czwartek, 27 listopada 2014

Wybory, d...a i kamieni kupa

Czy cały ten bajzel został na zimno przygotowany do odpalenia na wypadek, gdyby wybory wygrał nie ten co trzeba?

I. Broszurowy skandal

Afera związana z wyborami samorządowymi jest wielowarstwowa i dotyczy zarówno wszechogarniającej degrengolady organizacyjnej przy ustalaniu wyników, jak i konkretnych czynności przedwyborczych, które znacząco przyczyniły się do sprokurowania obecnego bardaku. Pierwszą sprawą, która nieco ginie przykryta zamieszaniem wokół informatyzacji procesu wyborczego jest kwestia zbroszurowanych kart do głosowania w wyborach do sejmików wojewódzkich (niebieska książeczka) oraz rad powiatów i dzielnic (broszurka żółta). W tym roku mieliśmy po raz pierwszy do czynienia z tą formą karty wyborczej (dotychczas używana była tzw. „płachta” na której znajdowały się listy wszystkich komitetów) i uważam, że była to podstawowa przyczyna zarówno gigantycznej ilości głosów nieważnych jak i ponadnormatywnego wyniku PSL. Z moich doświadczeń jako członka jednej z obwodowych komisji wyborczych wynika, że forma „zeszytowa” totalnie zaskoczyła i zdezorientowała głosujących, do tego stopnia, że sądzili, iż mogą postawić krzyżyk na każdej kartce wyborczej broszurki. Wyborcy gremialnie dopytywali się jak oddać ważny głos, aż w końcu przy wydawaniu kart zaczęliśmy wydawać łopatologiczne instrukcje: „jeden kolor, jeden głos”, na co często odpowiedzią było zdziwienie - „w tej niebieskiej książeczce też?”. W efekcie, na blisko tysiąc oddanych głosów doliczyliśmy się niemal 150 głosów nieważnych – w przeliczeniu wyszło mi prawie 15%! Główną przyczyną było zakreślanie więcej niż jednej listy. Podkreślam, że dotyczyło to wyłącznie kart zbroszurowanych, tam gdzie karty były jednostronicowe, odsetek nieważnych głosów był śladowy.

Inną konsekwencją wprowadzenia wyborczych broszurek w wyborach do sejmików jest wysoki wynik PSL-u, który zgarnął swoistą premię za wylosowanie listy nr1. Lista ludowców oczywiście znalazła się na pierwszej stronie niebieskiej książeczki i wielu wyborców zakreślało automatycznie pierwszego kandydata nie zaprzątając sobie głowy wertowaniem pozostałych kartek. Naprawdę, chciałbym wiedzieć jaki to geniusz wpadł na ten reformatorski pomysł, który jak się okazało masowo wprowadził ludzi w błąd. Jak widać, formuła karty wyborczej może sama w sobie prowadzić do wypaczenia wyników – nawet jeśli optymistycznie założymy, że nie doszło do innych machlojek.

II. Pierdel, serdel, burdel

Kolejnym elementem pejzażu powyborczej zgrozy jest słynny Kalkulator Wyborczy opracowany przez łódzką firmę Nabino, zwany „kalku-gniotem”. Tutaj dyletanctwo i zaniedbania sięgają kilku miesięcy wstecz. Po pierwsze, PKW rozpisała przetarg na trzy miesiące przed wyborami, wskutek czego poważne firmy nie stanęły w ogóle do konkursu, wiedząc, że przygotowanie sprawnie działającego systemu w tak krótkim czasie jest zwyczajnie niemożliwe. Jedyną firmą, która się zgłosiła była właśnie wspomniana Nabino – niewielki podmiot, którego głównym dokonaniem było do tej pory wdrożenie Scentralizowanego Systemu Dostępu do Informacji Publicznej dla MSWiA, z tym, że w konsorcjum z większą firmą Infomex, oraz – uwaga – Komunix. Ta ostatnia firma jest powiązana personalnie z Nabino (osoba Macieja Cetlera), mieści się w tym samym budynku przy ulicy Wróblewskiego 18, zaś z danych w KRS wynika, że jest obecnie... w stanie likwidacji. Czyli co – zmieniamy kolejne szyldy i jedziemy dalej? Osobną sprawą jest pula nieco ponad 400 tys zł, jaką PKW przeznaczyła na informatyzację wyborów. Z tego co udało mi się zorientować, za tego typu projekty rynkowa cena powinna być wielokrotnie wyższa. Podsumowując, dziadowskie oszczędności połączone z nierealnym terminem wykonania projektu i dyletanctwem wykonawcy nieprzygotowanego do realizacji tego typu zleceń (ponoć jedna z programistek do tej pory zajmowała się głównie projektowaniem stron www i programowania uczyła się „w biegu”) poskutkowały obecnym paraliżem wyborczym.

Skutki były łatwe do przewidzenia. Informatyczny bubel nie przeszedł żadnego z przedwyborczych testów, doprowadzając informatyków w terenie do szewskiej pasji. Mimo to PKW i Krajowe Biuro Wyborcze dopuściło system do użytku, choć było wiadome, że oprogramowanie nie ma prawa zadziałać i wyłoży się w momencie, gdy zaczną z kraju masowo spływać protokoły. Potem ruszyła lawina – okazało się, że poziom zabezpieczeń jest właściwie żaden (znów – podobno powierzono to studentce politechniki!), że byle domorosły haker może się włamać i dowolnie mieszać danymi, że z niczego wyskakują w charakterze zwycięzców kandydaci, których w danym okręgu nawet nie było na listach... Oliwy do ognia dolała sama PKW ogłaszając zwycięstwo PSL w województwie Świętokrzyskim, podczas gdy wiceszef tamtejszej komisji twierdzi, że nie wysyłał żadnych protokołów, bo sam czeka wciąż na dane z dwóch powiatów, w międzyczasie okazało się, że liczba nieważnych głosów sięga gdzieniegdzie 25-40%... Do tego doniesienia o błędnie wydrukowanych kartach, fałszerstwach podczas liczenia głosów, workach z kartami pozostawionymi bez nadzoru... Pierdel, serdel, burdel. Wybory, d...a i kamieni kupa.

