niedziela, 31 grudnia 2017

Porozmawiajmy o polexicie

Prawdziwą przyjemnością będzie patrzeć, jak ci, którzy dziś gardłują o polexicie, zaczną w panice połykać własne języki.


I. „Polexitowa” histeria

„PiS chce wyprowadzić Polskę z Europy” - grzmi totalna opozycja. „Polexit to tajny plan Kaczyńskiego” - wtóruje niemiecka prasa i jej polskojęzyczne ekspozytury. I tak w koło Macieju od ponad dwóch lat. Przy każdej różnicy zdań między polskim rządem a Brukselą (żeby tylko, również przy każdym sporze z Berlinem, czy nawet po zerwaniu kontraktu na francuskie Caracale – nieloty), powtarza się ten sam refren. Działa to wedle schematu prostego jak konstrukcja cepa: jeśli polski rząd w jakiejkolwiek sprawie ma odmienną opinię od zadekretowanej przez unijnych rozgrywających, to znaczy, że „marginalizuje Polskę”, „degraduje do drugiej ligi” i „wyprowadza z Europy”. W tle zaś nieodmiennie majaczy szantaż oparty o „reductio ad Putinum” - PiS z Kaczyńskim mają mianowicie swoją polityką „radować Putina”. Tego samego Putina, w porozumieniu z którym Angela Merkel usiłuje przepchnąć kolanem gazociąg Nord Stream II i wyłączyć go spod europejskich regulacji energetycznych, a niemiecka lewica aż przebiera nogami, by pod byle pretekstem znieść sankcje nałożone na Rosję po agresji na Ukrainę. Ale Niemcy „na korzyść Putina” nie grają...

I na nic zdają się każdorazowe zaprzeczenia, że nic z tych rzeczy, nikt wyprowadzać Polski z UE nie zamierza – ba, nawet słowa Jarosława Kaczyńskiego, że dla polskiej obecności w Unii Europejskiej „nie ma alternatywy” traktowane są jako zasłona dymna. Można wręcz odnieść wrażenie, że dla wrzeszczących o „polexicie” histeryków koronnym dowodem jest sam fakt sprawowania władzy przez PiS. Otwartym pytaniem pozostaje, czy plotą te duby smalone z wyrachowania, licząc na wystraszenie euroentuzjastycznych Polaków, czy już sami uwierzyli we własną propagandę – ale to w gruncie rzeczy kwestia drugorzędna. Gorsze jest co innego – otóż politycy Prawa i Sprawiedliwości z Jarosławem Kaczyńskim na czele najprawdopodobniej są w swych zapewnieniach zupełnie szczerzy i naprawdę nie wyobrażają sobie Polski poza unijnymi strukturami. A to błąd, bo powinni taki wariant przynajmniej brać w politycznych rachubach pod uwagę i zawczasu przygotować plan awaryjny, gdyby polexit okazał się jednak koniecznością. Co więcej, powinni tę ewentualność wprowadzić do dyskursu publicznego, choćby po to, by oswajać z nią opinię publiczną.


II. Wojna brukselsko-polska

Aż się chce powiedzieć – straszycie ludzi polexitem? Dobrze, to pogadajmy o tym, skoro tak skwapliwie, przy byle okazji wywołujecie wilka z lasu. Tak się składa, że naszemu wyjściu z Unii Europejskiej i możliwym alternatywom poświęciłem przez ostatnie niemal trzy lata trochę tekstów – a teraz, po wypowiedzeniu nam przez Brukselę otwartej wojny, bo do tego sprowadza się słynna „opcja atomowa” opisana w art.7 Traktatu Lizbońskiego, temat stał się wyjątkowo aktualny. Powtórzmy to – uruchomienie procedury, której finałem może być potencjalnie pozbawienie nas prawa głosu i sankcje, jest de facto wypowiedzeniem wojny, za którym stoi ewidentna niemiecka inspiracja, bo chyba nikt o zdrowych zmysłach nie sądzi, że pajace w rodzaju Timmermansa, Verhofstadta czy Junckera ośmieliliby się na taki krok na własną rękę. Niezależnie od końcowego wyniku, zamiarem tej awantury jest permanentne eskalowanie napięcia obliczone na poderwanie społecznego poparcia dla obecnego rządu – to zaś oznacza, że Bruksela (a tym bardziej Berlin) nie jest w stanie przyjąć do wiadomości „niesłusznych” wyników wyborów w krajach członkowskich, a tym bardziej jakiejkolwiek suwerennej polityki wyłamującej się spod dyktatu euro-mandarynów.

W konsekwencji powyższego, wielkimi krokami zbliża się moment, gdy normalne funkcjonowanie Polski w UE stanie się zwyczajnie niemożliwe. Albo się ugniemy, rezygnując z jakiejkolwiek podmiotowości, albo będziemy sekowani na wszelkie możliwe sposoby – na dzień dzisiejszy stoi na porządku dziennym „karne” obcięcie eurofunduszy w kolejnej perspektywie budżetowej po 2020 r. Zresztą, o tym, że kolejny budżet UE będzie chudszy i możemy stać się płatnikiem netto, mówiono już od dawna – to zaś z naszej perspektywy stawia pod znakiem zapytania opłacalność całego interesu.


III. Rachunek zysków i strat

I tak właśnie na nasze członkostwo należy patrzeć – jako na interes, w którym liczy się jedynie rachunek zysków i strat. Bez ideologicznego zadęcia, a tym bardziej bez prowincjonalnego zachłystywania się wielkim światem i europejskimi salonami na które łaskawie zostaliśmy wpuszczeni. Po stronie zysków możemy policzyć zakotwiczenie polityczne w europejskich strukturach dające poczucie bezpieczeństwa, następnie dostęp do rynków i swobodny przepływ ludzi, oraz oczywiście eurofundusze. Tyle, że owo „zakotwiczenie w Europie” właśnie okazuje się bronią obosieczną – oznacza bowiem rosnące podporządkowanie rozmaitym uroszczeniom „pogłębiającej integrację” Brukseli, a docelowo nieodwołalne sprowadzenie do położenia kolonialnego, z którego właśnie chcemy się wydobyć. Z eurofunduszami tak czy inaczej po 2020 r. będzie problem i może się okazać, że po dokonaniu niezbędnych racjonalizacji wydatków równie dobrze możemy bezpośrednio wydawać u siebie to, co w ramach składki odprowadzamy do unijnego budżetu – a wpłacać będziemy coraz więcej, bo składka członkowska uzależniona jest od poziomu PKB. Dodam nieco złośliwie, że dzięki temu znikną irytujące tabliczki informujące, że basen w Pcimiu Dolnym został „sfinansowany z środków UE”, mające na celu utrwalanie w społecznej świadomości poczucia swoistej „kolonialnej wdzięczności” wobec brukselskich dobrodziejów. Kolejną kwestią jest rzetelne obliczenie (czego żaden rząd dotąd nie zrobił) rzeczywistych kosztów naszego członkostwa – kolonizacji gospodarczej, wdrażania produkowanych taśmowo dyrektyw i zaleceń, wypływu wypracowanego w Polsce kapitału, biurokracji obsługującej rozdzielanie funduszy unijnych i nadzorującej „implementację” unijnego prawa itp.

Zostaje zatem przestrzeń wspólnego rynku i otwarte granice, z czego faktycznie trudno byłoby nam zrezygnować. Tyle, że do tego pozostawanie w Unii nie jest niezbędne, co pokazuje przykład takich państw jak Norwegia czy Islandia. Nie są, przypomnę, członkami UE, pozostając w Europejskim Obszarze Gospodarczym i korzystając z dostępu do wspólnego rynku, a także strefy Schengen – za to bez polityczno-biurokratycznej, brukselskiej „czapy”. Islandia nawet przez pewien czas negocjowała akcesję do Unii, by przekonać się, że skórka nie jest warta wyprawki i podziękować za udział w „elitarnym klubie”.


IV. Mówić ludziom prawdę

O tym wszystkim należy ludziom mówić. Spokojnie, bez wpadania w zbędną histerię, tłumaczyć dlaczego opcja „polexitu” może być nie tylko koniecznością, lecz również poniekąd szansą. Na szczęście, od czasu kryzysu migracyjnego i zafundowanego Niemcom przez kanclerz Merkel zbiorowego samobójstwa, idealizowany dotąd Zachód stracił w oczach Polaków bardzo wiele ze swej atrakcyjności. Jeżeli można mówić o jakichkolwiek pozytywach płynących z groźby islamizacji, to właśnie owo otrzeźwienie z odurzających oparów bezkrytycznego euroentuzjazmu jest jednym z nich. Unia straciła zatem walor cywilizacyjnej atrakcyjności i zostały już tylko pieniądze. Jeszcze chwila i Polacy będą gotowi, by usiąść z kalkulatorem i dokonać bilansu. Trzeba ich tylko potraktować poważnie, jak dorosłych, a nie jak dzieci, którym lepiej pewnych rzeczy nie mówić dla ich własnego dobra – tym bardziej, że ten obłudny paternalizm był domeną elit III RP i dobrze byłoby, gdyby obecna władza różniła się od poprzedników również i w tym aspekcie. Co więcej, poparcie dla obecności w UE jest w naszym społeczeństwie tyleż szerokie, co płytkie – przed rokiem zauważyła to nawet sorosowska Fundacja Batorego w raporcie „Polacy wobec UE: koniec konsensusu”, z troską konstatując przewartościowanie społecznych postaw wobec „zjednoczonej Europy”. A poza wszystkim - prawdziwą przyjemnością będzie patrzeć, jak ci, którzy dziś gardłują o polexicie, zaczną w panice połykać własne języki.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Exodus z domu niewoli


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 52 (29.12.2017-04.01.2018)

niedziela, 24 grudnia 2017

Homopropaganda pod patronatem kardynała

Najwyraźniej kardynał Christoph Schönborn należy do tej grupy uczonych mędrków, którym się wydaje, że mogą sobie lepić Pana Boga na swój obraz i podobieństwo.

I. Profanacja katedry

Kardynał Christoph Schönborn powinien uznać się za szczęściarza, że Pan Bóg nie spopielił wiedeńskiej katedry św. Szczepana niczym Sodomy i Gomory. Otóż z okazji „Światowego Dnia AIDS” świątynia została udostępniona na „spotkanie modlitewne” organizacjom homoseksualnym, a wspomniany kardynał wygłosił podczas uroczystości okolicznościowe kazanie. Na tę okazję katedra obwieszona została gejowskimi banerami i tęczowymi flagami, zaś kard. Schönborn powiedział m.in. „Bóg nie przyszedł, by potępić, ale zbawić” i w związku z tym mamy „Nie osądzać, nie wykluczać, nie przywoływać do porządku” (cyt. za „Bibuła.com”). Dostojnikowi wtórował znany transwestyta Thomas Neuwirth, występujący pod pseudonimem Conchita Wurst (któremu/której kardynał zresztą gratulował swojego czasu triumfu w konkursie Eurowizji), ubolewając nad „dyskryminacją” osób LGBT(QWERTY), natomiast całość imprezy zwieńczyły słowa homoaktywisty Gerry’ego Keszlera, iż „nie ma znaczenia, kogo kochamy lub w kogo wierzymy”. W doniesieniach nie ma niestety informacji, jakie konkretnie modlitwy (i do kogo) odmawiano podczas owego „modlitewnego spotkania”.

Jeżeli nie jest to profanacja, po której na dobrą sprawę należałoby katedrę zamknąć aż do uroczystego nabożeństwa przebłagalnego, to nie wiem, co jeszcze musiałoby się wydarzyć. Przypomnę, że w Polsce mieliśmy do czynienia z podobnym przypadkiem w 2013 r., kiedy to w kościele warszawskiej parafii św. Augustyna odbył się bluźnierczy pokaz mody projektanta Macieja Zienia z roznegliżowanymi modelkami, przy wtórze muzyki z „Dziecka Rosemary” i gejowskiego „westernu” „Tajemnica Brokeback Mountain”. Wybiegiem była główna nawa świątyni – cała ta półpornograficzna defilada odbyła się zatem przed tabernakulum. Efektem była konieczność odprawienia nabożeństwa przebłagalnego – i nie miało znaczenia, że proboszcz parafii został wprowadzony w błąd, bo organizatorzy powiedzieli mu, że będzie to zamknięty pokaz sukien ślubnych. Jednak w odniesieniu do imprezy w wiedeńskiej katedrze zastanawiam się, kto mógłby takowe nabożeństwo poprowadzić, skoro głównym winowajcą jest miejscowy książę Kościoła?


II. Sodoma pod okiem kardynała

W przypadku kard. Christopha Schönborna trudno mówić o nieświadomości celu zgromadzenia – gejowska symbolika jaką zostało wypełnione wnętrze kościoła w połączeniu z treścią przemówień pokazuje jasno, że nie chodziło tu o żadną modlitwę, tylko o symboliczne zawłaszczenie dla potrzeb homopropagandy przestrzeni sakralnej, którą potraktowano jak zdobyty teren. Pismo Święte, zarówno w Starym, jak i w Nowym Testamencie nie pozostawia złudzeń co do zapatrywań Stwórcy w kwestii „zachowań nieheteronormatywnych” - czego widomym dowodem jest los wzmiankowanych na wstępie Sodomy i Gomory. Nadmieńmy, że wedle biblijnego przekazu, Bóg obiecał oszczędzić Sodomę, jeśli znajdzie się tam dziesięciu sprawiedliwych. Ponieważ zapewne Sodoma liczyła sobie więcej mieszkańców niż liczba zgromadzonych w katedrze, nomen omen, sodomitów, to być może miejsce to zostało uratowane dzięki obecności choć jednego sprawiedliwego, który się tam przypadkiem zaplątał. Na miejscu kardynała jednak na przyszłość nie igrałbym z Bożą cierpliwością, bo jeśli następnym razem nawet tego jednego sprawiedliwego zabraknie, to finał może być nagły i bolesny. Szczególnie, gdyby jego ekscelencji w przypływie ekumenicznego szaleństwa wpadło do głowy zaprosić grupę satanistów (skoro „nie ma znaczenia w kogo wierzymy”), by mogli sobie uczcić rogatego kozła – co poniekąd, tylko w lekko zawoalowanej formie, właśnie się odbyło.

Najwyraźniej jednak kardynał Christoph Schönborn należy do tej grupy uczonych mędrków, którym się wydaje, że poprzez „twórczą reinterpretację” Pisma Świętego i spirytystyczne w swej istocie wywoływanie „ducha czasu”, mogą sobie lepić Pana Boga na swój obraz i podobieństwo, wedle doraźnych zachcianek – na przykład jeśli chodzi o bezwarunkowe zbawienie ostentacyjnych i aktywnych pederastów. Jeśli jest tak w istocie, to już mu współczuję, bo wątpię czy Stwórca zechce się podporządkować tym zuchwałym uroszczeniom i zasadniczo należałoby się tu zastanowić nad modlitwą do św. Rity – orędowniczki w sprawach beznadziejnych.


III. Gejowskie „święto”

Warto poświęcić chwilę okazji z jakiej urządzono opisaną tu bluźnierczą farsę. Z tego co mi wiadomo „Światowy Dzień AIDS” póki co nie został wpisany do kalendarza liturgicznego, zaś ofiary tej choroby nie są wynoszone na ołtarze w charakterze męczenników. Dzieje się tak dlatego, że poza absolutnie marginalnymi sytuacjami (np. przypadkowe zarażenie w szpitalu bądź gwałt), chorobą tą zarazić się można jedynie w następstwie grzechu – rozwiązłości lub zażywania narkotyków. „Światowy Dzień AIDS” jest po prostu jednym z pseudo-świąt taśmowo produkowanych przez lewackie agendy ONZ (w tym przypadku – WHO), którym „niepolitycznie” jest przyznać, że jedyną skuteczną radą jest wstrzemięźliwy tryb życia.

Inaczej jednak rzecz się ma w optyce części środowisk homoseksualnych. Mianowicie w kreowanej przez nie mitologii, AIDS jest rodzajem mistycznego fetyszu, zaś nosiciele wirusa HIV cieszą się rodzajem „namaszczenia”. Ta quasi-sakralizacja śmiertelnej choroby widoczna jest niekiedy w „gejowskiej” sztuce (chociażby „Anioły w Ameryce” Tony'ego Kushnera) i doprowadziła do zjawiska „Bug Chasers” - czyli osób „polujących” na możliwość zakażenia się wirusem, który traktowany jest jako przekazywany sobie kolejno „dar”. Dla nich zatem „Światowy Dzień AIDS” jest środowiskowym świętem, formą nobilitacji homoseksualnych „męczenników”. Zastanawiam się, czy kard. Schönborn organizując uroczystość mającą „upamiętnić 36 milionów zmarłych i dać sygnał przeciwko uprzedzeniom” był świadom tych konotacji? A może mu one nie przeszkadzały?


