawnych lat, wszak Wojewódzki, zanim stał się reżimowym pajacem, był całkiem niezłym dziennikarzem muzycznym i generalnie kręcił się w branży, o czym wielu już dziś nie pamięta. W pewnym momencie jednak, gdy okazało się, iż pan Paweł odbiera głosy nie temu co trzeba, skończyło się medialne dopieszczanie – symbolem przełożonej wajchy stała się haniebna wrzutka TVN24 o wycofaniu się kandydata z wyborów z powodu choroby ojca. Przy okazji, panie Pawle, proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje.

Doprawdy, ciekawie jest w tej chwili obserwować, jak z jednej strony salon III RP ciska gromy na Kukiza i „gówniarzy”, jak to ujął Adam Michnik; z drugiej, wujek Bronek pała raptowną chęcią przeprowadzenia referendum w sprawie JOW; z trzeciej natomiast prawicowe media nagle obchodzą się z Kukizem jak z jajkiem, by przypadkiem nie zrazić jego elektoratu.

II. Pan od JOW-ów

Paradoksalnie, owa miotanina od Sasa do Lasa, zmiany politycznych sympatii i chaotyczne treści wygłaszane przy różnych okazjach pokazują, że Kukiz w swych poczynaniach – czy to słusznych, czy błędnych - jest autentyczny. Wystudiowany i wykreowany od początku do końca przez służby i piarowców był Palikot. Paweł Kukiz natomiast przeniósł w sferę polityki styl bycia rockowego frontmana. Ponad trzydzieści lat scenicznego doświadczenia pozwala mu łapać kontakt z ludźmi, dzięki czemu potrafi do siebie przekonać grupy wyborców, których poza ogólnym sprzeciwem wobec polskiej rzeczywistości nic ze sobą nie łączy. Kukiz jest takim „niepolitycznym politykiem” - z jednej strony działa w sferze polityki, z drugiej jednak, póki co przynajmniej, nie kalkuluje jak polityk, myśli innymi kategoriami. Potrafi np. nie ważąc korzyści i strat nagle wierzgnąć, gdy popierana przez niego opcja nie spełnia oczekiwań – tak jak wierzgnął Platformie i to w czasach, gdy „rachunek ekonomiczny” nakazywałby trzymać, wzorem licznych celebrytów, ze zwycięzcami.

Weźmy jego żelazny postulat, czyli JOW-y. Kukiz przedstawiając w idealistycznym zapamiętaniu JOW-y jako sposób na to, by wyrwać Polskę z rąk partyjnych sitw, zdaje się nie dopuszczać myśli, że w praktyce prowadzą one najczęściej do powstania systemu dwupartyjnego, promując największe organizmy polityczne. Ma to swoją zaletę – w ordynacji większościowej zwycięzca bierze wszystko i nie może się zasłaniać np. koalicjantem, czy destruktywną opozycją. Z drugiej jednak, można zapomnieć o tym, że jakieś oddolne ruchy ni tego ni z owego przemeblują scenę polityczną.

Dlaczego jednak dwie największe partie, PO i PiS – biorąc w nawias to, co mówią w tej chwili – są przeciwnikami JOW-ów, które grałyby na ich korzyść? Z prostego powodu. JOW-y, wzmacniając znaczenie obu partii, zarazem przeorałyby je od wewnątrz. Partie musiałby stawiać na działaczy popularnych w swych okręgach, zabiegających na co dzień o uznanie wyborców, nie zaś jak obecnie – na spadochroniarzy wyznaczanych przez centralę. Jak łatwo zauważyć, taki system jest wielką szansą dla partyjnych dołów i lokalnych działaczy, niszczy natomiast cały mechanizm funkcjonujących dzisiaj partyjnych „podwieszeń”, w którym o miejscu na liście decyduje kto jest czyim człowiekiem, przy czym, im bardziej uosabia model „BMW”, tym dla partyjnych bonzów układających listy lepiej, bo „bierny, mierny, ale wierny” nie sprawi kłopotów. Zatem JOW-y są śmiertelnym zagrożeniem dla partyjnych nomenklatur i stąd taki opór - z ich punktu widzenia bowiem korzystniej jest konserwować patologiczną sytuację, gdy w praktyce kilkadziesiąt osób z partyjnych wierchuszek decyduje o tym, jaki w ogóle będziemy mieli wybór.

III. Przyszły koalicjant?

Jaka przyszłość czeka bohatera niniejszego tekstu? Przed Kukizem stoi wielka szansa na dobry, dwucyfrowy wynik wyborczy – oczywiście, pod warunkiem, że uda mu się do jesieni utrzymać przy sobie bardzo eklektyczny elektorat i przekonać go do głosowania na swoją partię – bo to będzie w istocie partia, niezależnie od tego jaką formalnie przybierze postać. W takiej sytuacji ugrupowanie Pawła Kukiza mogłoby być dla PiS-u cennym koalicjantem. Przestrzegałbym tutaj prawicowe kręgi opiniotwórcze przed powtórką błędu z pierwszej tury wyborów i snuciem narracji, że Kukiz, manipulowany i animowany przez jakieś ciemne moce, odbierze głosy PiS-owi. Nie odbierze, tak jak nie odebrał ich Dudzie. Na Kukiza głosowali bowiem albo ludzie po raz pierwszy uczestniczący w wyborach, albo rozczarowane do PO lemingi – i jeszcze kilka innych grup, które łączy jedno: pokazać „wała” wszystkim partiom, większość z nich ma w nosie nawet Kukizowe JOW-y. Duża część tego elektoratu w życiu nie zagłosowałaby na partię Jarosława Kaczyńskiego – zostali zbyt mocno uwarunkowani propagandowo, większość natomiast zwyczajnie zostałaby w domach twierdząc, że „nie ma na kogo głosować”. Kukiz potrafił ich obudzić, zaktywizować – i chwała mu za to. PiS z rozmaitych względów zagospodarować tego typu elektoratu nie byłby po prostu w stanie.

Rzecz jasna, należy z góry założyć, że w ruchu Kukiza pojawią się jakieś szemrane postaci, agenci lub miałcy karierowicze – tak jest w każdej partii, PiS-u nie wyłączając. Jeśli wspomnimy na przypadek Kaczmarka, oraz spojrzymy gdzie teraz są osoby typu Kluzik-Rostkowska, „Misiek” Kamiński, czy Kazio Marcinkiewicz, to obecność rozmaitych „kretów”, ambicjonerów itp. musimy po prostu wrzucić w koszta działania każdej siły politycznej, jako stały element naszych realiów. Dlatego im bardziej masowa będzie organizacja Kukiza, tym lepiej, bo tym trudniej będzie w niej ryć i przechwycić ją różnym smutnym panom. Trochę jak – uczciwszy proporcje – z pierwszą „Solidarnością”. Agentów było na pęczki, a mimo to, by spacyfikować ten społeczny ruch, trzeba było aż wprowadzenia stanu wojennego i rozprawy siłowej.