III. Indolencja czy sabotaż?

No i teraz pytanie za 100 punktów: indolencja, czy świadomy sabotaż? Innymi słowy – czy mamy do czynienia z samoistnie powstałym bałaganem będącym wyłącznie efektem skandalicznej niekompetencji a który może teraz zostać wykorzystany do różnego rodzaju fałszerstw i nadużyć, czy też przeciwnie – cały ten bajzel został na zimno zaplanowany i przygotowany do odpalenia na wypadek, gdyby wybory wygrał nie ten co trzeba? W pierwszym przypadku trzeba by stwierdzić, że faktycznie polskie państwo istnieje tylko teoretycznie, w praktyce zaś toczy się jedynie siłą bezwładu i byle kryzys może doprowadzić do krachu. W drugim wariancie należałoby przyjąć, że to co przywykliśmy uważać za wbudowane w system patologie jest de facto tegoż systemu istotą, podstawą, tudzież głównym czynnikiem sprawczym państwowej oraz politycznej dynamiki. Jestem sobie w stanie wyobrazić, że pozbawione realnego nadzoru służby montują podobną prowokację w obronie zagrożonych interesów. Weźmy pod uwagę PRL-owski rodowód biografii członków PKW, ogłoszenie na gwałtu-rety wdrażania nowego systemu wyborczego, kurczowe trzymanie się tegoż mimo porażki testów i potwierdzonych informacji o prawdopodobieństwie zewnętrznych manipulacji... Natomiast już po blamażu wyborczym wciąż, dzień po dniu, PKW odwleka decyzję o wyrzuceniu do kosza kalku-gniota i przejściu na ręczne liczenie głosów – czyli rezygnuje ostatniej szansy by uratować resztki własnej powagi. Na to jeszcze nakładają się ruskie serwery, niedawna działalność informatyzacyjna byłego konsula honorowego Rosji, no i słynne wycieczki szkoleniowe do Moskwy. Czego „leśnych dziadków” tak naprawdę nauczał „czarodziej Putina” Władimir Czurow?

Afera wyborcza to o wiele więcej niż sprawa wygranej bądź przegranej tej czy innej partii. Obecny paraliż to uderzenie w same ustrojowe fundamenty Polski i tak należy go traktować. Wyobraźmy sobie, że PKW koniec końców ogłasza oficjalne wyniki. Kto w nie uwierzy? Nawet jeśli utopijnie założymy, że nie zostały wypaczone? Owszem, można powrócić do ręcznego przeliczenia wszystkich głosów. Jako członek komisji obwodowej nie mam powodu obawiać się takiej weryfikacji – ale wyłącznie pod warunkiem, że w międzyczasie nikt nie dobrał się do opieczętowanych przez nas pudeł z kartami. Jednak skądinąd wiadomo, że w różnych miejscach różnie z tym bywało, zatem nawet takie rozwiązanie nie załatwi problemu. Jedyną możliwą opcją jest więc spec-ustawa radykalnie skracająca kadencję samorządów i nakazująca rozpisanie nowych wyborów. Bez tego czeka nas wieloletni festiwal podważania legalności władzy na trzech, niezwykle istotnych poziomach. Chyba nie trzeba tłumaczyć jak destrukcyjny będzie to miało wpływ na funkcjonowanie całego państwa.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/kalkulator-czy-liczyd%C5%82o#.VHd7kWfYiGc

http://blog-n-roll.pl/pl/b%C4%99d%C4%85c-cz%C5%82onkiem-komisji#.VHd7nWfYiGc

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 47 (24-30.11.2014)

wtorek, 25 listopada 2014

Będąc członkiem komisji...

...czyli refleksje powyborcze z perspektywy OKW

Wybory samorządowe za nami, a PKW wraz z jej informatycznym „kalku-gniotem” produkcji firmy Nabino o którym pisałem tydzień temu, zgodnie z przewidywaniami spektakularnie się wyłożyła. Ja natomiast, zostawiając na boku rozważania, czy leśne dziadki wykorzystają okazję, by zgodnie z lekcjami czarodzieja Czurowa dokonać odpowiedniej korekty wyników, chciałbym się podzielić kilkoma „oddolnymi” refleksjami z punktu widzenia członka obwodowej komisji wyborczej w jednym z powiatowych miasteczek w województwie łódzkim.

Sprawa pierwsza, to kwestia nieważnych głosów, których ponadprzeciętna ilość każdorazowo rozpalała emocje prawej strony elektoratu – do tego stopnia, że począwszy od tegorocznych wyborów do PE, PiS wdrożyło akcję „Uczciwe Wybory”, w ramach której mężowie zaufania mieli monitorować przebieg procedowania we wszystkich komisjach w kraju. Otóż z moich świeżych obserwacji wynika, że ilość nieważnych głosów faktycznie bardzo przekroczyła standardowy odsetek, za który przyjęło się uznawać ok 2%. Działo się tak jednak jedynie w dwóch przypadkach – wyborów do sejmików wojewódzkich i rad powiatów, gdzie mieliśmy do czynienia z listami spiętymi w „książeczkę”. Dlaczego tak się stało? Ano dlatego, muszę to z przykrością stwierdzić, że znaczna część wyborców zwyczajnie „nie ogarniała” zbroszurowanych kart do głosowania. Na marginesie – przypuszczam, że właśnie dlatego PSL uzyskał aż 17%. Po prostu lista nr 1 była na pierwszej stronie wyborczego zeszytu. W każdym razie, smutna prawda jest taka, że pewna ilość głosujących nie wiedzieć czemu uznała, iż w tych dwóch przypadkach - sejmiki i rady powiatów - może skreślić po jednym kandydacie z każdej listy wyborczej. Co więcej, gdy wręczając karty wyjaśnialiśmy najprościej jak się dało „jeden kolor, jeden głos”, często odpowiedzią było niedowierzanie: „w tej grubej niebieskiej książeczce też?”.

W efekcie, na niemal tysiąc oddanych w moim obwodzie głosów (niezła frekwencja – 49,9%), blisko 150 było nieważnych, co dało ponad 14,7% zmarnowanych głosów! Podejrzewam, że gdyby nie nasze możliwie częste instrukcje przy wydawaniu kart, odsetek byłby jeszcze wyższy. W przypadku wyborów do rady miasta, czy na burmistrza ilość nieważnych głosów była śladowa i z tego co się dowiedziałem od znajomych, w innych obwodach było podobnie. Broszurom faworyzującym jedną listę i wprowadzającym w błąd wyborców trzeba się na przyszłość przeciwstawić, bo to dopiero jest manipulacja!

Drugą kwestią jest słynne „monitorowanie wyborów” przez mężów zaufania. U nas o szóstej rano pojawiła się akurat „małżonka zaufania” w postaci młodej, fajnej na oko dziewczyny. Pogadałem z nią chwilę i wyznała mi, że akurat przyjechała z Lublina „do znajomego”. Ot, potęga miłości – jechać do chłopaka przez pół Polski jedynie po to, by zostać złapaną do wyjątkowo niewdzięcznej funkcji. Pomyślmy tylko – siedzieć od rozpoczęcia prac komisji (na około godzinę przed otwarciem lokalu) aż do jego zamknięcia – czyli, jak w naszym przypadku, do czwartej nad ranem. Komisja przynajmniej coś robi – sprawdza wyborców na liście, wydaje karty, udziela instrukcji jak oddać ważny głos, poza tym z reguły dzieli się na dwie zmiany... A mąż zaufania nic. 22 godziny gapienia się jak sroka w gnat. Oszaleć można. „Nasza” małżonka zaufania zresztą koniec końców wymiękła. Późnym popołudniem stwierdziła, ze wychodzi i wróci na liczenie głosów. Nie wróciła – czyli, biorąc pod uwagę tropienie ewentualnych machlojek, nie było jej w kluczowym momencie całej zabawy. Głosowanie bowiem można zmanipulować przede wszystkim albo rano (dosypanie kart przed zaplombowaniem urny), albo podczas liczenia (np. unieważnianie głosów przez dopisywanie krzyżyków).

