czwartek, 27 lutego 2014

Krajobraz po Majdanie

Rozwój wydarzeń u naszego sąsiada oznacza, że ciężar kondominijnej rozgrywki Rosja-Niemcy przenosi się poza polską granicę.

I. Krach „łukaszenkizacji”

Po etapie obowiązkowych starć ulicznych i równie obowiązkowych ofiar w ludziach, by cała rewolucja wyglądała w miarę wiarygodnie, sponsorzy Majdanu dogadali się ze sponsorami Janukowycza, poświęcając tego ostatniego w imię „jedności narodowej” i najprawdopodobniej jakiejś spodziewanej pomocy ze strony Zachodu. Tym samym Rosja przegrała wariant „łukaszenkizacji” Ukrainy polegający na wciągnięciu jej do montowanej Unii Eurazjatyckiej pod wodzą skompromitowanego i pozbawionego możliwości manewru Janukowycza. Tu warto przypomnieć, że samemu Janukowyczowi, jak i oligarchom, których był eksponentem, do pogłębienia więzów z Rosją wcale się nie śpieszyło – choćby dlatego, że oznaczałoby to dopuszczenie putinowskich mafiozów do ukraińskiego żerowiska. Ideałem był dla nich balans między wschodem a zachodem – z jednej strony wydłużenie dzierżawy Sewastopola dla rosyjskiej Floty Czarnomorskiej do 2042 roku w zamian za obniżenie cen gazu, z drugiej podpisanie umowy stowarzyszeniowej z Unią Europejską, z trzeciej w końcu, skłonienie Rosji do sfinansowania ukraińskiego długu publicznego poprzez wykup obligacji...

No i w tym miejscu Putin postanowił jednak przypomnieć Janukowyczowi skąd mu wyrastają nogi, w ekspresowym tempie torpedując stowarzyszeniowe zakusy. Publicznie wiadomo o ultimatum – albo pójdziesz z nami do Unii Celnej (następnie zaś Eurazjatyckiej), albo zatoniesz wraz z bankrutującym państwem. Czy do głosu doszły ponadto jakieś poważne „kompromaty” możemy się tylko domyślać. Tak czy owak, okazało się, że Putin trzyma Janukowycza za jaja mocnym czekistowskim chwytem i lawiranckie kalkulacje ukraińskiego prezydenta poszły w czortu.

Do pewnego momentu wszystko zdawało się przebiegać po myśli Putina. Unia Europejska ani myślała umierać za Majdan i specjalizowała się w kolejnych „chińskich ostrzeżeniach”, polski rząd nie miał pomysłu na cały ten wschodni ambaras, zaś poparcie dla protestów ze strony PiS-owskiej opozycji można było traktować jedynie w kategoriach symbolicznych. Nawet Watykan nabrał wody w usta i nie dało się słyszeć papieskich apeli, jakie zazwyczaj przy tego typu kryzysach płyną z placu św. Piotra. Janukowycz planowo kompromitował się z każdym dniem kijowskiego klinczu i bandyckich ekscesów „tituszek”, tudzież pacyfikacyjnych prób Berkutu... prób zresztą tyleż spektakularnych, co nieudolnych, bo chyba nikt nie wątpi, że odpowiednio zdeterminowana władza byłaby w stanie rozpędzić Majdan w ciągu jednego dnia i to wyłącznie siłami policyjnymi, bez konieczności angażowania wojska. W międzyczasie Ławrow i różne prokremlowskie siły obecne na międzynarodowym „rynku opinii” grzmiały o „faszyzacji” i mieszaniu się Zachodu w sprawy wewnętrzne suwerennego państwa... Natomiast Putin ze spokojem odgrywał olimpijskiego gołąbka pokoju podczas igrzysk w Soczi.

II. Błędy Putina

I tu dochodzimy do kwestii: co z punktu widzenia Putina poszło nie tak? Wydaje się, że zagrało przeciw niemu kilka czynników.

Po pierwsze, nie docenił determinacji ukraińskich oligarchów, którym nie uśmiecha się los Chodorkowskiego czy Bieriezowskiego – a tego mogliby się spodziewać po trafieniu Ukrainy pod „kryszę” Putina. Oligarchowie tacy jak Rinat Achmetow, Serhij Tihipko, Wiktor Pinczuk, czy Ihor Kołomojski od początku naciskali na Janukowycza, by ten nie stosował przemocy wobec protestujących na Majdanie, co tłumaczy niezdecydowane i incydentalne akcje Berkutu. Dodatkowo Achmetow (a najprawdopodobniej również i inni) sponsorowali Majdan sumami po co najmniej kilkaset tysięcy hrywien dziennie, była to zatem z ich strony dość poważna inwestycja, która ma się zwrócić. Jeśli dopowiemy, że owi potentaci mają w kieszeni co najmniej 80 deputowanych Partii Regionów i osamotniona „familia” Janukowycza w konfrontacji z nimi wypada w sumie dość blado, to nagle okazuje się, że prorosyjskie siły miały mniej atutów, niż się na pierwszy rzut oka mogło wydawać. Achmetow, najbogatszy z oligarchów z majątkiem szacowanym na ok 15 mld dolarów chce robić interesy na Zachodzie, inni również, a do tego potrzebna jest im Ukraina w nieco innym miejscu, niż obecnie. Oni już się na ukraińskim majątku nachapali i chcą w spokoju konsumować oraz rozwijać swe biznesy – mogą je nawet na potrzeby Unii jakoś „ucywilizować”, stać ich na to. Ideałem dla nich byłaby jakaś forma nieśpiesznej integracji ze strukturami zachodnimi, przy gwarancji zachowania stanu posiadania – coś jak, uczciwszy proporcje, „uwłaszczony” postkomunistyczny biznes w III RP.

Po drugie, czynnik ludzki. To nie jest bowiem tak, że ludzie się buntują gdy dusi się ich obcęgami terroru. Nie, ludzie buntują się wtedy, gdy już coś tam mają i da się im nadzieję na więcej. A taką nadzieję roztoczono przed Ukraińcami w perspektywie akcesu do Unii Europejskiej. Ukraińcom nie imponuje poziom życia w Rosji i tamtejszy system społeczno-polityczno-gospodarczy. Imponuje im europejski dobrobyt i blichtr, tak jak imponował Polakom i innym demoludom. O kosztach zaś w prounijnej propagandzie wspomina się półgębkiem. Poza tym, posmakowali już względnej wolności i „samostijności” - mogli pogonić Janukowycza i wybrać „pomarańczowych”, potem pognać „pomarańczowych” i wybrać Janukowycza... no to teraz popędzą Janukowycza. Same pieniądze oligarchów bez powszechnej determinacji i wściekłości nic by nie dały. Trzeba było tylko te masowe odruchy i emocje odpowiednio wspomóc i ukierunkować. Szkoda tylko tych, którzy polegli, by rewolucja nabrała cech odpowiedniej powagi i dramatyzmu. Stali się bowiem – niezależnie od ich przekonań i aspiracji – mięsem armatnim, dzięki któremu Majdan pojawił się wreszcie w obiektywach zachodnich mediów, co z kolei pozwoliło wkroczyć do akcji unijnym politykom w glorii orędowników pokoju i pojednania. Unia (czyli Niemcy) bowiem mogłaby się od biedy pogodzić z Ukrainą w rosyjskiej orbicie, ale czterdziestopięciomilionowego „upadłego państwa” u swych granic sobie stanowczo nie życzy.