Kolejna pokusa mocno zaznaczająca się w prawicowym dyskursie, to oczekiwanie, iż Prawo i Sprawiedliwość przejmie pełnię władzy, a nawet większość konstytucyjną. Otóż nie - PiS nie zyska samodzielnej większości, na wzór Orbana. Wszelkie tego typu nadzieje to czyste chciejstwo, mrzonki i zawracanie głowy. Dlatego będzie potrzebował cichego bądź jawnego koalicjanta. Platforma takowego „cichego wspólnika” wyhodowała sobie w postaci Janusza Palikota, który cztery lata temu zebrał elektorat protestu, by de facto umacniać obóz władzy. Zatem, skoro PO mogła mieć swojego Palikota, to najwyższa pora, by PiS miało swojego Kukiza. Poza wszystkim – widzieć rząd Kaczyńskiego wspierany m.in. dzięki głosom byłych lemingów – bezcenne. Rzecz jasna, Kukiz to produkt jednorazowego użytku i „zedrze się” w trakcie sejmowej kadencji - lecz zanim to nastąpi, może odegrać pozytywną rolę.

By jednak tak się stało, niezbędne jest zwycięstwo Dudy, które będzie motorem napędowym dla jesiennej kampanii i zapewni rządowi Kaczyńskiego niezbędny komfort działania. Na dzień dzisiejszy, wedle symulacji przeprowadzonej przez Marcina Palade, 45% wyborców Kukiza zostanie w drugiej turze w domach, natomiast 40% zamierza poprzeć Andrzeja Dudę, co w połączeniu z przepływem pozostałych wyborców powinno mu zapewnić 53,3% i pewną wygraną. Oczywiście, przy optymistycznym założeniu, że wybory nie zostaną sfałszowane. Przed nami zatem starcie, które zadecyduje, czy będziemy mieli prezydenta, czy figuranta WSI; czy czeka nas zmiana na lepsze, czy dalsze powolne gnicie obecnego systemu pod patronatem tandemu Kopacz-Komorowski, a tak naprawdę nie wiadomo kogo. Nie schrzańmy tego.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 19 (20-26.05.2015)

czwartek, 21 maja 2015

Pod-Grzybki - 3

Jedną z małych radości płynących z pierwszej tury wyborów jest ostateczna diagnoza, iż Palikot to polityczny trup na wrotkach. Trzeba go jeszcze tylko jesienią przebić osikowym wibratorem.

*

Panika! Akademik Janusz Czapiński modli się, by młodzi ludzie jak najprędzej wyemigrowali z Polski, bo głosują nie tak jak trzeba. Ja bym tam wolał, by wyemigrował Czapiński – najlepiej do Korei Północnej, gdzie wszyscy głosują jak należy.

*

Ponieważ akademik Czapiński jest twórcą „cebulowej teorii szczęścia”, głoszącej, że na jakimś tam poziomie każdy jest szczęśliwy, choćby z tego powodu, że żyje, to w Korei miałby jak w raju obserwując na co dzień szczęście poddanych Kima zamrożone właśnie w tym bazowym stadium. No chyba, że ktoś w końcu od tego szczęścia umiera - ale to nieuniknione koszta, za to ileż optymistycznych „Diagnoz społecznych” można by opracować bazując na tak wdzięcznym materiale ludzkim!

*

Histeria! Na gali „Lewiatana”, gdzie wręczono mu nagrodę, i to za myślenie, a jakby tego było mało, myślenie „odważne”, Michnik rzucił: „Nie oddajmy Polski gówniarzom”. Tym samym zainicjował nową akcję społeczną z których słynie „Wyborcza”: zabierz gówniarzowi dowód! A co, z babciami w 2007 się udało.

*

Akcja „zabierz gówniarzowi dowód” mogłaby wyglądać następująco: Michnik zabiera gówniarzowi dowód, zaś akademik Czapiński wręcza paszport. Koniecznie w jedną stronę i na przejściu granicznym, żeby bydlak jeden nie zdążył przypadkiem na ten paszport zagłosować.

*

Niektórzy nigdy się nie uczą. Ledwo co wraz z pierwszą turą skończyła się siara, jaką były „bronkobusy”, a tu sztabowcy znów wypuścili Komorowskiego między ludzi. Kwiecistousty Bronisław zażywał przechadzki udzielając złotych rad proletariatowi, za nim zaś kroczyła tajemnicza asystentka coś szepcząc. Nawet wiem, co: „pamiętaj, że jesteś śmiertelnikiem, pamiętaj, ze jesteś śmiertelnikiem, pamiętaj...”

*

Niech zmieni pracę i weźmie kredyt” - czyli kwestia z gatunku tych, które zabijają polityka. Z długiej listy tego typu wrzutek Kwiecistustego Bronisława dodałbym jeszcze tę z lutego, że kampania powinna trwać 12 dni, gdyż jest to okres „politycznego szaleństwa”. Założę się, że spora część elektoratu odebrała te słowa jako zakamuflowane „nie chce mi się, barany, z wami gadać”. „- No więc nam” - odparł elektorat - „nie chce się na ciebie, drogi Bronisławie, bucu nadęty, głosować”.

*

Hasło na drugą turę: „Komorowski – prezydent naszej wolności”. Ludzie, kto mu pisze te suchary? Resortowy teściu aby przypadkiem nie ożył?

*

„Wyborcza” przegrała proces z Braunem o nazwanie go faszystą i jak to ona orzekła, że sąd sądem, lecz Braun faszystą jest i basta. Stara szkoła KPP – za Stalina również wszyscy poza czerwonymi byli „faszystami” - np. socjaldemokratów zwano „socjalfaszystami”. Na tej zasadzie Braun stał się więc chyba „monarcho-faszystą”.

*

Krótko: 24 maja zdecydujemy, czy będziemy mieli prezydenta, czy figuranta WSI. Nie sp... tego.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

PS. „Pod-Grzybki” (może pamiętają je jeszcze niektórzy starsi bywalcy dawnych „Niepoprawnych”) reaktywowałem na prośbę redakcji „Warszawskiej Gazety”, która chciała wzbogacić zawartość swego portalu. Niestety, nie miałem czasu by zamieścić na blogu dwie pierwsze odsłony, które już zdążyły się cokolwiek zdezaktualizować, zatem zaczynam od części trzeciej i postaram się od tej pory wrzucać regularnie.

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 19 (20-26.05.2015)

środa, 20 maja 2015

Projekt „Międzymorze” - strategiczny cel Polski

Międzymorze powinno stanowić stały punkt odniesienia dla wszelkich poczynań Polski i wyznaczać generalny kierunek działania.

