piątek, 22 września 2017

Zniewolone umysły

Giedroyc twierdził, że rządzą nami trumny Piłsudskiego i Dmowskiego. Dziś, jeśli chodzi o politykę Polski na osi wschód-zachód, rządzą raczej trumny Giedroycia i prymasa Wyszyńskiego.


Przypadki którymi dziś się zajmę, pozornie są od siebie dość odległe, jednak oba zapętlają się w pewnym, charakterystycznym punkcie – są efektem funkcjonowania mentalnych blokad sprawiających, że człowiek zastyga w narzuconych mu przed laty (niechby i wówczas słusznych) intelektualnych dogmatach. Nie potrafi się od nich uwolnić - mimo zmienionych czasów i okoliczności całkowicie dezaktualizujących zaszczepione niegdyś zestawy poglądów. Skutkiem powyższego jest (że nawiążę do Miłosza) specyficzna forma „zniewolonego umysłu”. A im wyżej osoba dotknięta tą przypadłością zaszła w życiu publicznym – tym gorzej dla ogółu.


I. Prometejskie frajerstwo

Zacznę od „afery paszportowej” rozpętanej po tym, jak okazało się, że w oprawie graficznej nowych paszportów projektowanych na 100-lecie odzyskania przez Polskę niepodległości znaleźć się ma Cmentarz Orląt Lwowskich oraz wileńska Ostra Brama jako jeden z motywów poddanych pod głosowanie. Gdy w sierpniu pisałem na ten temat artykuł do siostrzanej „Warszawskiej Gazety”, wyraziłem na koniec na poły ironiczną nadzieję, że minister Błaszczak „nie wystraszy się własnej odwagi”, zachęcając przy okazji do oddawania głosów na Ostrą Bramę. Chodziło mi oczywiście o stworzenie społecznej presji uniemożliwiającej szefowi MSWiA wycofanie się z obu projektów. Jak wiemy, stało się inaczej. Możemy się tylko domyślać jakie naciski i jakimi kanałami popłynęły do ministra Błaszczaka - prócz oficjalnych protestów Litwy i Ukrainy oraz rodzimych zwolenników pojednania tyłka z batem podpisanych pod listem otwartym. W każdym razie, znamy skutek – Ostrej Bramy i Cmentarza Orląt na paszportach nie będzie.

Przyznam, że nieco mnie taki obrót spraw zaskoczył, wydawało się bowiem, że stronnictwo post-giedroyciowców na prawicy zostało od jakiegoś czasu zepchnięte do defensywy i nie jest już w stanie dyktować Polsce swej samobójczej agendy. Ludobójstwo na Kresach doczekało się nazwania go po imieniu w oficjalnej uchwale Sejmu, Jarosław Kaczyński (a nawet Witold Waszczykowski) oznajmiali publicznie, że Ukraina z Banderą nie wejdzie do Europy, prezydent Poroszenko usłyszał od prezesa PiS kilka mocnych słów... Jak widać, myliłem się, zaś środowisko pogrobowców redaktora z Maisons-Laffitte (od lewa do prawa) nie zamierza składać broni. I to jest właśnie przykład owego mentalnego zniewolenia od którego zacząłem ten artykuł. O ile za głębokiej komuny, gdy głównym wrogiem był potężny ZSRR, można jeszcze było dopatrywać się w doktrynie Giedroycia zasadności i pewnego bolesnego realizmu, każącego poświęcić dochodzenie swego na rzecz sprawy podstawowej – czyli odgrodzenia nas od Rosji „kordonem sanitarnym” złożonym z państw mających powstać na zsowietyzowanych dawnych kresach Rzeczypospolitej – o tyle obecnie, gdy testament „czerwonego księcia” został wypełniony, zdawałoby się, że dawne bezkrytyczne poparcie winno ustąpić normalnym relacjom opartym na grze interesów.

Tymczasem, nic z tych rzeczy. Wpływ paryskiej „Kultury” na polskie elity okazał się tak przemożny, że po dziś dzień nie potrafią się wyzwolić z tego zdezaktualizowanego już paradygmatu i mechanicznie ekstrapolują koncepcje sprzed kilkudziesięciu lat we współczesność, co w praktyce przekłada się na rezygnację przez Polskę z akcentowania własnych racji w imię mirażu „strategicznego sojuszu” i „Międzymorza” - które to koncepcje zarówno Litwa, jak i Ukraina mają w głębokim poważaniu, ale nauczyły się na nich świetnie grać, skutecznie szantażując nas groźbą „pogorszenia stosunków”. Zresztą, emigracja ukraińska traktowała giedroyciowską doktrynę ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś) instrumentalnie od samego początku, widząc w niej przede wszystkim szansę na rozgrzeszenie i zapomnienie zbrodni ukraińskiego szowinizmu – co wywoływało zrozumiały sprzeciw w licznych kręgach polskiej powojennej emigracji na Zachodzie. Te spory jednak do PRL-owskiej Polski nie docierały, docierała natomiast do opozycyjnych elit „Kultura”, skutecznie kształtując umysły. Efekty odczuwamy po dziś dzień. Naszą politykę wschodnią trudno nawet określić mianem romantycznego prometeizmu – to jest po prostu ciężkie frajerstwo. A skoro prowadzimy frajerską politykę, to nie dziwmy się, że jesteśmy traktowani właśnie jak frajerzy. I teraz znów pozwoliliśmy się koncertowo rozegrać pokazując, że maleńka Litwa i „teoretyczne państwo” jakim jest Ukraina mogą nas skutecznie szantażować – przy poklasku bandy zaczadzonych Giedroyciem rodzimych „dialogistów”. Coś niebywałego.