IV. Boże Narodzenie jako obszar starcia cywilizacji

Dodać należy, że ten homoseksualny wiec w katedrze odbył się u progu Adwentu, przez co – zważywszy na stosunek homoaktywistów do Kościoła, ich obsesję na punkcie postaci Jezusa czy Świętej Rodziny – cała sytuacja nabiera dodatkowego, ponurego kontekstu. Niestety, już od lat Boże Narodzenie i okres mu towarzyszący, zamiast być radosnym świętem „ludzi dobrej woli”, staje się polem wojny cywilizacyjnej w której agresorem jest skrajna lewica (w tym homolobby) oraz jej nowy sojusznik – islamiści. Co roku jesteśmy bombardowani informacjami, że pod dyktatem politycznej poprawności uginają się kolejne kraje zakazujące publicznego eksponowania szopek, choinek, szkolnych jasełek i generalnie rugujące aspekt religijny świąt z przestrzeni publicznej. Do tego nieodmiennie pojawiają się akcenty bluźniercze, jak niedawna „homo-szopka” wystawiona przez działaczkę LGBT prezentująca dwóch Józefów w różowych strojach czuwających nad Dzieciątkiem Jezus.

W Polsce ten trend na razie dopiero raczkuje, co nie znaczy, że lewactwo i u nas nie próbuje wdrożyć swej agendy. Instytut „Ordo Iuris” poinformował niedawno o alarmujących sygnałach, że w szkołach i przedszkolach rodzice-ateiści powołując się na „świeckość państwa” usiłują wymusić zakaz jasełek i kolędowania. W przeszłości mieliśmy prowokacyjne manifesty sfanatyzowanych feministek deklarujących popełnienie aborcji w Wigilię (Katarzyna Bratkowska), bądź 6 stycznia (w Święto Trzech Króli – homoaktywistka Anna Zawadzka). To wręcz niesamowite, jakie spazmy wściekłości Narodziny Pańskie wywołują u różnych „osobistych nieprzyjaciół Pana Boga”. Na szczęście jest też światełko w tunelu – prezydent Donald Trump właśnie oznajmił, że najwyższy czas znów życzyć sobie „Merry Christmas” zamiast idiotycznego, promowanego przez lewactwo „happy holidays”.

Wracając na koniec do głównego wątku - jeżeli czytają nas rodacy zamieszkali w Wiedniu, doradzałbym omijanie katedry św. Szczepana szerokim łukiem. Jeszcze na pasterce wystąpi kardynał Schönborn z jakimś właściwym sobie przekazem i cały podniosły nastrój trafi szlag. Lecz tymczasem – Wesołych Świąt!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 51 (22-28.12.2017)

Wirtualny pieniądz i realny dług

Mamy do czynienia ze zorganizowanym systemem łupiestwa – kraje zadłużające się nie widziały obcych walut na oczy, lecz właśnie w nich muszą spłacać swoje zobowiązania.

Tydzień temu, omawiając pracę prof. Richarda A. Wernera „Stracone stulecie w ekonomii. Trzy teorie i niezbity dowód”, wyjaśniliśmy sobie fałsz teorii rezerwy cząstkowej i bankowej teorii pośrednictwa finansowego. Została natomiast empirycznie potwierdzona słuszność bankowej teorii kreacji kredytu, wedle której bank udzielając kredytu tworzy nowy pieniądz. Dziś przyjrzymy się konsekwencjom tego stanu rzeczy dla uboższych, rozwijających się krajów, zmuszanych do zaciągania pożyczek w obcych walutach.

Otóż takie instytucje jak Bank Światowy czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy prowadząc doradztwo w różnych państwach (a taki „patronat” jest zazwyczaj niezbędny do pozyskania finansów ze światowych rynków), niejako przymuszają je do zadłużania się – pod „zastaw” przyszłych podatków obywateli i majątku narodowego (przemysł, infrastruktura, surowce). Prof. Werner analizując tę politykę doszedł do wniosku, że działa ona na niekorzyść krajów-dłużników, których sytuacja każdorazowo staje się gorsza, niż gdyby w ogóle nie brały zagranicznych pożyczek. Efekt nieodmiennie jest taki sam – kolonialny drenaż, co w skali globalnej przejawia się w zjawisku przepływów finansowych od państw biednych do bogatych.

Dzieje się tak dlatego, że owe „pożyczki” są w istocie rzeczy wielką fikcją i pułapką zastawianą na słabszych uczestników światowej wymiany gospodarczej. Mechanizm jest następujący: zgodnie z bankową teorią kreacji kredytu, instytucje finansowe udzielając pożyczek kreują pieniądz. Tyle że... te pieniądze nigdy nie wpływają do gospodarek państw zadłużających się! Realia międzynarodowej rachunkowości pokazują, twierdzi Werner, że euro i dolary pozostają w „macierzystych” systemach bankowych. Cóż zatem otrzymują kredytobiorcy? Tylko tyle, że waluty zagraniczne stanowią wirtualny przelicznik, na podstawie którego następuje denominacja na waluty narodowe. Innymi słowy, te „pożyczki” służą jedynie wypuszczeniu na lokalny rynek ich ekwiwalentu w miejscowej walucie. Ale – i tu docieramy do sedna – powstały w ten sposób „dług” jest już jak najbardziej realny, zaś jego obsługa i spłata kapitału dokonywana musi być w „pożyczonych” euro i dolarach. Krótko mówiąc, mamy do czynienia ze zorganizowanym systemem łupiestwa w białych rękawiczkach – kraje zadłużające się nie widziały obcych walut na oczy, lecz właśnie w nich muszą spłacać swoje zobowiązania.

Przypomina to jako żywo znaną nam aż za dobrze sprawę tzw. „kredytów frankowych”, gdzie również prawdziwych franków szwajcarskich na linii bank-klient nie było w obrocie, co nie przeszkodziło w „alchemicznym” wykreowaniu często niespłacalnego, wciąż rosnącego zadłużenia. Podobnie jest z obrotem w skali międzynarodowej. Opisywany tu mechanizm prowadzi bowiem do stopniowego osłabiania walut krajowych i narastania spirali długu – zaś na końcu tego patologicznego łańcucha fikcji znajduje się zawsze kieszeń podatnika i jak najbardziej namacalne aktywa państwowe, które idą w końcu pod młotek, choćby poprzez konwersję długu na udziały w majątku narodowym, co przerobiliśmy na własnej skórze podczas sławetnej „transformacji gospodarczej”. Jak trzeźwo zauważa Richard Werner, kredyt w walucie narodowej państwa mogłyby zorganizować sobie same, bez konieczności uciekania się do uzależniającego zagranicznego przelicznika – bo tworzyć pieniądz z niczego poprzez bankową kreację kredytu mogłyby chociażby miejscowe banki centralne.

W tym momencie słyszę głosy, że to samobójstwo, bo pod naciskiem ignoranckich i nieodpowiedzialnych rządów nadrukowano by pustego, inflacyjnego pieniądza. Cóż, biorąc pod uwagę, jak przy okazji ostatniego kryzysu finansowego urządzili nas „fachowi” i „odpowiedzialni” bankierzy, wolę postawić jednak na rząd, który w przeciwieństwie do globalnej banksterki przynajmniej pozostaje pod jakąś społeczną kontrolą. Tak się składa, że to właśnie owi bankowi „fachowcy”, bez których ponoć świat nie może funkcjonować, nadmuchali niekontrolowaną, spekulacyjną „bańkę”, w efekcie której trzeba było zasypywać kryzys lawinowym „luzowaniem ilościowym” i kolejnymi bilionami dolarów i euro. A zatem i tak skończyło się na „drukowaniu”.

Werner proponuje w to miejsce inne rozwiązania – np. politykę „wytycznych kredytowych” polegającą na regulacjach określających ilość i alokację kredytów w kierunku pożądanym z punktu widzenia stabilnego rozwoju gospodarczego (produkcja), przy ograniczaniu kredytów na zakup różnych „aktywów finansowych” powodujących bańki spekulacyjne. Alternatywą może być również system niemiecki opierający się na rozdrobnionym sektorze bankowym składającym się z małych, lokalnych podmiotów, działających niezarobkowo. Z kolei model oparty na pożyczkach od własnych banków centralnych (w miejsce emitowania obligacji) umożliwia zwiększenie podaży pieniądza i wzrost nominalnego PKB, a co za tym idzie - wpływów podatkowych. Jest więc w czym wybierać, a każda z tych propozycji ma jedną, podstawową zaletę – jest lepsza niż obecna bandyterka.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Na podobny temat:

O wypłukiwaniu pieniędzy z powietrza


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 51-52 (22.12.2017-11.01.2018)

czwartek, 21 grudnia 2017

Pod-Grzybki

Dziś „Pod-Grzybki” będą dość obleśne, ale nic nie poradzę. Jak wyznała dziennikarka „Wysokich Obcasów”, pisarz Janusz Rudnicki miał zaprosić kolegę do kawiarni wesołym okrzykiem „chodź, k***y już są!”, którym to staropolskim mianem określił rzeczoną dziennikarkę i jej znajomą. Na to odezwała się Magdalena Żakowska twierdząc, że to nic wielkiego, bo jej z kolei pan pisarz proponował „branie na dwa baty”. A mnie w tym wszystkim zastanawia jedno – co na to szanowny małżonek pani Żakowskiej, czyli Jacek Żakowski? Dał chociaż Rudnickiemu w mordę? Chyba, że to właśnie on w owym „braniu na dwa baty” miał partycypować. Jeśli tak, to nie mam pytań.