I. Długi marsz

Zgodnie z zapowiedzią z tekstu „Długi marsz ku Międzymorzu”(„PN” nr 15 20.04-26.04.2015) powracam do tematyki Międzymorza i propozycji w jaki sposób można urzeczywistnić tę ideę. Na samym wstępie dwa zastrzeżenia. Pierwsze – Międzymorze rozumiane jako konfederacja państw naszego regionu jest dalekosiężnym punktem docelowym. To nie jest plan do zrealizowania przez jedną, czy dwie kadencje, lecz doktryna geopolityczna obliczona na dziesięciolecia – i należy z góry założyć, że po drodze czekają nas liczne meandry. Zawsze jednak ów cel powinien stanowić stały punkt odniesienia dla wszelkich poczynań Polski i wyznaczać generalny kierunek działania. To jak z Mitteleuropą, której koncepcja pojawiła się w Niemczech w 1915 roku, a dopiero teraz, po stu latach, urzeczywistnia się na naszych oczach (i z naszą szkodą). W zdawałoby się zupełnie innych uwarunkowaniach odbywa się bezkrwawa, miękka kolonizacja Europy Środkowej, zaś jedynym punktem zapalnym jest Ukraina, gdzie toczy się walka o zasięg dwóch projektów – niemieckiej Mitteleuropy i rosyjskiej Eurazji.

Zastrzeżenie drugie – z małymi wyjątkami nie będę zajmował się tu problemem reform wewnętrznych Polski, a to z prostego powodu. Wzmocnienie państwa jest warunkiem tak oczywistym, że jak sądzę, nie trzeba go Czytelnikom szerzej uzasadniać. Bez silnej Polski o Międzymorzu próżno marzyć, co więcej – postępy na drodze realizacji naszego celu będą wprost proporcjonalne do wzrostu znaczenia Rzeczypospolitej na różnych polach – gospodarczym, demograficznym, militarnym i kulturowym. Zatem oba kierunki działań – wewnętrzny i zewnętrzny winny być prowadzone równolegle i wzajemnie się stymulować. Efektem strategicznym zaś ma być wbicie klina między Mitteleuropę oraz Eurazję i de facto unieważnienie obu śmiertelnie zagrażających nam inicjatyw. W pojedynkę się tego nie zrobi, stąd konieczność budowy Międzymorza.

II. Regionalna unia energetyczna

Jak z konglomeratu różnych, często skłóconych ze sobą państw uczynić jeden blok? Otóż, do każdego z nich należy wychodzić z osobną, dobrze skalkulowaną ofertą. Oferta ta winna przebijać atrakcyjnością zarówno Moskwę (tanie surowce w zamian za podporządkowanie), jak i Berlin/Brukselę oferujące eurofundusze i korumpujące lokalne elity, by te godziły się na kolonizację swych krajów. Taką ofertą może być na początek współpraca energetyczna krajów regionu. UE niechcący dała nam tu szansę wyrzucając do kosza projekt unii energetycznej – wspólnego negocjowania kupna surowców i reasekuracji w tym żywotnym obszarze. Swoje dołożyły Niemcy realizując projekt Nord Streamu. Powyższe, połączone z obłędem „pakietu klimatycznego” i „dekarbonizacji”, co w bliskiej perspektywie zamorduje gospodarki krajów „nowej Europy”, stało się wielkim dzwonem alarmowym, wołającym „umiesz liczyć, licz na siebie”. Praktyczne konsekwencje wyciągnęła z tego już Litwa budując własny gazoport i zapewniając sobie alternatywne źródła dostaw z perspektywą odsprzedaży innym krajom nadbałtyckim. Tu, zakładając, że uda się w końcu wybudować gazoport w Świnoujściu, powinniśmy wyjść z propozycją „wzajemnego ubezpieczenia” - budowy interkonektorów oraz integracji infrastruktury przesyłowej. To samo tyczy się pozostałych naszych sąsiadów – nawet prorosyjskie Czechy i Słowacja nie powinny pogardzić taką formą dywersyfikacji, zwłaszcza w obliczu rozczarowania cyniczną postawą Brukseli. A ze Słowacji już tylko krok na Węgry – tam również nie będą się wzdragać przed dodatkowym atutem chroniącym przed zbyt głębokim utonięciem w rosyjskich objęciach.

Powyższy schemat warto zastosować także w kwestii energii elektrycznej – projekt mostu energetycznego między Polską a Litwą zarzucony przez rząd PO-PSL powinien wrócić i to w makroskali. Podobne propozycje można złożyć Ukrainie, przekraczając w ten sposób granice UE, co jest niezbędne dla powodzenia operacji „Międzymorze”. Im dłużej Ukraina będzie przetrzymywana w unijnym przedpokoju, a także im bardziej doskwierające stanie się uzależnienie od rosyjskich dostaw, tym bardziej powinna być konstruktywnie nastawiona do naszych propozycji. Polska w tym układzie byłaby z racji swego położenia centrum infrastrukturalnym. To u nas krzyżowałyby się szlaki przesyłowe, powstałyby kluczowe instalacje itd., co dawałoby nam wiodącą pozycję w całym układzie, szczególnie, jeśli zaczęlibyśmy eksploatować wreszcie mityczny już gaz łupkowy. Z czasem, wydarzenia nabrałyby własnej dynamiki a przykład działałby zachęcająco na pozostałe kraje regionu. Docelowo należałoby tworzoną unię energetyczną połączyć z planowanym gazoportem chorwackim na wyspie Krk.

III. Projekt „Exodus”

Jak łatwo zauważyć, scenariusz regionalnej unii energetycznej – swoistego szkieletu Międzymorza, obrastającego z czasem mięsem innych współzależności - byłby realizowany mimo Brukseli i Berlina, a zapewne przy ich cichym sprzeciwie, da nam jednak sporą dozę niezależności wobec tych ośrodków. To podstawa dla ziszczenia jednego z kluczowych etapów na drodze ku naszemu celowi – etapem tym jest opuszczenie Unii Europejskiej. W warunkach unijnego gorsetu będącego narzędziem niemieckiej dominacji Międzymorza nie będziemy w stanie urzeczywistnić. Pisałem już o tym w tekście „EFTA – alternatywa dla Polski?” („PN” nr 12-13 30.03-12.04.2015), więc tu tylko pokrótce. Europejskie Stowarzyszenie Wolnego Handlu (EFTA), skupiające Szwajcarię, Norwegię, Islandię i Liechtenstein jest tworem niezależnym od UE, lecz współtworzącym z nią Europejski Obszar Gospodarczy (EOG). Projekt „Exodus” jak go nazywam, zakładałby stopniowe wycofywanie się z Unii i przyłączenie się do EFTA – byłoby idealnie, gdybyśmy zdołali to uczynić w większej grupie krajów. W ten sposób pozbylibyśmy się wielu ograniczeń zachowując korzyści płynące z wymiany handlowej z UE. Zwróćmy uwagę, że Islandia ostatecznie zrezygnowała ze starań o członkostwo, Norwegia również do Unii się nie wybiera, kontentując się obecnością w EFTA i EOG. Warto tu przypomnieć, że Polska już jest członkiem EOG – umowę podpisaliśmy w 2003, ratyfikowaliśmy w 2004, weszła w życie w 2005.

