czwartek, 13 listopada 2014

Ten przeklęty insurekcjonizm

Może właśnie ten na pozór szaleńczy insurekcjonizm, kultywowany pod rozbiorami, był zarzewiem przyszłej niepodległości?

Ponieważ nastał listopad, miesiąc szczególny o tyle, że obchodzimy w nim dwie daty związane z walką Polaków o wolność – czyli odzyskanie niepodległości 11.XI.1918 oraz wybuch Powstania Listopadowego w nocy z 29 na 30.XI.1830 – pomyślałem sobie, że nie od rzeczy będzie poświęcić mój pierwszy tekst dla „Warszawskiej Gazety” właśnie temu zagadnieniu. Oto cyklicznie przy okazji rocznic powstań narodowych ożywia się chór wujów, który poucza ciemnych Polaków, by dać sobie spokój z tą funeralną martyrologią, czczeniem klęsk, bo to zatruwa społeczną świadomość, tudzież utrwala w nas ponury syndrom wiecznych ofiar i nieudaczników. Przy czym, co charakterystyczne, głosy te atakują nas z tak różnych na pozór środowisk, jak gazetowyborcza salonowszczyzna i prawica roszcząca sobie pretensje do politycznego realizmu. Dodajmy, że o ile intencją resortowych dzieci jest wykorzenienie Polaków i przerobienie ich za pomocą „pedagogiki wstydu” na zbiorowisko euro-klonów bez tożsamości, o tyle po prawej stronie dominuje ton zirytowania naszą historią pełną lekkomyślnego rzucania się na potęgi, co skutkowało gigantyczną daniną krwi i materialnymi stratami, a Polacy wszak mają stać się docelowo narodem rozważnym, mierzącym zamiar podług sił. Zwróćmy ponadto uwagę, że przy różnych celach tej społecznej inżynierii używane środki i argumentacja są dość podobne. Niezłą egzemplifikacją takiego nastawienia jest nie tak dawna opinia Rafała Ziemkiewicza, że z sierpniowych rocznic powinniśmy obchodzić te zwycięskie – Bitwę Warszawską i Sierpień '80, a nie klęskę Powstania Warszawskiego.

No dobrze, skoro tak, to wyjaśnijmy sobie podstawową sprawę. My nie czcimy klęsk narodowych, tylko zrywy niepodległościowe, oddając cześć tym, którzy w tychże walczyli, choć mogli przecież realistycznie pozostać w domach i się nie wychylać, czy też, jak chcą niektórzy – nie ulegać insurekcyjno-rewolucyjnym prowokacjom. A na ile nawet to, co doraźnie było klęską można przekuć w dalszej perspektywie w sukces, to sobie zaraz wyjaśnimy na dwóch przykładach.

Przeprowadźmy pewien eksperyment myślowy. Wyobraźmy sobie, że Rafał Ziemkiewicz, bądź inny realista trafia na amerykańskie Południe i zaczyna dzisiejszym, mieszkającym tam obywatelom USA klarować, że ta cała secesja to był poroniony pomysł, bo rolnicze skonfederowane stany nie mogły pod żadnym względem równać się z uprzemysłowioną Północą. Zresztą, w powieści „Przeminęło z wiatrem” jest znamienna scena, w której Rhett Butler pyta się ogarniętych secesjonistyczną gorączką znajomych Południowców – ile na Południu jest fabryk broni, amunicji itd. by skonkludować: „mają fabryki, kopalnie i flotę, którą mogą nas zablokować i zagłodzić. My mamy bawełnę, niewolników i arogancję”. Lecz koniec końców ten sam cyniczny Rhett wstępuje u samego kresu wojny, gdy tragedia jest przesądzona, do armii konfederackiej stwierdzając: „zawsze miałem słabość do przegranych spraw”.

No więc wyobraźmy sobie tych naszych realistów tłumaczących Amerykanom z Południa, że powstanie przeciw Lincolnowi nie miało prawa się udać, że w wyniku wojny Południe zostało de facto podbite przez rząd waszyngtoński i okupowane przez Jankesów, że cała ta awantura zakończyła się kompletną ruiną – gospodarczą, demograficzną, społeczną, zginęli najlepsi synowie Południa, kraj pogrążył się w anarchii po której pozostał Ku-Klux-Klan będący pierwotnie formacją sąsiedzkiej samoobrony i że krótko mówiąc, trzeba było się jakoś z tym Lincolnem dogadać. Natomiast obecnie podtrzymywanie dawnych tradycji, czczenie prezydenta Jeffersona Daviesa, dowódców i wymachiwanie konfederackimi sztandarami to autodestrukcyjny kult klęski, nieodpowiedzialnego awanturnictwa, „obłędu 1861”, a nie żaden powód do dumy. Założę się, że najbardziej prawdopodobną reakcją byłoby wyciągniecie przez pana domu strzelby i krótkie: „wynocha z mojej ziemi”. Bo ten nierealistyczny zryw jest po dziś dzień dla Południowców symbolem umiłowania wolności i inspiracją, by stawiać opór rządowi federalnemu, gdy ten wyciąga łapy po nie swoje.

Inny przykład to holocaust. Pierwotnie w państwie izraelskim temat ten był wstydliwie pomijany, jego przywódcy bowiem uznali, iż wizja Żydów idących pokornie na rzeź kłóci się z nowym obliczem Żyda-wojownika wyrąbującego sobie zbrojnie nową państwowość. Tamci, pokorni Żydzi, którzy dali się niemal bez sprzeciwu pozabijać mieli odejść, by nie obciążać poczuciem klęski umysłów nowego syjonistycznego pokolenia. Dopiero gdzieś w latach '60 uznano, że tę potworną traumę można przekuć w mit założycielski Izraela, w rodzaj nowej państwowej religii, sterroryzować nim mentalnie świat zachodni z Ameryką na czele i – przy okazji – nieźle zarobić na odszkodowaniach. W ten sposób bezprzykładna klęska stała się polityczną bronią masowego rażenia, czego jako Polacy co i rusz doświadczamy gdy każą nam przepraszać za Jedwabne, bądź przyjąć roszczenia rewindykacyjne organizacji żydowskich.

Mówią nam często, że powinniśmy się uczyć od Żydów organizacji i skuteczności działania – no więc uczmy się, choćby tego jak z przegranych powstań uczynić oręż polityki historycznej tak na rynku wewnętrznym, jak i w odniesieniu do sąsiadów. Zresztą, co tam Żydzi – nawet maleńka Litwa, nie oglądając się na rosyjskie dąsy, ogłosiła rok 2013 rokiem Powstania Styczniowego, której to odwagi zabrakło opętanej „resetem” PO. Wracając do listopadowych dat – czy naprawdę możemy mieć pewność, że bez powstań Polacy byliby w stanie w 1918 roku wybić się na niepodległość? Czy może właśnie ten na pozór szaleńczy insurekcjonizm kultywowany pod rozbiorami, tak jak dziś Amerykanie z Południa kultywują zryw secesyjny, a Żydzi – holocaust, był zarzewiem przyszłej niepodległości?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 45 (7-13.11.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz