wtorek, 26 lutego 2019

Niemcy – największy sponsor Putina

Niemcy napędzają rosyjskie zbrojenia i stają się fundatorami kolejnych agresji Kremla. Dobrze byłoby serdecznie podziękować frau Merkel, kiedy Rosja znów zechce kogoś napaść za niemieckie pieniądze.

W nocy z 12 na 13 lutego Parlament Europejski, Komisja Europejska i Rada UE (przedstawiciele krajów członkowskich) osiągnęły wstępne porozumienie w sprawie nowelizacji dyrektywy gazowej dotyczącej Nord Stream 2. Dobra wiadomość jest taka, że Niemcy nie zdołały zebrać mniejszości blokującej, która odesłałaby dyrektywę do kosza, o co zabiegały niemal do ostatniej chwili, wcześniej do spółki z Austrią na wszelkie sposoby sabotując prace nad nowymi regulacjami. Wiadomość gorsza, to kształt proponowanych przepisów. Pierwotnie miały one zakładać stosowanie unijnej dyrektywy na całym odcinku morskim gazociągu, jednak pod wpływem nacisku Niemiec i Francji ostatecznie ograniczono zakres jej obowiązywania do wód terytorialnych ostatniego państwa członkowskiego leżącego na jego trasie – czyli Niemiec. Oznacza to, że Niemcy będą musiały wynegocjować z Rosją dwustronną umowę dla pozostałej części gazociągu – jednak pod kontrolą Komisji Europejskiej, która ma badać jej zgodność z unijnym prawem. Rodzi to od razu pytanie, czy zważywszy na niemieckie wpływy w Brukseli, nadzór KE nie będzie jedynie formalnością, sprowadzającą się do podżyrowania niemiecko-rosyjskich ustaleń. Natomiast Rosja obawia się spadku rentowności przedsięwzięcia, a w tamtejszych mediach pojawiły się spekulacje odnośnie budowy drugiej nitki TurkStream, pozwalającej ominąć unijne obostrzenia. Teoretycznie bowiem UE mogłaby ograniczyć Gazpromowi prawo korzystania z Nord Stream 2 do połowy jego przepustowości. Dodatkową niewiadomą jest brak zgody Danii na budowę – może to spowodować konieczność położenia części rury na alternatywnej trasie, a to z kolei opóźniłoby uruchomienie gazociągu przynajmniej o rok (obecnie finalizacja budowy przewidziana jest na koniec 2019).

Tradycyjnie przeciwni budowie gazociągu są Amerykanie, czemu niedawno dał wyraz podczas monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa wiceprezydent Mike Pence. Wcześniej ambasador USA w Niemczech Richard Grenell bombardował przedstawicieli niemieckiego biznesu i decydentów gniewnymi listami, grożąc amerykańskimi sankcjami firmom zaangażowanym w inwestycję. Zasłużył sobie tym samym na serdeczną nienawiść tamtejszego establishmentu, co jako żywo przypomina znaną aż nazbyt dobrze w Polsce aktywność Georgette Mosbacher – z tą różnicą, że Niemcy nie pozwalają sobie dmuchać w kaszę i działania Grenella konsekwentnie oprotestowywały. Amerykanie podnoszą, rzecz jasna, kwestie bezpieczeństwa, wskazując na postępujące uzależnienie Europy od rosyjskiego surowca, oraz niebezpieczeństwo marginalizacji Ukrainy jako kraju tranzytowego, co może mieć dla tego kraju opłakane skutki i ponownie wepchnąć go w orbitę rosyjskich wpływów. „Nie możemy zagwarantować obrony Zachodu, jeśli nasi sojusznicy uzależniają się od Wschodu” - stwierdził w Monachium Pence. Z kolei Grenell w liście, który w styczniu br. „wyciekł” do niemieckich mediów przestrzegał szefów niemieckich koncernów, iż „firmy angażujące się w rosyjskim sektorze eksportu energii biorą udział w czymś, co mogłoby pociągnąć za sobą poważne ryzyko sankcji”, wskazując na wzrost ryzyka rosyjskich interwencji na Ukrainie i podsumowując: „w efekcie, niemieckie firmy, wspierające budowę gazociągu, aktywnie torpedują bezpieczeństwo Ukrainy i Europy”. W innej wypowiedzi, nawiązując do obecności US Army w Niemczech stwierdził: „Nie można finansować rosyjskiej agresji i równocześnie prosić Amerykanów o ochronę przed rosyjską agresją. to sprawia wrażenie hipokryzji”. Oczywiście, jest prócz tego jeszcze jeden wątek, którego Waszyngton nie akcentuje – wzrost importu gazu z Rosji ogranicza szanse amerykańskiego gazu skroplonego na europejskich rynkach.