Należy sądzić, iż sama emancypacja spod niemieckiej kurateli i wywikłanie się z gospodarczej eksploatacji powinno podziałać zachęcająco na pozostałe kraje – ze szczególnym uwzględnieniem Ukrainy, która w dającej się przewidzieć perspektywie będzie blokowana w europejskim przedsionku, co pogłębi frustrację zarówno polityków, jak i społeczeństwa. Wspólne lobbowanie pod polskim przewodnictwem na rzecz przyjęcia Ukrainy do EFTA związałoby nas razem o wiele mocniej, niż obecne podlizywanie się banderowcom i przymilne chowanie pod sukno historycznych konfliktów. To jak z regionalną unią energetyczną – mając w perspektywie realny interes zamiast czczych gestów i pokrzykiwań, Ukraina stanie się bardziej racjonalna. Nasz „exodus” z unijnego „domu niewoli” łatwo może się przerodzić w efekt domina, takie procesy często nabierają własnego pędu – m.in. dlatego główni gracze starają się za wszelką cenę zatrzymać Grecję w strefie euro.

IV. Blok militarny

W tym momencie docieramy do aspektu militarnego. Ponieważ leżymy między młyńskimi kamieniami, konieczne będzie zacieśnienie współpracy wojskowej, tak by przyszłe Międzymorze stanowiło możliwie zwarty podmiot w ramach NATO. USA i Sojusz to niezbędny parasol ochronny, potrzebny nam w newralgicznym momencie opuszczania Unii. Jeśli coś mamy z tych „atlantyckich więzi” mieć, to właśnie w tego typu momentach. Żeby jednak USA były sprawowaniem takiego parasola zainteresowane, należy wpierw - trochę jak z unią energetyczną – połączyć siły w ramach wzajemnej asekuracji. Oczywiście nie jako proponowane niedawno „europejskie siły zbrojne”, które mają być kolejnym narzędziem niemieckiej supremacji (szerzej pisałem o tym w artykule Euro-bundeswehra, a niemiecka hegemonia w Europie” - „PN” nr 10 16-22.03.2015), lecz na bazie bilateralnych lub multilateralnych umów między poszczególnymi krajami, tworzących np. międzynarodowe oddziały, a w przyszłości – wspólne dowództwo dysponujące własnymi siłami szybkiego reagowania, uzupełniającymi militarnie armie poszczególnych krajów. Stany Zjednoczone chcąc zachować swą pozycję prędzej czy później będą musiały się zwrócić znów ku naszemu regionowi i dobrze byłoby, gdyby Waszyngton miał tu do kogo zadzwonić. Regionalny blok militarny w ramach NATO funkcjonujący między Rosją (Eurazją) a Niemcami (UE), gwarantowałby nam podmiotową pozycję porównywalną z Izraelem bądź Turcją, nie zaś jak teraz – chłopców na posyłki wykorzystywanych w różnych „misjach stabilizacyjnych”, bądź użyczających swego terytorium na więzienia dla amerykańskiej bezpieki.

Obecnie jest dobry moment, by długi marsz ku Międzymorzu wreszcie rozpocząć. Pojawia się szansa na odsunięcie od władzy zdrajców, Rosja i Niemcy rękoma Ukraińców wodzą się za łby w kwestii ustalenia wschodniej rubieży między Eurazją a Mitteleuropą – musimy to wykorzystać.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/d%C5%82ugi-marsz-ku-mi%C4%99dzymorzu#.VUpCffBvAmw

http://blog-n-roll.pl/pl/efta-%E2%80%93-alternatywa-dla-polski#.VUpdLvBvAmw

http://blog-n-roll.pl/pl/euro-bundeswehra-niemiecka-hegemonia-w-europie#.VUpi4PBvAmw

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1631-pod-grzybki-3

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 18 (13-19.05.2015)

wtorek, 19 maja 2015

Hazard wyborczy

Żadna z działających na polskim rynku firm bukmacherskich nie przewidziała zwycięstwa Andrzeja Dudy w pierwszej turze.

Na wstępie muszę przyznać się Państwu do pewnej dozy naiwności. Sądziłem, że o ile hazardziści bywają często osobami irracjonalnymi, to już ci, którzy z hazardu czerpią prawdziwe zyski, są racjonalni do bólu – wszak jest to, było nie było, krociowy biznes. Poważne pieniądze zaś przyciągają poważnych ludzi, zajmujących się ich robieniem. A skoro tak, zakładałem, że firmy bukmacherskie przy ustalaniu typów i kursów kierują się własnymi, szczegółowymi analizami popartymi przez odpowiednie dane pozwalające obliczyć prawdopodobieństwo zaistnienia jakiegoś zdarzenia – niezależnie od tego, czy będzie to wynik meczu, czy też... no właśnie – czy będzie to wynik wyborów. Tymczasem, okazuje się, że nic z tego. Bukmacherzy zachowują się identycznie jak, nie przymierzając, byle analitycy finansowi, którzy na przestrzeni ostatnich lat przyzwyczaili nas do tego, że zajmują się w gruncie rzeczy sowicie opłacanym wróżeniem z fusów – gdy wieszczą rychły kryzys, ten nie nadchodzi, kiedy zaś prognozują dalsze wzrosty, ni z tego, ni z owego następuje krach. Nieźle ilustruje tę prawidłowość dowcip o rozmowie dwóch ekonomistów: „-Nic nie rozumiem z tego kryzysu. - Chodź na kawę, to ci wszystko wyjaśnię. - Ba, wyjaśnić to ja też potrafię...”.

Identycznie jest z bukmacherami. Z tego co się orientuję, żadna z działających na polskim rynku firm nie przewidziała zwycięstwa Andrzeja Dudy w pierwszej turze, podobnie jak wszystkie zlekceważyły Pawła Kukiza. Rozumiem jeszcze podobne nastawienie w początkowym okresie kampanii, gdy wydawało się, że Komorowski ma zwycięstwo w kieszeni i to być może w pierwszej turze. Tak zresztą doradzali fachowcy od zakładów, przykładowo, serwis JohnyBet.com prognozował: zakłady online powinny być stawiane przede wszystkim na Bronisława Komorowskiego”, by nieco dalej łaskawie dodać: zakłady bukmacherskie na Andrzeja Dudę nie są całkiem pozbawione racji bytu, ale tylko jeśli dojdzie do drugiej tury”, w innym natomiast miejscu twardo wbijał hazardzistom do głów: „jest tu jedyna słuszna możliwość obstawiania – zakład na Bronisława Komorowskiego”. Cóż...

To był jednak początek kampanii, Komorowski w sondażu TNS OBOP prowadził z Dudą 53% do 19%. Ale jak wytłumaczyć typy firmy STS (potentata w branży), która jeszcze 29 kwietnia typowała następująco: Komorowski – kurs 1.10, Duda – 5.00, Kukiz – 100.00? Za tymi typami podążyli gracze obstawiając masowo Komorowskiego – 65,91% postawiło swój zakład właśnie na prezydenta, przy okazji wskazując, że Komorowski zdobędzie ponad 43,5% głosów, Duda zaś nie przekroczy granicy 34,5%, natomiast frekwencja wyniesie ponad 49,5%. Jak wiemy, Duda ostatecznie osiągnął 34,76%, Komorowski – 33,77% przy frekwencji 48,96%. Dalej było równie wesoło. Bet-at-home jeszcze 5 maja typował kursy: Komorowski – 1.05, Duda – 4.75, Kukiz – 150.00. Tego samego dnia Betsafe prognozował: Komorowski – 1.06, Duda – 5.25, Kukiz – 250.00 (tego ostatniego uplasowano za Korwin-Mikkem – 200.00, a równo z Magdaleną Ogórek!).

Zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi. Do tego, że sondaże w Polsce są narzędziem propagandy i mają służyć nie tyle opisywaniu społecznych nastrojów, co je kreować, już się przyzwyczailiśmy. Ale zakłady bukmacherskie? Aż się ciśnie pod klawiaturę spiskowa teoria, że typy „buków” mają ukryty cel perswazyjny, by wpłynąć na wybór tej szczególnej podgrupy elektoratu jaką są gracze. A serio – dowiedziałem się już po wyborach, w jaki sposób układano w firmach hazardowych typy. Otóż, „analizy” polegają na śledzeniu sondaży i opinii medialnych ekspertów oraz internetu. Poważnie, nic nie ściemniam – powiedział tak pan Paweł Rabantek, piarowiec z firmy STS w wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej”, dodając, że nad ustalaniem typów pracuje zawsze „kilku bukmacherów”. Ile warte były prognozy STS pokazałem wyżej. Równie dobrze mogliby zatrudnić wróżbitę Macieja i dać sobie spokój z tą „wszechstronną analizą”. Swoją drogą, ciekawe ilu leszczy udało się naciągnąć na te przepowiednie, oraz ilu jednak nie poddało się presji „fachowców od hazardu” i postawiło na Dudę, a firmy musiały im ze zgrzytaniem zębów zapłacić...

Warto w tym miejscu dodać, iż rynek bukmacherski w Polsce wycenia się na ok. 5 mld złotych. Pomyślmy – pięć dużych baniek, a ci ludzie nawet nie wysilą się na przeprowadzenie niezależnych badań, tylko bazują na medialnej propagandzie. Czemu służą sondaże, mówiłem, podobnie jest również z ekspertami – tymi wszystkimi politologami i socjologami uchodzącymi za specjalistów od wszystkiego. Większość z nich, podobnie jak telewizje do których są zapraszani nawet nie próbuje ukrywać swych politycznych sympatii i antypatii. Swoją misję ludzie ci rozumieją, jako urabianie opinii publicznej w pożądanym duchu – a firmy na tej podstawie ustalają kursy zakładów. No, ludzie...

Kończąc - po pierwszej turze typy radykalnie zmieniły się na korzyść Dudy. Nabrali rozumu, czy... nie, nie dokończę – strach się bać.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1631-pod-grzybki-3

Artykuł opublikowany w „Gazecie Finansowej” nr 20 (15-21.05.2015)

poniedziałek, 18 maja 2015

Komorowski, czyli arogancja ukarana

Komorowski pokazał Polakom swoje inne, skrzętnie skrywane do tej pory oblicze – nadętego satrapy, skorego do pogróżek i łajania oponentów.

Nie dziwię się Bronisławowi Komorowskiemu, że po powrocie z Japonii stwierdził tęsknie, iż kampania wyborcza powinna trwać w Polsce 12 dni – tyle, co u samurajów. W zasadzie, tylko tak krótki limit czasowy dawałby mu szansę na reelekcję – no chyba, że układ rządzący postanowi pójść „na rympał” i ordynarnie sfałszuje wyniki II tury, co wciąż jest możliwe. Okazało się bowiem, że podstawowym powodem, który sprawił, iż urzędujący prezydent przegrał (choć minimalnie) pierwszą turę, staczając się z pułapu 60. do 33,77 proc. była właśnie zbyt długa kampania.

U jej startu, przypomnijmy, wydawało się, że Komorowski gładko pokona Dudę i to w pierwszej turze. Tymczasem kampania wyborcza unaoczniła szerokiemu spektrum wyborców wszystkie deficyty prezydenta, o których do tej pory wiedzieli tylko jego najbliżsi współpracownicy i żelazny elektorat PiS-u wychwytujący kolejne blamaże. Liczne wpadki i lapsusy, które dało się medialnie maskować przez całą kadencję, w trakcie kampanii i inwazji „bronkobusów” na polską prowincję, zostały nagle wywalone społeczeństwu przed oczy w swej pełnej, kompromitującej okazałości. Ludzie nagle zobaczyli nie jowialnego wujka Bronka z dwururką lecz osobnika na skraju demencji, najprawdopodobniej z postępującą miażdżycą (jeszcze 5 lat temu Komorowski był, jak na jego standardy oczywiście, w o wiele lepszej kondycji intelektualnej i generalnie, psychofizycznej), nie potrafiącego wygłosić krótkiej mowy bez kartki, a jak już zaczynał mówić „z głowy”, to nie wiadomo było gdzie oczy podziać od tej siary i żenady. Rubaszne powiedzonka w rodzaju tego o krótkich mowach i długich kiełbasach kreujące niegdyś jego wizerunek jako „swojego chłopa”, zamieniły się w bełkotliwe „suchary” o specjalistach od kur, przerywane niekontrolowanymi wybuchami gniewu.

No właśnie – gniew. Bronisław Komorowski w ostatnich miesiącach pokazał Polakom swoje inne, skrzętnie skrywane do tej pory oblicze – nadętego satrapy, skorego do pogróżek i łajania oponentów. Nie lekceważąc znaczenia popisów takich jak wchodzenie na fotel w japońskim parlamencie, co wywarło skrajnie negatywne wrażenie na Polakach tradycyjnie bardzo wyczulonych na to, jak widzi nas i naszych reprezentantów zagranica, to właśnie owe maniery nabzdyczonego „jaśnie pana” skorego do sięgania po szpicrutę, ilekroć ktoś z plebsu śmie mu napyskować, mogły zrazić wielu wyborców. Akcje borowców w rodzaju zaklejania ust taśmą protestującemu obywatelowi – to zwyczajnie nie mogło zostać dobrze odebrane. I znów, jak z opisaną powyżej kondycją intelektualną prezydenta – te, mówiąc oględnie, mało sympatyczne cechy Komorowskiego, o których wiedział dotąd jedynie jego zdeklarowany negatywny elektorat, zostały objawione wszem i wobec.

Komorowski wreszcie, dał się poznać jako arogant. Protekcjonalne traktowanie Andrzeja Dudy oraz pozostałych kontrkandydatów, czego najpełniejszym wyrazem była ostentacyjna odmowa udziału w debacie i postawienie na bezpieczne rozmowy w zaprzyjaźnionych telewizjach, również zadziałały na jego niekorzyść. Tu mała anegdotka – dzień po debacie w TVP usłyszałem na poczcie dialog: „- Oglądałeś debatę? - No, tak... - A Komorowski co, nie przyszedł? - No, nie przyszedł... coś mi się wydaje, że on jednak przegra”. No właśnie. Zresztą, nawet w rozmowie w TVN24 „wujek Bronek” obnażył swą drugą twarz, sztorcując Rymanowskiego, gdy ten zadał pytanie o książkę Wojciecha Sumlińskiego. Niejasne groźby, pouczenia jakich pytań i znajomości dziennikarz powinien się wystrzegać - znów, arogancja, buta, wywyższanie się i ogólnie odpychający sposób bycia. Tego Polacy nie lubią.