Na pocieszenie mogę powiedzieć, że nikomu nie były w głowie żadne lewizny. Wszystkim zależało, aby jak najsprawniej przeliczyć głosy i by na koniec wszystko się zgadzało. Zresztą, każda karta siłą rzeczy przechodziła przez kilka wzajemnie „obserwujących się” rąk. Gdyby ktoś spróbował cudować, to zostałby przez resztę komisji zwyczajnie zlinczowany. Wyobraźcie to sobie – interwencje do wyższych instancji wyborczych, policja, protokołowanie, przesłuchania... Fałszerstwa, owszem, są możliwe, ale głównie w przypadku, gdy dana komisja jest totalnie zblatowana – są w niej sami swoi, żadnych obcych. W pozostałych sytuacjach, ukradkowe dopisywanie „iksików” na kartach, wśród wielu par czujnych oczu, to raczej zbyt duże ryzyko.

Co ciekawe, osławiony „kalkulator wyborczy” mulił, ale po kilku próbach ruszył, i - choć z pewnymi oporami - udało się w końcu wysłać elektroniczne protokoły. Dla nas problem był z głowy, ale cóż z tego, skoro po powrocie do domu, gdy odpaliłem TV i internet, dowiedziałem się, że wszystko padło na poziomie centralnym. Powtórzę zatem pytanie z poprzedniego tekstu: na ile będzie można zaufać wynikom wyborów zliczanych za pomocą „kalku-gniota”?

Gadający Grzyb

P.S. Tekst pisałem 17.11, jeszcze przed podaniem „wyników” przez PKW – stąd podałem 17% PSL na postawie exit poll.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 47 (21-27.11.2014)

poniedziałek, 24 listopada 2014

Narodowy Dzień Prowokatora

Święto Niepodległości nie powinno być zawężane do jednej opcji. Ani w Warszawie nie świętują wyłącznie narodowcy, ani w Krakowie – piłsudczycy.

I. Reżimowe modus operandi

Nie uczestniczyłem w tegorocznym Marszu Niepodległości, ale z przekazów medialnych i blogerskich wynika, że wszystko przebiegało według znanego od lat, przewidywalnego do znudzenia schematu. Idzie więc generalnie spokojny, kilkudziesięciotysięczny tłum, a na jego obrzeżach przemykają grupki zamaskowanych osobników. To na chwilę wmieszają się w kolumnę marszową, to znów z niej wyskoczą, by w końcu niczym na umówiony sygnał rozpętać burdę ze służbami porządkowymi. Cholera wie, kim tak naprawdę są – kibolami wykorzystującymi Marsz do wyrównania swoich rachunków z policją? Zadaniowanymi prowokatorami? Wiadomo natomiast, że ich obecność jest policji najwyraźniej bardzo na rękę, bo mimo iż widać że nie są uczestnikami Marszu, to aż do momentu zadymy nie są w żaden sposób niepokojeni. Miałem możność obserwowania tego modus operandi dwa lata temu, gdy doszło do starć na Marszałkowskiej. Zamaskowane grupki, ewidentnie niezainteresowane demonstracją, kręciły się swobodnie, przebiegając przez policyjne szpalery ustawione na chodnikach wzdłuż trasy przemarszu, choć można było przynajmniej znaczną ich część prewencyjnie wyłapać. Wygląda na to, że z podobną planową biernością mieliśmy do czynienia i tym razem. Innymi słowy – zamieszki wybuchły wtedy, kiedy miały wybuchnąć.

Ta sekwencja – grupki chuligańskie, atak na policję, zatrzymanie czoła Marszu, budowanie atmosfery zagrożenia komunikatami z megafonów i wreszcie odpalenie gazu, sikawek i salwy z broni gładkolufowej w tłum – jest doprawdy aż nadto czytelna. W dalszej kolejności pojawiają się komunikaty o poszkodowanych funkcjonariuszach, liczbie zatrzymanych wandali, stratach materialnych, w międzyczasie media obiegają filmy i zdjęcia z zadymy pokazujące w kółko kilka tych samych scen z różnych ujęć, by powstało wrażenie regularnej, długotrwałej bitwy ulicznej, słowem – cała ta propagandowa pożywka mająca wywołać społeczny strach przed „faszystowskim zagrożeniem”. Dla kontrastu skonfrontuje się to jeszcze z radosnym prezydencko-urzędniczym spacerem skrzętnie skrywając liczbę uczestników tegoż i gotowe. Przekaz poszedł w świat. Ważne tylko, by nikt z medialnych propagandystów nie zapomniał się i nie podał ilu spośród zatrzymanych zostało potem faktycznie skazanych, bo tu już liczby nie wyglądają tak imponująco i burzyłyby narrację. Jak tak dalej pójdzie, to w miejsce Święta Niepodległości trzeba będzie ogłosić Narodowy Dzień Prowokatora, bo to dla tych ludzi najwyraźniej najważniejszy sprawdzian sprawności operacyjnej w ciągu roku.

Przy okazji – o tym, że policja interweniuje bądź nie, zgodnie z politycznymi wytycznymi, można było się przekonać choćby podczas zajść pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, kiedy to biernie przyglądała się pijanej tłuszczy atakującej modlących się ludzi, a prowokatorzy w rodzaju Zbigniewa S. ps „Niemiec”, czy Andrzeja H. dokazywali w najlepsze. Tak, co jak co, ale hodowanie zamieszek i eskalowanie napięcia służby mają opanowane.

II. Rzeczywistość medialna

Jednak w tym roku mimo wszystko poszło coś nie tak. Straż Marszu w miarę skutecznie odgradzała zadymiarzy od pochodu, za co zresztą oberwała podwójnie – zarówno od zamaskowanych bojówek, jak i od policyjnych pacyfikatorów. Nawet reżimowe media musiały tym razem półgębkiem przyznać, że burdy wywołały osoby z zewnątrz. Zapewne ochrona byłaby jeszcze skuteczniejsza, gdyby część strażników nie została przetrzymana przez policję w drodze do Warszawy. Komuś zależało, by porządkowych było na demonstracji jak najmniej? Te policyjne „trzepanki” autokarów – kolejny stały element rytuału 11 listopada, wraz z nękaniem narodowców w dniach poprzedzających manifestację – przybierają niekiedy wymiar wręcz groteskowy. Prof. Jan Żaryn w środowej rozmowie na antenie Niepoprawnego Radia PL opowiadał o proboszczu, który wybrał się na Marsz wraz ze swoimi parafianami – ich autokar również został z całą surowością skontrolowany pod kątem „niebezpiecznych narzędzi” i „zagrożenia dla porządku publicznego”.