Po trzecie wreszcie, Putin chyba przekombinował. Liczył na zduszenie Majdanu rękoma Janukowycza w cieniu igrzysk w Soczi – trochę podobnie, jak w cieniu olimpiady w Pekinie rozpętał wojnę w Gruzji. Tymczasem okazało się, że Soczi, gdzie Rosja była gospodarzem, spętało mu ręce i nie mógł pozwolić sobie na wyraźniejszą interwencję, poprzestając na wprowadzeniu na Majdan prowokatorów usiłujących storpedować z radykalnych pozycji próby zakończenia konfliktu. Tymczasem ukraińscy oligarchowie skwapliwie wykorzystali szansę jaką dawało „uwiązanie” Rosji igrzyskami do politycznej eliminacji Janukowycza w drodze parlamentarnego zamachu stanu, przewerbowania jego popleczników w ramach „jedności narodowej” i zaakcentowania prozachodniego kursu Ukrainy. Wielomiesięczna inwestycja w Majdan zaczęła przynosić wreszcie owoce.

III. Chwila pieredyszki

Jakie pole manewru ma teraz Putin? Interwencji zbrojnej nie będzie, bo Rosji na nią póki co nie stać. Armia w trakcie przezbrajania, rubel pikuje, do tego wydatki na igrzyska, a wkrótce na piłkarskie mistrzostwa świata. Pozostaje robić to, co zwykle – destabilizować Ukrainę wszelkimi możliwymi sposobami. Polityka surowcowo-energetyczna, to jedno. Może będzie usiłował uczynić z autonomicznego Krymu coś w rodzaju drugiego Naddniestrza, zapewne zechce szantażować nowo-stary postmajdanowski establishment ruchami radykalnymi na zasadzie „hańba zgniłemu kompromisowi i ugodowcom”. Część opinii publicznej w Polsce obawia się w tym kontekście neo-banderowców ze Swobody, ale to akurat obawy nietrafione, bo „Swoboda” też jedzie na finansowej smyczy oligarchów i będzie szczekała w tę stronę, w którą jej każą – obecnie zaś ciężar resentymentów przechyla się na stronę antyrosyjską. A nam z kolei przecież nikt nie każe uprawiać taniej kokieterii, zapominać o Wołyniu i siedzieć cicho, gdyby znów zaczęły dominować w post-rezuńskich kręgach nastroje antypolskie.

Póki co jednak Ukraina jest bankrutem i jestem wielce ciekaw, co świat z tym pocznie, a pamiętajmy, że struktury takie jak MFW nie dają niczego za darmo, tylko wymagają „bolesnych reform”, których koszta obciążają zawsze ludność, a nie elity. Pytanie za stówkę – kto pobieży z kasą, by ratować młodą kozacką demokrację? Bo do utrzymaniu kraju na powierzchni wypłacalności nie wystarczy tłumne ryczenie w parlamencie tej rezuńskiej przyśpiewki, która biega tam za hymn narodowy. Może się zatem okazać, że Rosji wystarczy cierpliwie poczekać aż paroksyzmy nastrojów zgnębionego reformami społeczeństwa odbiją wahadło w drugą stronę i wtedy ponownie uruchomić na Ukrainie swoje aktywa z jakimś Janukowyczem-bis na czele, tak jak miało to miejsce po kompromitacji ekipy „pomarańczowych”.

Ale, nie będę biadolić nad Ukrainą - jak już napisałem w innej notce, mam głęboko gdzieś dobro Ukrainy. Interesuje mnie dobro Polski. I z polskiego punktu widzenia, oczywiście dobrze się stało, bo rozwój wydarzeń u naszego sąsiada oznacza, że ciężar kondominijnej rozgrywki Rosja-Niemcy przenosi się poza naszą granicę. Może dzięki temu będziemy mogli chwilę odetchnąć - i obyśmy ten moment względnej pieredyszki dobrze wykorzystali.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/346/ukrainski-klincz

http://niepoprawni.pl/blog/287/ukraina-miedzy-scylla-charybda

http://niepoprawni.pl/blog/287/post-giedroyciowska-dziecinada

http://niepoprawni.pl/blog/287/w-petach-giedroycia

środa, 19 lutego 2014

Orban na linie

Trzeba się zastanowić jaką propozycję możemy złożyć Węgrom, by po zmianie władzy w Polsce opłacało im się stworzyć wraz z nami wspólny front.

I. Sprzysiężenie

Grzegorz Górny opublikował tekst w którym donosi, iż węgierska lewica postanowiła zewrzeć szyki przed kwietniowymi wyborami, by wspólnie odsunąć od władzy Fidesz i Viktora Orbana. W dziele zjednoczenia wiodącą rolę odegrał znany węgierski spekulant narodowości „kupieckiej” George Soros, futrując finansowo opozycję. Jak podaje tygodnik „Heti Valasz" „tylko w 2012 roku instytucje związane z George'm Sorosem przekazały soc-liberalnej opozycji pół miliarda forintów” - czyli, ponad milion sześćset tysięcy euro. Obecnie zjednoczona lewica osiąga w sondażach ok 22% poparcia, zaś Fidesz 28%. Czyli – wynik wyborów wcale nie jest taki pewny.

Cóż, skoro w węgierskie wybory zaangażował się Soros, to należy domniemywać, że czynni są tam również szatani dużo cięższego kalibru, których eksponentem jest finansista. Jak bowiem twierdzi w „Wojnie o pieniądz” Song Hongbing, Soros jest jedynie „komandosem”, wysłańcem do specjalnych poruczeń prawdziwych macherów z londyńskiego City i Wall Street, którzy sami wolą pozostawać w cieniu. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na przytoczoną przez Górnego wypowiedź angielskiego filozofa Rogera Scrutona, który oznajmił w zeszłym roku podczas wykładu w Węgierskiej Akademii Nauk: Istnieje sprzysiężenie przeciw waszemu krajowi". Najprawdopodobniej zjednoczenie soc-liberalno-postkomunistycznej lewicy za pieniądze przekazane przez Sorosa jest jednym z efektów owego „sprzysiężenia”, które dąży do ponownej politycznej i gospodarczej kolonizacji Węgier rękoma krajowych kolaborantów. Dobrze obrazuje to skalę wyzwań i zagrożeń, którym musi sprostać Viktor Orban.

II. Szkodliwe projekcje

Powyższe koresponduje mi z nieco wcześniejszym tekstem Igora Janke „Viktor Orban popełnił strategiczny błąd”, w którym dał on wyraz swojemu rozczarowaniu, że węgierski przywódca zachowuje się nie tak jak trzeba – zupełnie jakby nie wiedział, czego od niego oczekuje redaktor Janke, autor książki „Napastnik”. Redaktor Janke i jemu podobni oczekują zaś ni mniej ni więcej tego, by Orban splunął na uwarunkowania międzynarodowe w jakich przyszło mu funkcjonować i poszedł razem z nami na Moskwę bić się o wolność waszą i naszą. Majaczy tu wizja jakiegoś wspólnego antyrosyjskiego frontu tworzonego przez orbanowskie Węgry i polską opozycyjną prawicę, co do której nawet nie mamy pewności, czy wygra przyszłoroczne wybory, a jeśli nawet, to w jakim rozmiarze.

