niedziela, 26 listopada 2017

Zdradzieckie mordy najgorszego sortu

Najwyższy czas na listę osób niepożądanych na terytorium Polski. Timmermans i Verhofstadt to na początek absolutne minimum.

I. Twarze zdrajców

Na początek przypomnijmy te nazwiska: Michał Boni, Róża Grafin von Thun und Hohenstein, Danuta Hübner, Danuta Jazłowiecka, Barbara Kudrycka, Julia Pitera. Zapamiętajmy tych zdrajców. To właśnie oni zagłosowali za skandaliczną, antypolską rezolucją Parlamentu Europejskiego. Do tego Janusz Lewandowski, który wprawdzie dla kamuflażu „wstrzymał się” od głosu, lecz wcześniej był jedną z głównych twarzy seansu nienawiści, jakim była poświęcona Polsce „debata” przeprowadzona pod wodzą dwóch belgijskich lewaków – Fransa Timmermansa i Guya Verhofstadta. Wprawdzie słowa Jarosława Kaczyńskiego o „mordach zdradzieckich”, a wcześniej o „gorszym sorcie” padły w innych kontekstach – ale do tego, czego byliśmy świadkami w Strasburgu w wydaniu tej bandy zakłamanych, sprzedajnych kanalii, pasują jak ulał.

Pytanie retoryczne: czy wyobrażają sobie Państwo analogiczny sabat poświęcony sytuacji w Niemczech – w których nie ma miesiąca, by nie podpalono jakiegoś ośrodka dla imigrantów, media od lewa do prawa są tubą władzy, a autentyczni neonaziści z NPD demonstrują na ulicach Berlina – podczas którego eurodeputowani z jakiegokolwiek niemieckiego ugrupowania przyłączyliby się aktywnie do szczucia na własne państwo? Nawet, gdyby u władzy była, dajmy na to, AfD? No właśnie. A nasze zdradzieckie mordy najgorszego sortu wręcz błagały i zabiegały o ten spektakl politycznego grillowania swojego kraju, antyszambrując w przedpokojach euro-mandarynów i płaszcząc się przed każdym możliwym brukselskim urzędasem. Całą swoją postawą wprost deklarowały, że chcą widzieć Polskę jako ujarzmioną prowincję eurokołchozu – a rozgłaszanie wieści o panującym tu rzekomo „faszyzmie” jednoznacznie zdradza chęć do publicznego upokorzenia Polaków jako narodu na forum międzynarodowym.

Nie łudźmy się, to nie jest uderzenie wyłącznie w rząd PiS, jak się nam to przedstawia – to uderzenie w Polskę. Mamy tu dalece posuniętą zbieżność interesów między politykami i środowiskiem „totalnej opozycji” oraz eurokratami. Obu stronom tego brudnego porozumienia zależy na tym, by Polskę wraz z jej aspiracjami brutalnie stłamsić, a naród na powrót mentalnie obezwładnić narzuconym odgórnie wstydem i sankcjami. Takim spacyfikowanym tworem łatwiej zarządzać z Berlina i Brukseli, a i krajowym namiestnikom z obcej łaski wygodniej administrować poskromionym terytorium. Nie ma w języku ludzi cywilizowanych słów, którymi można by opisać tych łajdaków.


II. Brukselski dyktat

Próbkę tego, co działo się na sali plenarnej PE stanowi niedwuznaczny dyktat Fransa Timmermansa, który „nakazał” nam dostosowanie ustaw reformujących sądownictwo do „prawa europejskiego”. Basował mu Janusz Lewandowski, wyciągający niczym hiena cmentarna postać samobójcy Piotra S. - ofiary kłamliwej histerii i propagandy „totalnej opozycji”. Ale wszystkich przebił Guy Verhofstadt wrzeszczący o tysiącach „faszystów, neonazistów i zwolenników supremacji białej rasy na ulicach Warszawy”, „300 km od Auschwitz”. Słowem, mieliśmy istną „Niagarę kłamstw” i „antypolską orgię”, jak prof. Ryszard Legutko określił nagonkę niemieckich mediów, która na sali w Strasburgu znalazła odzwierciedlenie w skali 1:1. Finałem była przyjęta rezolucja, zlecająca komisji LIBE (ds. wolności obywatelskich, sprawiedliwości i spraw wewnętrznych) sporządzenie raportu o Polsce, mającego w zamierzeniu stać się podstawą do sięgnięcia przez Radę UE po art. 7 Traktatu Lizbońskiego otwierający drogę do sankcji.

W rezolucji, prócz zarzutów odnośnie Trybunału Konstytucyjnego i reformy sądownictwa, mamy typowy lewacki koncert życzeń. Polska ma mianowicie zapewnić dostęp do powszechnej i bezpłatnej antykoncepcji; zapewnić prawo do wolności zgromadzeń (ewidentne kłamstwo, prawo do zgromadzeń nie jest w Polsce ograniczane, PE chodzi po prostu o bezkarność dla zadymiarzy); mamy również potępić „faszystowski i ksenofobiczny marsz 11 listopada w Warszawie” (fragment przyjęty na wniosek PO!); jest też o wstrzymaniu wycinki Puszczy Białowieskiej. Swoistym kuriozum była zgłoszona poprawka wzywająca polskie władze do zaprzestania „represji” wobec „antyfaszystów, komunistów i innych demokratów”. Cóż, jak wiadomo są dwa rodzaje faszyzmu: faszyzm i antyfaszyzm, zaś co do komunizmu – skojarzenie tej ideologii z demokracją mogło się wykluć jedynie w zaczadzonych łbach euro-lewaków. No chyba, że rozumieją oni demokrację na modłę Stalina, który zasłynął stwierdzeniem, że „nigdy i nigdzie nie było takiej demokracji, jak nasza”. Patrząc na przebieg antypolskiej debaty, nawet by się to zgadzało – takiej „demokracji” jak w unijnych instytucjach też nie ma nigdzie indziej na świecie.

Aż nie chce się w tym miejscu wspominać, gdzie była Bruksela, gdy za rządów PO robiono „akcję widelec”, pałowano i wsadzano do aresztów setkami uczestników Marszów Niepodległości, skazywano ludzi za „obrazę konstytucyjnego organu” w osobie Donalda Tuska i wytaczano procesy osobom protestującym w siedzibie PKW przeciw fałszerstwom wyborczym.


III. Brudna gra

No dobrze, weźmy teraz głębszy oddech i zastanówmy się o co tak naprawdę w tej całej ponurej hecy chodzi. Przede wszystkim, obalenie rządu PiS za pomocą „ulicy” spełzło na niczym, zatem postanowiono zintensyfikować ostrzał „zagranicy”, licząc zapewne, że europejskie kompleksy tlą się wciąż w Polakach na tyle mocno, że można je podobnymi akcjami odpowiednio rozdmuchać. W Brukseli zapewne zapamiętano sondażowe tąpnięcie PiS po nieudanej kampanii o utrącenie reelekcji Donalda Tuska na fotel przewodniczącego Rady Europejskiej i tamtejsi decydenci liczą na powtórkę. Tyle, że Polacy są już chyba w nieco innym miejscu, niż wówczas. Sądzę wręcz, że takie popisy arogancji, mogą wywołać skutek odwrotny do zamierzonego i przy odpowiednim natężeniu doprowadzić do osłabienia poparcia dla UE w polskim społeczeństwie i narastania zdrowego sceptycyzmu – co samo w sobie jest korzystne, bo jak już wielokrotnie podkreślałem, nieuchronnie nadchodzi moment, kiedy będziemy musieli się z tego interesu po prostu wypisać. O wpływie na krajową popularność PO nawet nie ma co mówić – Polacy widzą, że wygadywano o nich i o Polsce szkalujące brednie, a Platforma była w ów spektakl hipokryzji i obłudy czynnie zaangażowana. Przewiduję zatem dalsze spadki sondażowe „totalnej opozycji”.

No i oczywiście pozostaje stały uczestnik gry, czyli Niemcy wraz z kanclerz Angelą Merkel, które postanowiły przypomnieć nam za pomocą swych brukselskich politycznych wykidajłów pokroju Timmermansa, że trzymają rękę na pulsie i nie zamierzają się pogodzić z emancypacją Polski. Nagła aktywizacja Donalda Tuska również nie jest przypadkiem – przywiędła cesarzowa Europy rzuca na stół wszystkie swoje atuty. Zaryzykuję przy okazji tezę, że w grę wszedł nowy czynnik – polskie żądania reparacyjne. Opisywana awantura może stanowić wyrażoną „nie wprost” odpowiedź Berlina, zwłaszcza w kontekście dzikiego amoku rozpętanego wokół Marszu Niepodległości. „- Chcecie odszkodowań?” - powiada nam mamuśka Angela - „to my uruchomimy naszych euro-folksdojczów i zrobimy z was nazistów. I będziemy przeczołgiwali was tak długo, aż wam się odechce naszych pieniędzy”.