*

Sytuacja okazała się rozwojowa, bo oto feministki z „Codziennika Feministycznego” oskarżyły dwóch „chłopców lewicy” - Jakuba Dymka i Michała Wybieralskiego – o różne bezeceństwa, w tym gwałt i pobicie. Tak to bywa, kiedy „chłopcy lewicy” poczują się samczykami alfa.


*

W związku z powyższym przyszedł mi do głowy taki oto dialog odzwierciedlający zwyczaje kół postępowych (pozwoliłem sobie strawestować autentyczne teksty, jakimi tam się do siebie zwracają).

Przychodzi samczyk alfa do feministki i pyta:

  • Będzie ruchane, czy ci je***ć z bańki?

  • Będzie ruchane, ale pod warunkiem, że zrobimy to przeciw paternalistycznej kulturze gwałtu.

  • Jasna sprawa, mała. To jak, wsadzić ci na początku język w ci**ę, czy od razu zaprosić kolegę i weźmiemy cię na dwa baty?

  • Bierzcie mnie na dwa baty - w ten sposób zaprotestuję podwójnie przeciw kulturze gwałtu. I koleżankę zaproszę.

  • W porzo mała - koleś, wchodź, k***y już tu są!


*

Refleksja na marginesie – w zasadzie walnięcie „z bańki”, którym Michał Wybieralski potraktował obiekt swych miłosnych westchnień, świadczy o równościowym traktowaniu. Przecież, jak by nie patrzeć, przy***ł jej jak facetowi. I refleksja nr 2 - ciekawe, czy w ramach akcji #MeToo dowiemy się czegoś więcej o tajemnicach basenu Urbana w którym - wedle krążącej famy - Adam Michnik, kiedy jeszcze dopisywało mu zdrówko, zwykł był „testować” adeptki sztuki dziennikarskiej?


*

Molestowanym feministkom pozazdrościła Justyna Samolińska z partii „Razem”, której przypomniało się, że podczas wieczoru wyborczego poseł Kukiz'15 Marek Jakubiak miał jej proponować wspólne wyjście do toalety. Rada dla wszystkich – pod żadnym pozorem nie siadać obok Samolińskiej, a udając się do WC uważnie wpierw sprawdzić, czy owa niewiasta nie kręci się w pobliżu. A samej pani Samolińskiej radzę na przyszłość usiąść obok Ryszarda Petru – istnieje wtedy szansa, że zamiast do toalety zaprosi ją na Maderę.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

niedziela, 17 grudnia 2017

Dymisja Beaty Szydło to błąd

Dawno już (a może wręcz po raz pierwszy) PiS nie zlekceważyło w tak ostentacyjny sposób własnego elektoratu.


I. Buldogi na dywanie

No i „zrekonstruowali” nam premier Beatę Szydło. Przypomnijmy sobie, jak to wyglądało. Szydło już-już ogłosi dymisję. Nie, jednak zostaje. Ale nie - będzie dymisja, zastąpi ją Kaczyński i szarpnie cuglami. A gdzie tam – Szydło to dobry premier, musi zostać. Jednak nie, do gry wkracza Morawiecki. Żaden Morawiecki, jeżeli już, to Kaczyński będzie premierem. Nie, zostaje Szydło. A właśnie że nie, bo Morawiecki. Albo Kaczyński... Szydło... Morawiecki... i tak bez końca, w rytmie frakcyjnych przepychanek.

Słowem, kompromitacja. Partyjni zagończycy bez cienia żenady biegali po wszelkich możliwych mediach, nadając jedni na drugich, rozsiewając plotki i potęgując wrażenie ogólnego chaosu. Buldogi wylazły spod dywanu i gryzły się w najlepsze na oczach zdumionej i zniesmaczonej publiczności. Na to wszystko nałożyły się spekulacje dotyczące poszczególnych ministrów i związane z tym nerwowe ruchy z ich strony – a jak by tego było mało, równolegle przez większość tego okresu trwał spektakl „negocjacji” z Pałacem Prezydenckim w sprawie reformy sądownictwa (i zapewne głowy ministra Macierewicza). Koszty wizerunkowe są trudne do oszacowania i sadzę, że niedawny sondaż CBOS, w którym PiS w porównaniu do listopada straciło 4 pkt. proc. poparcia, to zaledwie pierwsze ostrzeżenie od rozczarowanego elektoratu – a warto dodać, że również i w listopadzie PiS straciło w porównaniu z październikiem 2 pkt. proc.

Są jeszcze na tym świecie ludzie, którzy pamiętają, że początkowo zapowiedziana na listopad rekonstrukcja rządu miała stanowić zaledwie przegląd kadr, a ze stanowiskami miało się pożegnać co najwyżej kilka najsłabszych ogniw w rządowej ekipie. Co takiego się w międzyczasie wydarzyło, że na porządku dziennym stanęła kwestia dymisji samej pani premier? Premier, przynajmniej w oficjalnej narracji, znakomitej i odnoszącej sukcesy, a na dodatek cieszącej się niesłabnącym poparciem i popularnością w społeczeństwie – i to nie tylko wśród twardych wyborców PiS? Wyrosła zbyt wysoko? Jej popularność zaczęła kogoś uwierać? No i jak to wygląda – z jednej strony bronimy Beatę Szydło przed opozycyjnym votum nieufności, by zaraz potem dymisjonować ją na partyjnej nasiadówce?


II. Pożar w domu wariatów

Tajemnicą poliszynela jest, że w rządzie funkcjonował tzw. „klub wicepremierów” podważających pozycję pani premier i biegających ze skargami na Nowogrodzką. To samo tyczyło się niektórych ministrów, donoszących na siebie nawzajem i na swą przełożoną. Podstawowym błędem, jaki popełnił Jarosław Kaczyński, było dopuszczenie do takiej sytuacji. Z wnętrza partyjnego powozu powinien był wyjść mocny sygnał, że takie zachowania nie będą tolerowane, premier Szydło cieszy się bezwzględnym poparciem i prędzej w odstawkę pójdą znarowione konie, niż woźnica. Brak takiego sygnału rozzuchwalił poszczególne frakcje, a później już wydarzenia nabrały własnej dynamiki. Wymiana na stanowisku premiera wygląda w tym kontekście na rozpaczliwe gaszenie pożaru w domu wariatów, którego pensjonariusze na dodatek wciąż dolewają do płomieni benzyny. Najwyraźniej osławione „zarządzanie przez konflikt” wymknęło się spod kontroli.

Efektem jest nieodwracalna utrata wizerunku PiS i całej „zjednoczonej prawicy” jako zdyscyplinowanego monolitu i zwartej drużyny pracującej nad naprawą Polski. Jest to, dodajmy, kolejny komunikat tego typu po prezydenckich wetach i ciągnącej się w nieskończoność telenoweli kolejnych spotkań i uzgodnień. Wyborcy otrzymali wiadomość, że rządzący nie różnią się od innych partii w bezwzględnych wojenkach o władzę i wpływy – i nie łudźmy się, obozowi „dobrej zmiany” przyjdzie jeszcze za to słono zapłacić, bo takie rzeczy odkładają się w społecznej świadomości i nawet „500+” (którego twarzą w powszechnym odbiorze była zresztą zdymisjonowana Beata Szydło) tu nie pomoże.

Na tym tle, jeszcze słabiej wygląda oficjalne uzasadnienie sformułowane w partyjnym stanowisku: „Ostatnie miesiące bieżącego roku przyniosły liczne istotne przeobrażenia w sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej. Ewolucji uległy także wpisane w wielki projekt dobrej zmiany zadania stojące przed Zjednoczoną Prawicą. Powyższe czynniki spowodowały konieczność skorygowania składu rządu, w tym również jego kierownictwa”. Przepraszam, ale to jest jakiś bełkot. Czym niby sytuacja „wewnętrzna i międzynarodowa” różni się od tej sprzed np. roku – poza tym, że „totalna opozycja” skompromitowała się przez ten czas jeszcze bardziej, a Bruksela po staremu urządza antypolskie sabaty? No i jakież to modyfikacje zaszły w priorytetach „dobrej zmiany”, że wymaga to aż wymiany premiera?