Taki sojusz z polskiego punktu widzenia byłby oczywiście pożądany, zapominamy tylko o jednym: jaką ofertę może Polska złożyć Węgrom, by podobny ruch im się opłacał? Wybudujemy gazociąg z przyszłego terminala LNG w Świnoujściu do Budapesztu? Postawimy atomową elektrownię nad Balatonem? Udzielimy korzystnego kredytu przebijając ofertę Rosjan lub na przykład Chińczyków? Póki co bowiem możemy im zaoferować jedynie wycieczkę Klubów „Gazety Polskiej” z Tomaszem Sakiewiczem pozującym na jakiegoś nowego Józefa Bema. I co, z wdzięczności za pociąg klubowiczów „GaPola”, którzy nawet nie mogą zagłosować na Fidesz, Orban wiedziony romantycznym porywem, każe się Putinowi bujać?

Widzę w tym wszystkim echa skrajnie naiwnej polityki każącej wierzyć, że gdy zrobimy coś miłego dla innego państwa, to ono odwdzięczy się nam tym samym. Tego typu projekcje zawsze kończą się rozczarowaniem, o czym mogliśmy się przekonać choćby w przypadku ekipy „pomarańczowych” na Ukrainie – Julia Tymoszenko zawarła gazowy deal z Rosją wpędzający Ukrainę ostatecznie w orbitę rosyjskiej energetyki, a tonący Juszczenko chwycił się brzytwy dowartościowując neo-banderowców.

III. Ryzykowny taniec

Tymczasem, sytuacja Węgier i Orbana wygląda następująco: z jednej strony ma przeciw sobie sprzysiężenie międzynarodowej finansjery oraz pozostającego w znacznej mierze na jej usługach politycznego establishmentu wiodących europejskich stolic i Brukseli, do tego węgierską piątą kolumnę pozostającą na obcym jurgielcie; z drugiej natomiast ma Rosję, która składa konkretną ofertę – budujmy razem elektrownię i gazociąg, oferujemy na inwestycje korzystny kredyt – wchodzicie w to? Oczywiście, Rosja liczy na przywiązanie w ten sposób do siebie Węgier i polityczne profity. Tylko jaki wybór ma w tym wszystkim Orban? Trzymać równy dystans do Moskwy i Brukseli? Węgry, znajdujące się między młotem a kowadłem starają się właśnie coś takiego robić – na ile jest to możliwe dla kraju uginającego się pod ciężarem trudnej sytuacji finansowej będącej spuścizną postkomunistycznych poprzedników. To i tak cud, że Orbanowi udaje się krok po kroku dekolonizować gospodarkę.

Sukcesem była przedterminowa spłata pożyczki z MFW po której Węgry grzecznie acz stanowczo podziękowały tej organizacji za współpracę. To nie jest bowiem tak, że tylko Ruscy prowadzą neoimperialną politykę. Identyczną strategię mają międzynarodowe instytucje finansowe i stolice „starej Unii” ze szczególnym uwzględnieniem Berlina, dla których obszar postsowiecki jest celem gospodarczej i politycznej kolonizacji. Nie sądzę, by Orban nie zdawał sobie sprawy z celów zarówno Rosjan, jak i Zachodu – to polityk pragmatyczny do bólu, a nie jakiś neoromantyk, jakim chcieli go widzieć przedstawiciele naszej prawicowej sceny.

W tym kontekście naiwne przestrogi, którymi raczy nas Igor Janke brzmią rozbrajająco. Pisze on bowiem: „To (węgierska umowa z Rosatomem i poparcie dla South stream – przyp. GG) oznacza ułatwienie Rosji wbijanie klina w Europie, rozgrywanie przez Moskwę Zachodu, dzielenie Unii. To porozumienie ułatwia Putinowi prowadzenia polityki bilateralnej z państwami europejskimi zamiast polityki z całą UE, co dla Moskwy jest dużo mniej wygodne.” I wszystko niby racja, z jednym zastrzeżeniem – Bruksela, która gotowa jest utopić Orbana w łyżce wody, miałaby w imię wspólnotowych interesów chronić Węgry przed Putinem? Akurat, już prędzej wkopałaby Orbana do politycznego grobu, a potem ustaliła sobie z Rosją jakąś formę polityczno-gospodarczego kondominium z postkomunistyczną lewicą u władzy w charakterze obrotowych kolaborantów – czyli mniej więcej tak, jak miało to miejsce przed erą Orbana.

Dlatego też Orban zmuszony jest do balansowania na linie. Przeciwwagą dla jawnie wrogiej Unii i światowego banksterstwa staje się Rosja. To skrajnie ryzykowny taniec – wyemancypować gospodarkę narodową od dotychczasowych wpływów i uniknąć zarazem bezpowrotnego osunięcia się w niedźwiedzie objęcia Rosji - który może się skończyć różnie. Ale, patrząc realistycznie z węgierskiej perspektywy, trudno tu znaleźć inne wyjście. Jeśli zaś chodzi o perspektywę naszą, to zamiast rozdzierać szaty, trzeba się zastanowić jaką propozycję poza kilkoma gestami możemy złożyć Węgrom, by po zmianie władzy w Polsce opłacało im się przynajmniej w jakiejś mierze stworzyć wraz z nami wspólny front emancypacji Europy Środkowej.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

niedziela, 16 lutego 2014

Aukcja Polski

Mamy do czynienia z permanentną aukcją Polski – jej zasobów, oraz obecnych i przyszłych dochodów obywateli. Aż do nieuchronnego końca.

I. Utarczka o rentowność

Niedawno, na stronach „Rzepy”, wpadł mi w oko taki oto tytuł: „Słaba aukcja polskiego długu”. Już wyjaśniam o co chodzi. Otóż Ministerstwo Finansów, by pokryć planowany deficyt, wystawia na sprzedaż rządowe papiery dłużne oferując nabywcom określoną „rentowność”, czyli oprocentowanie. Tu jednak jest haczyk. Potencjalni kupcy przez brak popytu mogą wymusić na rządzie zwiększenie „rentowności”, czytaj - oprocentowania obligacji. Jeśli rząd jednak uzna, że proponowane przez „inwestorów” warunki są nie do przyjęcia, to wycofuje się ze sprzedaży części obligacji.

I jedna z takich właśnie cyklicznych „aukcji długu” odbyła się w ostatni czwartek (13.02.2014). Dlaczego według „Rzeczpospolitej” była ona „słaba”? Ano dlatego, że mimo iż popyt nabywców opiewał na papiery o wartości ok. 6 mld zł, to Ministerstwu Finansów udało się sprzedać obligacje za jedyne 3 mld. Powód? „Inwestorzy” oczekują papierów bardziej „rentownych” - innymi słowy, wyżej oprocentowanych - na co z kolei nie godzi się rząd, gdyż oznaczałoby to wypłacanie nabywcom wyższych odsetek i w konsekwencji podrożenie obsługi polskiego zadłużenia – przykładowo, w 2012 roku koszt obsługi długu wyniósł więcej niż wpływy z podatku PIT.

Zresztą, rząd i tak zmuszony był podnieść rentowność obligacji. „Rzepa” podaje, iż w stosunku do przetargów styczniowych oprocentowanie obligacji pięcioletnich wzrosło z 3,69% do 3,88%, a dziesięcioletnich z 4,34% do 4,54%. Oprocentowanie obligacji zeszłorocznych było jeszcze niższe.