W kontekście powyższego, potrzebny jest stanowczy odpór i dlatego cieszą zapowiedzi pozwów przeciw Verhofstadtowi ze strony Reduty Dobrego Imienia. Ale to nie wystarczy – do akcji powinien wkroczyć rząd i to nie za pomocą wysyłania „sprostowań”, ale wytaczając oszczercom procesy w imieniu polskiego państwa. I tu mam pytanie do min. Glińskiego. W czerwcu 2016 r. pochwalił się Pan nawiązaniem współpracy z międzynarodową korporacją prawniczą „Dentons” w zakresie ochrony dobrego imienia Polski – i to „pro bono”. Pytam więc – gdzie są te procesy? I czy nie pora, by wreszcie uciszyć sądownie szkalujących nas różnych „guyów” i medialnych euro-kundli? A tak poza tym – najwyższy czas na listę osób niepożądanych na terytorium Polski. Timmermans i Verhofstadt to na początek absolutne minimum.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 47 (24-30.11.2017)

Bez futra do Europy

Zwierzęta futerkowe nadal będą cierpieć, tylko gdzie indziej, my zaś jedynie poprawimy sobie samopoczucie. Czysty irracjonalizm.


Na początek zastrzeżenie – ponieważ wszelkie głosy w obronie branży futerkowej zbywane są oskarżeniami o uleganie lobbyingowi, oznajmiam stanowczo, że nie jestem w żaden sposób związany z przemysłem futrzarskim i żaden z producentów nie „zasponsorował” niniejszego felietonu.

Teraz do rzeczy. Branża futerkowa to jedna z nielicznych kwitnących gałęzi krajowej gospodarki, znajdująca się – w odróżnieniu od np. montowni – niemal w całości w polskich rękach i również niemal w całości produkująca na eksport. Futra sprzedawane są za pośrednictwem domów aukcyjnych w Toronto, Kopenhadze, Helsinkach i Seattle – rocznie jest to 10 mln. skór z norek, 250 tys. z lisów i 50 tys. z jenotów, co przekłada się na 4 proc. wartości eksportu produktów pochodzenia zwierzęcego i 7 proc. wartości eksportu leśnictwa, rolnictwa i rybołówstwa. W liczbach bezwzględnych oznacza to udział w PKB rzędu 1,5 mld. zł. rocznie i 600 mln. wpływów do budżetu. Wg danych branżowych w całej Polsce działa 1190 ferm hodowlanych w których zatrudnionych jest 10 tys. osób plus dalsze 40 tys. w firmach kooperujących. Generalnie, jesteśmy trzecim co do wielkości producentem skór na świecie i drugim w Europie, a w hodowle zainwestowano do tej pory ok. 5 mld. zł.

I to wszystko ma zostać przekreślone jednym pociągnięciem pióra w ustawie, której projekt będzie procedowany na najbliższym posiedzeniu Sejmu – a że widnieje pod nim podpis samego prezesa Kaczyńskiego, to najpewniej ustawa przejdzie bez większych zmian. Jej przepisy wprowadzają całkowity zakaz hodowli zwierząt futerkowych, a hodowcy na wygaszenie branży będą mieli 4 lata. Co ciekawe, przewidziano wyjątek dla królików, do których rządzący, sądząc po niedawnej kampanii medialnej, mają jakąś dziwną predylekcję. Inne zapisy zakazują m.in. używania zwierząt w cyrkach i trzymania psów na łańcuchach (w okresie przejściowym łańcuch nie może być krótszy niż 5 metrów).

Przeciwnicy hodowli futerkowych podnoszą niehumanitarne warunki przetrzymywania zwierząt oraz niekorzystny wpływ na środowisko – np. to, że norki amerykańskie uciekają z hodowli, stając się gatunkiem inwazyjnym, ponadto fermy swoimi zapachami zasmradzają okolicę. Powołują się przy tym na raport NIK z 2011 r., kiedy to skontrolowano 23 fermy w Wielkopolsce, odnotowując liczne nieprawidłowości. Rzecz w tym, że w latach 2011-2013 Inspekcja Weterynaryjna przeprowadziła kompleksową kontrolę niemal wszystkich gospodarstw w Polsce, zaś kolejny raport NIK z 2014 r. wykazał znaczną poprawę. Czyli okazuje się, że można zadbać o dobrostan zwierząt bez zarzynania całej branży. Zatem obecnie likwidację przemysłu futerkowego należy traktować w kategoriach czysto ideologicznych.

Otóż nie widzę specjalnej etycznej różnicy między hodowlą zwierząt na futra, a hodowlą na mięso – a mamy wszak fermy drobiu z chowem klatkowym, chlewnie czy „przemysłowe” obory z krowami, które nigdy nie widziały pastwiska. I coś państwu powiem: one też nie najlepiej pachną. Swojego czasu mieszkałem na osiedlu położonym na skraju miasta – kiedy chlewnia znajdująca się w pobliskiej wsi wypuszczała swoje „smrody”, trudno było oddychać. Rolnictwo i generalnie produkcja żywności tak już ma, że czasem nie najlepiej pachnie, co potwierdzić może każdy, kto choć raz wąchał rozrzucany wiosną na polach obornik. Czy zatem mamy zakazać chowu trzody chlewnej? Przy okazji – co ze skórami pozyskiwanymi ze świń, krów, czy ze wspomnianych już królików?

Co do empatii – informuję, że zwierzęta futerkowe nadal będą cierpieć, tylko gdzie indziej i to inne kraje czerpać będą zyski, my zaś jedynie poprawimy sobie samopoczucie, bo będziemy mieli czyste rączki. Czysty irracjonalizm. A co z cierpieniem pół-śniętych karpi sprzedawanych z przenośnych zbiorników? Zbliża się Wigilia i zapewne jak co roku czeka nas kolejna medialna erupcja sezonowego humanitaryzmu. Zakazać świątecznego rybobójstwa! (Ekolodzy zupełnie serio mówią o „holokauście zwierząt”). Kolejny argument – można nosić sztuczne futra. Tak, tyle że sztuczne futra są tak samo „eko” jak torebki foliowe, bo wyprodukowane są z identycznych tworzyw sztucznych. Tak nawiasem, ekoterroryści słyną z akcji polegających na otwieraniu klatek, bądź sprayowaniu zwierząt farbą – w pierwszym przypadku sami przyczyniają się do rozprzestrzeniania inwazyjnych gatunków (zakładając, że hodowlane zwierzęta są w stanie przeżyć na wolności), w drugim zaś – przyśpieszają ich śmierć, bo hodowca takie „zepsute” sztuki jest zmuszony po prostu zabić. Ot, logika.

No i wreszcie teza wygłoszona przez prezesa Kaczyńskiego, że dzięki zakazowi hodowli znajdziemy się bliżej „prawdziwej Europy”. O tak, nikt inny jak właśnie owa „Europa” nie przyczynił się w ostatnim ćwierćwieczu do likwidacji całych gałęzi polskiej gospodarki. Teraz, gdy zmuszeni jesteśmy szukać rozmaitych nisz w których moglibyśmy zaistnieć, okazuje się, że i to nie jest dla nas właściwe. Ale nic to – marsz do Europy! Wprawdzie bez futra, ale za to z dumnie wypiętym gołym zadkiem.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 47 (24-30.11.2017)

niedziela, 19 listopada 2017

Prezydent 2020 – Duda czy Szydło?

Beata Szydło wciągnie Dudę nosem – a że potrafi prowadzić skuteczną kampanię, przekonaliśmy się w 2015 r.


I. Koniec telenoweli

Proszę Państwa, dogadali się. Ledwie zdążyłem w poprzednim numerze „Warszawskiej Gazety” skrytykować prezydenta Dudę za sabotowanie reformy sądownictwa, przeciąganie rozmów i obarczyć polityczną odpowiedzialnością za sędziowski rokosz, którego najświeższym przejawem było utrącenie przez KRS 265 asesorów – a tu jeszcze tego samego dnia, w piątek 10 listopada, gruchnęła nowina, że oto mamy porozumienie między PiS a Pałacem Prezydenckim. Dla porządku przypomnijmy, że wypracowane po długich korowodach (od momentu weta – 3 i pół miesiąca) wspólne stanowisko zakłada dwa etapy wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa. Najpierw Sejm będzie starał się wybrać ich większością 3/5 głosów, przy zachowaniu swoistego „parytetu”, tzn. jeden klub parlamentarny będzie mógł zgłosić maksymalnie 9 kandydatów. Wynika z tego, że spośród 15 sędziów-członków KRS dziewięciu zostanie wyłonionych przez PiS, zaś pozostałych sześciu przez opozycję. Ponieważ o większość 3/5 w obecnej konfiguracji politycznej będzie trudno, zatem najprawdopodobniej dojdzie do uruchomienia drugiego kroku, polegającego na tym, że wybór zostanie dokonany większością bezwzględną (liczba głosów „za” musi być większa od sumy głosów „przeciw” i wstrzymujących się). Wygląda więc na to, że PiS będzie miało w KRS bezpieczną przewagę. Projekt ustawy trafić ma pod obrady Sejmu już na najbliższym posiedzeniu, 22 listopada.

Co się stało, że prezydent Duda w końcu poszedł na kompromis? Gdybym był megalomanem, uznałbym, że najwyraźniej przeczytał ostatnią „Warszawską Gazetę” i doszedł do wniosku, że faktycznie, pora przestać kluczyć i czas na męską decyzję – o co apelowałem w swoim artykule. Możliwe też, że skumulowały się różne sygnały, wskazujące na rosnące zniecierpliwienie prawicowego elektoratu – szczególnie po ostatniej awanturze wokół asesorów. Prezydent i jego otoczenie mogli dojść do wniosku, że dalsze przewlekanie rozmów przyniesie więcej wizerunkowych szkód niż pożytku, a zakulisowe wojenki staną się dla wyborców kompletnie niezrozumiałe – i w efekcie to prezydent, a nie np. Ziobro straci twarz i wiarygodność. Pojawiły się również spekulacje, że Andrzej Duda w zamian za zgodę zażądał czyichś głów przy okazji rekonstrukcji rządu, bądź też nominowania na ministerialne stanowiska sprzyjających mu ludzi. No i wreszcie, pozostaje „opcja atomowa” - mianowicie, Andrzej Duda mógł usłyszeć, że jeżeli nie przyjmie proponowanego rozwiązania (które wszak pozwala mu wyjść z politycznego klinczu z twarzą), to może pożegnać się z drugą kadencją prezydencką, bo PiS wystawi innego kandydata. Oczywiście zawsze pozostaje ewentualność, że prezydent doznał nagłego przypływu propaństwowych instynktów.


II. Niesmak pozostał

Tyle że... ja tak po ludzku temu człowiekowi już zwyczajnie nie ufam. Od momentu weta nagromadziło się zbyt wiele znaków zapytania. Przed feralnym 24 lipca prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi, niż tego, że mój prezydent i prezes partii na którą oddałem swój głos będą miesiącami dogadywać się w tak newralgicznej sprawie, jak oczyszczenie wymiaru sprawiedliwości. A jednak, tak właśnie się stało. Andrzej Duda po pierwsze, ewidentnie ugiął się przed ulicznymi demonstracjami oraz naciskiem prawniczego establishmentu – postanawiając przy okazji wejść w rolę „centrysty”, wyważonego i odpowiedzialnego niczym, nie przymierzając, Tadeusz Mazowiecki, w którego ugrupowaniu terminował za młodu. Najwyraźniej liczył, że kokietując drugą stronę, ugra jakieś punkty i zetrze przyklejoną mu łatkę „Adriana”, dodatkowo kreując się na patrona „nadzwyczajnej kasty”. Nie bez przyczyny zaczęto mówić, że w Pałacu Prezydenckim straszy duch Unii Wolności. Przez ponad trzy miesiące wyraźnie też rozglądał się za alternatywnym poparciem politycznym (może Kukiz, może Gowin – z czym swoje nadzieje wiązali nieuleczalni zwolennicy jakiejś wydumanej „lepszej prawicy” w rodzaju Rafała Ziemkiewicza). Dodatkowo, fatalnie wyglądała czasowa koincydencja (czy tylko koincydencja?) związana z 45-minutową rozmową telefoniczną z kanclerz Angelą Merkel do której doszło 20 lipca – z komunikatu rzecznika niemieckiego rządu Steffena Seiberta dowiedzieliśmy się, ze jednym z głównych tematów była kwestia praworządności w Polsce, co Kancelaria Prezydenta przemilczała. Dodajmy jeszcze kompletnie niepoważne motywowanie weta opinią pani Zofii Romaszewskiej. A w tle tego wszystkiego personalno-ambicjonalny spór z ministrem Ziobrą. Słowem, porozumienie porozumieniem – ale niesmak pozostał.

Przykro to pisać, ale Andrzej Duda dał się poznać jako miękki lawirant i do tego ambicjoner – a to jest najgorsze połączenie. Owszem, bez ambicji niczego w polityce się nie osiągnie, lecz potrzeba czegoś jeszcze – twardego kręgosłupa. Orban czy Kaczyński to również politycy z ambicjami, ale porównywać ich z Dudą, to jakby porównywać hartowaną stal i plastelinę. A skoro o tym mowa, to jest jeszcze jeden polityk obdarzony żelaznym kośćcem – mianowicie Beata Szydło. I sądzę, że to właśnie ona powinna zostać przez PiS wystawiona do wyborów prezydenckich w 2020 roku.


III. Beata Szydło na prezydenta!

Nie chciałbym za bardzo wchodzić w buty Jarosława Kaczyńskiego, ale na jego miejscu poważnie bym się zastanawiał, czy można Andrzejowi Dudzie zaufać po raz drugi. Raz już wierzgnął, wystawiając na szwank kluczową reformę i nikt nie zagwarantuje, że podobna sytuacja się nie powtórzy – zwłaszcza w drugiej kadencji, gdy będzie się już rozglądał za jakimś miękkim lądowaniem, a partia nie będzie miała na niego „bata”. Wtedy dopiero może stać się prawdziwym „hamulcowym”. Tymczasem Beata Szydło jako premier, działając pod niesłychanym ostrzałem medialnym, dała dowody niezwykłej odporności i lojalności. Nie działały na nią drwiny, że jest „marionetką Kaczyńskiego” (na Dudę kpiny z „Adriana” podziałały) – wykazała spokój, opanowanie, a gdy trzeba potrafiła walnąć pięścią w stół tak, że cały świat usłyszał (np. sejmowe wystąpienie o imigrantach). Krótko mówiąc, to naprawdę „twarda baba” w najlepszym rozumieniu tego określenia.

Reelekcja Andrzeja Dudy pozostawia szeroki margines niepewności, tymczasem premier Szydło swoją lojalność wobec obozu „dobrej zmiany” wykazała ponad wszelką wątpliwość. Na półmetku kadencji cieszy się wysokim poparciem i zaufaniem – i nic nie wskazuje, by miała te atuty stracić. Nawet jeśli Andrzej Duda postanowi samodzielnie stanąć w wyborcze szranki, to bez wsparcia partyjnego aparatu i pieniędzy jest skazany na pożarcie – pamiętajmy, że to właśnie Beata Szydło robiła mu kampanię. Kto miałby ją Dudzie zrobić w 2020 roku - „Czerepach” Łapiński? Wolne żarty. W ogniu wyborczej walki sondażowe słupki stopnieją Dudzie niczym Komorowskiemu. Dysponująca partyjnym poparciem i związanymi z tym możliwościami Beata Szydło wciągnie go nosem – a że potrafi prowadzić skuteczną kampanię, przekonaliśmy się w 2015 r.

Miejsce Beaty Szydło po wyborach parlamentarnych w 2019 r. może w naturalny sposób zająć chociażby „technokrata” Morawiecki, dziś wicepremier i „superszef” od gospodarki. Ona sama natomiast po udanej pierwszej kadencji w roli premiera nie będzie jeszcze „zużyta” rządzeniem, za to będzie rozpoznawalna i pozytywnie kojarzona przez wyborców – nie tylko prawicowych. Ze swym stonowanym, wiarygodnym wizerunkiem „kobiety rozsądku” może śmiało schylić się po centrowy elektorat w który obecnie celuje Duda. Jest tylko jeden warunek – nie można Beaty Szydło „zrekonstruować”, bo wówczas zniknie z radarów opinii publicznej i do 2020 r. ludzie o niej zapomną. Musi dotrwać do końca kadencji jako popularna premier rządu i z tej pozycji ruszyć po prezydenturę. W zarysowanym tu wariancie, Andrzej Duda już dziś może zacząć myśleć o sobie jako o byłym prezydencie i bardzo młodym emerycie. No chyba, że się ogarnie i zacznie do końca kadencji dawać bardzo mocne dowody lojalności. Tylko, czy po tym wszystkim przekona prezesa Kaczyńskiego, a nade wszystko – swoich wyborców?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

I co teraz, panie Prezydencie?

Pół-reforma Dudy

Między wojną, a hańbą

Merkel i Duda, czyli caryca Katarzyna i król Stasio

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 46 (17-23.11.2017)

Wyższe płace są konieczne

Idąc dalej dotychczasową ścieżką pozostaniemy krajem (i regionem) montowni – podwykonawców i dostawców, bez perspektyw rozwoju.

Na początek trzy obrazki z niewielkiego miasteczka na Mazowszu. Mamy oto położoną w specjalnej strefie ekonomicznej fabrykę będącą podwykonawcą międzynarodowego koncernu – potentata w branży słodyczy. Do niedawna zatrudniała głównie kobiety z okolicznych wiosek (oczywiście za pośrednictwem agencji pracy „tymczasowej”, na „śmieciówce” i z najniższą możliwą stawką), a zagraniczny menedżer zachwycał się w rozmowie z lokalnym przedsiębiorcą, że tańsi pracownicy są chyba tylko w Albanii. Do czasu – obecnie Polacy są marginesem obsady, zaś główną siłą roboczą jest ok. 300 Hindusów – bo nawet Ukraińcy są już „za drodzy” i nie chcą tyrać za oferowane grosze. W innej fabryce – cynkowni – zaczęto z kolei ściągać do pracy „siłę roboczą” z Nepalu. Polakom i Ukraińcom, biorąc pod uwagę proponowane wynagrodzenie, nie uśmiecha się praca w, mówiąc eufemistycznie, „trudnych warunkach” - a te trudne warunki to skrajne gorąco na hali produkcyjnej w połączeniu z toksycznymi oparami kwasów. Wreszcie mamy miejscowego biznesmena, który mentalnie zatrzymał się w latach 90-tych i nie wyobraża sobie innych form zatrudnienia ludzi, niż za niewielką pensję „na papierze” i resztę wypłacaną pod stołem. Ów „Janusz biznesu”, przyzwyczajony latami do folwarcznego modelu zarządzania, nie potrafi zrozumieć, jak pracownicy nagle mogą się domagać umów z pełnym oskładkowaniem i generalnie, warunków zatrudnienia zgodnych z Kodeksem Pracy. Uważa, że dzieje mu się krzywda.

Tak wygląda w praktyce słynny „rynek pracownika” o którym tyle słyszymy. I tak kończy się doprowadzone do ściany konkurowanie niskimi kosztami zatrudnienia – staliśmy się krajem migracyjnym. Powyższe rzuca też pewne światło na żale pracodawców o rzekomym „braku rąk do pracy”. Otóż ręce do pracy jak najbardziej są, bo oficjalne dane o bezrobociu nijak się mają do rzeczywistości (spora część bezrobotnych zwyczajnie nie rejestruje się w urzędach pracy i przez to „znikają z radaru” statystyk) – po prostu, po niemal 30 latach transformacji Polacy mają dość głodowych pensji, zapewne swoje zrobił też efekt „500+” i możliwości związane z emigracją. Powtórzę to, co kiedyś już tu pisałem – w „rynek pracownika” uwierzę, gdy zobaczę dane świadczące o wzroście udziału wynagrodzeń w PKB i malejącym rozwarstwieniu dochodów. Tymczasem pracodawcy przyzwyczajeni do rywalizacji kosztami pracy zwyczajnie nie wyobrażają sobie przejścia na bardziej cywilizowany model i wolą lobbować za sprowadzaniem pół-niewolników z coraz bardziej egzotycznych kierunków. A rządzący, sterroryzowani kasandrycznymi perspektywami zahamowania wzrostu gospodarczego, owemu szantażowi ulegają.

Teraz powróćmy do opracowania Beli Galgocziego „Dlaczego Europa Wschodnia i Centralna potrzebuje wzrostu płac” wydanego przez Europejski Instytut Związkowy, którego omawianie zacząłem w poprzednim felietonie. Kraje naszego regionu, w tym Polska, mają „rezerwy” umożliwiające wzrost płac – chociażby dlatego, że wynagrodzenia całymi latami nie nadążały za wzrostem produktywności, a koszty pracy wciąż stanowią zaledwie ułamek tych znanych ze „starej” Unii. W efekcie, skorygowana o płace wydajność (zwłaszcza w sektorze produkcji) jest u nas znacznie wyższa niż w Europie Zachodniej.

Powie ktoś – wzrost płac poskutkuje odpływem inwestycji zagranicznych i bezrobociem. Niekoniecznie. Na przestrzeni minionych lat nasz region dopracował się bowiem całych „klastrów” w takich branżach jak chociażby motoryzacja (klaster obejmujący południową Polskę, Czechy, Słowację, Węgry i zachodnią Rumunię). Oznacza to sieć zależności - sprawdzeni dostawcy, przyuczeni i doświadczeni pracownicy, logistyka, nie mówiąc już o atrakcyjnym położeniu – bliskość Zachodu, dobra i wciąż poprawiająca się infrastruktura, brak granic. Taki „klaster” nie jest łatwo zdemontować z dnia na dzień i przenieść w inny region świata.

Najważniejsze jednak, że obecny model jest na dłuższą metę antyrozwojowy i skazuje nas na utrwalenie niekorzystnej pozycji w międzynarodowym podziale pracy. Idąc dalej dotychczasową ścieżką pozostaniemy krajem (i regionem) montowni – podwykonawców i dostawców, specjalizujących się w produkcji o niskiej wartości dodanej i bez perspektyw rozwoju. Kolejnym niekorzystnym aspektem jest zahamowanie popytu wewnętrznego – niskie płace, to niska konsumpcja. Wszystko razem zaś sprowadza się do petryfikowania „pułapki średniego rozwoju” w której nieustannie „gonimy króliczka”, czyli kraje rozwinięte, bez realnej możliwości ich dogonienia. Wzrost płac to także impuls modernizacyjny, którego dotąd nie mieliśmy, bo po co inwestować w unowocześnienie gospodarki, skoro zawsze można przebić konkurencję niskopłatnym Polakiem, a obecnie też i Hindusem, bądź Nepalczykiem? Dlatego należy skończyć z trendem polegającym na zbijaniu presji na wzrost wynagrodzeń poprzez masowy import pracowników z zagranicy. To droga donikąd. Ciekawe, co będzie następne – Bangladesz? Żyje tam ponad 160 mln. biedoty – to ci dopiero świetlane perspektywy!


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Wyższe płace są możliwe


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 46 (17-23.11.2017)

sobota, 18 listopada 2017

Pod-Grzybki 118

Za nami Wszystkich Świętych, które w „Soros-Szechter Cajtung” zwane jest zgodnie z odziedziczoną po KPP nomenklaturą „świętem zmarłych”. Z tej okazji z listu „czytelniczki” dowiedzieliśmy się, że jej mąż podobnie jak większość Polaków tego dnia chleje i jeździ po pijaku. Czytelniczce współczujemy, ale nie za długo, bo już za chwilę kolejne teksty – o pracy grabarza, balsamisty zwłok i „trupiej farmie” w USA. A na deser socjolog z UW oznajmia: „dziś nie mamy kultu zmarłych, a kult grobów”. Panu socjologowi wyjaśniam – od czasu zaniknięcia tradycji „dziadów” nie mamy w Polsce żadnego „kultu zmarłych”. Mamy kult świętych. W Dzień Zaduszny natomiast modlimy się za dusze naszych bliskich, a to zupełnie co innego. Kult zmarłych - przodków, istnieje np. w Azji, gdzie stawia im się w domach ołtarzyki i składa ofiary, bo inaczej mogą powrócić i to w niekoniecznie miłej postaci. Ale cóż, pogaństwo najwyraźniej tak wżarło się w mózgi nowoczesnych „elit”, że nawet nie dostrzegają różnicy.


*

A tymczasem Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu wykupił dla swych pracowników i studentów roczną cyfrową prenumeratę „Wyborczej” - na oko jakieś 25 tys. subskrypcji. Z tego wniosek, że „elity” nie pozwolą organowi Michnika upaść – co straci w sprzedaży kioskowej, to sobie odbije w „masówce” elektronicznej. Ciekawe tylko, czy ze znajomości „Wyborczej” będą odpytywani studenci na egzaminach?


*

Przed spodziewaną rekonstrukcją rządu minister Waszczykowski dostał dyplomatycznego ADHD i zaktywizował się na odcinku ukraińskim, ogłaszając, że powstanie lista tamtejszych banderowców niepożądanych na terytorium polskim. Lepiej późno niż wcale, bo analogiczna lista po stronie ukraińskiej funkcjonuje już od dawna. Jakby tego było mało, „Waszczu” pojechał także po niemieckiej minister Ursuli von der Leyen, która była łaskawa stwierdzić w telewizji ZDF, że należy „wspierać” w Polsce „demokratyczny opór młodego pokolenia”. Czy Waszczykowski uratuje stołek to osobna sprawa, ale odnotujmy, że przy okazji głos zabrał publicysta „Wyborczej” i były korespondent w Berlinie Bartosz T. Wieliński, znany z tego, że w żadnej spornej sprawie nie staje po stronie Polski – i również tym razem pryncypialnie schłostał naszą politykę zagraniczną. Moim skromnym zdaniem, Wieliński zamiast sążnistych „analiz” powinien każdorazowo pisać jedno i to samo zdanie: „W kwestiach spornych z innymi państwami Polska z zasady nigdy nie ma racji”. Przynajmniej podupadająca „Wyborcza” zaoszczędziłaby na wierszówce.


*

Należący do Google'a You Tube zbanował kanał Grzegorza Brauna – z powodu nieprawomyślnego filmu o reformacji. Skojarzyło mi się to z wcześniejszym uciszeniem przez kościelnych przełożonych innego krytyka protestantyzmu - ks. prof. Tadeusza Guza. Ciekawe, czy jego duchownym zwierzchnikom przyszło do głowy, że mimowolnie ustawili się w jednym szeregu z lewackim koncernem? I czy uważają, że jest to dla nich właściwe towarzystwo?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 42 (15-28.11.2017)

poniedziałek, 13 listopada 2017

I co teraz, panie Prezydencie?

Panie Prezydencie, albo chce Pan reformy sądownictwa, albo nie. Pora na męską decyzję.