III. Gen samozniszczenia

Wszystko to jest, patrząc racjonalnie, a nie przez pryzmat partyjnych bójek, totalnie niezrozumiałe. W domysłach gubią się nawet wytrawni komentatorzy – a co dopiero mówić o przeciętnym wyborcy, nie żyjącym na co dzień polityką? Jedno jest pewne – dawno już (a może wręcz po raz pierwszy) PiS nie zlekceważyło w tak ostentacyjny sposób własnego elektoratu. Upojeni szybującymi sondażami i zdemoralizowani degrengoladą opozycji partyjni aparatczycy uwierzyli, że nie mają z kim przegrać i postanowili pójść na całość, co przełożyło się na festiwal publicznej dyskredytacji premier własnego rządu. Efektem ubocznym był paraliż władzy, bo żaden z ministrów (z szefową na czele) nie był pewny dnia ani godziny – w takich warunkach niemożliwe jest wdrażanie jakichkolwiek zmian i projektów, a państwowa maszyna działa jedynie siłą rozpędu, coraz bardziej się przy tym krztusząc i zacinając. Co gorsza, nominacja Morawieckiego wcale nie kończy chaosu, jako że zapowiedział, iż wymiana konkretnych ministrów nastąpi dopiero w styczniu. Czekają więc nas kolejne tygodnie domysłów i medialnych „wrzutek” typu „Zdzisio za Rysia” – tyle, że z nowym premierem na czele. Trudno tu nie odwoływać się do przypisywanego PiS słynnego „genu samozniszczenia”.

Podkreślmy to – Beata Szydło była w oczach wyborców niemal „matką narodu”: spokojną, zrównoważoną, ale kiedy trzeba zdecydowaną, nade wszystko zaś – lojalną. Wyborcy zrozumieliby każdą roszadę na ministerialnych stanowiskach, ale tego jednego nie zrozumieją. Swoją drogą, podziwiam jej psychiczną odporność na ataki – zarówno ze strony „totalnej opozycji” i związanych z nią mediów, jak i ze strony własnego obozu politycznego. Już dziś można powiedzieć, że egzamin z lojalności zdała celująco – jakaż to różnica w porównaniu chociażby z Dornem, Kamińskim i resztą niesławnej pamięci „PJoN-ków”, a nawet z Ziobrą i Kurskim – o Marcinkiewiczu już nie wspominając.

Teraz pani premier została ewidentnie przesunięta do „rezerwy kadrowej” - być może z myślą o wyborach samorządowych 2018 r. i wyścigu o fotel prezydenta Warszawy. Jeżeli tak, to nie jestem najlepszej myśli, choćby ze względu na obsesyjnie antypisowską specyfikę warszawskiego „lemingradu” z jego pogardą wobec „pięćsetplusów” firmowanych przez Beatę Szydło. Sytuację dodatkowo komplikuje groteskowa propozycja, by Beata Szydło została „wicepremierem do spraw społecznych”, co wygląda na czysto dekoracyjne, by nie rzec – operetkowe stanowisko, tym bardziej, że to Morawiecki będzie trzymał rękę na kasie i zapewne zadba, by była zwierzchniczka mu za bardzo nie wyrosła. Skutek będzie taki, że Beata Szydło, przeczołgana i pozbawiona atutu sprawczości, może do wyborów zużyć się politycznie.

Pisałem niedawno, że Beata Szydło była idealnym kandydatem w wyborach prezydenckich 2020 r. w miejsce niepewnego Andrzeja Dudy. Tyle, że to wymagało, aby dotrwała jako popularna premier do końca parlamentarnej kadencji – i dopiero wtedy mógłby ją ewentualnie zastąpić technokrata Morawiecki. „Dobra zmiana” mogła mieć sprawdzoną i wierną panią prezydent, a tak może mieć guzik z pętelką, bo rząd Morawieckiego i jego społeczny odbiór jest co najmniej wielką niewiadomą – co stawia pod znakiem zapytania nie tylko upragnioną większość konstytucyjną, ale również samodzielne rządy po 2019 roku.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Prezydent 2020 – Duda czy Szydło?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 50 (15-21.12.2017)

O wypłukiwaniu pieniędzy z powietrza

W sprzyjających warunkach nawet pojedynczy bank jest w stanie wykazać nadzorowi niemal dowolną wartość kapitału” - prof. Richard A. Werner.

Powszechnie przyjmowana zasada głosi, że banki funkcjonują w oparciu o system rezerwy cząstkowej – tzn. pożyczając pieniądze muszą jednocześnie zadbać o pewien minimalny poziom rezerw, powyżej którego nie wolno im udzielać kredytów. W ten sposób regulowana i ograniczana ma być (przynajmniej w teorii) radosna twórczość związana z bankową kreacją pieniądza. Inne założenie, zwane „teorią pośrednictwa finansowego” mówi, iż banki generalnie są jedynie pośrednikami pomiędzy tymi, którzy mają pieniądze, a tymi, którzy ich potrzebują i nie różnią się w tym aspekcie działalności od innych instytucji finansowych. Te dwie komplementarne wobec siebie teorie były w minionych dziesięcioleciach kamieniem węgielnym myślenia o bankowości.

Tyle, że najprawdopodobniej obie są błędne, zaś banki de facto kreują pieniądze z niczego, nie przejmując się poziomem zabezpieczeń i depozytów. Do takiego wniosku doszedł profesor Richard A. Werner z Katedry Bankowości Uniwersytetu w Southampton. Twierdzi on, że jedyną prawdziwą i zgodną z empirycznym doświadczeniem jest „bankowa teoria kreacji kredytu”, wedle której każdy bank z osobna tworzy pieniądz w momencie udzielenia kredytu. Szczegółowo mechanizm ten został opisany w pracy „Stracone stulecie w ekonomii. Trzy teorie i niezbity dowód” dostępnej w internecie w polskim tłumaczeniu dzięki Fundacji „Jesteśmy Zmianą”.

Otóż zespół prof. Wernera we współpracy z niemieckim bankiem spółdzielczym Raiffeisenbank Wilderberg e.G. z dolnej Bawarii przeprowadził test finansowy polegający na zbadaniu procedur udzielania kredytu i jego rachunkowych konsekwencji. Bank zgodził się na potrzeby testu udzielić kredytu w wysokości 200 tys. euro. Technicznie odbyło się to następująco: jako punkt wyjścia posłużyły rozliczenia roczne za rok 2013 do których ręcznie „doksięgowano” w systemie informatycznym wspomniany kredyt – tak, jakby był udzielony w 2013 r. Takie sytuacje mają miejsce w realnej działalności bankowej w przypadku transakcji zawartych realnie przed 31 grudnia danego roku, lecz których nie zdążono wprowadzić do systemu przed końcem roku kalendarzowego. Wszystko odbyło się na oficjalnym bankowym oprogramowaniu z zachowaniem wszelkich przewidzianych na tę okoliczność procedur – innymi słowy, kredyt został naprawdę udzielony i przelany na rachunek prof. Wernera. W efekcie w bankowych zestawieniach wzrosły zarówno aktywa (czyli kredyt udzielony Wernerowi), jak i pasywa (depozyt Wernera pochodzący z kredytu).

Co to oznacza? Ano to, że bank udzielając kredytu na żadnym etapie nie badał swoich depozytów i rezerw, co obala zarówno teorię rezerwy cząstkowej, jak i teorię pośrednictwa finansowego – bo w żaden sposób nie pośredniczył pomiędzy wpłacającymi pieniądze do banku, a kredytobiorcą. Krótko mówiąc, do udzielenia kredytu, jego zaksięgowania i sfinalizowania operacji na kontach nie były potrzebne żadne inne transakcje i procedury. A zatem, bank wykreował pieniądze „z powietrza”.

Ta empiryczna obserwacja ma doniosłe znaczenie praktyczne, co autor udowadnia na przykładzie specyficznej akcji kredytowej podjętej przez bank Credit Suisse, przygnieciony kryzysem 2008 r. Mianowicie bank zaoferował w październiku 2008 r. inwestorom z Zatoki Perskiej (głównie z Kataru) preferencyjne akcje o wartości 7 mld. funtów, co uratowało jego płynność finansową. Dowcip w tym, że do banku nie trafiły żadne „zewnętrzne” pieniądze od szejków, bowiem nabywcom akcji bank zaproponował... kredyty gotówkowe. A zatem katarscy inwestorzy „nabyli” akcje banku finansując je z kredytu udzielonego przez tenże bank, który dzięki tej „inżynierii finansowej” zwiększył kapitał własny – w istocie kreując pieniądz ex nihilo (formalnie jako „zabezpieczenie” dla tych 7 mld. funtów kredytu posłużyły... własne preferencyjne udziały Credit Suisse – czyli bank pożyczył pieniądze pod zastaw zaufania do samego siebie, z pełnym błogosławieństwem szwajcarskich organów nadzorczych). „Dzięki temu wiemy, że w sprzyjających warunkach nawet pojedynczy bank jest w stanie wykazać nadzorowi niemal dowolną wartość kapitału” - konkluduje Werner.