II. Pod presją finansjery

Cóż to oznacza? Oznacza to, że polskie papiery wartościowe powoli, ale wyraźnie tracą zaufanie „rynków” - czyli spekulantów skupujących nasze długi. W ostatnim czasie zagrały tu dwa czynniki. Pierwszy, to przekazanie do ZUS funduszy z OFE i umorzenie obligacji będących w ich „portfelu” - jeszcze w 2012 roku obligacje Skarbu Państwa stanowiły ok. 45% aktywów OFE na sumę ok. 118 mld zł. „Nacjonalizacja” obligacji pokazała czarno na białym jak tragiczna jest sytuacja finansów państwa, niezależnie od księgowych sztuczek. Czynnikiem drugim jest natomiast obowiązujący od lutego zakaz kupowania przez OFE dłużnych papierów skarbowych, co sprawia, że głównym ich nabywcą stają się pomioty zagraniczne – i to one będą dyktować warunki, czyli wymuszać na polskim rządzie podnoszenie „rentowności”. Obecnie udział inwestorów zagranicznych w polskim długu przekracza 40% i będzie nieuchronnie wzrastał. Jak niebezpieczna jest to sytuacja nie trzeba chyba tłumaczyć.

Oczywiście, mamy tutaj diabelską alternatywę – z jednej strony ZUS-owski bankrut, z drugiej – finansowy pasożyt, czyli OFE zasysający część składki emerytalnej i powiększający tym samym dziurę w finansach ZUS-u, nie dając w zamian w zasadzie niczego przyszłym emerytom. Co więcej, od czasu orzeczenia Sądu Najwyższego z 2008 roku stwierdzającego, że pieniądze gromadzone w OFE są środkami publicznymi a nie własnością ubezpieczonego i nie mogą być wypłacone obywatelowi na żądanie, mieliśmy tak naprawdę do czynienia z haraczem rozbitym na dwa „filary” płaconym dwóm różnym instytucjom, tyle że jedna z części owego haraczu została „sprywatyzowana” przynosząc profity z obracania nią garstce grandziarzy.

III. „Chwilówki” dla Polski

Powyższe pokazuje jak zbrodniczym procederem jest zadłużanie państwa – szczególnie, gdy uzyskane w ten sposób środki nie idą na inwestycje, tylko na przejedzenie. To coś jak „chwilówki” zaciągane, by poratować doraźnie rodzinny budżet, a które potem trzeba spłacać z lichwiarskim procentem – bo jak nie, to komornik ogołoci dom do czysta. Rządowe „chwilówki” jeszcze trzymają akceptowalny poziom oprocentowania (choć już nie rozmiar – rząd Tuska z Janem Vincentem przez niespełna 7 lat niemal podwoił polski dług publiczny), ale to oprocentowanie na skutek presji „inwestorów” będzie rosło – i to głównie na rzecz międzynarodowych spekulantów.

Opisana na początku „aukcja długu” jest wielce wymownym sygnałem, bowiem de facto międzynarodowa finansjera postawiła rząd pod ścianą: albo zwiększycie „rentowność” waszych papierów dłużnych, albo nie będziecie w stanie sfinansować deficytu. A żeby spłacać obligacje o podwyższonej „rentowności”, plus zaspokajać bieżące potrzeby rozdętego do granic absurdu państwa, zaciągać trzeba będzie kolejne długi na coraz wyższy procent... i tak dalej. Korkociąg długu. W tym kontekście dodatkowo niepokoi informacja, że podczas uzupełniającej aukcji Ministerstwo Finansów zdołało opchnąć obligacje na kolejny miliard – ale nie podano na jakich warunkach.

Mamy więc do czynienia z permanentną aukcją Polski – jej zasobów oraz obecnych i przyszłych dochodów obywateli. Aż do nieuchronnego końca.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/korkociag-dlugu

http://niepoprawni.pl/blog/287/dlugi-suwerennosc http://niepoprawni.pl/blog/287/szesciolatki-na-emigracje http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

http://niepoprawni.pl/blog/287/budapeszt-czy-ateny

http://niepoprawni.pl/blog/287/o-greckich-kozojebcach-i-bankructwie-w-zjednoczonej-europie

http://niepoprawni.pl/blog/287/biale-noski-zamiast-bialych-kolnierzykow

 

wtorek, 11 lutego 2014

Reżyser obrotowy

Jack Strong” to kawał całkiem niezłego kina sensacyjnego, a nie żadna „msza narodowa”.

I. Reżyser na każdą okazję

Ha – ma ten Pasikowski wyczucie mądrości etapu. Jak trzeba, to dopieści esbeków przedstawiając ich może jako brutali, ale zarazem prawdziwych, twardych facetów z kościami. Innym razem pójdzie w czystą komercyjną sensację, zaspokajając gusta widzów stęsknionych za kinem „jak w Ameryce”, by następnie podlizać się Salonowi piętnując antysemicką ludożerę z polskiej prowincji wedle wytycznych J. T. Grossa. A na koniec zmienia front o sto osiemdziesiąt stopni i kręci obraz o płk. Kuklińskim, ewidentnie skomponowany pod gusta patriotycznej i antykomunistycznej części widowni. Jednym słowem, dla każdego coś miłego – brać, wybierać.

Zwłaszcza ostatnia wolta reżysera jest spektakularna – trudno wyobrazić sobie przepaść głębszą, niż ta ziejąca między „Pokłosiem” a „Jackiem Strongiem”. Osobiście przypuszczam, że Pasikowski po „Pokłosiu” zorientował się jak olbrzymi elektorat negatywny wyhodował sobie wśród publiczności i że na salonowym cmokaniu, pokazach w ambasadach, czy spędzanych do kin wycieczkach szkolnych daleko nie zajedzie. Zapewne dotarło do niego, że umownie nazywając, „prawicowa” widownia to niekoniecznie zabiedzeni aborygeni, że ci ludzie również zostawiają w kinach swoje pieniądze i w związku z tym warto by się tym „targetem” zainteresować. Sądzę również, że nie bez znaczenia była tu zmiana nastrojów społecznych, której efektem jest sondażowe prowadzenie Prawa i Sprawiedliwości. Być może niedługo to właśnie PiS będzie dzielił budżety na kulturę i trzeba się zawczasu zakręcić, by po zmianie warty na scenie politycznej nie obudzić się z ręką w nocniku - z etykietką pieszczocha polonofobicznych elit III RP przedstawiającego Polaków jako nację zdziczałych żydożerców.

II. Oferta Pasikowskiego

I w tym właśnie kontekście odbieram nakręcenie filmu o płk.Kuklińskim. Jest to oferta Pasikowskiego skierowana do środowisk patriotyczno-niepodległościowych i przyszłej władzy. Przypuszczam, że gdyby tematu nie zaklepał zawczasu Antoni Krauze, to Pasikowski bez większych oporów nakręciłby również film o Smoleńsku – choć zapewne poczekałby z ostateczną decyzją na wynik wyborów. Coś jak Wajda, który za PiS-u zrobił „Katyń”, a za Platformy hagiografię Wałęsy – oba zresztą gnioty nie do oglądania.

Ta oferta, jak się zdaje, została przez jakąś (i to chyba nawet sporą) część „targetu” zaakceptowana. Czytając różne komentarze można odnieść wrażenie, że ten Pasikowski już jest prawie-prawie „nasz”. Jeszcze trochę się medialnie „wypucuje”, pomruga do nas oczkiem, pokokietuje antykomunistyczny, wygłodniały elektorat i nagle okaże się, że z tego Pasikowskiego to szczery patriota - dostarczyciel narodowego katharsis w wersji instant. Jeśli Zalewskiemu nie wyjdzie z „Historią Roja”, to może nawet Władysław Pasikowski weźmie na tapetę temat „Żołnierzy Wyklętych” i nakręci film o Kurasiu albo „Łupaszce”, a wtedy ani chybi stanie się filmowym wieszczem polskiej prawicy...