I. Obstrukcja KRS

30 października Krajowa Rada Sądownictwa odrzuciła wszystkich 265 asesorów sądowych przedstawionych przez Zbigniewa Ziobrę jako kandydaci do pełnienia obowiązków sędziego. Swoją decyzję motywowała uchybieniami formalnymi, takimi jak brak zaświadczeń o stanie zdrowia. To oficjalnie, bo nieoficjalnie jest to oczywiście kolejna odsłona „sędziowskiego rokoszu” w jaki bawią się luminarze wymiaru sprawiedliwości. Jak podnoszą w swym oświadczeniu asesorzy, KRS procedowała w sposób uniemożliwiający uzupełnienie dokumentacji, stosując (to już dodam od siebie) ewidentną obstrukcję mającą na celu niedopuszczenie do orzekania rzekomych „pisowskich sędziów”. Haczyk polegał na tym, że postępowanie przed KRS powinno toczyć się w oparciu o dokumenty będące w systemie informatycznym Ministerstwa Sprawiedliwości – tych jednak do tegoż systemu nie wprowadzono. Jednak ministerstwo natychmiast po otrzymaniu od KRS informacji o brakach, wysłało w trybie pilnym niezbędne dokumenty w wersji papierowej. Potwierdza to rzecznik prasowy KRS Waldemar Żurek, jednakże wspomniana okoliczność nie powstrzymała członków Rady przed wyrażeniem, jak to ujęto, „skutecznego sprzeciwu” wobec nominatów resortu sprawiedliwości.

A teraz najlepsze. Otóż, wbrew temu, co można by sądzić na podstawie stronniczych doniesień, Zbigniew Ziobro nie wyciągnął sobie z dnia na dzień asesorów z kapelusza. To są ludzie, którzy kształcili się (m.in. w Krajowej Szkole Sądownictwa i Prokuratury) oraz praktykowali w sądach w latach 2009-2016 – czyli większość ich ścieżki zawodowej przypada na okres rządów PO. Egzaminy zdawali przed niezależnymi sędziami, a nie przed przedstawicielem Ministerstwa Sprawiedliwości. W oświadczeniu asesorzy podkreślają: „na liście przesłanej przez Ministra Sprawiedliwości znaleźli się wszyscy aplikanci, którzy uzyskali pozytywny wynik egzaminu i nie podjęli decyzji o rezygnacji z asesury, nie zaś osoby wybrane przez Ministra. To samo dotyczy znajdujących się na liście asystentów sędziów i referendarzy sądowych – zresztą, jedynie ich dotyczył wymóg składania zaświadczeń o stanie zdrowia. Krótko mówiąc, rola Ministra Sprawiedliwości sprowadzała się do odebrania ślubowania i przekazania listy do KRS. Minister nie ma wpływu na jej kształt, nie może również odwołać asesora, czy wskazać konkretnego sądu w którym będzie pracował. Nie przeszkodziło to jednak Waldemarowi Żurkowi pleść andronów o „ciągu technologicznym” ministra w produkowaniu sędziów i „asesorach ze stemplem konkretnego ministra sprawiedliwości” - za co, moim skromnym zdaniem, powinien dożywotnio rozstać się z sędziowską togą, chociażby ze względu na rażące upolitycznienie i ignorancję w zakresie procedury powoływania asesorów sądowych. Teraz najprawdopodobniej cała heca oprze się o Sąd Najwyższy – tyle, że po uprawomocnieniu się decyzji KRS stosunek służbowy asesora automatycznie wygasa. Krótko mówiąc, pięć lat studiów, lata aplikacji i ciągłych egzaminów może pójść psu w gardło.


II. Polityczna odpowiedzialność Andrzeja Dudy

Przejdźmy do tytułowego pytania, które nie bez powodu kieruję bezpośrednio do prezydenta Andrzeja Dudy. Awantura z asesorami pokazuje jasno nieuleczalną złą wolę sędziowskiej wierchuszki i jednoznacznie upolitycznione stanowisko w opozycji do legalnego, polskiego rządu. To pełzająca anarchizacja państwa w ramach której Krajowa Rada Sądownictwa dla swej prywatnej wojenki z nielubianym ministrem gotowa jest poświęcić dobro wymiaru sprawiedliwości cierpiącego na braki kadrowe i przewlekłość postępowań. Decyzja KRS dotyka nie tylko 265 młodych ludzi, blokując im wejście do zawodu, lecz przede wszystkim odbije się negatywnie na tysiącach „klientów” polskich sądów. Wszystko to dla KRS nie ma znaczenia – Rada postanowiła zachować się niczym partia polityczna, byle tylko zagrać na nosie rządzącym.

Powyższe nie byłoby możliwe, gdyby nie poczucie bezkarności i nieodpowiedzialności – bo do tego sprowadza się „niezawisłość” w rozumieniu sędziowskiego establishmentu, którego zbiorową personifikacją jest KRS. A ową bezkarność zagwarantował członkom KRS nie kto inny, tylko prezydent Andrzej Duda wetując ustawy reformujące wymiar sprawiedliwości – gdyby nie to, reforma już dawno weszła by w życie i podobny sabotaż byłby nie do pomyślenia. Trzeba powiedzieć sobie jasno – w momencie, gdy prezydent zdecydował się na weto, wziął tym samym na siebie polityczną odpowiedzialność za wszelkie kolejne wyskoki „totalnej opozycji” w sędziowskich togach. Również opisywana chryja z asesorami obciąża polityczne konto Andrzeja Dudy. Nie tak dawno na tych łamach w artykule „Pół-reforma Dudy” stwierdziłem, że prezydent najwyraźniej próbuje się spozycjonować, jako nieformalny polityczny patron władzy sądowniczej. Do tego bowiem sprowadza się jego projekt ustawy o KRS przewidujący zaporową większość 3/5 głosów, niezbędną do wyłonienia przez Sejm członków Rady. Dodatkowo, przypomnijmy, projekt dawałby prezydentowi prawo do mianowania członków KRS w przypadku nie uzyskania sejmowej większości, co z kolei wymaga zmiany konstytucji. Oba rozwiązania są niemożliwe do przeprowadzenia przy obecnym układzie sił w parlamencie, a prawdopodobnie również i w kolejnej kadencji.

Nic dziwnego, że ludzie pokroju sędziego Żurka poczuli wiatr w żaglach, gdyż upieranie się przez prezydenta przy tych kluczowych zapisach projektu ustawy jest najlepszą gwarancją, że zabetonowany układ w wymiarze sprawiedliwości będzie trwał w najlepsze. A zatem, chcąc nie chcąc, to prezydent stał się politycznym ojcem wojenki wytoczonej przez rozgrzaną sędziokrację polskiemu rządowi. Od tej pory za każdy przejaw anarchii w wydaniu „nadzwyczajnej kasty”, każdy skandaliczny wyrok, każdego sędziego przyłapanego na kradzieży sklepowej, będę obarczał osobistą odpowiedzialnością prezydenta – podobnie jak uczynił to Krzysztof Wyszkowski dedykując Andrzejowi Dudzie kuriozalny wyrok w kolejnej odsłonie sprawy „Bolka”.


III. Groteskowa telenowela

A tymczasem mamy ciągnącą się, coraz bardziej groteskową telenowelę na linii PiS – Pałac Prezydencki. Doszło mianowicie do kolejnej, czterogodzinnej rozmowy – tym razem przewodniczący sejmowej komisji sprawiedliwości, Stanisław Piotrowicz, negocjował z prezydenckim ministrem Pawłem Muchą. Ponoć, wedle słów Piotrowicza, „obszar rozbieżności” „nieznacznie się zmniejszył”.

To jest, proszę państwa, kpina w żywe oczy. Najpierw było weto ewidentnie podyktowane względami ambicjonalnymi i z osobistym sporem Andrzeja Dudy ze Zbigniewem Ziobrą w tle. Nadmieńmy, że uzasadniane w żenujący sposób opinią Zofii Romaszewskiej, pod wpływem której rzekomo prezydent zdecydował się na weto. W międzyczasie mieliśmy też naciski na prezydenta ze strony środowisk prawniczych, w tym jego wykładowców z UJ - i śmiem podejrzewać, że to właśnie one (prócz wspomnianych kwestii ambicjonalno-personalnych) odegrały decydującą rolę, zaś spódnica Zofii Romaszewskiej miała jedynie przykryć przed opinią publiczną rzeczywiste przyczyny prezydenckiej decyzji. Na horyzoncie majaczy również 45-minutowa rozmowa z kanclerz Merkel, której wiodącym tematem wg komunikatu strony niemieckiej była „kwestia praworządności” w Polsce. Następnie, po dwóch miesiącach otrzymaliśmy zapowiadane projekty ustaw – całkiem sensowny o Sądzie Najwyższym i nie do przyjęcia o KRS, czyli organie odpowiadającym za sędziowskie kadry. Potem nastąpiła seria spotkań z prezesem Kaczyńskim z równoległą medialną aktywnością prezydenckiego „Czerepacha” - rzecznika Krzysztofa Łapińskiego – podgrzewającego atmosferę prowokacyjnymi wypowiedziami. Efektów, czyli reformy, jak nie było, tak nie ma.