Niemniej, nie da się ukryć, że budowa Nord Stream 2, niezależnie od jego ostatecznego kształtu prawnego, stanowi sukces strategicznej współpracy Niemiec i Rosji. Dla Niemiec gazociąg jest przypieczętowaniem sojuszu mającego zdominować przestrzeń „od Lizbony po Władywostok”. Mantra powtarzana przez kanclerz Merkel, że Nord Stream 2 jest wyłącznie przedsięwzięciem biznesowym to zwykłe mydlenie oczu. Dla Rosji z kolei, surowce zawsze były narzędziem polityki i wojny na równi z konwencjonalnym potencjałem militarnym, a nawet bronią jądrową. Uzależniając od siebie Europę, zyskuje swobodę manewru na innych polach, bo przyssany niczym narkoman do rosyjskiej rury Zachód zwyczajnie nie będzie miał woli stanowczo przeciwstawić się agresywnym poczynaniom Kremla. Już teraz UE importuje ok. 200 mld. m3 rosyjskiego gazu, a Nord Stream 2 to kolejne 55 mld. m3 przepustowości. Niemcy są rzecz jasna największym klientem (tylko w 2017 kupiły 53 mld m3 za ponad 10 mld. dol.) – a co za tym idzie, również kluczowym sponsorem reżimu Putina. Tym samym, napędzają rosyjskie zbrojenia i stają się fundatorami kolejnych rosyjskich agresji. Dobrze byłoby to odpowiednio zaakcentować na forum międzynarodowym i serdecznie podziękować frau Merkel, kiedy Rosja znów zechce kogoś napaść za niemieckie pieniądze.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 08 (22-28.02.2019)

Konsekwencje rejterady

Należy głosić na cały świat, że Żydzi mają ręce unurzane po łokcie w polskiej krwi. I mają to robić przede wszystkim przedstawiciele polskiego rządu.


I. „Ogromny sukces”

Trudno dziś nie roześmiać się gorzko czytając wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego z wywiadu udzielonego tygodnikowi „Sieci” jeszcze przed katastrofalną konferencją bliskowschodnią w Warszawie. Prezes rządzącej partii powiedział wtedy: „Zmiana premiera podyktowana była przede wszystkim wiarygodnymi sygnałami o nowej, wielkiej ofensywie przeciwko Polsce, i to o skali międzynarodowej. Chodziło o próby przypisania nam już nawet nie tylko »faszyzmu«, lecz wprost »hitleryzmu«, co na pewno nie było przypadkiem. Potrzebowaliśmy osoby, która byłaby w tej sferze skuteczna. Jeśli wziąć pod uwagę deklarację polsko-izraelską, będącą naszym naprawdę ogromnym sukcesem, co niektórzy w końcu zaczynają doceniać, były to oczekiwania dobrze ulokowane” (cyt. za wPolityce.pl). Jak widać, roszada na stanowisku szefa rządu na nic się zdała, bo też i zdać się nie mogła. Wiara w to, że personalna podmianka i jakieś ocieplenie wizerunkowe będzie w stanie powstrzymać rozpędzoną machinę polakożerstwa inspirowaną przez „holocaust industry” dowodzi w najlepszym razie naiwności. Gra toczy się o zbyt wielkie pieniądze i polityczne interesy, by strona przeciwna ot, tak sobie zrezygnowała z ataków, bo Polska wykazała się gestem dobrej woli i chęcią załagodzenia sporu. Przeciwnie – każde takie ustępstwo z naszej strony odczytywane było jako przejaw słabości i dowód na to, że wystarczy nas jeszcze trochę przycisnąć, jeszcze bardziej zmłotkować nienawistnym przekazem, byśmy w końcu ze szczętem położyli uszy po sobie i zaczęli sypać kasą.