Ale, ta dezorientacja była tylko chwilowa i medialna propaganda szybko wróciła w utarte w ubiegłych latach koleiny spod znaku „narodowi ekstremiści niszczą Warszawę”. Dla pozorów wiarygodności zaroszono do jednego czy drugiego programu liderów Ruchu Narodowego, by tłumaczyli się przed kamerami za nie swoje winy... tak jak przy okazji poprzednich Marszy. Ten ton został skwapliwie podchwycony przez media niemieckie - jak wiadomo szczególnie predestynowane do tego by uczyć Polaków kultury politycznej, umiaru i tolerancji - natomiast „Spiegel” na tę okoliczność przepytał Rafała Pankowskiego z „Nigdy Więcej”, który wzorem słynnej reporterki z TVN-u załamywał ręce nad ksenofobicznym hasłem „Bóg – Honor – Ojczyzna”. Przypomnijmy, że „Nigdy Więcej” to organizacja zajmująca się m.in. szkoleniem-indoktrynacją prokuratorów w tematyce tropienia „mowy nienawiści” oraz współpracująca z PZPN w tępieniu rasizmu na stadionach, w efekcie czego wśród niedopuszczalnych na trybunach symboli znalazł się tzw „mieczyk Chrobrego”, czy znak Rodła, przy jednoczesnym przyzwoleniu na symbolikę komunistyczną.

III. Skłócone „dwa płuca”

Omawiając medialne echa, warto nadmienić o nowej jakości jaką jest radykalna zmiana stosunku do Marszu Niepodległości przez część mediów prawicowych. Czytając „portal poświęcony” bądź Niezależną.pl można odnieść chwilami wrażenie, że jesteśmy na stronach „Wyborczej”. Narodowcy, panie, nie dość, że urządzili burdę na Rondzie Waszyngtona, to jeszcze są agenturą na pasku wiadomych, antypolskich sił. Prymitywizm tych propagitek jest momentami wręcz porażający. Rekord pobiła pierwsza strona „Gazety Polskiej Codziennie” z krzyczącym tytułem „Warszawa płonie, Kraków świętuje”. No, przy takim poziomie nic dziwnego, że sprzedaż im leci na łeb. Krótko mówiąc – kto nie podziela bezkrytycznego entuzjazmu nad post-majdanową Ukrainą i nie pojechał do Krakowa by kibicować wręczeniu Sakiewiczowi odznaczenia przez Służbę Bezpieczeństwa Ukrainy, ten „ruski agent”, bądź w najlepszym razie „pożyteczny idiota”. Kilkadziesiąt tysięcy ruskich agentów, bądź pożytecznych idiotów Putna na Marszu? No, ładnie... Przy czym, dla wygody wrzuci się do jednego worka Ruch Narodowy z Falangą, Korwinem i NOP... odbiorca musi mieć jednolity przekaz, bez zbędnych niuansów. Tak topornej zbitki nie można tłumaczyć ignorancją – to ewidentna zła wola. W przywoływanej już rozmowie w Niepoprawnym Radiu PL zwrócił na to uwagę prof. Żaryn, ubolewając nad sposobem potraktowania przez środowisko „Gazety Polskiej” księdza Isakowicza-Zaleskiego.

Na zakończenie jeszcze jeden aspekt, na który zwrócił uwagę prof. Żaryn, będący zresztą członkiem Komitetu Honorowego poprzednich Marszy. Otóż Marsz Niepodległości zatraca swą „ekumeniczną” formułę, w której jest miejsce dla różnych opcji niepodległościowych (endeckiej, piłsudczykowskiej, ludowej itd.) na rzecz docenienia jednego tylko nurtu, tj. narodowego. Wprawdzie w tym roku ze względu na 150 rocznicę urodzin Romana Dmowskiego okazja by właśnie jego dorobek podkreślić w sposób szczególny jest wyjątkowa, jednak Święto Niepodległości nie powinno być zawężane do jednej opcji. Nie wiem doprawdy, czy logika walki politycznej jest aż tak bezwzględna, by PiS z Klubami „GP” fetował w Krakowie Piłsudskiego, a Ruch Narodowy w Warszawie – Dmowskiego, tym bardziej, że spektrum poglądów uczestników poszczególnych demonstracji jest naprawdę o wiele szersze niż organizatorów. Ani w Warszawie nie świętują wyłącznie narodowcy, ani w Krakowie – piłsudczycy. Będąc niepoprawnym zwolennikiem poglądu, że tradycja endecka i piłsudczykowska to dwa płuca polskiego patriotyzmu, które powinny ze sobą kooperować odkładając do lamusa zarówno historyczne jak i bieżące konflikty tudzież ambicje i urazy, stoję na stanowisku, że racja stanu rozumiana jako wybicie się Polski na podmiotowość takiej współpracy bezwzględnie wymaga.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://www.podgrzybem.blogspot.com/2012/11/co-dalej-z-marszem.html

http://niepoprawni.pl/blog/346/dwa-pluca-polskiego-patriotyzmu

http://blog-n-roll.pl/pl/dwa-p%C5%82uca-polskiego-patriotyzmu#.VHOpUmfYiGc

Artykuł ukazał się w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 46 (17-23.11.2014)

piątek, 21 listopada 2014

Dupki żołędne

Do was mówię, dupki żołędne. Mówię do Sakiewicza, Warzechy, Janeckiego, właściciela „portalu poświęconego” Tadeusza Grzesika i jego przydupasa Morynia. Mówię do miękkiej pipy - rzecznika PiS-u, który „odciął się” od protestu w PKW. Mówię do zasrańców wrzeszczących, że za okupacją PKW stoi „ruska agentura” i „pożyteczni idioci”. Mówię do mędrców wywodzących, że radykalizm jest każdorazowo aranżowany przez służby w celu zaszkodzenia jedynie słusznej opozycji. Wy faje zasmarkane – latami tokujące o wyborczych fałszerstwach, a gdy wreszcie ktoś zrobił coś konkretnego to dudy w miech, spięte poślady i zatkane kakao. Wy zafajdani wielbiciele Majdanu, którzy dostali nagłej biegunki, gdy w Polsce wreszcie wydarzyła się tegoż Majdanu namiastka. Walę was dogłębnie, rury obesrane. Wolę się zgubić z Ewą Stankiewicz i Grzegorzem Braunem, niż z wami znaleźć.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

wtorek, 18 listopada 2014

Kalkulator czy liczydło?

Wygląda na to, że tymi „którym spotkanie z technologią informatyczną sprawia problemy” są przede wszystkim informatycy z Nabino.


Gdy „Warszawska Gazeta” z niniejszym artykułem trafi do Państwa rąk, będzie już wiadomo ile kolejnych wpadek zaliczył system informatyczny opracowany dla Państwowej Komisji Wyborczej przez firmę Nabino (93-578 Łódź, ul. Wróblewskiego 18, lok. 1207, tel.: +48 42 682 82 82, KRS: 0000323482; NIP: 7292656980; REGON: 100625257).