Bronisławowi Komorowskiemu wydawało się, że przejdzie przez wybory suchą nogą, wygrywając w pierwszej turze – niczym Kwaśniewski w 2000 roku. Tyle, że Kwaśniewski wtedy jeszcze miał wolę walki, zaś Komorowski przypominał spasionego na belwederskiej diecie kocura, któremu już się nie chce łowić myszy. Gdy okazało się, że zaczyna tracić w sondażach (które jednak aż do końca dawały mu przewagę – tradycyjny już u nas kryminał), po prostu się obraził. To naprawdę tak wyglądało – ten facet był zwyczajnie odęty na rzeczywistość; na to, że kogoś musi jednak do siebie przekonywać i że w terenie nie wszyscy witają go z kwiatami i nie zawsze śmieją się z jego dowcipów, za to dużo częściej z niego samego. A prezydent nie może pozwolić sobie na śmieszność - takiego przeciętny wyborca, pragnący widzieć w głowie państwa pewien paternalistyczny symbol, nie wybierze, tylko każe mu macać kury.

No i media. Kwaśniewski trafił w sedno mówiąc w wyborczy wieczór, że Polacy nie tylko mają dość politycznego establishmentu, ale i dziennikarzy (w domyśle – którzy są tegoż establishmentu częścią). Tak więc – zwracam się do medialnych funkcjonariuszy - jeszcze więcej obraźliwych okładek, agresywnych propagitek i lizusostwa. Istnieje spora szansa, że właśnie dzięki temu wykopiecie polityczny grób swemu kandydatowi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1631-pod-grzybki-3

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 20 (15-21.05.2015)

czwartek, 14 maja 2015

Ziemia – towar strategiczny

Jeżeli dopuścimy do wyprzedaży ziemi obcym podmiotom, to również zyski z niej płynące będą wyprowadzane z Polski.

Za niespełna rok, 1 maja 2016, kończy się okres przejściowy na obrót gruntami rolnymi. Obecnie obcokrajowiec chcąc kupić w Polsce ziemię powinien uzyskać specjalne zezwolenie od MSW, bądź – w przypadku rolników z krajów UE – najpierw przejść przez obowiązkowy okres dzierżawy w trakcie którego musi mieszkać w Polsce i osobiście pracować w gospodarstwie. Te obostrzenia skutecznie zniechęcają zagraniczne podmioty do nabywania ziemi – przynajmniej drogą oficjalną. Dzięki temu wciąż utrzymują się u nas względnie niskie – na tle krajów Europy Zachodniej – ceny, sprawiające, że grunty nadal są dostępne dla naszych rolników. Łącznie, według danych MSW, w latach 1999-2014 cudzoziemcy kupili w Polsce 52,9 tys ha. Nie rozpoznaną do końca „szarą strefę” stanowi ziemia wykupywana metodą „na słupa”. Robi się to w sposób następujący: „inwestor” znajduje Polaka, który za opłatą zakłada spółkę, spółka kupuje legalnie ziemię, zaś udziały są następnie zbywane na rzecz tego, do którego ziemia miała od początku trafić. W ten sposób w obce ręce mogło przejść nawet kilkaset tysięcy hektarów. Według eurodeputowanego PiS, Janusza Wojciechowskiego, na samym tylko Pomorzu Zachodnim jedna z duńskich spółek znalazła się w posiadaniu 20 tys ha.

Zacytujmy tu raport Delegatury NIK w Szczecinie, która skontrolowała tamtejszy oddział terenowy Agencji Nieruchomości Rolnych: „pani E.K. w dniu 20.07.2012 r. założyła spółkę (...). Jako udziały wniosła (…) m.in. nabyte od Agencji w przetargu ograniczonym nieruchomości (...). W dniu 31.10.2012 r. w KRS panią E.K. wykreślono jako wspólnika i wpisano w to miejsce podmiot prawa holenderskiego, który został jedynym wspólnikiem Spółki.” Albo to: „w latach 2011–2013 (do 30.04) do Oddziału wpłynęło 46 aktów notarialnych dotyczących warunkowego zbycia nieruchomości o łącznej powierzchni 4.639,9 ha i wartości 174,9 mln zł, których nabywcami było 18 spółek prawa handlowego. (…) w spółkach tych udziały zostały nabyte przez wspólników, którzy byli cudzoziemcami w rozumieniu art. 1 ust. 2 ustawy o nabywaniu nieruchomości przez cudzoziemców, a tym samym, spółki stały się spółkami kontrolowanymi w rozumieniu art. 3e ustawy”. Proszę zwrócić uwagę – przez niespełna trzy lata na obszarze jurysdykcji jednego tylko terenowego oddziału ANR wykupiono „na słupa” ponad 4,6 tys. ha. W świetle tego, opowieści MSW o sprzedaży raptem 52,9 tys ha w ciągu 15 lat można włożyć między bajki – oficjalne statystyki sobie, rzeczywistość sobie.

W czym problem? - zapyta zwolennik niekontrolowanego obrotu ziemią. Ano w tym, co zwykle – czy chcemy być krajem podmiotowym, również gospodarczo, czy zakamuflowaną kolonią eksploatowaną i drenowaną na różne sposoby przez obcy kapitał, który wbrew obiegowej opinii jak najbardziej ma narodowość. Przepraszam, że się powtarzam, ten „neokolonialny” motyw przewija się dość często przez moje felietony, lecz sprawa jest kluczowa. Jeżeli dopuścimy do wyprzedaży ziemi obcym podmiotom, to również zyski z niej płynące będą wyprowadzane z Polski, zamiast zasilać naszą gospodarkę – tak jak dzieje się to chociażby w przypadku banków, czy sieci handlowych. Warto przy tym zauważyć, że ziemia jest znakomitą lokatą kapitału dla różnych instytucji finansowych i świetną bazą dla spekulacyjnego tworzenia kolejnych pięter w piramidzie papierów wartościowych. Grunty w Polsce z racji niskich cen stają się w tym kontekście szczególnie łakomym kąskiem.

A Bruksela naciska... Niedawno wzięła na celownik Bułgarię, Litwę, Słowację i Węgry, które wprowadziły przepisy chroniące ziemię przed niekontrolowanym wykupem i zarzuca im „dyskryminację inwestorów z innych państw członkowskich”. Dodajmy, ze wzmiankowane kraje nie uchwaliły niczego, co nie obowiązywałoby np. we Francji, Niemczech, Hiszpanii bądź Danii. Zresztą, kraje „starej Unii” rozumieją doskonale, że własność ziemi ma dla bezpieczeństwa państwa znaczenie równie strategiczne jak np. energetyka. Weźmy Francję, gdzie obrót gruntami rolnymi nadzoruje Stowarzyszenie Zagospodarowania Ziemi i Urządzania Obszarów Wiejskich z prawem pierwokupu, co sprawia, że nabycie jej przez obcokrajowców jest skrajnie utrudnione – podobnie zresztą, jak w wielu innych państwach UE.