Atmosferę tę dało się odczuć w sobotni wieczór 8 lutego, kiedy w gronie pięciorga znajomych weszliśmy sobie do kinowej sali radośnie obdzielając się chipsami i popcornem. Trzeba było widzieć te ciężkie spojrzenia ludzi, którzy przyszli, jak się domyślam, celebrować narodowe świętości, a nie po prostu na kolejny film Pasikowskiego. Na widowni zasiadło sporo znanych mi z widzenia lokalnych prawicowców dla których widok paczki chipsów i butelki coli NA FILMIE O PUŁKOWNIKU KUKLIŃSKIM był zapewne przejawem skrajnego barbarzyństwa i galopującej lemingozy. W każdym razie, zgorszenie można było kroić nożem.

Tymczasem, trudno o większe nieporozumienie i pomieszanie porządków. „Jack Strong” to kawał całkiem niezłego kina sensacyjnego, a nie żadna „msza narodowa”. Owszem – jest to kino z miłym memu sercu antysowieckim przesłaniem, ale robienie z tego dzieła, które należy oglądać w nabożnym skupieniu, jest przejawem jakiejś aberracji.

III. Bez bólu

Czy „Jack Strong” to dobry film? Powiem tak – mnie i koledze się spodobał, natomiast dla kogoś, kto o PRL-u, ówczesnych uwarunkowaniach międzynarodowych i o samym pułkowniku Kuklińskim ma mgliste, albo wręcz zerowe pojęcie (jak towarzyszące nam niewiasty) może być cokolwiek nieczytelny. Widz nie chwytający różnych kontekstów pokazanej na ekranie historii (a takich wśród masowej publiki jest jednak zdecydowana większość) i w związku z tym nie potrafiący sobie różnych rzeczy dośpiewać, może poczuć się cokolwiek znużony. Dość powiedzieć, iż po filmie musiałem tłumaczyć, że ten z tymi brwiami to Breżniew, a po Breżniewie nie było od razu Jelcyna, tylko Andropow, Czernienko i Gorbaczow... Stąd między innymi mój wniosek, iż mamy do czynienia z ofertą sprofilowaną „pod prawicę”, która jest bardziej zorientowana w prezentowanej tematyce. Lemingrad może średnio trybić o co w tym wszystkim tak naprawdę „kaman”.

Tu muszę zdradzić, iż mamy z moją lubą swój prywatny kinowy miernik jakości. Otóż, jeśli podczas seansu zeżremy wszystkie chipsy lub popcorn i wypijemy całą colę, to znaczy, że film był do bani – po przekąski ręka sięga nam bowiem z nudów, lub by „zajeść” poczucie żenady. Przykładowo, na takiej „Bitwie po Wiedniem” nie dość, że zjadłem wszystkie chipsy, to jeszcze skrupulatnie wyczyściłem oślinionym paluchem okruszki z zakamarków torebki. Czyli, dno i metr mułu. Na „Jacku Strongu” ubyła może jedna trzecia mojej paczki, a dzieliłem się jeszcze z kolegą, tak więc nie najgorzej. Z drugiej strony jednak, moja luba zjadła niemal cały popcorn z opakowania o porównywalnej objętości, po filmie zaś wyznała mi, że napięcie było może przez ostatnie pół godziny (czyli sekwencja ucieczki Kuklińskiego z rodziną), a reszta to takie „gadające głowy” - i tu również mamy potwierdzenie tezy jaki „target” ma ten film obsłużyć.

Podsumowując – na film można spokojnie pójść, ogląda się bez bólu, rzeczywistość PRL-u przedstawiona jest wiarygodnie, włącznie z detalami scenografii. Ruscy nieco komiksowi, lecz w tej komiksowości jakoś tam autentyczni (dobra rola aktora grającego „marszała” Kulikowa). Dorociński cokolwiek mdławy, ale w sumie daje radę. Pod mniej wyrobionego (a może pod zagranicznego?) widza zrobiono łopatologiczny wstęp i zakończenie umożliwiające odczytanie filmu przynajmniej na podstawowym poziomie, zaś Pasikowski potwierdza, że jest sprawnym reżyserem. Jeśli natomiast ktoś oczekuje dzieła pomnikowego i perły narodowej kinematografii, to oczywiście i zdecydowanie nie ten adres. Swoją drogą, abstrahując od dość oślizgłej „obrotowości” Pasikowskiego – ciekawe, jakie szanse w lewackim Hollywood mógłby mieć „Jack Strong” w wyścigu o nominację do nieanglojęzycznego Oscara? Może ktoś z Was zna jakiegoś Amerykańca, któremu można by puścić ten film, zakładając, że pojawi się wersja z angielskimi napisami?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl

czwartek, 6 lutego 2014

Sprawa Jadwigi Chmielowskiej

Na Śląsku od dawna wśród licznych wrogów pani Jadwigi dominuje przekonanie, że „trzeba uciszyć Chmielowską".

I. Hańba domowa „niepokornych”

Pani Jadwiga Chmielowska - legenda Solidarności Walczącej, niestrudzona bojowniczka o polskie interesy i nieprzejednana przeciwniczka Ruchu Autonomii Śląska ma proces z osławionego art. 212 KK, wytoczony jej przez związanego z PiS Wojciecha Poczachowskiego. Ostatnio zaś, oczywiście zupełnym przypadkiem, zwolniono ją z pracy na kilka miesięcy przed emeryturą i robiono trudności z zasiłkiem przedrentowym.

Cała sprawa zaczęła się od opublikowanego na Niepoprawnych PL tekstu Jadwigi Chmielowskiej „Krety w PiS, czyli jak wkręcili Pospieszalskiego” (2011) oraz artykułu zamieszczonego na stronie Józefa Darskiego „Strzeżcie się złotoustych” (2010), w których opisała m.in. podretuszowany życiorys Poczachowskiego i jego rządy (z rekomendacji PiS) w Polskim Radiu Katowice. Co ciekawe, Poczachowski o obu tekstach przypomniał sobie dopiero w 2013 roku, kiedy to wytoczył Jadwidze Chmielowskiej proces karny – dziwnym trafem wtedy, gdy anty-RAŚowa działalność pani Jadwigi na Śląsku zaczęła poważnie zawadzać wielu wpływowym tam osobom i zaczęto przemyśliwać, jakby tu „uciszyć Chmielowską”.

Tak to w telegraficznym skrócie wygląda. A w naszych niepokornych mediach cisza jak makiem zasiał. Ta cisza pod pewnymi względami kojarzy mi się z dwoma innymi przypadkami - Grzegorza Brauna, kiedy to usiłowano uszyć mu proces karny za wypowiedź w Klubie Ronina o rozstrzeliwaniu dziennikarzy z Wyborczej i TVN-u, oraz z toczącą się wciąż sprawą Wojciecha Sumlińskiego, będącą póki co jedyną konsekwencją pamiętnej „afery marszałkowej". To zresztą dość charakterystyczne dla naszych „niepokornych" gierojów. Przypomnę, że przy okazji sprawy Grzegorza Brauna nie tylko nie uznali za stosowne, by interweniować medialnie, ale niektórzy wręcz poczuli się w obowiązku usprawiedliwiać się ze słów Brauna przed „Wyborczą"...