Słowem – klincz ocierający się o celową obstrukcję. Panie prezydencie, najwyższy czas przestać kluczyć i chować się za spódnicą pani Romaszewskiej oraz szumem produkowanym przez różnych „Czerepachów”. To od Pana zależy zakończenie tego szkodliwego serialu – albo chce Pan tej reformy, albo nie. Pora na męską decyzję.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Pół-reforma Dudy

Między wojną, a hańbą

Merkel i Duda, czyli caryca Katarzyna i król Stasio


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 45 (10-16.11.2017)

Wyższe płace są możliwe

Urzędnicy Komisji Europejskiej ratowali konkurencyjność koncernów „starej Europy”, zapewniając im w naszym regionie tanią siłę roboczą.

NSZZ „Solidarność” udostępnił opracowanie powstałe pod egidą Europejskiego Instytutu Związkowego pt. „Dlaczego Europa Wschodnia i Centralna potrzebuje wzrostu płac”. Oczywiście wiem, jaka przez ostatnie niemal 30 lat naszej prześwietnej „transformacji gospodarczej” przylgnęła opinia do związków zawodowych – pazernych, roszczeniowych i antyrozwojowych pasożytów, które najchętniej puściłyby pracodawcę-dobrodzieja z torbami. Pogląd ten łączy zarówno menedżera międzynarodowej korporacji nadzorującego „siłę roboczą” w tutejszych montowniach, jak i „Janusza biznesu” dla którego jedyny akceptowalny model zatrudnienia to minimalna pensja na papierze plus reszta pod stołem (a to wciąż u nas powszechna praktyka, szczególnie na prowincji). Niemniej, warto nad wspomnianą analizą nieco się pochylić, bo dane są danymi, a wyciągnięte na ich podstawie wnioski pokrywają się zarówno z codziennymi obserwacjami, jak i tym, co głoszą coraz liczniejsi ekonomiści oraz międzynarodowe instytucje (np. MFW) odnośnie spadającego udziału płac w PKB, czy rosnącego rozwarstwienia dochodów.

Otóż autor, Bela Galgoczi, zwraca uwagę, że o ile w pierwszym etapie transformacji w krajach postkomunistycznych będących obecnie członkami Unii Europejskiej nastąpiło załamanie płac, to już od 1993 r. mieliśmy do czynienia z ich dynamicznym wzrostem, co przekładało się na postępującą „płacową konwergencję” między naszym regionem, a państwami Europy Zachodniej. Autor jako punkt odniesienia podaje Niemcy ze względu na fakt, iż dla Europy Środkowej jest to główny partner handlowy oraz inwestor. I tak, w Czechach poziom płac w przeliczeniu na euro wzrósł z 8,3 proc. w 1993 do 35,1 proc. średniego niemieckiego wynagrodzenia w 2010 r. Z kolei np. w Polsce płace wzrosły z 13,7 proc. płacy niemieckiej w 1995 r. do 33 proc. w 2008 r. (moment szczytowy). Innymi słowy, w tym okresie faktycznie można było powiedzieć, że pod względem poziomu życia stopniowo doganiamy Zachód.

Trend ten uległ załamaniu po wybuchu kryzysu w 2008 r. W 2015 r. średnia płaca w Czechach spadła do 30,9 proc. płacy niemieckiej, a w Polsce – do 29,3 proc. Oznacza to, że zamiast doganiać Zachód, znów zaczęliśmy się od niego oddalać. Co ciekawe, największą dynamikę bezpośrednich inwestycji zagranicznych (BIZ) nasz region odnotował właśnie w okresie największego wzrostu zarobków – oba czynniki były ze sobą ściśle powiązane, bowiem BIZ prowadziły chociażby do spadku bezrobocia i podniesienia produktywności. Na powyższe nałożyła się również emigracja zarobkowa – im więcej specjalistów z danej branży emigrowało, tym bardziej rosły zarobki tych, którzy zostali w kraju. Jednak, jak wspomniałem, po 2008 r. mieliśmy regres zarobkowy, co było efektem nie tyle samego kryzysu, ile nietrafionej polityki Komisji Europejskiej, która kraje Europy Środkowej potraktowała identycznie, jak rozwinięte gospodarki „starej unii”. Otóż zalecenia KE sprowadzały się m.in. do ograniczenia płac, by gospodarki „odzyskały konkurencyjność”. Efektem było m.in. zamrożenie wynagrodzeń w sektorze publicznym, brak podnoszenia (lub symboliczne) płacy minimalnej oraz „reformy instytucjonalne” umożliwiające korektę płac w dół, czyli (jak się domyślam) „uelastycznienie” rynku pracy.

Rzecz w tym, że traktowanie naszego regionu bez uwzględnienia jego specyfiki było absurdem – KE doszła do wniosku, że przez wzrost wynagrodzeń w poprzednich latach utraciliśmy swą konkurencyjność na równi z krajami Europy Zachodniej, co kompletnie nie pokrywało się z rzeczywistością. Koszty zatrudnienia wciąż były niskie, stanowiąc np. w Polsce ok. 1/3 kosztów niemieckich – a w rzeczywistości jeszcze niższe, bo autor posługuje się średnim wynagrodzeniem, które w polskich warunkach ze względu na drastyczne rozwarstwienie dochodów nie jest do końca adekwatne. Mówiąc obrazowo, „średnia krajowa” (zwłaszcza w „Polsce powiatowej”) jest jak Yeti – wszyscy o niej słyszeli, ale nikt jej nie widział na oczy. Tutaj bardziej pasowałoby oparcie porównań na medianie, a zwłaszcza – dominancie zarobków, która w 2015 r. wynosiła 2469,47 zł brutto, czyli niecałe 1800 zł netto. Do tego kompletnie nie wzięto pod uwagę dynamicznie rosnącej produktywności za którą nie nadążały płace – w Polsce wzrost płac w latach 2008-2015 tylko nieznacznie przekroczył połowę wzrostu produktywności. Podobnie zignorowano dramatycznie niski udział płac w PKB, koncentrując się jedynie na nominalnym wzroście jednostkowych kosztów pracy i automatycznie uznając je za nieprawidłowość zagrażającą konkurencyjności gospodarki. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by urzędnicy KE byli aż tak tępi. Podejrzewam raczej, iż w ten sposób świadomie ratowali konkurencyjność koncernów „starej Europy”, zapewniając im w naszym regionie tanią siłę roboczą.

Innymi słowy, gospodarki krajów Europy Środkowo-Wschodniej mają tak naprawdę dość dużą „rezerwę” jeśli chodzi o możliwości płacowe. Wyższe wynagrodzenia są zatem nie tylko możliwe, ale wręcz konieczne – o tym jednak za tydzień.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr nr 45 (10-16.11.2017)

niedziela, 5 listopada 2017

Czy Kościół skręca w lewo?

Kościół nie jest po to, by wywoływać „ducha czasu”, lecz odwrotnie – powinien owego „ducha” kształtować.


I. Prymas Polski czy „katolewicy”?

Chyba dawno już hierarchowie Kościoła (nie wszyscy, ale jednak...) nie rozmijali się do tego stopnia w swych wyrażanych publicznie stanowiskach z nastrojami większości wiernych, jak w ostatnim czasie. Oczywiście, mam świadomość, że Kościół nie jest od tego, by bezrefleksyjnie nadskakiwać opinii publicznej (bo to kończy się upadkiem, jak w przypadku wyznań protestanckich), lecz ma prowadzić ludzi do zbawienia. Pytanie tylko, czy faktycznie do owego zbawienia prowadzi pogoń za „duchem czasu” w połączeniu z zamknięciem się na wrażliwość konserwatywną – a czasem wręcz z szykanami wobec tradycjonalistów.

Pamiętamy zapewne niedawny wywiad prymasa Polski, abp. Wojciecha Polaka dla „Tygodnika Powszechnego”, w którym zapowiedział suspendowanie księży biorących udział w „antyuchodźczych” demonstracjach. Przyznam się, że piszę o tym z pewnymi oporami i chętnie bym zmilczał, gdyby nie fakt, że ów wywiad jest częścią zauważalnej ostatnio prawidłowości, polegającej na wpisywaniu się oficjalnych kościelnych czynników w specyficzny rodzaj politycznej poprawności. We wspomnianej wypowiedzi prymas Polak np. abstrahuje kompletnie od „ordo caritatis” (porządku miłosierdzia) nakazującego dbać w pierwszej kolejności o własną wspólnotę (rodzinę, naród), a dopiero potem, w miarę możności, pomagać innym (co zresztą zarówno polskie państwo, jak i Kościół czyni, pomagając na miejscu ofiarom syryjskiej wojny). Przechodzi też milcząco do porządku dziennego nad groźbą islamizacji Europy, oraz nad tym, że w praktyce odróżnienie realnych uchodźców od imigrantów ekonomicznych oraz potencjalnych terrorystów jest zwyczajnie niemożliwe. Doświadczenie państw Zachodu, które z bezmyślności, bądź powodowane lewacką ideologią nieopatrznie otworzyły granice, jest jednoznaczne. Jeśli abp. Polak chciałby być konsekwentny, to prócz suspendowania księży powinien również zagrozić ekskomuniką tym, którzy sprzeciwiają się otwarciu Polski na muzułmańskich nachodźców – tyle, że wówczas na oko podpadałoby pod ekskomunikę mniej więcej trzy czwarte narodu...