II. Młotek narzędziem pojednania

Kolejna sprawa, to niedawny list zespołu episkopatu ds. Kontaktów z Konferencją Episkopatu Niemiec podpisany przez arcybiskupów Henryka Muszyńskiego i Wiktora Skworca oraz biskupów Jana Kopca i Tadeusza Lityńskiego. Tutaj z kolei widzimy spętanie intelektualne słynnym listem polskich biskupów do biskupów niemieckich z 1965 r. z pamiętnymi słowami „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”. Od razu podkreślę, że mam ambiwalentne uczucia związane również z tym historycznym gestem polskiego Kościoła. Prośba o wybaczenie? A za co? Czy ta ręka nie została wówczas wyciągnięta do pojednania zbyt hojnym ruchem, zbyt wspaniałomyślnym? Czy Niemcy nie poczuli się zbyt łatwo rozgrzeszeni wskutek tego „zbombardowania” miłosierdziem i chrześcijańską pokorą? Poza tym, warto pamiętać, że pierwsza reakcja tamtejszego episkopatu była nad wyraz oszczędna i powściągliwa, by nie rzec – chłodna. Dopiero później, gdy zorientowali się, ile dzięki temu listowi mogą ugrać, zmienili ton. Nie wykluczam jednak, że wówczas mimo wszystko należało tak postąpić. Prymas Stefan Wyszyński był naszym ostatnim wielkim mężem stanu – prawdziwym interrexem – i patrzył dalekosiężnie, widząc, że jakiś modus vivendi musimy sobie z Niemcami wypracować, choćby dlatego, że nie zmienimy naszego miejsca na mapie. Nawet on jednak chyba się nie spodziewał do jakiego stopnia ów list zostanie zinstrumentalizowany i zinfantylizowany – stając się narzędziem „kiczu pojednania” (jak trafnie pisał o tym tydzień temu Mirosław Kokoszkiewicz).

I właśnie z owym „kiczem” - czyli „pojednaniem” bez skruchy winowajcy, o wynagrodzeniu krzywd nie wspominając – mamy do czynienia w niedawnym liście polskich biskupów. Pismo ewidentnie wymierzone w polskie roszczenia reparacyjne za II wojnę światową, których Niemcy nam nigdy nie wypłaciły i wynoszące ponad nie jakieś puste gesty („doświadczyliśmy wielu gestów zmierzających do pojednania obydwu narodów”), tudzież paczki żywnościowe z czasów stanu wojennego, a nawet przestrzegające, że „pojednanie” może zostać zniweczone „przez zbyt pochopnie wypowiadane słowa” - to jest jakiś, przepraszam, kompletny odlot rozumu świadczący o zaburzeniu elementarnych proporcji w postrzeganiu rzeczywistości. Nasi biskupi nie zauważają chociażby (lub nie chcą zauważyć), że już samo podniesienie kwestii roszczeń zahamowało agresywną, niemiecką propagandę historyczną mającą na celu wmanipulowanie Polski i Polaków we współodpowiedzialność za zbrodnie II wojny światowej z holokaustem na czele.

Oczywiście pada sakramentalne nawiązanie do listu z 1965 r. - i tym stał się ów historyczny gest we współczesnych relacjach polsko-niemieckich: narzędziem do młotkowania wszystkich poruszających niewygodne dla Berlina sprawy, domagających się rozliczeń i nie idących na lep „kiczu pojednania” na niemieckich warunkach. A nasi biskupi, wstyd powiedzieć, weszli w tę narracyjną pułapkę, jak pierwsi naiwni. Zresztą, wystarczy zwrócić uwagę na euforyczne reakcje strony niemieckiej (jakże różne od tych w 1965 r.), by zobaczyć na czyją korzyść grają takie nieprzemyślane gesty.


III. W potrzasku zwietrzałych doktryn

A zatem, na wschodzie „Kultura”, na zachodzie – list biskupów z 1965 r. Paradygmat Giedroycia i paradygmat prymasa Wyszyńskiego. Używane w charakterze mioteł zagarniających polskie aspiracje do kąta. Wszystko w atmosferze moralnego szantażu spuścizną dwóch wybitnych (tak, nawet Giedroyc, mimo wszystko) Polaków. I tak się to kotłasi w mózgownicach świeckich i duchownych elit aż po dziś dzień. Redaktor z Maisons-Laffitte krytykując umysłowy zastój polskiej inteligencji stwierdził, że rządzą nami trumny Piłsudskiego i Dmowskiego – w sensie bezkrytycznego epigonizmu potomnych. Dziś, jeśli chodzi o politykę Polski na osi wschód-zachód, rządzą raczej trumny Giedroycia i kard. Wyszyńskiego – tyle, że coś, co w określonych warunkach historycznych spełniało wymogi jakiejś racjonalnej kalkulacji, zostało w obu przypadkach na zasadzie bezrefleksyjnego automatyzmu przeniesione we współczesne, zmienione realia przez ludzi nie mających odwagi bądź wyobraźni, by odstąpić choćby na krok od dawnych „dogmatów” (lub przynajmniej poddać je twórczej reinterpretacji). Żenująca impotencja intelektualna – jeżeli jej nie przełamiemy i pozostaniemy w potrzasku zwietrzałych doktryn, nigdy nie będziemy w stanie dać adekwatnej odpowiedzi współczesnemu światu. A to długofalowo zagraża wręcz podstawom naszego wspólnotowego istnienia.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Afera paszportowa


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 38 (20.09-03.10.2017)

2 komentarze:

  1. Myli sie Pan. Polskim ludem nadal rzadzi trumna Bieruta.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie mam pretensji do ludu. Ja mam pretensje do elit.

    OdpowiedzUsuń