Natomiast, gdy neo-bezpieka robiła nalot na mieszkanie Wojciecha Sumlińskiego połączony z upokarzającym rozbieraniem delikwenta, bezprawną konfiskatą materiałów dziennikarskich, m.in. dotyczących śmierci ks Jerzego Popiełuszki, był to jeszcze przynajmniej temat dla Pospieszalskiego, który poświęcił mu odcinek programu „Warto rozmawiać". Jednak obecnie, gdy toczy się proces będący pokłosiem tamtego wydarzenia, sprawa przestała być dla naszych niepokornych „sexi” i na rozprawach w sądzie na warszawskiej Woli spotkać można co najwyżej kilku śledzących sprawę blogerów. Podobnie tylko blogerzy i internauci ujęli się swojego czasu za Grzegorzem Braunem, bo dla „naszych" tuzów niepokornej publicystyki Braun jest po prostu szkodliwym wariatem - warto w tym kontekście przypomnieć sobie co o Braunie wypisywał taki Piotr Skwieciński. Czy podobny stosunek mają do Wojciecha Sumlińskiego, czy też przeważa tu instynkt samozachowawczy, bo niepokorność niepokornością, ale w końcu bez przesady?

II. Medialna cisza nad procesem

Przypominam te współczesne hańby domowe „mediów niezależnych”, gdyż odnoszę wrażenie, że z analogiczną sytuacją mamy do czynienia w przypadku procesu Jadwigi Chmielowskiej. Tu również „nasze" media nabrały wody w usta - nawet te, które okazjonalnie dopuszczały panią Jadwigę na łamy, a wolność wypowiedzi i przełamywanie monopolu mainstreamu III RP niosą wysoko na sztandarach. Oświadczenie wydało jedynie stowarzyszenie Solidarni 2010, poparte przez stowarzyszenie Niepoprawne Radio PL, których członkiem jest pani Jadwiga. Oświadczenie ukazało się na kilku prawicowych portalach zrzeszonych w Konferencji Mediów Niezależnych – i w zasadzie to tyle.

Pani Teresa Bochwic twierdzi wprawdzie, iż w tej sprawie robi coś SDP, tylko po cichu. Mam nadzieję, bo zostawienie przez dziennikarską organizację na lodzie swej koleżanki, która była i jest w działalność SDP zaangażowana jak mało kto, byłoby ostatnim świństwem. Mimo wszystko jednak brakuje mi wyraźnego oświadczenia ze strony największej polskiej dziennikarskiej organizacji, że mamy oto do czynienia z iście wałęsowską próbą sądowego zakneblowania dziennikarki i działaczki społecznej, a przy tym zasłużonej postaci Solidarności Walczącej. A na ile poważna jest to sprawa może świadczyć fakt, iż żaden z przedstawicieli lokalnej adwokatury nie chciał reprezentować pani Chmielowskiej przed sądem - znajomi musieli załatwić adwokata z zewnątrz.

Ale zostawmy SDP - ufam, że pani Teresa Bochwic wie co mówi. Kompletnie porażająca natomiast jest głucha cisza panująca w „naszych" mediach. Mamy oto trzy wysokonakładowe tygodniki, którym teoretycznie przynajmniej powinno być do pani Chmielowskiej blisko - tak politycznie, jak i światopoglądowo, nie wspominając już o kwestii historycznego dorobku i zasług dla Polski bohaterki „SW”. Gdyby chciały, mogłyby nagłośnić sprawę, prześwietlić jawne i ukryte motywy pana Poczachowskiego, jednym słowem - zrobić taki raban, że PiS z samej tylko chęci zachowania twarzy przed patriotyczną częścią opinii publicznej musiałby wpłynąć na swojego działacza, by ten zaniechał sądowych harców i skończył swą prywatną wojenkę z legendarną opozycjonistką - wojenkę, która kompromituje największe ugrupowanie po prawej stronie. A jednak milczą. Nie sposób zatem nie zadać pytania: dlaczego?

Czy temat za mało nośny i pozbawiony waloru komercyjnego? Nie ma potencjału rozhuśtania zbiorowych emocji na których zasadza się sprzedawalność współczesnych mediów? Zła „story" na okładkę? A może pani Chmielowska jest dla naszych niepokornych zbyt radykalna? Może zbyt niezależna i potrafiąca zbyt często iść w poprzek linii różnych podziałów? A może doszła do głosu jakaś mutacja postawy, którą „nasi" przyjęli wobec Grzegorza Brauna - może ci „nasi" myślą sobie w duchu: „no, niechby i zasłużona, ale jednak - wariatka idąca na wojnę nie kalkulując sił i nie ma co się do tego podłączać? Lepiej pielęgnować swój status prawicowych celebrytów i zaprzątać uwagę publiczności „tematami dnia" przeglądanymi co tydzień w Klubie Ronina wśród przyjaznych śmiechów i oklasków...

III. Zatrute sojusze

A może jest jeszcze inaczej i nasi prawicowi celebryci bawią się w statystów i quasi-polityków? Może uważają, że nagłośnienie tej sprawy mogłoby zaszkodzić PiS-owi w marszu ku władzy? Zwróćmy uwagę - ci sami ludzie, którzy przy wielu okazjach bardzo słusznie zwracają uwagę na rozliczne zagrożenia wynikające z działalności RAŚ, biją na alarm, wychwytują antypolskie tyrady Gorzelika i jego kompanów - milczą jak zaklęci jeśli chodzi o problem kolaboracji z RAŚ-em części środowisk pisowskich na Śląsku. A Jadwiga Chmielowska mówi o tym głośno, co musi być dość uwierające. Stąd też na Śląsku dawno już wśród licznych wrogów pani Jadwigi dominuje przekonanie, że „trzeba uciszyć Chmielowską". Bo za dużo gada, ma mir wśród porządnych ludzi, nieposzlakowaną biografię i psuje różnym lokalnym politykierom układy. Nie łudźmy się – Poczachowski to tylko pionek, cały proces zaś ma na celu właśnie „uciszenie” Jadwigi Chmielowskiej, bo weszła w paradę zbyt wielu osobom i jeśli nie uda się Poczachowskiemu, to znajdzie się kto inny – pretekst do sądowego nękania znajdzie się również, choćby najdurniejszy.

To nie jest bowiem tak, że mamy do czynienia wyłącznie z sojuszem RAŚ – PO. Jadwiga Chmielowska przy różnych okazjach podkreśla, że na Śląsku rzeczywistość społeczno-polityczna jest bardziej skomplikowana i w kwestii RAŚ-u podziały biegną w poprzek partii. Tak jak są pro-RAŚowi platformersi i anty-RAŚowi pisowcy, tak są również pro-RAŚowi pisowcy i anty-RAŚowi platformersi. Czyli wychodzi na to, że z jednej strony Jarosław Kaczyński demaskuje „autonomistów" jako zakamuflowaną opcję niemiecką, a z drugiej strony część lokalnych działaczy kolaboruje z gorzelikowcami w najlepsze. Ciekawy jest powód, jaki podają: taki mianowicie, że RAŚ-owcy „to też konserwatyści" i dlatego warto się z nimi sprzymierzać. To jest dokładnie taki sam zatruty sojusz będący mieszaniną oportunizmu, naiwności i miałkich kalkulacji, jak ten z rosyjską Cerkwią, którego festiwal mogliśmy obserwować w nieco innych kręgach przy okazji wizyty Cyryla, patriarchy z łaski KGB i wspólnej deklaracji Cerkwi oraz polskiego Episkopatu. I tu i tam mamy do czynienia z obcą agenturą, która łowi na lep „konserwatyzmu" i „obrony wartości” różnych pożytecznych idiotów, lub cyników którym i tak wszystko jedno z kim wchodzą w brudne alianse.