Opisywana tu „alchemia finansowa” ma daleko idące konsekwencje dla państw, szczególnie rozwijających się. Otóż, by kraje te uzyskały odpowiedni poziom finansowania rozwoju, zmuszone są do zadłużania się – i to przeważnie w walutach obcych. A skąd zagraniczne banki-wierzyciele mają pieniądze? Ano, pozyskują je z powietrza w drodze „magicznych” kliknięć w swych systemach informatycznych – w zamian za co dostają pieniądze realnie wypracowane w zadłużonych gospodarkach. W związku z tym Werner postuluje zmianę finansowania rządów z emisji obligacji na pożyczanie od banków centralnych – czyli, by banki centralne miały prawo robić to samo, co opisywany tu Credit Suisse. Tylko na czym wówczas zarabialiby banksterzy? W końcu, jak podczas jednego ze spotkań w Parlamencie Europejskim stwierdził George Soros, „dług państwowy jest podstawą funkcjonowania rynków finansowych”...


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 50 (15-21.12.2017)

sobota, 16 grudnia 2017

Lewacka hipokryzja

Wczorajsze dziewczyny” wpadły we własne, feministyczne sidła zastawione jeszcze podczas „rewolucji seksualnej” z lat '60 minionego wieku.


I. Wczorajsze dziewczyny

Kto chce wczorajsze gazety / kto chce wczorajszą dziewczynę” - pytał retorycznie stary mizogin (tzn. wtedy jeszcze młody mizogin) Mick Jagger w piosence „Yesterday's Papers”, sugerując tym samym, że dziewczyny starzeją się równie szybko jak gazety i puentując melancholijnie, że „nie chce ich nikt na świecie”. Toteż ostatnio różne „wczorajsze dziewczyny” postanowiły wziąć odwet za swój gorzki los, oskarżając w ramach akcji #MeToo „męskie szowinistyczne świnie” o molestowanie. Do piosenki Stonesów z 1967 roku nawiązuję nie bez przyczyny - bo to w tamtych czasach należy upatrywać źródeł obecnego szaleństwa i towarzyszącej mu hipokryzji, do czego wrócimy na koniec.

Jak wiemy, obecna mania oskarżeń, której efektem jest zrównanie rzeczywistej przemocy i gwałtów ze zwykłymi chamskimi zaczepkami czy wręcz takimi przewinami, jak „nieodpowiednie spojrzenie”, zaczęła się od „ujawnienia” praktyk hollywoodzkiego producenta Harvey'a Weinsteina, który zwykł był wykorzystywać seksualnie aktorki. Słówko „ujawniać” celowo wziąłem w cudzysłów, bo zwyczaje Weinsteina nie były żadną tajemnicą – na oscarowej gali w 2013 r. komik Seth MacFarlane po odczytaniu nazwisk pięciu nominowanych aktorek dodał: „Gratulacje moje panie! Teraz już nie będziecie musiały udawać, że podoba wam się Harvey Weinstein”, co przez publiczność zostało skwitowane pełnym zrozumienia śmiechem. A zatem wiedziano o tym od dawna, co zresztą nie dziwi, bo taki model „przypieczętowywania współpracy” jest w tamtejszym (i nie tylko tamtejszym) środowisku filmowym normą, sięgającą do najdawniejszych czasów „fabryki snów”, kiedy to związane kontraktami aktorki były de facto własnością wytwórni filmowych i musiały np. „zabawiać” na branżowych imprezach różnych prominentnych gości. Tak więc – nihil novi. Pozostaje pytanie, komu Weinstein się naraził, że postanowiono go w ten sposób zdmuchnąć ze świecznika, bo w to, że dziennikarze „New York Timesa” i „New Yorkera” doznali nagłego przypływu moralnego wzmożenia zwyczajnie nie wierzę.

Mamy tu piętrową hipokryzję, bowiem do zmowy milczenia na temat tego o czym wszyscy wiedzieli należy dołożyć oficjalny, postępowy i prorównościowy, feministyczny przekaz amerykańskich produkcji filmowych połączony z publicznymi deklaracjami tamtejszych gwiazd i celebrytów. Powyższe łączyło się z hojnym wspieraniem Demokratów, a w ostatniej kampanii wyborczej – Hillary Clinton. Republikanów można w tamtejszym światku policzyć na palcach i raczej nie wychylają się ze swymi poglądami. A teraz różne przechodzone „wczorajsze dziewczyny” nagle przypominają sobie o niegdysiejszym molestowaniu, zaś męska część filmowej society intensywnie się „pucuje” - bądź to zarzekając się, że „nie wiedzieli”, bądź przepraszając za milczenie.

Mamy jeśli chodzi o środowisko filmowe również i polskie wspomnienie, kiedy to w 2009 r. m.in. panie Holland i Stalińska jedna przez drugą broniły przed ekstradycją Romana Polańskiego oskarżonego o odurzenie i zgwałcenie 13-letniej Samanthy Geimer, twierdząc, że te małe lolitki same pchają się do łóżek, a często wręcz przyprowadzają je rodzice. Bo postęp i feminizm to jedno, a kolegi trzeba bronić.


II. Lewacka dulszczyzna

Dziś jednak fala #MeToo rozlała się też na Polskę i co ciekawe, dotknęła przede wszystkim środowisko lewicowe – to od feminizmów, genderyzmów, promocji LGBTQWERTY i wszelakich dewiacji. Okazuje się, że w tej oazie postępu za parawanem „równości płci” kwitnie jaskiniowy, męski szowinizm o czym nagle zaczęły sobie przypominać krajowe „wczorajsze dziewczyny”, kiedy tylko światowa moda przekonała je, że już wolno o tym mówić bez większych konsekwencji. Na pierwszy ogień poszedł pisarz Janusz Rudnicki, który w kawiarni w obecności dziennikarki „Wysokich Obcasów” Anny Śmigulec i jej koleżanki miał zawołać do wchodzącego kolegi: „chodź, k***y już są!” - a ta, biedulka, onieśmielona towarzystwem tak znamienitej persony, nie odważyła się zareagować i dusiła w sobie to traumatyczne wspomnienie aż do dzisiaj. Jak się okazało, pan pisarz, nieodmiennie deklarujący odrazę do polskiego, nienawistnego i antysemickiego motłochu, słynął z tego typu szampańskich bon motów, czemu błyskawicznie dały wyraz Kazimiera Szczuka i Magdalena Żakowska wspominając o składanych publicznie propozycjach „wzięcia na dwa baty” czy dopicia jego piwa w zamian za „danie d***y”, bądź też przedstawianiu towarzyszących mu kobiet jako prostytutek. Ot, zgrywus taki, a Śmigulec niepotrzebnie panikuje. Czyli z jednej strony mamy potępianie „przemocy słownej” i „seksistowskich postaw” - ale we własnym gronie odkładamy prezentowane na zewnątrz rygorystyczne poglądy do kąta, nade wszystko zaś nie wywlekamy brudów. Lewacka dulszczyzna w czystej postaci.

Gorzej jest w przypadku ujawnionych przez „Codziennik Feministyczny” kolejnych skandali. Tu już mamy patologię grubego kalibru. Oto dwóch „chłopców lewicy” (jak feministki między sobą nazywają hipokrytów epatujących oficjalnie swoją profeministyczną postawą) – czyli publicysta „Krytyki Politycznej” Jakub Dymek oraz szef portalu „wyborcza.pl” Michał Wybieralski, mieli się dopuścić odpowiednio gwałtu i pobicia swych partnerek. Do tego z ich strony na porządku dziennym miało być wulgarne słowne molestowanie połączone z obmacywaniem i innymi tego typu końskimi zalotami. Pierwszy wymusił po pijaku seks na swej ofierze (sam zaprzecza, by doszło do gwałtu) – która zresztą po tym wszystkim... została na kilka miesięcy jego dziewczyną. Koniec końców Dymek, wg jego oświadczenia, sam ją prosił, by pozwoliła mu odejść, pytając na odchodnym, czy ma wobec niego jakieś pretensje. Nie miała, co oświadczyła na piśmie (!) - aż do teraz. Rozumieją Państwo coś z tego? Dla mnie, przyznam, te diapazony postępowości są nieosiągalne.