Tak też odebrano naszą bezwarunkową kapitulację w kwestii wycofania się z art.55a Ustawy o IPN penalizującego próby przypisywania państwu bądź narodowi polskiemu odpowiedzialności za zbrodnie niemieckiej III Rzeszy. Wspólna deklaracja premierów Polski i Izraela z czerwca 2018 r. łaskawie przyznająca, że nie było „polskich obozów koncentracyjnych”, wynegocjowana w Wiedniu pod czujnym okiem Mossadu, była jedynie skromnym cukierkiem, mającym nam osłodzić gorycz porażki i pozwolić polskiemu rządowi zachować twarz przed elektoratem. Bezskutecznie zresztą – bo wbrew propagandzie sukcesu, ludzie jednak w znacznej mierze nie dali się na piękne słówka nabrać i słusznie uznali ekspresową „denowelizację” ustawy o IPN za upokarzającą rejteradę.


II. To nie kryzys, to rezultat

Dziś zbieramy konsekwencję owego „ogromnego sukcesu”. Obecna, kolejna już awantura na linii Polska-Izrael to, trawestując Kisiela, nie jest kryzys, tylko rezultat. Wystarczyło kilka dni, by w świat poszedł przekaz wpływowej amerykańskiej dziennikarki o „polskim reżimie” z którym walczyli powstańcy z getta i „Polakach kolaborujących z nazistami” (to z kolei Benjamin Netanjahu). Potem, po naszych rozpaczliwych interwencjach, nastąpiło tradycyjne mydlenie oczu – przeprosiny na które w świecie mało kto zwrócił uwagę i odwracanie kota ogonem, że „Bibi” nie powiedział tego co powiedział, a tak w ogóle, to został źle zrozumiany, bo chodziło mu o poszczególnych Polaków, a nie o polski naród czy państwo. Wszystko okraszone naciskami sekretarza stanu Mike'a Pompeo, byśmy wreszcie zalegalizowali żydowskie wymuszenie rozbójnicze („ustawa 447” zobowiązuje Departament Stanu do takich działań i Pompeo ten obowiązek, jak widać, wypełnia) i przyjęli w poczet bohaterów narodowych żydowskiego, ubeckiego oprawcę Franka Blajchmana.

Na koniec, żebyśmy nie mieli już żadnych wątpliwości, p.o. szefa izraelskiego MSZ Israel Kac (formalnie szefem MSZ jest Netanjahu) uraczył nas kolejnymi wykwitami oszczerczej arogancji. Najpierw zastępca Netanjahu w całej rozciągłości podtrzymał słowa swego pryncypała, podkreślając, iż „nie zapomnimy i nie wybaczymy” (polskiej „kolaboracji” z Niemcami), by na koniec obcesowo zażądać, byśmy się odfajkowali („Nikt nie będzie mówił nam, jak mamy się wypowiadać i jak upamiętniać naszych zmarłych”). Przywołanie sloganu o „Polakach wysysających antysemityzm z mlekiem matki” oraz dzień późniejsza wypowiedź „Antysemityzm był wrodzony u Polaków przed Holokaustem, podczas, i po nim też” były już tylko postawieniem kropki nad „i”.

Krótko mówiąc, ubiegłoroczna wspólna deklaracja przetrwała raptem 8 miesięcy i właśnie na naszych oczach została unieważniona – ba, spektakularnie wysadzona w powietrze.


III. Symetria i asertywność

Dlaczego izraelscy politycy zdecydowali się na taki krok? Bo uznali, że mogą – to raz. Pokazaliśmy jasno, że łatwo uginamy się pod naciskiem – szczególnie, jeśli ze strony naszego aktualnego protektora zza oceanu przyjdą wytyczne, że mamy wbrew wszystkiemu podtrzymywać fikcję „strategicznego sojuszu” i „dobrych relacji”. Tymczasem, nie ma żadnych „dobrych relacji”, ani tym bardziej „przyjaźni polsko-izraelskiej”. Izrael to w najlepszym razie „sojusznik naszego sojusznika” - i nic więcej. Po drugie – w Izraelu trwa kampania wyborcza i granie na antypolonizmie jest politycznie opłacalne, trafia do masowego elektoratu ukształtowanego przez edukacyjną obróbkę i medialną propagandę utrzymaną w duchu nienawiści do Polaków jako współwinnych holocaustu. Antypolonizm jest obecnie częścią izraelskiej tożsamości. Sami zresztą się do tego przyczyniliśmy haniebnymi przeprosinami za Jedwabne i wstrzymaniem ekshumacji, utrwalając jedynie przekonanie, że mamy coś na sumieniu. A skoro tak – to powinniśmy płacić, logiczne. Tak oto w imię podtrzymywania fikcji „przyjaźni”, zamalowaliśmy się do kąta.