Powtarzam, sprawa procesu Jadwigi Chmielowskiej jest kompromitująca zarówno dla PiS-u, który nie potrafi lub nie chce usadzić swojego działacza, jak i dla „naszych", „niepokornych" mediów, które z sobie tylko wiadomych przyczyn odwracają głowy w innym kierunku. Pani Jadwiga Chmielowska wprawdzie się nie podda, bo szykany, czy obraźliwe esemesy są ostatnimi rzeczami przed którymi mogłaby się ugiąć - to człowiek ulepiony ze zdecydowanie lepszej gliny niż jej wrogowie. Ale niesmak pozostaje. Życzę dużo sił i zdrowia, pani Jadwigo.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:
http://niepoprawni.pl/blog/287/prawicowi-celebryci-sprawa-grzegorza-brauna

niedziela, 2 lutego 2014

...i po Knesecie

Zastanawiam się, czy okoliczności towarzyszące wizycie izraelskiej delegacji w Auschwitz nauczą czegoś naszych „dialogistów”.

I. Pożyteczni „dialogiści”

Kneset, Kneset... i po Knesecie – chciałoby się powiedzieć komentując wizytę izraelskich parlamentarzystów w Auschwitz 27 stycznia 2014 roku. Wbrew nadziejom pożytecznych „dialogistów” nie podpisano wspólnej deklaracji w której znalazłoby się wezwanie do zaprzestania używania przez media oszczerczej zbitki „polskie obozy zagłady”, co przedstawiano nam jako cukierek w zamian za który mielibyśmy przymknąć oko na obrady izraelskiego parlamentu w de facto eksterytorialnych warunkach, z obstawą własnych formacji zbrojnych. Do sesji Knesetu wprawdzie nie doszło, choć wszystko wskazuje na to, że takie właśnie były pierwotne plany – o czym donosiły media w październiku 2013. Portal jewish.org.pl pisał: „Kneset chce zorganizować największą zagraniczną sesję w historii”, natomiast „Dziennik” jeszcze w przeddzień wizyty uraczył nas nagłówkiem „Izraelski parlament przyjeżdża do Polski na uroczyste obrady”. Widać, że do ostatniej chwili nie było jasności co do charakteru obchodów.

Mniejsza jednak o zamieszanie protokolarno-semantyczne, bowiem to co wprawia w autentyczne zażenowanie, to gotowość naszych „dialogistów” do zaakceptowania sesji obcego parlamentu na polskim terytorium, oznaczające w swej istocie czasowe wyłączenie fragmentu kraju spod polskiej jurysdykcji na warunkach analogicznych do statusu jakim cieszą się np. ambasady. Na portalu „Frondy” mieliśmy do czynienia z prawdziwym festiwalem tego typu deklaracji, poczynając od samego naczelnego portalu Tomasza Terlikowskiego, poprzez ks. Roberta Skrzypczaka, po redaktora naczelnego „Nowej Konfederacji” Bartłomieja Radziejewskiego, oświadczającego iż „posiedzenie Knesetu w Krakowie to dla Polski dobre wydarzenie” i rojącego o nawiązaniu do przedrozbiorowego „Sejmu Czterech Ziem”. Warto sobie zapamiętać te głosy, albowiem mówią one wiele o mentalności osób, którym „dialog” pomylił się z usłużną gorliwością wobec „starszych i mądrzejszych”. Ta lekceważąca niefrasobliwość z jaką potraktowali rację stanu, lub też (w wariancie przychylnym) błędne tejże racji odczytanie pokazuje, że postkolonialna mentalność nie jest obca również tym, którzy jej przejawy widzą przy wielu innych okazjach – zmienia się jedynie patron, któremu gotowi są służyć.

II. Nici z cukierka

Zresztą, z ponoć przyobiecanego nam cukierka nic nie wyszło, gdyż do podpisania wspólnej deklaracji potępiającej określenie „polskie obozy zagłady” nie doszło – pretekstem było odwołanie (z powodu śmierci żony) przyjazdu przewodniczącego Knesetu Yuli Edelsteina. I tu pojawia się pytanie, czy aby nie mieliśmy do czynienia z daleko posuniętym „chciejstwem” strony polskiej - zważmy, iż ze strony żydowskiej próżno było dopatrywać się tego rodzaju wypowiedzi. Edelstein mówił jedynie o działaniach, „które należy podjąć, by nic podobnego nie wydarzyło się w przyszłości w żadnym miejscu na świecie, szczególnie w odniesieniu do Żydów”, oraz o antysemityzmie, który „zwłaszcza w Europie, osiągnął poziom niespotykany od czasów Holokaustu” - czyli standard. Przypuszczam, że tragedia losowa będąca przyczyną odwołania wizyty wybawiła izraelską delegację z kłopotu jakim były dla niej oczekiwania strony polskiej, nic bowiem nie stało na przeszkodzie by ową deklarację podpisano w innym składzie sygnatariuszy – choćby przez obecnych w Auschwitz naczelnych (aszkenazyjskiego i sefardyjskiego) rabinów Izraela.

Oświadczenie byłoby dla delegacji żydowskiej nielichym problemem, kładłoby się bowiem w poprzek zarówno polityce historycznej Niemiec (obecnie głównego partnera Izraela w Europie), jak i interesom środowisk żydowskich, które na „polskim antysemityzmie” i „współudziale w holocauście” opierają propagandowo swe roszczenia majątkowe – od pewnego czasu z oficjalnym już zaangażowaniem się izraelskiego rządu w ramach projektu HEART. Tezę o polskim „chciejstwie” może potwierdzać informacja, iż treść stosownego fragmentu oświadczenia została uzgodniona jedynie pomiędzy... kancelarią Sejmu a sejmową komisją spraw zagranicznych (projektodawcą było PiS). Ani słowa o uzgodnieniach ze stroną izraelską. Fragment ów miał brzmieć: „Parlamentarzyści polscy i izraelscy sprzeciwiają się używaniu w domenie publicznej fałszywych sformułowań o polskich obozach śmierci i polskich obozach koncentracyjnych".

III. Monopolizacja Auschwitz

Sama uroczystość przebiegła w duchu typowej izraelskiej propagandy historycznej, mającej na celu swoistą „monopolizację holocaustu”. Mimo międzynarodowego składu sesji międzyparlamentarnej (delegaci z 20 krajów), nie padło bodaj ani jedno słowo o nie-żydowskich ofiarach Auschwitz, w tym o pomordowanych tam Polakach – i tu już nie ma wytłumaczenia, że na przeszkodzie stanęła nieobecność Yuli Edelsteina. Świat ma zapomnieć, lub wręcz nigdy się nie dowiedzieć, że w Auschwitz ginął ktokolwiek poza Żydami – taki „mesydż” płynie z obchodów. Inaczej może międzynarodowa opinia publiczna doszła by do niewygodnego wniosku, że „sakralizacja” holocaustu nie ma aż tak mocnego uzasadnienia, co mogłoby ją uodpornić na moralny szantaż będący podstawą wymuszeń rozbójniczych „holocaust industry”.