W kolejnych dniach natomiast – ze szczególnym uwzględnieniem wyborczej niedzieli – dowiemy się wszyscy co i w jakich rozmiarach zawiodło oraz ile ostatecznie trwało podanie do publicznej wiadomości wyników wyborów przez szacowne grono leśnych dziadków z PKW. Póki co jednak, pozwólmy sobie na mały powiew optymizmu. Nabino twierdzi:: „Naszym celem jest tworzenie nowoczesnych systemów spełniających wymogi, jakie stawia dzisiejszy rynek informatyczny. (...) Pragniemy tworzyć systemy w pełni zmodularyzowane, przyjazne użytkownikowi nie tylko zaznajomionemu z dzisiejszą techniką, ale także tym – którym spotkanie z technologią informatyczną sprawia problemy.” (wytłuszczenie moje – PL)

No cóż, póki co wygląda na to, że tymi „którym spotkanie z technologią informatyczną sprawia problemy” są przede wszystkim informatycy z Nabino. Wydawało się, że po tym co zafundowali wyborcom poprzednicy z firmy Pixel Technology, może być już tylko lepiej, ale najwyraźniej każdy obywatel powinien sobie zakonotować jako żelazną regułę instytucjonalną III RP hasło: „zawsze może być gorzej!”.

Przypomnijmy, iż spółka Nabino, chwaląca się w portfolio projektami dla instytucji publicznych, została wybrana do obsługi serwisów wyborczych na początku marca 2014 i ma już za sobą wybory do PE oraz wybory uzupełniające do Senatu. Teoretycznie, pomna tamtych dość traumatycznych doświadczeń, powinna zadbać o to, by tym razem wszystko grało. Tymczasem, od końca października jesteśmy bombardowani doniesieniami o następujących po sobie epilepsjach dopadających system wyborczy przy okazji kolejnych testów. Spójrzmy.

Pierwszy raz system padł podczas testu przeprowadzonego 30 października. Aplikacja „Kalkulator Wyborczy” wyczyniała cuda na kiju wyświetlając różne błędy, nie szło przesłać protokołów wyborczych, danych o frekwencji, cały system działał niestabilnie, nie wytrzymywał obciążenia i w końcu trzeba było go wyłączyć. Ale, uwaga „Test udał się i wykazał istotne błędy” - stwierdził w wywiadzie dla serwisu samorządowego PAP Romuald Drapiński, odpowiadający w KBW za informatyzację. Idźmy dalej. 7 listopada, kolejny test i kolejna klapa – protokoły udaje się wprowadzić, lecz program co chwila się zawiesza, jest niestabilny, nie wytrzymuje obciążenia, koniec końców miały „zdechnąć serwery”. Informator portalu wPolityce.pl donosi, że oprogramowanie pełne jest błędów, których wyeliminowanie w ciągu tygodnia „graniczy z cudem”. Aplikacja „Kalkulator Wyborczy” dorabia się nazwy „kalku-gniota”.

A oto kilka wyczytanych na stronach serwisu samorządowego PAP opinii zaangażowanych w test terenowych informatyków, do których zadań należy przesłanie danych do PKW. Proszę sobie ocenić poziom frustracji, wściekłości oraz desperackie rady, których muszą sobie udzielać (pisownia oryginalna):

„KPINA z pracy moich operatorów i mojej. Według nieoficjalnych informacji w przyszłym tygodniu nadal będą przeprowadzane testy. TESTUJCIE SIĘ SAMODZIELNIE!”

„To jest parodia!!! Przestańmy udawać to jest lipa. Zero dopracowania na każdym kroku. Śmiech na sali. System który nie przeszedł testów nie powinien być dopuszczony!!!!”

„Ale byłem dzielny - siedziałem do 16:00!!! A potem przyszła pani wona i powiedziała, że zamyka - no i nie wysłałem protokołów. Panie Drapiński - jest dobrze: system miód malina, tylko woźne do wymiany”

„musiz zamknąć protokół, na pierwszej zakładce wczytać licencje przewodniczącego. Potem uruchomic kalkulator na swojej licencji i edytować ten protokół. Przechodząc "Dalej", na polu do wybrania licencji pojawi się licencja przewodniczącego i podpisujesz”

„Nabino prawdopodobnie upadło. WWW nie działa. Poczta nie działa. telefonów nie odbierają. Program wyborczy nie działa. Chyba zwinęli działalność...”

Tak się składa, że w feralny piątek 7.11, gdy przeprowadzano testy, brałem udział w szkoleniu dla członków obwodowych komisji wyborczych. Pani z urzędu miasta ograniczyła się do poinformowania nas, że „w tej chwili” system „jakoś działa”. No proszę - „jakoś działa”. Normalnie, jestem pełen optymizmu przed niedzielą, kiedy to po całym dniu wydawania kart, przeliczeniu głosów i sporządzeniu protokołów zaintonujemy modlitwę w intencji, by informatykowi udało się wprowadzić do systemu dane i je skutecznie wysłać. Pozostaje ufać, że „Kalkulator Wyborczy” również i tym razem „jakoś zadziała”. Może wrócimy do domów jeszcze tej samej nocy... A dziadkom z PKW zalecam liczydła – nie zawieszają się i jeśli tylko są solidnie wykonane powinny być odporne na „niestabilność”, tudzież „przeciążenia”.

No i wreszcie podstawowa sprawa – na ile będzie można zaufać wynikom wyborów zliczanych za pomocą „kalku-gniota”?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 46 (14-20.11.2014)

piątek, 14 listopada 2014

Przemoc wyznacznikiem postępu

Z doświadczeń skandynawskich wynikałoby, że „wojna płci” zaostrza się wraz z postępami rewolucji seksualnej.

I. Polki w opresji

Feministyczne siostrzyce podniosły raban po tym, jak sejmowa komisja sprawiedliwości i praw człowieka odłożyła do następnego posiedzenia sprawę ustawy ratyfikującej konwencję Rady Europy o przeciwdziałaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej. Kobiety wszak mają być u nas bite, poniewierane i generalnie opresjonowane przez mężczyzn, a na dodatek boją się zgłaszać przypadki przemocy na policję. W związku z powyższym, ratyfikacja podpisanej przez Polskę w 2012 konwencji stała się jakoby palącą potrzebą, by nadać instytucjonalne ramy walce z patologiami.

Czyżby?

Spójrzmy na wyniki badania przeprowadzonego w 2012 roku we wszystkich 28 krajach członkowskich UE przez europejską Agencję Praw Podstawowych. Rozmowami objęto 42000 losowo dobranych kobiet w przedziale od 15 do 74 roku życia – średnio ok. 1500 kobiet w każdym kraju. Jak podkreśla analiza instytutu „Ordo Iuris” pt. Czy Polska powinna ratyfikować Konwencję Rady Europy…?” badanie cechował wysoki poziom poprawności metodologicznej. Wyniki? Proszę bardzo. Najwyższe wskaźniki aktów przemocy wobec kobiet odnotowano w Danii (52%), Finlandii (47%) i Szwecji (46%). Zaraz za podium plasują się: Holandia (45%), Francja (44%) i Wielka Brytania (44%). Polska w tym zestawieniu znalazła się na ostatniej pozycji z wynikiem 19% tuż za Austrią (20%) i Chorwacją (21%). Unijna średnia to 33%. Nasz kraj cechuje ponadto bardzo wysoki wskaźnik zgłaszania przypadków przemocy na policję (blisko 30%), co sytuuje nas w europejskiej czołówce i zadaje kłam twierdzeniom, jakoby Polki były do tego stopnia sterroryzowane, bądź nieświadome swych praw, że nie odwołują się do interwencji odpowiednich organów państwa.