Z kolei Michał Wybieralski, rozczarowany odrzuceniem oświadczyn, roztrzaskał o rękę obiektu swych amorów szklane drzwi, przy kolejnej okazji zaś przyrąbał jej po pijaku „z bańki” w nos – co stało się środowiskową anegdotką. Inną specjalnością pana redaktora były nocne esemesy z propozycjami typu „może pijaństwo i seks?” i obsceniczne odzywki o wsadzaniu... no mniejsza z tym, kto chce ten znajdzie stosowne cytaty - nota bene, wobec osób podlegających mu służbowo. A wszystko to w oparach obłudnego pomstowania na panującą w Polsce „kulturę gwałtu”.

Podkreślmy – lewicowe salony doskonale o tym wszystkim wiedziały, ale wolały dywagować, czy komplement lub przepuszczenie kobiety w drzwiach jest ze strony mężczyzny oznaką protekcjonalnego paternalizmu. To zresztą nic nowego – wystarczy przywołać niegdysiejszą aktywność „antyfaszysty roku” Simona Mola, z premedytacją zarażającego swe partnerki wirusem HIV, a w przypadku odmowy seksu szantażującego je oskarżeniami o „rasizm” - z reguły skutecznie. Nad tym również spuszczono zasłonę ciszy, co nie jest tylko polską specyfiką: przypomnijmy los wolontariuszki organizacji „No Borders” zgwałconej w 2015 r. przez sudańskich nachodźców we włoskim ośrodku w Ponte San Ludovico in Ventimigla. Lewaccy koledzy wymogli na niej milczenie, by nie zaszkodziła idei „świata bez granic” - i dziewczyna siedziała cicho przez miesiąc, zanim wreszcie poszła na policję. Wisienką na tym smrodliwym torcie jest opinia niejakiego Abida Jee – włoskiego „mediatora kulturowego” - iż w przypadku gwałtu najgorszy jest początek, później kobieta uspokaja się i cieszy się normalnym stosunkiem seksualnym”.


III. Dzieci rewolucji

Nie sposób oprzeć się tu konstatacji, że „wczorajsze dziewczyny” wpadły we własne, feministyczne sidła zastawione jeszcze podczas „rewolucji seksualnej” z lat '60 minionego wieku. Dziś ta rewolucja pożera własne dzieci. Rzekome wyzwolenie okazało się drogą do opresji. Warto tu wspomnieć o hippisowskim dziedzictwie - otóż w tych niby-idyllicznych komunach „dzieci kwiatów” kobiety często były zmuszane do seksu, chociażby poprzez szantaż, że „nie chcą się dzielić miłością”. I te biedne, zindoktrynowane idiotki najczęściej ulegały – a jeśli trafił się jeszcze jakiś toksyczny „guru”, to sytuacja zamieniała się w koszmar, zaś wiele ofiar „seksualnego wyzwolenia” z wypranymi mózgami kończyło po prostu na ulicy w charakterze prostytutek. Konsekwencją tego zatrutego dziedzictwa jest niespójne po dziś dzień stanowisko feministek w kwestii prostytucji i pornografii. Podczas gdy dla jednych prowadzą one do zniewolenia i uprzedmiotowienia kobiet, to dla innych są już tylko formą samorealizacji, tudzież wyrażania seksualnej ekspresji... Efektem jest permisywizm obyczajowy co w połączeniu ze zideologizowaniem sfery ludzkiej seksualności oraz lewicowym kultem transgresji (czyli przekraczania kolejnych granic, w tym społecznych i moralnych) czyni kobiety łatwymi ofiarami i obiektami manipulacji – zwłaszcza, jeśli się jednej z drugą wmówi, że dając d...y na lewo i prawo „walczy z patriarchatem”. A potem mamy płacze „wczorajszych dziewczyn”, które uwierzyły, że z tym całym feminizmem to wszystko naprawdę.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 44 (13.12.2017-02.01.2018)

Pod-Grzybki 120

Ryszard Petru ostatecznie udowodnił, że jest człowiekiem-porażką. W ciągu dwóch lat stracił przywództwo we własnej partii (którą zresztą doprowadził na skraj bankructwa) i rozwalił swoją rodzinę. Niezły wynik. Na otarcie łez Katarzyna Lubnauer zaproponowała mu członkostwo w partyjnej „radzie mędrców”. Hmm, a nie lepiej postawić go na czele Rady Sześciu Króli?


*

Tak nawiasem – zbuntowany harem Rysia nie nacieszył się zbyt długo detronizacją samczyka alfa. Nowoczesna Lubnauer zajrzała bowiem do partyjnego sejfu - a tam nie dość, że pustki, to jeszcze długi. Bo to Rysio, cytuję, „przynosił pieniądze”. Ech, niby doświadczone, a zapomniały o podstawowej zasadzie – przed rozwodem sprawdź konto! I upewnij się, czy w miłosnym zaślepieniu nie podpisałaś intercyzy... albo, że w ogóle nie było ślubu i żyliście na kocią łapę.


*

Wierzyciele Nowoczesnej są zresztą dość szczególni: 2 mln. zł. od państwowego PKO BP na kampanię wyborczą, do tego ok. 900 tys. za niezapłacone do tej pory spoty wyborcze w Polsacie – wszystko jeszcze z 2015 roku. Teraz wyobraźcie sobie Państwo, że zakładacie partię i udajecie się do banku, tudzież jednej z czołowych stacji telewizyjnych i przedstawiacie biznesplan: 1) mam partię; 2) dostanę się do Sejmu; 3) kasę zwrócę wam z dotacji. A oni na to: - jasne, wchodzimy w to, bierz pan ile chcesz! Prawda, jakie to proste?


*

Poważniejąc - rejestr długów Nowoczesnej, to zarazem rejestr interesów tych, którzy w nią zainwestowali. Czego oczekiwali w zamian, możemy się domyślać, obserwując polityczne ruchy tej „Platformy-bis” - ze szczególnym uwzględnieniem ubiegłorocznego „ciamajdanu”. I to również jest proste. Inwestorzy nie przewidzieli tylko, że podopieczny samego Balcerowicza okaże się kretynem. Najwyraźniej Balcerowicz dobiera sobie uczniów na zasadzie selekcji negatywnej – co poniekąd tłumaczy, dlaczego w Polsce przez ostatnie trzy dekady było tak, jak było.


*

Finansową gehennę przeżywa również Mateusz Kijowski. Wziął kajecik, ołówek – i wyliczył, że nie opłaca mu się pracować – bo biorąc pod uwagę długi alimentacyjne musiałby zarabiać 8437 zł. brutto (prawie podwójna średnia krajowa). Po prostu, trawestując Ferdka Kiepskiego - „w tym kraju nie ma pracy dla ludzi z jego wykształceniem”. W związku z tym, „Kiju” oczekuje na sponsoring, bo tak się jakoś przyzwyczaił do życia z „puszek”. Panie Mateuszu – dybaj pan na Trzaskowskiego, kiedy robi zakupy! Może zresztuje mu się kolejne 20 groszy... A serio – Kijowski, miglancu, do roboty!


*

Co ciekawe, od pewnego czasu na swoich stronach dość agresywny crowdfunding uprawia również „Kretynika Polityczna”. I tu zagwozdka – ile oni musieli wcześniej czesać publicznej kasy, że teraz nawet sponsoring od Sorosa im nie wystarcza? Jak tak dalej pójdzie, to wkrótce Sierakowski będzie musiał pić wina poniżej stu peelenów za flaszkę, a reszta tej całej menażerii będzie klęczeć na ulicy z kartkami: „daj pan na sojową latte dla lewaka!”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 44 (13.12.2017-02.01.2018)

niedziela, 10 grudnia 2017

Futerkowe obsesje Czabańskiego

Czy zakaz hodowli zwierząt futerkowych jest wyłącznie efektem prywatnego fiksum-dyrdum pana Czabańskiego, czy też „inni szatani” są tu również czynni?


I. Futerkowy proletariat

Przewodniczący Rady Mediów Narodowych, Krzysztof Czabański, dostał białej gorączki po niedawnym odcinku programu Jana Pospieszalskiego „Warto rozmawiać”, który poświęcony był branży futerkowej i projektowi ustawy m.in. zakazującej hodowli zwierząt na futra. Jeszcze tego samego dnia „zaćwierkał” na Twitterze, zarzucając prowadzącemu manipulację na rzecz hodowców norek i domagając się „wyjaśnień” od prezesa Kurskiego. Dzień później zawtórowała mu członkini Rady Mediów Narodowych, posłanka PiS i publicystka Joanna Lichocka, pisząc iż „program był ustawiony pod interesy hodowców”. Cóż, programy Jana Pospieszalskiego mają swoją specyfikę, dynamikę i temperaturę o czym wiadomo nie od dziś. Do tej pory formuła „Warto Rozmawiać” jakoś wymienionej dwójce nie przeszkadzała – problem zrobił się dopiero, gdy zwolennicy forsowanej przez nich ustawy przegrali w dyskusji. Dodajmy, w dyskusji, w której głos miały obie strony - ale ponieważ wynik debaty był nie po myśli pana Czabańskiego, to prezes Kurski wyląduje na dywaniku.