W przypadku Polski nie chodzi tylko o grunty będące w gestii ANR, lecz również prywatne gospodarstwa polskich rolników – zadłużonych, funkcjonujących od kredytu do kredytu, z nieustannym widmem komorniczej licytacji, na dodatek w warunkach systematycznie malejącej opłacalności produkcji rolnej (w 2014 wg Eurostatu spadek dochodów w polskim rolnictwie w porównaniu do 2013 wyniósł 5,7%). Jeżeli dopuścimy do „wolnej amerykanki” wkrótce może się okazać, że polscy rolnicy zamienią się w najlepszym razie w dzierżawców gruntów będących własnością obcych spółek, w najgorszym zaś – w najemnych robotników rolnych zatrudnianych wzorem innych branż na „śmieciówkach”. Proszę mnie poprawić jeśli się mylę, ale odnoszę wrażenie, że chyba nie po to „wchodziliśmy do Europy”...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 19 (08-14.05.2015)

poniedziałek, 11 maja 2015

Agencja 114 i „polskie obozy koncentracyjne”

Odrobina fałszu w historii po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę”

Ponieważ ostatnio Polska stała się obiektem kolejnej fali oszczerstw za pomocą których usiłuje się nas wmanipulować we współodpowiedzialność za holocaust, sądzę, że warto naświetlić genezę zjawiska pozwalającego mówić amerykańskiemu prezydentowi o „polskich obozach śmierci”, szefowi FBI stawiać nas na równi z Niemcami, zaś różnym moralistom spod znaku „holocaust industry” oskarżać Polaków o niechęć do zmierzenia się z „ciemną stroną swojej historii” - jak ujął to na łamach „Washington Post” Laurence Weinbaum w reakcji na nasze protesty po wypowiedzi Jamesa B. Comeya. Jest to historia tyleż ciekawa, co niemal zupełnie przemilczana, a szkoda, bo pozwala zrozumieć, że zbitka „polskie obozy koncentracyjne” funkcjonująca w zagranicznych mediach nie jest żadnym „skrótem myślowym”, lecz została wprowadzona do obiegu z pełną premedytacją. Możemy dzięki temu unaocznić sobie jak istotną rolę odgrywa konsekwentnie prowadzona polityka historyczna i w jaki sposób znajduje ona przełożenie na całkiem wymierne polityczne i gospodarcze korzyści.

Ale od początku. Po II Wojnie Światowej pokonane Niemcy (a właściwie część zachodnia) postanowiły, podobnie jak Japonia, że skoro nie udało się wygrać wojny, to należy wygrać pokój. Wiązało się to z koniecznością odbudowy ekonomicznej potęgi RFN, do tego zaś niezbędne było koło zamachowe w postaci eksportu – kluczowego dla rozwoju gospodarki narodowej. I tu pojawił się problem, bowiem w powojennym świecie wiele państw, mając świeżo w pamięci hitlerowskie barbarzyństwo, stosowało bojkot niemieckich towarów. Trzeba było coś wymyślić – i wymyślono. Otóż w kręgach „Organizacji Gehlena” („Gehlen Organisation”), czyli niemieckiego wywiadu, poprzedniczki BND, postanowiono przeprowadzić szeroko zakrojoną akcję poprawy wizerunku Niemiec na arenie międzynarodowej. Reinhard Gehlen – generał Wehrmachtu, który tuż po wojnie przewerbował się na stronę Amerykanów – użył do tej operacji „Agencji 114” („Dienststelle 114”), czyli tajnej komórki wewnętrznej „Gehlen Organisation” pełniącej funkcję kontrwywiadu. I to właśnie szef Agencji 114, Alfred Benzinger, zwany „Grubasem” - „der Dicke” (w „poprzednim wcieleniu” sierżant tajnej policji wojskowej „Geheime Feldpolizei”), zaproponował w 1956 roku rozpropagowanie terminu „polskie obozy koncentracyjne”. Cel był jasny – stosując tę manipulację semantyczną chciano zdjąć z Niemców choć część odium winy za zbrodnie wojenne, w tym holocaust, a w domyśle suflowano odpowiedzialność Polaków. Warto zauważyć, że już wtedy pojawiło się wytłumaczenie obecne w mediach do tej pory – że termin ma jedynie w sposób skrótowy odnosić się do hitlerowskich obozów na terenie Polski. Odrobina fałszu w historii” - stwierdził Benzinger - „po latach może łatwo przyczynić się do wybielenia historycznej odpowiedzialności Niemiec za Zagładę”.

Jak widzimy obecnie, Alfred „der Dicke” Benzinger miał nie sto, lecz dwieście procent racji. Operacja na masowej świadomości opinii międzynarodowej po kilku dziesięcioleciach konsekwentnego sączenia kłamstwa udała się ponad najśmielsze oczekiwania jej inicjatorów. W tym miejscu trzeba nadmienić, iż jej powodzeniem funkcjonariusze zachodnioniemieckich służb byli zainteresowani również ze względów osobistych. W formalnie „zdenazyfikowanych” Niemczech to właśnie tworzona pod amerykańskimi skrzydłami nowa, „demokratyczna” bezpieka stała się azylem dla licznych hitlerowców, w tym również zbrodniarzy wojennych.

Osobną sprawą jest bierność komunistycznych władz PRL wobec tej uprawianej na ich oczach propagandy. Ci sami aparatczycy, którzy na użytek wewnętrzny grzmieli o niemieckim rewanżyzmie oraz podkreślali przy każdej okazji hitlerowskie okrucieństwa, na arenie międzynarodowej milczeli. Czyżby zlekceważyli „podżegaczy z Bonn”? A może padł zakaz ze strony towarzyszy z Moskwy? Kreowanie wizerunku Polski jako kraju zdziczałych antysemitów było Kremlowi na rękę – Zachód mógł umyć ręce, bo skoro Polacy mordowali Żydów, to lepiej niech ktoś sprawuje nad nimi kontrolę, niechby i Sowieci. Manewr ten przećwiczono z dobrym skutkiem za sprawą prowokacji kieleckiej w 1946. Wystarczyło tylko kontynuować tamtą linię.