Powyższe dane nie powinny dziwić, zważywszy, że na przestrzeni dziejów kobiety w Polsce relatywnie cieszyły się nieporównanie wyższym statusem społecznym niż w krajach Zachodu. W historii najnowszej - po odzyskaniu niepodległości w 1918 roku Polki zyskały prawa publiczne i cywilne na jakie ich odpowiedniczki w Europie Zachodniej musiały nierzadko czekać do lat 50- i 60-tych.

Ale co tam – „miłością płonąc do abstraktów, najbardziej nienawidzą faktów, fakty teoriom bowiem przeczą, a to jest karygodną rzeczą” ... No chyba, żeby założyć, iż w Agencji Praw Podstawowych do której zadań należy m.in. zwalczanie „rasizmu, antysemityzmu i ksenofobii”, a której polskim współpracownikiem jest Helsińska Fundacja Praw Człowieka siedzą jakieś krypto-mohery fałszujące statystyki.

II. Jaskinie równouprawnia

Znamienne jest, że przemoc wobec kobiet zatacza najszersze kręgi w państwach przedstawianych nam jako niedościgłe wzorce emancypacji. Przekładając na dzisiejsze realia maksymę towarzysza Stalina, głoszącą że walka klas zaostrza się wraz z postępem komunizmu, należałoby stwierdzić, iż proklamowana przez feminizm „wojna płci” zaostrza się wraz z postępami rewolucji seksualnej. Trudno bowiem o bardziej wyzwolone pod tym względem społeczeństwa, niż te, które póki co – czyli do ostatecznego zwycięstwa Proroka - zaludniają obecnie kraje skandynawskie i dziwnym trafem przodują w pastwieniu się nad niewiastami. Powtórzmy głośno i wyraźnie: Dania, Finlandia i Szwecja. Ta sama Szwecja, w której formułuje się „równościowe” postulaty, by w toaletach nie montować pisuarów, gdyż dyskryminuje to kobiety, które z przyczyn naturalnych do tego typu ustrojstwa nie mogą się załatwić.

Wracając do kwestii przemocy - im bardziej niszczy się tradycyjne więzi międzyludzkie (w tym rodzinne) i społeczeństwo przekształca się w zbiorowisko wyalienowanych, skoncentrowanych na sobie egoistycznych jednostek, tym skłonność do uprzedmiotowienia drugiego człowieka, zanik empatii i związana z tym predylekcja do agresji wzrasta. Lewica musi więc podjąć walkę ze zwyrodnieniami, których sama była przyczyną. Walkę, dodajmy, wedle recepty: więcej tego samego! Skoro wspomnieliśmy o Szwecji - swojego czasu szok i ogólnonarodową debatę wywołała tam informacja, że jedną z najchętniej oglądanych przez Szwedów odmian pornografii jest tzw. „gangbang”, czyli inscenizacje gwałtów zbiorowych. Paradoksalnie więc wychodzi na to, że przemoc jest wyznacznikiem upostępowienia społeczeństw...

Zresztą, jak sądzę, o to właśnie naszym genderystom chodzi – by wskutek rozkładu struktur społecznych odsetek maltretowanych kobiet zaczął oscylować w okolicach 50% - niczym w przodujących jaskiniach równouprawnienia. Wtedy dopiero można by rozpętać „walkę z przemocą” na całego!

Inna sprawa, że na Zachodzie paranoja doszła już do takiego stadium, że nawet powłóczyste spojrzenie męskiej szowinistycznej świni może zostać sklasyfikowane jako sexual harassment i stąd być może pewna nadreprezentatywność zgłoszeń - choć i tu, jeśli spojrzeć na szczegółowe dane dotyczące molestowania i stalkingu, różnice nie są na tyle znaczące, by zachwiać generalną wymową statystyk.

Przy okazji – omawiany tu akt prawny jest świadectwem rozbrajającej bezradności wobec zadomowionych w Europie muzułmańskich imigrantów, tworzących zamknięte enklawy i kultywujących właściwe sobie zwyczaje. W wielu punktach konwencji podkreśla się konieczność przeciwdziałania takim praktykom jak obrzezanie dziewczynek, czy tzw. „honorowe zabójstwa”. Czyli, co – z jednej strony mamy radosne multi-kulti, a z drugiej – okaleczanie i morderstwa. Ot, dysonans poznawczy. Ale że równość jest lewackim dogmatem, więc razem z muslimami wrzucimy do jednego worka chrześcijan, wybełtamy, i w ten sposób upieczemy dwie pieczenie na jednym ogniu. Zła wiadomość, lewacy – chrześcijanie was wprawdzie nie pozabijają, ale muzułmanie – i owszem. I to właśnie wy, za sprawą waszego cywilizacyjnego nihilizmu, będziecie w ich religijnej optyce pierwszymi do odstrzału.

III. Cała władza w ręce GREVIO

Kontynuując wątek „ideolo” stręczonej nam konwencji Rady Europy: za główne przyczyny przemocy uznaje ona tradycyjny podział ról społecznych i rodzinnych, pomijając kompletnym milczeniem realne przyczyny przemocy, takie jak alkoholizm, narkomania, czy obecność drastycznych treści w środkach masowego przekazu. Konwencja skupiając się na promowaniu pojęcia „płci kulturowej”, czyli gender, jasno pozycjonuje się jako instrument społecznej inżynierii.

Niebezpieczeństwo polega również na powołaniu grupy ekspertów ds. przeciwdziałania przemocy wobec kobiet i przemocy domowej („GREVIO”). Do kompetencji tego organu należałoby m.in. „monitorowanie” wdrażania konwencji przez poszczególne państwa, czyli mówiąc po ludzku – wywieranie presji. Oznacza to w istocie oddanie ważnego obszaru życia społecznego w ręce ponadnarodowego, skrajnie zideologizowanego gremium, wyłanianego za pomocą nieprzejrzystych, biurokratycznych mechanizmów, zatem w gruncie rzeczy - samozwańczego. Co ważne – właśnie owo ciało będzie władne wydawać „zalecenia” odnośnie zwalczania stereotypów dotyczących tradycyjnych ról w kontekście „płci społeczno-kulturowej” - począwszy od ustawodawstwa, poprzez praktykę działania organów państwa, a skończywszy na różnych „programach społecznych” (ot, choćby takich jak „przedszkola gender”).

Naturalną koleją rzeczy, głównym interpretatorem zarówno samej konwencji jak i formułowanych na jej podstawie wytycznych stanie się rodzime genderactwo, które niejako tylnymi drzwiami zbuduje tą drogą swe znaczenie polityczne z pominięciem niewygodnych demokratycznych procedur. Dotychczasowe inicjatywy polityczne zakończyły się bowiem spektakularnymi klapami – Partia Kobiet, Zieloni... Skichał się nawet „konstrukt służb”, czyli Palikot wraz ze swoją wesołą gromadką, z którą obóz nieubłaganego postępu wiązał wielkie nadzieje wieszcząc piórem redaktora Pacewicza, że „udał się nam Palikot”. Skoro zatem nie udało się normalnie, to trzeba sposobem – i konwencja antyprzemocowa jest tu wymarzonym orężem, by osiągnąć swe cele nie zawracając sobie głów jakimiś tam wyborcami.