To zresztą nie jedyny problem z wywiadem dla dyżurnego organu „katolewicy”. Odnoszę bowiem nieprzyjemne wrażenie, że prymas Polski w ten sposób polemizował „nie wprost” z akcją „Różaniec do granic”, kiedy to na zakończenie obchodów stulecia objawień fatimskich (i w rocznicę bitwy pod Lepanto) milion wiernych modliło się na polskich granicach, wywołując istną furię lewactwa. Abp. Polak ma zresztą na swym koncie krytykę sejmowej uchwały czczącej rocznicę Fatimy: „myślę, że takie akty powinny być w Kościele, a nie w Sejmie.


II. Kościół i polityka

Kolejna rzecz, to deklaracja, że „Kościół nie miesza się do polityki”. Czyżby? A może jest tak, że jak najbardziej się „miesza” - tylko ma to robić po „właściwej” stronie? Przede wszystkim, nie sposób rozdzielić publicznego zaangażowania Kościoła od sfery politycznej, bo ta przenika najróżniejsze aspekty życia społecznego. Przypomnijmy, iż prymas podczas 300-lecia koronacji obrazu Matki Bożej Częstochowskiej mówił na Jasnej Górze w obliczu prezydenta, pani premier, przedstawicieli sejmu i senatu: „Mamy przy tym szanować porządek i ład społeczny, a nie bezmyślnie go burzyć dla takich czy innych racji. Mamy szanować ład konstytucyjny, który jest gwarantem naszego bycia razem i współistnienia, a nie nadwyrężać go czy wręcz omijać”. Trudno o bardziej jednostronne zaangażowanie polityczne – tym bardziej, że to opozycja ma swoim koncie próbę puczu i nieustanne usiłowania rozhuśtania sytuacji społecznej. Niedawno przyniosło to tragiczny efekt w postaci samopodpalenia i śmierci Piotra S. - ofiary propagandowej histerii sianej przez „totalną opozycję”. Śmierć tę jezuita o. Grzegorz Kramer skomentował skandalicznym tweetem: „Panie Piotrze S., mam nadzieję, że w Nim znalazłeś to, o co tak walczyłeś. Dziękuję za odwagę. R.I.P.” - kompletnie ignorując przy tym nauczanie Kościoła, wedle którego samobójstwo jest grzechem śmiertelnym. Ale wobec „postępowych” księży, takich jak o. Kramer, groźby suspendowania nie padają.

Co innego z kapłanami konserwatywnymi. Pod nieustannym ostrzałem lewactwa pozostaje ks. prałat Roman Kneblewski, proboszcz parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Bydgoszczy. Kapłan dostał od swego przełożonego, bp. Jana Tyrawy, zakaz wypowiadania się na „tematy polityczne”. Ksiądz Kneblewski znany jest ze sprzeciwu wobec islamizacji (pozostając tu w zgodzie ze wspomnianym wyżej „ordo caritatis”) i pochwały nacjonalizmu rozumianego jako umiłowanie własnego narodu, będącego cnotą komplementarną wobec patriotyzmu – czyli umiłowania ojczyzny. I właśnie za tę żarliwą postawę znalazł się na celowniku „Gazety Wyborczej” - i trudno nie dopatrywać się w decyzji bp. Tyrawy wpływu organu Michnika.

Powyższe ma swój szerszy kontekst w wypowiedzi prymasa Wojciecha Polaka, który nazwał swojego czasu nacjonalizm „herezją” oraz w dokumencie „Chrześcijański kształt patriotyzmu” Rady ds. Społecznych Konferencji Episkopatu Polski – gdzie nacjonalizm również spotyka się z potępieniem i przeciwstawieniem patriotyzmowi. Jest to kompletne pomieszanie pojęć, bowiem czcigodni biskupi ewidentnie mylą tu nacjonalizm z szowinizmem, zapominając o słowach Prymasa Tysiąclecia: Działajcie w duchu zdrowego nacjonalizmu. Nie szowinizmu, ale właśnie zdrowego nacjonalizmu, to jest umiłowania Narodu i służby jemu. Inny nie tak dawny dokument Episkopatu – tym razem zespołu ds. Kontaktów z Konferencją Episkopatu Niemiec – skierowany do niemieckiego Kościoła, odcina się od podnoszonych w Polsce roszczeń odszkodowawczych za II Wojnę Światową. Pismo utrzymane w duchu „kiczu pojednania” spotkało się z szerokim, przychylnym odzewem w Niemczech i z miejsca zostało użyte w charakterze pałki na polski rząd. W świat poszedł przekaz mówiący, że każdy, kto podnosi niewygodne dla Berlina sprawy, godzi w „dzieło pojednania”. Dodajmy - „pojednania” na niemieckich warunkach.


III. Kicz ekumenizmu

Owo dążenie do „pojednania” za wszelką cenę znalazło również odzwierciedlenie w uczestnictwie przedstawicieli Kościoła Katolickiego w jubileuszu reformacji. Prymas Polak, który wszedł w skład Komitetu Honorowego obchodów 500-lecia Reformacji, również wziął udział w „świętowaniu” tego wydarzenia. Tu przykład poszedł z góry, bowiem powszechnie znane jest zaangażowanie papieża Franciszka w „ekumenizm” sprowadzający się do fraternizacji z heretykami i fetowania najbardziej tragicznego rozłamu w dziejach Kościoła. Pisząc te słowa gryzę się w język, by powstrzymać się od bardziej dosadnych określeń cisnących się pod klawiaturę. Skoro Luter był „wielkim reformatorem”, to w zasadzie jaki jest sens w byciu katolikiem? Równie dobrze możemy przystąpić do któregoś z wyznań protestanckich, mieć za przewodnika biskupkę-lesbijkę popierającą aborcję i eutanazję, bo w zasadzie – co za różnica? Albo może wyniesiemy Lutra i Kalwina na ołtarze? Wprowadzenie pomnika Lutra do Watykanu już mieliśmy przed rokiem – więc w sumie, czemu nie pójść o krok dalej?

Zwróćmy uwagę, że w tym „ekumenicznym” dialogu to Kościół Katolicki idzie na ustępstwa – wyznania protestanckie nie cofają się nawet na krok. Mamy zatem oprócz „kiczu pojednania” również „kicz ekumenizmu” polegający na przypochlebianiu się drugiej stronie. Jeżeli czytam wypowiedź prymasa Polski dla KAI, komplementującego pozytywny wpływ protestanckiej herezji na rozwój doktryny katolickiej, to na mój prosty rozum jest to postawa ocierająca się wręcz o sprzeniewierzenie katolickiemu nauczaniu. Jednocześnie „uciszono” znanego krytyka reformacji, ks. prof. Tadeusza Guza – bo swymi wystąpieniami zapewne psuł komuś dobre samopoczucie.

Kończąc, przypomnę, że prymas z urzędu jest interrexem – i w związku z tym ciąży na nim obowiązek dbania o powierzonych jego pieczy poddanych. Kościół zaś nie jest po to, by wywoływać „ducha czasu”, lecz odwrotnie – powinien owego „ducha” kształtować. Czy kiedyś jeszcze tego doczekamy?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ten okropny nacjonalizm

Nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu

Kolejny kapłan na celowniku lewaków

Zniewolone umysły


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 44 (03-09.11.2017)

sobota, 4 listopada 2017

Wielka Lechia, czyli protokoły mędrców internetu

Nasza historia i dorobek dziejowy mówią same za siebie i doprawdy, nie potrzebujemy podpierać się fikcyjnymi, turbosłowiańskimi protezami.

I. Turbosłowianizm atakuje

Od kilku lat na dzikich polach internetu rozprzestrzenia się niczym pożar po suchym stepie teoria „Wielkiej Lechii” - sięgającego tysiące lat wstecz starożytnego „Imperium Lechitów” mającego rozciągać się od Renu po szerokie przestrzenie Eurazji. Koncepcja ta stała się mitem założycielskim tzw. „turbosłowian”, siejąc spustoszenie w rozemocjonowanych głowach. W telegraficznym skrócie – mamy być oto potomkami starożytnych Ariów-Słowian (Indo-Irańczyków), zwanych też Scytami bądź Sarmatami. Starożytni kronikarze mieli naszych przodków (tudzież też ich poszczególne odłamy) określać mianem Hunów, Wandalów, Gotów itd. Słowem – wszystko co na północ i północny wschód od Imperium Rzymskiego, Grecji czy Persji miało wchodzić w skład „Wielkiej Lechii”. Na ziemiach dzisiejszej Polski zamieszkiwaliśmy od 10 700 lat, o czym świadczyć ma obecność występującej w męskim chromosomie Y haplogrupy R1a1 (Y-DNA) odkrytej w najstarszych kopalnych szczątkach, a która przetrwała u 55 proc. współczesnych Polaków. Starożytni Lechici walczyli z Persami, Aleksandrem Macedońskim, Rzymianami, zaś echa tych starć oraz imiona ówczesnych lechickich władców przetrwały chociażby w kronice Mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem, Prokosza, wzmiankach przewijających się w dziełach historycznych od starożytności po czasy nowożytne, natomiast pozostałości językowe można znaleźć m.in. w wielu nazwach własnych i poszczególnych słowach rozsianych po różnych językach świata.