Co ciekawe, wyjątkowo przytomny głos opublikował na swym blogu Jan Hartman w tekście „Do przyjaciół Żydów”. Warto przytoczyć kilka fragmentów: „Czym my dziś jesteśmy dla Was? Otoczeniem obozów? Nudną niwą, zamieszkałą przez niegodnych uwagi kmieciów? Mało interesującym krajem we wschodniej Europie?”; „Zdobądźcie się na przemyślenie swojego stosunku do Polaków i Polski, własnych uprzedzeń i własnej urazem i urazą podszytej obojętności. Powiedzcie, że trzeba sprzeciwić się zarówno antysemityzmowi, który wciąż jeszcze, w różnych, często podstępnych i przewrotnych formach truje polskie dusze, jak i antylechityzmowi Żydów, wyrażającym się w nader stronniczym oglądzie historii naszych relacji, w przesądach i niemądrych kliszach, a przede wszystkim w tej zakłamanej obojętności, wyrażającej się w mówieniu, bez żadnego zażenowania, że „u nas nie ma problemu z niechęcią do Polaków”.”

Zwrócę jeszcze uwagę na reakcję Władysława Bartoszewskiego, który pytany przez portal wPolityce.pl w groteskowym stylu skomentował obchody Dnia Pamięci o Ofiarach Holokaustu: „Tę wizytę organizował Sejm, a nie ja. Premier jej nie organizował, ani MSZ. Czyli do rozmowy jest wyłącznie biuro prasowe Sejmu oraz kierownictwo Sejmu, ci, którzy organizują i prowadzą. Ja nie byłem ani o to pytany, ani nie organizowałem”, po czym odłożył słuchawkę. No cóż, moim skromnym zdaniem wypada tylko się cieszyć, iż tzw. „profesor” nie maczał palców w wizycie, bo pamiętam, że gdy przewodził w 2009 roku polskiej delegacji na praskiej konferencji „Mienie ery Holocaustu”, to efektem była deklaracja z Teresina, która wraz z „dodatkowymi zaleceniami” (np. by przy tzw. „restytucji mienia” stosować „alternatywne formy dowodów własności”) stanowiła programową podwalinę dla powołania w 2011 roku organizacji HEART.

IV. Jonny From the Depths

Na zakończenie słów parę o panu Jonnym Danielsie, szefie fundacji „From the Depths”, będącej organizatorem izraelskiej wizyty (szerzej pisałem o tym w notce „Knesset From the Depths”), który przy tej okazji zaliczył mini-tournee po mediodajniach. Mimo, iż Daniels jest profesjonalnym piarowcem funkcjonującym na styku izraelskich sił zbrojnych, rządu i biznesu, to w wywiadach zaskakująco plącze się w zeznaniach.

Przykładowo, w Radiu Kraków mówił, że przekonanie Knesetu do wizyty zajęło mu... 10 lat. Zastanawiające, bowiem Daniels ma lat 27, wynikałoby zatem, że zaczął „przekonywać Kneset” już jako 17-latek. Z kolei w wywiadzie dla Onetu twierdził, że na pomysł wpadł sześć miesięcy temu w Krakowie na Festiwalu Kultury Żydowskiej. W tymże wywiadzie nazywa doniesienia o wyjazdowej sesji Knesetu „nieporozumieniem” i dodaje: „Knesset nigdy nie planował odbyć sesji parlamentu w Polsce”. To ostatnie jest ciekawe, jeśli skonfrontować z doniesieniem izraelskiego serwisu ynetnews.com z 29.09.2013, gdzie stoi jak byk, że pierwotnie sesja miała jak najbardziej się odbyć („Knesset to hold session in Auschwitz”), a sam Jonny Daniels jeszcze 17 października 2013 w rozmowie z PAP mówił: Po przyszłorocznych obchodach Międzynarodowego Dnia Pamięci o ofiarach Holokaustu w Auschwitz, w Krakowie odbędzie się specjalna sesja Knesetu (...) Będzie to wydarzenie bez precedensu - największe zagraniczne posiedzenie izraelskiego parlamentu.”. Czyli sesja miała się odbyć, tyle, że nie w samym obozie, a nieco później, w Krakowie. Wersję o sesji wyjazdowej potwierdza również serwis USA Today pisząc 27.09.2013: „Israeli Knesset plans session in Auschwitz”. No proszę – cały świat wiedział, a tu nagle pan Daniels mówi nam o „nieporozumieniu”... Jak na piarowca, czyli specjalistę od kontrolowanej ściemy, marnie mu poszło.

Dalej w rozmowie z Onetem Daniels przekonuje, że nigdy nie twierdził iż zabiegając o sesję Knesetu „zwrócił się do przyjaciół z polskiego rządu” (wypowiedź ta miała paść w rozmowie z TVN24), zaś „rozmowy z przedstawicielami rządu odbywały się poprzez dyrektora Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, Piotra Cywińskiego. To państwowe muzeum, kontrolowane przez Ministerstwo Kultury”. Czyli co – przychodzi pan Daniels do prof. Cywińskiego, mówi, że ma taki a taki pomysł, a pan Cywiński leci w podskokach załatwiać sprawy „na górze”? Mamy wierzyć, że tak to właśnie wyglądało? Bez osobistych kontaktów z polskim rządem i parlamentarzystami przedstawicieli fundacji From the Depths?

Ale to jeszcze nie koniec. Pytany o finansowanie wizyty ucieka się do ogólników: „- Pieniądze pochodzą z tego samego źródła, co nasza inicjatywa. Mówię o oddolnych działaniach. To nie jest tanie przedsięwzięcie. Ludzie, którzy widzą, co organizujemy, przychodzą do nas i mówią: chciałbym wam pomóc, dać coś od siebie. (...) Mógłbym zgromadzić fundusze na tę uroczystość w pięć minut. Pójść do jednego z bogatych darczyńców, który dałby mi wszystkie potrzebne pieniądze. Dla mnie jednak najważniejsze było to, aby zaangażować w ten proces jak najwięcej osób. To również jest elementem zmiany.”. No, no – wspaniały przykład oddolnego „crowdfundingu”, tyle że z informacji cytowanego już ynetnews.com wynika, że sponsorem był anonimowy milioner ocalały z holocaustu (cyt. „The event will not be funded by the Knesset, but by a Holocaust surviving Jewish millionaire who made an anonymous donation for the cause.”). To finansowanie przez bogatego darczyńcę to oczywiście nic złego, ale po co głupio kręcić?

No i wreszcie sprawa nieszczęsnego oświadczenia o „polskich obozach zagłady”. Tu już Jonny Daniels pojechał w swej bezczelności i wykręcaniu kota ogonem po bandzie. Oto co ma do powiedzenia: „Najważniejszą deklaracją będzie to, że będziemy tam razem z polskim rządem. Żadna deklaracja nie zostanie wygłoszona, bo żadnej deklaracji nie ma potrzeby wygłaszać.” No cóż – skrajny niesmak, to najłagodniejsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy podczas lektury enuncjacji pana Danielsa.

***

Nie wiem, czy powyższe nauczy czegoś na przyszłość naszych „dialogistów”. Bardzo bym chciał, obawiam się jednak, iż raczej przejdą nad opisanymi tu okolicznościami do porządku dziennego i przy najbliższej okazji słysząc (albo wmawiając sobie, że słyszą) kolejną obietnicę złożoną przez „partnerów w dialogu” i „starszych braci w wierze” znów napalą się jak szczerbaci na suchary.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/knesset-depths#.Uu027_t9BOg