W tej sytuacji decyzja premiera Morawieckiego o odwołaniu udziału polskiej delegacji w izraelskim szczycie Grupy Wyszehradzkiej (co poskutkowało oficjalnym anulowaniem całej imprezy, odbędą się jedynie dwustronne spotkania pozostałych państw V4) jest jedynym możliwym ruchem pozwalającym nam ocalić resztki godności. Agencja Reuters z miejsca oceniła, że jest to prestiżowa porażka Netanjahu, który przed kwietniowymi wyborami chciał się pokazać jako zręczny dyplomata, goszczący przyjazne Izraelowi kraje Europy Środkowej (mające stanowić przeciwwagę dla krytycznej wobec Izraela Europy Zachodniej). To pokazuje kierunek dla dalszych relacji z Izraelem. W skrócie można go określić w dwóch słowach – symetria i asertywność. Na zniewagi odpowiadać stanowczymi krokami dyplomatycznymi i wreszcie, na miłość Boską, przestać się bać formułować nasze stanowisko, bo ze słabymi tchórzami nikt się nie liczy. Przeciwnie – kładąc uszy po sobie jedynie prowokujemy kolejne ataki.


IV. Zmienić narrację!

Od tej pory winniśmy radykalnie zmienić naszą narrację w sferze publiczno-międzynarodowej. Trzeba wreszcie zacząć mówić o żydowskiej kolaboracji z komunistami. Przypominać o wydawaniu Polaków przez Żydów w ręce NKWD po sowieckiej agresji 17 września 1939 r. O żydowskich funkcjonariuszach sowieckiego aparatu represji i ich czynnym udziale w stalinowskim ludobójstwie. O nadreprezentacji Żydów w aparacie komunistycznego terroru, katowaniu i mordowaniu polskich patriotów. Generalnie – głosić na cały świat, że Żydzi mają ręce unurzane po łokcie w polskiej krwi. I mają to robić nie tylko historycy czy publicyści, lecz przede wszystkim przedstawiciele polskiego rządu – tak jak czynią to członkowie rządu i dyplomaci izraelscy. Oczekuję, że polski premier i polscy ministrowie przy każdej okazji będą przypominali żydowskie zbrodnie na Polakach (a wystarczy, że dziennikarz na konferencji prasowej zada odpowiednie pytanie – tak jak robią to izraelscy odpowiednicy). Potem można najwyżej sprostować, że miało się na myśli „poszczególnych Żydów”, a nie „państwo” czy „naród”...

Ale cóż marzyć o tym – właśnie czytam (info za DoRzeczy.pl) że Jarosław Kaczyński zwołał za plecami Morawieckiego pilną naradę, bo na PiS padł blady strach, że eskalacja konfliktu zaszkodzi partii w eurowyborach i pogorszy nasze relacje z USA... Ręce opadają. Panie prezesie – stanowcza postawa rządu jedynie przysporzy wam głosów, bo Polacy mają po dziurki w nosie rzucanych nam w twarz kalumnii. A i USA szanują jedynie tych, którzy szanują się sami. Czy Pan tego nie widzi?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Bezwarunkowa kapitulacja

Sojusznik czy wasal?