Nasze eurazjatyckie mocarstwo trwałoby zapewne w potędze i chwale po dziś dzień, gdyby nie straszliwy niemiecko-watykański spisek, którego zwieńczeniem było przyjęcie przez Mieszka I chrztu (w miejsce wyznawanego dotąd wedyjskiego arianizmu) i oddanie nas pod katolicką okupację trwającą aż do tej pory. Jednak dzięki poświęceniu i determinacji niezależnych badaczy, takich jak pan Paweł Szydłowski z Kanady czy Janusz Bieszk oraz licznych internautów, prawda o „Wielkiej Lechii” jest na nowo odkrywana, a Polakom zwracana jest historia ukradziona i skazana na zapomnienie przez Niemców i Watykan.


II. Protokoły mędrców internetu

Cóż, tego typu budowanie „narodowotwórczej” mitologii nie jest niczym nowym – dość przypomnieć Wergiliusza wywodzącego Rzymian od Trojan. Również w średniowiecznej Francji doszukiwano się trojańskich korzeni, zaś współcześni Macedończycy powołują się na dziedzictwo Aleksandra Wielkiego. Można by więc na „turbosłowianizm” machnąć ręką, jako na rodzaj „protokołów mędrców internetu”, jak określił lechickie fantasmagorie jeden z internetowych dyskutantów - gdyby nie jego destrukcyjny charakter, no i przede wszystkim zasięg, przez który robi sieczkę z mózgów kolejnym rzeszom odbiorców. Jakiś czas temu w komercyjnym potencjale „Wielkiej Lechii” zorientowało się uchodzące niegdyś za poważne wydawnictwo „Bellona” wydając dwie książki wspomnianego Janusza Bieszka: „Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna” i „Chrześcijańscy królowie Lechii. Polska średniowieczna”. Wcześniej „Bellona” wydała inną pozycję tegoż autora pt. „Cywilizacje kosmiczne na Ziemi”, a zupełnie już niedawno opatrzoną jego wstępem „Kronikę słowiańsko-sarmacką” Prokosza.

Z kolei odpór „turbosłowianizmowi” dało czasopismo „Magna Polonia”, w internecie natomiast fałsze i manipulacje związane z „Imperium Lechitów” demaskowane są m.in. na stronach „Sigillum Authenticum” Artura Wójcika, „piroman.org.pl” doktoranta Instytutu Historycznego UW Romana Żuchowicza (przygotowuje książkową odpowiedź na „Wielką Lechię”), jest także blog „mitologiawspółczesna.org” semiotyka kultury dr hab. Marcina Napiórkowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego – z których czerpię w niniejszym artykule.


III. Turbosłowiańska „metodologia”

Odkłamanie przeinaczeń związanych z „Imperium Lechitów” wymagałoby opasłej księgi, tu więc jedynie przybliżę kilka „kwiatków”, by dać czytelnikom ogólny obraz metody manipulacyjnej stosowanej przez wyznawców „turbosłowianizmu”. Ogólnie rzecz biorąc, manipulacja sprowadza się do arbitralnego odrzucenia wszystkiego, co stoi w sprzeczności z założoną z góry tezą o „Wielkiej Lechii” (w tym całej oficjalnej historiografii, jako pisanej pod dyktando okupantów) i bezkrytycznego stosunku do rozmaitych „odkryć” mających ową tezę potwierdzać. Jest to zaprzeczenie naukowej metodologii nakazującej krytyczną analizę źródeł – zresztą, akademicki warsztat badawczy jest również gniewnie odrzucany przez „turbosłowian” jako służący zakłamywaniu „prawdziwej” historii.

Świętym Graalem „lechitów” jest wspomniana już tzw. „Kronika Prokosza”, będąca u Bieszka osią narracyjną dziejów „Wielkiej Lechii”. Jest to XVIII-wieczny apokryf przypisywany Prohorowi - pierwszemu krakowskiemu biskupowi z X w. Odnaleziony został rzekomo na straganie żydowskiego kupca przez gen. Franciszka Morawskiego i doczekał się wydania w 1825 r. Fałszerstwo obnażył Joachim Lelewel wskazując jako prawdziwego autora Przybysława Dyamentowskiego (1694-1774) - zawodowego fałszerza genealogii oraz innych dokumentów historycznych na zlecenie możnych rodów. Chyba nie trzeba dodawać, że Bieszk i „turbosłowianie” z miejsca uznali Lelewela za „niemieckiego agenta” wysługującego się zaborcom, wytykając pruskie korzenie jego rodziny. Autentyczność „Kroniki Prokosza” jest dla „turbosłowian” dogmatem – i nic dziwnego, bo bez tego cała teoria z miejsca by się posypała.

Kolejna rzecz to bezkrytyczny stosunek do bojów starożytnych Słowian z Aleksandrem Macedońskim i Juliuszem Cezarem opisywanych przez Wincentego Kadłubka – z kompletnym pominięciem „ducha czasów” i mentalności ludzi średniowiecza, dla których podobne legendarne opisy stanowiły sposób „uszlachetnienia” historii (pisałem wyżej o wywodzeniu przez średniowiecznych Francuzów swego rodowodu od Trojan). Nie – Kadłubka należy odczytywać literalnie i basta. Swoją drogą, dla „turbosłowian” z jednej strony wrogiem numer jeden jest Kościół Katolicki, który rzekomo miał niszczyć i utajniać dowody starożytnej historii Lechitów, lecz zarazem jako niepodważalny autorytet traktują katolickiego biskupa i to jeszcze błogosławionego! Podobnie sprawa się ma z biskupem Prokoszem-Prohorem. Czyli Kościół tak „utajniał” lechickie dzieje, że aż je opisywał. Ale cóż, logika nie jest mocną stroną tak Bieszka, jak i jego wyznawców.

Następnym zabiegiem stosowanym przez „turbosłowian” jest wyszukiwanie w różnych językach słów chociaż trochę podobnych do „Lech” i „Lechia” i traktowanie tego jako dowodu na szerokie kontakty starożytnych Lechitów z innymi ludami. Cóż, podobieństwo słów, nawet w pokrewnych językach, może być mylące – powiedzcie Czechowi „zachód”, albo „szukać” - i tyle jest właśnie warta lingwistyczna metodologia „lechitów”.

Inny cymesik – w internecie krąży anglojęzyczna mapa przedstawiająca zasięg cesarstwa wschodniorzymskiego w VI w. z naniesionym „Imperium Lechitów”. Skąd ona? Ano, ktoś wziął stronę ze współczesnego atlasu historycznego i w programie graficznym namalował na niej „Wielką Lechię” w miejsce plemion słowiańskich, Awarów itp.

No i wreszcie słynna haplogrupa R1a1 – w uproszczeniu, jest to haplogrupa wspólna dla ludów indoeuropejskich, pojawiła się gdzieś na stepach Eurazji 15 tys. lat temu – i tyle. Jej obecność w kopalnym DNA oznacza jedynie, że ludy te zamieszkiwały na danym terenie w przeszłości, nie mówi natomiast nic o ich kulturze, języku, tożsamości itd. R1a1 występuje również u Kirgizów (63 proc.) - czy to oznacza, że istniała „Wielka Kirgizja”? Albo, że Kirgizowie to „Lechici”? Poza tym, nie wiemy nic o genotypie mieszkających tutaj ludów praktykujących pochówki ciałopalne, bo ich DNA się nie zachowało.


IV. Destrukcyjny mit

W internetowych dyskusjach argumenty w rodzaju przedstawionych powyżej spotykają się z miejsca z atakiem i wrzaskiem o „niemieckiej”, „watykańskiej” i „żydowskiej” agenturze, która chce Polakom wmówić, że przed chrztem „siedzieli na drzewach”. Oczywiście, nikt przytomny tak nie twierdzi – powstawały na naszych ziemiach pierwsze formy państwowości, budowano grody (opisane w „Geografie Bawarskim”), słowiańskie plemiona jednoczyły się na różne sposoby (chociażby Związek Wielecki) oraz, ma się rozumieć, istniało kształtujące się państwo polskie, dla którego chrzest nie był ani początkiem, ani „okupacją”, lecz milowym krokiem, który pchnął nasz rozwój na nowe tory. Nawiasem – dziwnym trafem „turbosłowianie” nie czepiają się prawosławia i chrztu przyjętego z Bizancjum przez Ruś Kijowską. Przeszkadza im tylko katolicyzm.

Podsumowując, mit „Wielkiej Lechii” ma charakter destrukcyjny, podważając tak naprawdę dumę z naszej historii – bo cóż jest ona warta, skoro „utraciliśmy” dawne „imperium”? „Turbosłowianizm” godzi również w naszą cywilizacyjną, związaną z katolicyzmem tożsamość, dając w zamian jakieś neopogańskie fantazmaty. Tymczasem nasza historia i dorobek dziejowy mówią same za siebie i doprawdy, nie potrzebujemy podpierać się fikcyjnymi, „neo-lechickimi” protezami.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 41 (01-14.11.2017)