Złośliwie można powiedzieć, że wieloletni (1967-1980) członek PZPR znalazł sobie w zwierzątkach „proletariat zastępczy” i walczy o jego wyzwolenie spod ludzkiej opresji, tak jak niegdyś w szeregach partii bohatersko walczył z uciskiem ludu pracującego miast i wsi. Krzysztof Czabański jest bowiem ideowym wegetarianinem, który zasłynął bon motem: „zwierząt się nie zjada, zwierzęta się kocha”. W obecnej kadencji Sejmu jest członkiem Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół Zwierząt, a także promotorem, współautorem i posłem-sprawozdawcą nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt. Główną kontrowersją, prócz takich postulatów jak zakaz trzymania psów na uwięzi i wykorzystywania zwierząt w cyrkach, jest zakaz hodowli na futra norek, lisów i jenotów (z czteroletnim okresem przejściowym na „wygaszenie” ferm). Doszło tu do egzotycznego sojuszu ze skrajnie lewackimi organizacjami „ekologistów” (w mojej prywatnej terminologii ekologia jest nauką, a „ekologizm” - ideologią), takimi jak „Otwarte Klatki”, czy „Fundacja Viva!”. Projekt poparł równie czuły na los zwierząt Jarosław Kaczyński, który w wypowiedzi dla „Vivy!” mówił o współczuciu dla zwierząt oraz ludziach których życie zatruwa odór z ferm, dodając: „Bardzo często mówi się o normach europejskich, o europeizacji Polski, to jest właśnie droga do takiej prawdziwej europeizacji. (…) my nie możemy być krajem drugiej kategorii i rzeczywiście musimy być prawdziwą Europą i to jest krok w tym kierunku”. Kolejnym stałym motywem antyfuterkowego wzmożenia jest oskarżanie o uleganie lobbyingowi wszystkich stających w obronie hodowców.


II. Kwestia rozsądku

W związku z tym ostatnim zarzutem, czuję się w obowiązku ogłosić, że żaden podmiot z branży futerkowej nie zasponsorował niniejszego artykułu, a za teksty płaci mi wyłącznie „Warszawska Gazeta” - bo też obrona hodowców jest tu kwestią elementarnego rozsądku. Branża futerkowa to jedna z nielicznych dziedzin naszej gospodarki pozostająca niemal wyłącznie w polskich rękach. Obecnie działa w niej 1190 ferm produkujących w całości na eksport – futra sprzedawane są poprzez domy aukcyjne w Helsinkach, Seattle, Toronto i Kopenhadze i jesteśmy w tej dziedzinie światową potęgą, zajmując trzecie miejsce na świecie i drugie w Europie. Przekłada się to na 1,5 mld. zł. udziału w PKB i 50 tys. miejsc pracy (bezpośrednio na fermach i w firmach kooperujących), zaś łączna wartość inwestycji wyniosła dotąd ok. 5 mld. zł. Ponadto hodowcy rozwijając swoje biznesy często wzięli wieloletnie kredyty - „wygaszenie” całej branży oznacza dla tych ludzi falę bankructw i życiowe tragedie.

Wszystko to ma zostać przekreślone jednym pociągnięciem pióra motywowanego ideologicznie ustawodawcy, który swoje pseudohumanitarne i wegetariańskie obsesje chce narzucić całemu krajowi. Zacznijmy od cierpienia zwierząt. Owszem, w 2011 r. raport NIK zasygnalizował liczne nieprawidłowości w 23 fermach w Wielkopolsce – jednak już kontrola Inspekcji Weterynaryjnej z lat 2011-2013 (zbadano niemal wszystkie gospodarstwa w Polsce) wykazała daleko idącą poprawę. Okazuje się więc, że wystarczy skutecznie egzekwować przepisy by poprawić dobrostan zwierząt, bez likwidowania całej gałęzi rolnictwa. Do tego jednak potrzeba skutecznego aparatu państwowego – łatwiej jest więc wylać dziecko z kąpielą, strojąc się w piórka obrońców „braci mniejszych”.

Kolejna rzecz – fetor zasmradzający okolicę. Otóż rolnictwo tak już ma, że czasem brzydko pachnie. Śmierdzą chlewnie, obory, gnój rozrzucany na polach, zakłady mięsne i inne przetwórnie... Niżej podpisany w dzieciństwie miał sąsiada hodującego po drugiej stronie ulicy lisy i nutrie – wiem, jakie zapachy się z tym wiążą i oznajmiam, że nie są gorsze od woni trzody chlewnej i gnojowicy. Gdyby przyjąć perspektywę pana Czabańskiego, to całe rolnictwo można by sprowadzić do trwającego przez tysiąclecia smrodliwego maltretowania zwierząt. Otóż informuję pana Czabańskiego, że zwierzę to nie człowiek i stawianie znaku równości pomiędzy nimi dowodzi zaburzonej etyki i hierarchii wartości. Zwierzęta się zabija i już – dla mięsa, skór, futer, żelatyny i wielu innych produktów służących człowiekowi. Można tu zrobić co najwyżej tyle, by się nad nimi bez potrzeby nie pastwić, ewentualnie wprowadzić (i stosować) regulacje nakazujące umieszczanie ferm hodowlanych w stosownej odległości od siedzib ludzkich. Ponadto, zwierzęta futerkowe nadal będą zabijane – tylko że nie w Polsce i cały ten miliardowy interes przejmą z pocałowaniem ręki inne kraje, którym oddamy rynek, delektując się przy tym własną moralną wyższością.

Aha – kobiety nie przestaną nosić futer, tylko kto inny zarobi na ich produkcji, zaś futra sztuczne to zatruwanie środowiska na masowa skalę, bo są produkowane z takich samych tworzyw jak np. torebki foliowe.


III. „Europeizacja”, czy niemiecki lobbying?

No i wreszcie argument Jarosława Kaczyńskiego o „europeizacji”. Mógłbym to od ręki wyliczyć całą listę europejskich szaleństw – od „walki z klimatem” po genderyzm, homośluby i obronę kornika w Puszczy Białowieskiej. Przy okazji – to właśnie owa „Europa” walnie przyczyniła się do likwidacji całych sektorów polskiej gospodarki, dokonując skutecznej kolonizacji ekonomicznej naszego kraju. Teraz podarujemy jej na tacy kolejną intratną gałąź krajowej produkcji. Tak na marginesie – może by Pan, panie prezesie, zabronił ministrowi Szyszce polowań na klatkowe bażanty?

Na zakończenie tego wątku - staram się unikać chwytu zwanego „reductio ad Hitlerum”, ale analogia nasuwa się sama. Otóż III Rzesza chlubiła się wyprzedzającym swoje czasy prawem dotyczącym humanitarnego traktowania zwierząt – co nie przeszkodziło Hitlerowi (prywatnie – jaroszowi) dokonać wielomilionowego ludobójstwa. Obecnie PiS „humanitarnie” zakaże hodowli norek, wciąż tolerując aborcję eugeniczną i kunktatorsko chowając głowę w piasek w kwestii mordowania nienarodzonych dzieci – co potwierdza wcześniejszą uwagę o zaburzonej hierarchii wartości.

A teraz przejdźmy do lobbyingu. Oto prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, Cezary Kaźmierczak, podał na swoim blogu ciekawą informację – jeden z niemieckich koncernów utylizacyjnych wynajął lobbystów i „ekologów” właśnie do zwalczania branży futerkowej. Rzecz w tym, że odpady mięsne do tej pory były zjadane głównie przez hodowane u nas zwierzęta futerkowe. Po zakazie hodowli, nasze odpady z ubojni i zakładów mięsnych trafią – za słoną opłatą – właśnie do tego koncernu, a jest to rynek wart miliard złotych rocznie. Efektem będzie wzrost cen produktów mięsnych w Polsce. Podsumowując – zapłacimy więcej w sklepach, pozbędziemy się kolejnej branży (po uboju rytualnym i hodowli gęsi na foie gras), a Niemiec zarobi. Więc jak to jest z tym lobbyingiem? Czy zakaz hodowli zwierząt futerkowych jest wyłącznie efektem prywatnego fiksum-dyrdum pana Czabańskiego, czy też, mówiąc klasykiem, „inni szatani” są tu również czynni?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Bez futra do Europy


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 49 (08-14.12.2017)