Dziś termin ukuty przez Alfreda „Grubasa” Benzingera stał się medialnym samograjem, nieodłącznym elementem wzajemnie się napędzających, multiplikowanych w tysiącach miejsc kłamstw, półprawd i przeinaczeń – przy czym najprawdopodobniej większość stosujących go ignorantów nawet nie zdaje sobie sprawy w czym bierze udział – i jest to kolejny sukces Agencji 114. Aby go odkłamać – a bez tego nie wywikłamy się z propagandowej matni w którą nas wpędzono – potrzeba co najmniej równej determinacji i zręczności jaką wykazali się podwładni Reinharda Gehlena. Lecz by to osiągnąć, trzeba wpierw pognać tych, którzy dziś polską rację stanu zamieniają na protekcjonalne poklepywanie po plecach przez niemiecką kanclerz i innych możnych tego świata.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

„Embargo na przeprosiny” -

„Eksport pedagogiki wstydu”

A co w „Pod-Grzybkach”? -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1551-pod-grzybki-2

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 19 (08-14.05.2015)

Ilustracja: http://niewygodne.info.pl

czwartek, 7 maja 2015

Embargo na przeprosiny

Należy sobie jasno i bez ogródek powiedzieć – państwo Izrael, przynajmniej w aspekcie o którym tu mowa, jest państwem wrogim.

„Upamiętniając 6 milionów żydowskich ofiar Holocaustu, źle się wyraziłem, opisując kontekst tamtych wydarzeń. W pełni zdaję sobie sprawę, że winowajcą nie jest Polska, która została zniszczona, była okupowana, zniewolona i sterroryzowana - tak według ustaleń „Wyborczej” miały brzmieć przeprosiny napisane w jednym z departamentów amerykańskiego rządu, po zniesławiającej wypowiedzi dyrektora FBI Jamesa B. Comeya wygłoszonej w waszyngtońskim Muzeum Holocaustu. Przypomnijmy, że Comey mówiąc o odpowiedzialności za ludobójstwo dokonane na Żydach, postawił Polskę w jednym szeregu z Niemcami i ich autentycznymi kolaborantami, jak np. Węgry. Po protestach strony polskiej szef FBI miał nas przeprosić przytoczonymi wyżej słowami, lecz tekst został zablokowany na którymś ze szczebli Białego Domu. Cóż, teraz przynajmniej wiadomo, dlaczego Comey na pytanie lokalnej telewizji czy przeprosi za swą wypowiedź, odpowiedział krótko „nie”. Niezależnie od tego czy chciał i na ile owe przeprosiny byłyby szczere, po prostu mu tego zabroniono.

Powodem dla którego założono owo swoiste embargo na przepraszanie, była obawa, iż mogłoby to zostać źle odebrane w Izraelu z którym administracja Obamy ma stosunki gorsze niż większość poprzedników. Ludzie Obamy wolą więc „dmuchać na zimne” i nie prowokować Tel Awiwu ponad miarę. Wszystko to jest oczywiście możliwe, zastanówmy się jednak przez chwilę, dlaczego przeproszenie Polski za ewidentną kalumnię miałoby aż tak zirytować Izrael? Istnieje tylko jedno logiczne wytłumaczenie – szkalowanie Polski i Polaków stanowić musi część izraelskiej polityki historycznej. W tym kontekście, jednym z politycznych celów Izraela staje się wmontowanie nas we współodpowiedzialność za holocaust. Podkreślmy to – nie chodzi tu o jakieś poszczególne środowiska żydowskie, o jedną czy drugą organizację, ale o Izrael jako państwo.

No dobrze, ale jaki motyw ma rząd żydowskiego państwa w rozpowszechnianiu jawnie kłamliwej wersji historii Zagłady? Jedynym racjonalnym motywem są pieniądze – a konkretnie, kwestia roszczeń finansowych za pożydowskie mienie w Polsce. Warto tu wspomnieć, że w 2011 roku powołano do życia Projekt HEART (Holocaust Era Asset Restitution Taskforce), który współtworzą Agencja Żydowska oraz izraelski rząd. Jest to zatem zupełnie nowa jakość, do tej pory bowiem wymuszeniami rozbójniczymi spod znaku „holocaust industry” trudniły się wyłącznie pozarządowe organizacje żydowskie, w tym przypadku natomiast mamy do czynienia z partnerstwem publiczno-prywatnym, zatem kwestia „odzyskiwania mienia” weszła do oficjalnej agendy Izraela. Na marginesie odnotujmy, że forsowanie „restytucji” zasadza się na nieznanej w naszym kręgu cywilizacyjnym zasadzie plemiennej współwłasności – wszystko co kiedyś należało do jakiegokolwiek Żyda, należy zarazem do wszystkich innych Żydów i to na przestrzeni pokoleń – od II WŚ minęło bowiem już 70 lat. U nas, za sprawą tradycji prawa rzymskiego własność jest zindywidualizowana, zaś przy braku spadkobierców – niezależnie od przyczyny owego braku – majątek przepada na rzecz Skarbu Państwa.

Aby tę rzymską zasadę propagandowo podważyć, należy wytworzyć potężne ciśnienie emocjonalne, terroryzujące ofiarę. I temu właśnie służą szeroko zakrojone usiłowania, by w oczach świata uczynić nas współwinnymi holocaustu. To nic innego, jak tworzenie moralnej podkładki dla systemowej grabieży, w myśl zasady – są winni, niech płacą. A że padają kwoty rzędu 60-65 mld USD, to i szantaż musi przybrać odpowiednią skalę. Pamiętamy, jak w 2009 roku ówczesny marszałek Sejmu, Bronisław Komorowski, dywagował przed amerykańskim ambasadorem, który na tę okoliczność wcielił się w rolę żydowskiego lobbysty, że roszczenia można by zaspokoić z prywatyzacji Lasów Państwowych. Lasy to ponad 29% obszaru Polski, samą wartość drewna wycenia się na ok. 300 mld zł, co w przeliczeniu daje ok. 83 mld USD. Tak więc, doliczając „na oko” wartość gruntów, trzeba by wyprzedać połowę LP, czyli 14,5% powierzchni Polski i kto wie, czy obszar ów nie trafiłby w ręce kontrolowanych przez Żydów banków i funduszy, czyniąc je największymi posiadaczami ziemskimi w Polscewszak to znakomita lokata kapitału.

Biorąc pod uwagę powyższe, należy sobie jasno i bez ogródek powiedzieć – państwo Izrael, przynajmniej w aspekcie o którym tu mowa, jest państwem wrogim. A skoro tak, należy stosownie na ową wrogość odpowiedzieć – choćby sankcjami ekonomicznymi i wstrzymaniem zakupów w izraelskiej zbrojeniówce, do której niewytłumaczalną słabość wykazuje nasz MON. I uwaga tak już zupełnie na koniec – zastanawiające, co się stało „Wyborczej”, że postanowiła nagłośnić akurat ten temat. Równie zastanawiające jest głuche milczenie prawicowego mainstreamu – wygląda na to, że werbalne oburzenie to jedno, lecz pewnych spraw lepiej nie tykać. Najwyraźniej obawa przed zirytowaniem Izraela jest na patriotycznych salonach równie silna, jak w Waszyngtonie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” :) -----> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1504-pod-grzybki-1

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/haracz-na-raty#.VTuxZfBvAmw

http://niepoprawni.pl/blog/346/finansowe-heart-izraela

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/09/zydzi-izrael-polska-polemika.html

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 18 (30.04-07.05.2015)