W efekcie, otrzymamy struktury promujące i wdrażające za pomocą aparatu państwa skrajnie lewacką ideologię, ignorując wolę większości. Wszystko to zaś przy zachowaniu pozorów „neutralności światopoglądowej”. A kobiety? A kto by się nimi przejmował – ot, nawóz historii, znaczący dla genderystów tyle samo, co klasa robotnicza dla komunistów. Przecież długi marsz przez instytucje zainicjowany został w latach '60 po to, by ruszyć z posad bryłę świata, a różnorakie „mniejszości” są w tym dziele jedynie doraźnym narzędziem.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 45 (10-16.11.2014)

czwartek, 13 listopada 2014

Ten przeklęty insurekcjonizm

Może właśnie ten na pozór szaleńczy insurekcjonizm, kultywowany pod rozbiorami, był zarzewiem przyszłej niepodległości?

Ponieważ nastał listopad, miesiąc szczególny o tyle, że obchodzimy w nim dwie daty związane z walką Polaków o wolność – czyli odzyskanie niepodległości 11.XI.1918 oraz wybuch Powstania Listopadowego w nocy z 29 na 30.XI.1830 – pomyślałem sobie, że nie od rzeczy będzie poświęcić mój pierwszy tekst dla „Warszawskiej Gazety” właśnie temu zagadnieniu. Oto cyklicznie przy okazji rocznic powstań narodowych ożywia się chór wujów, który poucza ciemnych Polaków, by dać sobie spokój z tą funeralną martyrologią, czczeniem klęsk, bo to zatruwa społeczną świadomość, tudzież utrwala w nas ponury syndrom wiecznych ofiar i nieudaczników. Przy czym, co charakterystyczne, głosy te atakują nas z tak różnych na pozór środowisk, jak gazetowyborcza salonowszczyzna i prawica roszcząca sobie pretensje do politycznego realizmu. Dodajmy, że o ile intencją resortowych dzieci jest wykorzenienie Polaków i przerobienie ich za pomocą „pedagogiki wstydu” na zbiorowisko euro-klonów bez tożsamości, o tyle po prawej stronie dominuje ton zirytowania naszą historią pełną lekkomyślnego rzucania się na potęgi, co skutkowało gigantyczną daniną krwi i materialnymi stratami, a Polacy wszak mają stać się docelowo narodem rozważnym, mierzącym zamiar podług sił. Zwróćmy ponadto uwagę, że przy różnych celach tej społecznej inżynierii używane środki i argumentacja są dość podobne. Niezłą egzemplifikacją takiego nastawienia jest nie tak dawna opinia Rafała Ziemkiewicza, że z sierpniowych rocznic powinniśmy obchodzić te zwycięskie – Bitwę Warszawską i Sierpień '80, a nie klęskę Powstania Warszawskiego.

No dobrze, skoro tak, to wyjaśnijmy sobie podstawową sprawę. My nie czcimy klęsk narodowych, tylko zrywy niepodległościowe, oddając cześć tym, którzy w tychże walczyli, choć mogli przecież realistycznie pozostać w domach i się nie wychylać, czy też, jak chcą niektórzy – nie ulegać insurekcyjno-rewolucyjnym prowokacjom. A na ile nawet to, co doraźnie było klęską można przekuć w dalszej perspektywie w sukces, to sobie zaraz wyjaśnimy na dwóch przykładach.

Przeprowadźmy pewien eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że Rafał Ziemkiewicz, bądź inny realista trafia na amerykańskie Południe i zaczyna dzisiejszym, mieszkającym tam obywatelom USA klarować, że ta cała secesja to był poroniony pomysł, bo rolnicze skonfederowane stany nie mogły pod żadnym względem równać się z uprzemysłowioną Północą. Zresztą, w powieści „Przeminęło z wiatrem” jest znamienna scena, w której Rhett Butler pyta się ogarniętych secesjonistyczną gorączką znajomych Południowców – ile na Południu jest fabryk broni, amunicji itd. by skonkludować: „mają fabryki, kopalnie i flotę, którą mogą nas zablokować i zagłodzić. My mamy bawełnę, niewolników i arogancję”. Lecz koniec końców ten sam cyniczny Rhett wstępuje u samego kresu wojny, gdy tragedia jest przesądzona, do armii konfederackiej stwierdzając: „zawsze miałem słabość do przegranych spraw”.

No więc wyobraźmy sobie tych naszych realistów tłumaczących Amerykanom z Południa, że powstanie przeciw Lincolnowi nie miało prawa się udać, że w wyniku wojny Południe zostało de facto podbite przez rząd waszyngtoński i okupowane przez Jankesów, że cała ta awantura zakończyła się kompletną ruiną – gospodarczą, demograficzną, społeczną, zginęli najlepsi synowie Południa, kraj pogrążył się w anarchii po której pozostał Ku-Klux-Klan będący pierwotnie formacją sąsiedzkiej samoobrony i że krótko mówiąc, trzeba było się jakoś z tym Lincolnem dogadać. Natomiast obecnie podtrzymywanie dawnych tradycji, czczenie prezydenta Jeffersona Daviesa, dowódców i wymachiwanie konfederackimi sztandarami to autodestrukcyjny kult klęski, nieodpowiedzialnego awanturnictwa, „obłędu 1861”, a nie żaden powód do dumy. Założę się, że najbardziej prawdopodobną reakcją byłoby wyciągniecie przez pana domu strzelby i krótkie: „wynocha z mojej ziemi”. Bo ten nierealistyczny zryw jest po dziś dzień dla Południowców symbolem umiłowania wolności i inspiracją, by stawiać opór rządowi federalnemu, gdy ten wyciąga łapy po nie swoje.

Inny przykład to holocaust. Pierwotnie w państwie izraelskim temat ten był wstydliwie pomijany, jego przywódcy bowiem uznali, iż wizja Żydów idących pokornie na rzeź kłóci się z nowym obliczem Żyda-wojownika wyrąbującego sobie zbrojnie nową państwowość. Tamci, pokorni Żydzi, którzy dali się niemal bez sprzeciwu pozabijać mieli odejść, by nie obciążać poczuciem klęski umysłów nowego syjonistycznego pokolenia. Dopiero gdzieś w latach '60 uznano, że tę potworną traumę można przekuć w mit założycielski Izraela, w rodzaj nowej państwowej religii, sterroryzować nim mentalnie świat zachodni z Ameryką na czele i – przy okazji – nieźle zarobić na odszkodowaniach. W ten sposób bezprzykładna klęska stała się polityczną bronią masowego rażenia, czego jako Polacy co i rusz doświadczamy gdy każą nam przepraszać za Jedwabne, bądź przyjąć roszczenia rewindykacyjne organizacji żydowskich.

Mówią nam często, że powinniśmy się uczyć od Żydów organizacji i skuteczności działania – no więc uczmy się, choćby tego jak z przegranych powstań uczynić oręż polityki historycznej tak na rynku wewnętrznym, jak i w odniesieniu do sąsiadów. Zresztą, co tam Żydzi – nawet maleńka Litwa, nie oglądając się na rosyjskie dąsy, ogłosiła rok 2013 rokiem Powstania Styczniowego, której to odwagi zabrakło opętanej „resetem” PO. Wracając do listopadowych dat – czy naprawdę możemy mieć pewność, że bez powstań Polacy byliby w stanie w 1918 roku wybić się na niepodległość? Czy może właśnie ten na pozór szaleńczy insurekcjonizm kultywowany pod rozbiorami, tak jak dziś Amerykanie z Południa kultywują zryw secesyjny, a Żydzi – holocaust, był zarzewiem przyszłej niepodległości?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 45 (7-13.11.2014)

niedziela, 2 listopada 2014

Wielkoruska kiełbasa

Narodowi rosyjskiemu życzymy smacznego. Dowieziemy wam tyle psiego żarcia na kiełbasy, ile tylko chcecie.

Autentyczna historia z pewnej polskiej firmy transportowej. Jedzie TIR-chłodnia z Włoch na Rosję z ładunkiem karmy dla psów (tak się składa, że akurat na psią karmę Rosja embarga nie wprowadziła). Psie żarcie, jak psie żarcie – jakieś zwierzęce, głównie końskie, resztki, odpady... Kierowca spokojnie przekracza granicę i dociera do miejsca przeznaczenia. Podstawia się pod rampę. Przedstawiciele firmy-odbiorcy sprawdzają dokumenty dotyczące ładunku... po czym stwierdzają: „eee, przecież to całkiem dobre mięso, szkoda takiego towaru na sobaczą karmę. Dawaj, podstawiaj się tam!” - i wskazują zdumionemu kierowcy rampy na których rozładowuje się żywność dla ludzi... Należy dodać, że firma ta jeździła z psią karmą na linii Włochy – Rosja od lat i nigdy wcześniej podobna sytuacja nie miała miejsca.

A teraz news wyczytany w „Komsomolskiej Prawdzie” przez korespondenta „Wyborczej” Wacława Radziwinowicza: „A dziś ta sama "Komsomołka" pisze, że na rynku drożyzna, brak zagranicznych mięs sprawia, że kiełbasy w Rosji robi się z tego, na co wcześniej "nikt nie chciał patrzeć". Jabłka ojczyste się już kończą, a te, co jeszcze są, "mają smak papieru". Pod koniec roku jabłka w sklepach będą więc "złote" nie ze względu na kolor, lecz cenę.”

No to chyba zagadka, z czego obecnie w Rosji robi się kiełbasę, została wyjaśniona. Swoją drogą, każdy, kto kiedykolwiek widział na oczy psią karmę – nie „firmową” w eleganckich puszeczkach dla piesków kanapowych, tylko taką „w naturze” - tzn. przemielone barachło, wie jaki to specjał... Ja widziałem, bo swojego czasu mieliśmy w rodzinie sporego psa – mieszańca doga z owczarkiem podhalańskim – i jedyną sensowną opcją by wykarmić bydlątko (gdy stawał na tylnych łapach, osiągał wzrost postawnego mężczyzny), było kupowanie właśnie takiego żarcia, tak więc naoglądałem się tego sporo. Narodowi rosyjskiemu życzymy smacznego. Dowieziemy wam tyle psiego żarcia na kiełbasy, ile tylko chcecie. Pod samogon jakoś wejdzie.

Rosjanom pozostaje nadzieja, że car-batiuszka się nie dowie o powyższym procederze, bo gotów wprowadzić embargo również i na ten towar pierwszej potrzeby, żeby pokazać wrażemu Zapadowi, że Ruscy nie mięczaki i wykarmią się mięsem z krokodyli, które od niedawna Imperium zaczęło sprowadzać z Filipin. A jeśli na Filipinach zabraknie gadów, to wytłucze się na Czukotce renifery – właśnie zadekretowano zwiększony o 60% ubój (reniferów hodowlanych) i odstrzał (dziko żyjących), by uzupełnić braki tego mięsa, które do czasu embarga sprowadzano z farm w Stanach Zjednoczonych. Co tam, aby do wiosny...

Na marginesie – to ci gospodarka. By wykarmić ludy północnej Syberii, które przez wieki, aż do nadejścia czerwonego raju na Ziemi, doskonale sobie radziły, trzeba było importować reniferzynę. Psią karmę zresztą, jak widać, też muszą sprowadzać – kto by tam jej koniec końców nie zeżarł. Przypomina mi to jedno z wcześniejszych embarg, kiedy to na skutek braku ziemniaków na rynku w rosyjskich McDonald'sach zabrakło frytek... Lecz plany są, tradycyjnie, mocarstwowe: Rosja ma być samowystarczalna. Jak za Chruszczowa, który kazał zaorać wszystkie nieużytki, a na pytanie Gomułki, czym ten areał nawiezie, po krótkim namyśle odparł: „a niech sr...ą”.

Podobnie tym razem – ogłoszono, że w Rosji już niedługo będą „ojczyste” ziemniaki i równie „ojczyste” łososie, a to wskutek rozkwitu własnej produkcji, która dzięki blokadzie granic miała się burzliwie rozwinąć. Kremlowscy planiści zapomnieli jedynie, że w Rosji nie ma ani sadzeniaków, ani narybku i trzeba było na gwałt modyfikować listę objętych embargiem towarów. Można obstawiać, co będzie pierwsze – czy „ojczyste” łososie zdążą dorosnąć zanim rosyjskie żołądki przyrosną do kręgosłupów? Bo póki co, ekonomiczna wojna odwetowa znakomicie wprawdzie napędza wzrost – ale cen żywności. Rosjanom zwyczajnie pomału zaczyna brakować na jedzenie. Ciekawe, czy rosyjski człowiek, który - co by nie mówić - zdążył się już na przestrzeni ostatnich lat nieco zdeprawować dostępnością rozmaitych produktów po akceptowalnych cenach, wytrzyma chude lada, karmiąc się dumą z zajętego Krymu i okupowanej „Noworosji”?

Ale, nim się to rozstrzygnie, warto podbudować ekonomiczny patriotyzm głodniejących poddanych Putina. Przymiotnik „ojczysty” - czy to przy jabłkach, czy to przy nabiale, zapewne już nieco się opatrzył. Proponuję nowy obowiązkowy człon nazw produktów spożywczych: „wielkoruski”, albo wręcz - „imperialny”. Tak, „kiełbasa wielkoruska”, albo „imperialna mielonka” - to z pewnością brzmi odpowiednio mocarstwowo i dumnie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/embargo-na-rozum#.VFQOAlfYiGc

Źródło ilustracji: http://pl.memgenerator.pl/