Hieny cmentarne z holocaust industry

Ustawa 447 czyli ofensywa holocaust industry

Gra o bilion złotych

Zawsze jest z kim przegrać

Rejterada

Koniec złudzeń

Moratorium czyli uspokajactwo stosowane

Hucpa – reaktywacja

Ćwierć miliarda za nic

Nic tak nie gorszy, jak prawda

Jedwabne – czas prawdy

Koniec epoki „pedagogiki wstydu”

Lekcja ojkofobii

Antypolonizm sponsorowany


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 08 (22-28.02.2019)

Pod-Grzybki 148

Jak wiadomo, wiekopomny sukces polskiej dyplomacji, jakim miał być antyirański sabat w Warszawie zakończył się dla nas spektakularną klapą. Mówiąc obrazowo, Amerykanie zaprosili sobie do nas gości, po czym wspólnie z Izraelem wylali nam na głowy kubeł fekaliów, a na koniec zażądali kasy dla Żydów z „holocaust industry”. Żeby było ciekawiej, z medialnych przecieków wynika, że cała impreza była samowolką Morawieckiego i Czaputowicza, którzy dogadywali ją z Amerykanami za plecami Kaczyńskiego – a gdy sprawa ujrzała światło dzienne, było już za późno, żeby się wycofać. Tak to jest, kiedy dać mężykom stanu za pięć groszy trochę luzu – spuścisz ich na chwilę z oka i zaraz wszystko koncertowo spartolą.


*

W odpowiedzi na nasze jękliwe protesty przeciw obcesowemu traktowaniu, zaczął nam wygrażać niejaki Israel Kac, p.o. szefa izraelskiego MSZ: Nikt nie będzie mówił nam, jak mamy się wypowiadać”. No i słuszna jego racja, bo to przecież Żydzi są od tego, żeby mówić wszystkim dookoła, jak się mają wypowiadać i co wolno im mówić, a czego nie. Kto to widział, żeby jacyś głupi goje pouczali Naród Wybrany? Talmud takiej opcji nie przewiduje, więc „zeyn shtil aun hern”!


*

Podobno, gdy tylko przyschnie nieco bieżąca awantura, ma polecieć głowa min. Jacka Czaputowicza. Sam Jarosław Kaczyński nazwał zresztą kiedyś nominację Czaputowicza „eksperymentem”. No więc, poprosiłbym uprzejmie, żeby następny taki eksperyment przeprowadzić najpierw na szczurach.


*

Nawiasem, Kaczyński uznał w wywiadzie dla Karnowskich za nasz „sukces” zeszłoroczne oświadczenie Netanjahu i Morawieckiego – to samo, które właśnie poszło się czochrać. Aż drżę na myśl o kolejnych sukcesach: np. pójdziemy z Amerykanami do Iranu, nie zyskując na tym nic prócz kolejnej fali uchodźców – ale rządowa propaganda każe nam się cieszyć z umocnienia „strategicznego sojuszu”. Z kolei Naczelnik będzie się obrażał na wszystkich niedowiarków, zaś dr Targalski zwyzywa malkontentów od „ruskich gawnojedów” - i tak będzie chodziła ta maszynka, oczywiście dopóki Amerykanie nie zrobią kolejnego „resetu” i wszystko się ze szczętem nie skawali.


*

Krystyna Janda w formie – skomentowała odwołanie polskiego udziału w izraelskim szczycie Grupy Wyszehradzkiej słowami: „Zamiast z uśmiechem i przyjaźnią zrozumieć że zdarzają się błędy i wpadki, potwierdzimy” (negatywną opinię o nas – PL). Ta sama Janda pomstowała, że za rządów PiS czuje „jakby ktoś na mnie s...ł cały czas”. Pani Krystyno, więcej luzu – na s...e trzeba reagować „uśmiechem i przyjaźnią”. Głowa do góry!


*

Z weselszych doniesień. Andrzej Duda poparł pomysł budowy pomnika Tadeusza Mazowieckiego, prowokując tym samym negatywny komentarz Zofii Romaszewskiej, która bardzo merytorycznie argumentowała, że jest przeciw, bo Mazowieckiego „nie lubi”. Proponuję kompromis – niech stanie pomnik Mazowieckiego trzymającego grubą kreskę z wyrytą sentencją „pacta sunt servanda”. Wszyscy powinni być zadowoleni.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Pod-Grzybki opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 08 (22-28.02.2019)

niedziela, 17 lutego 2019

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?

Dywidenda obywatelska to już nie są mrzonki, tylko coraz bardziej paląca konieczność – ruch „żółtych kamizelek” jest dobitnym dowodem, że żyjemy na tykającej społecznej bombie zegarowej.

Niedawno w Finlandii zakończył się dwuletni eksperyment z wypłacaniem Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego (BDP). Programem objęto 2000 bezrobotnych, którym wypłacano co miesiąc kwotę 560 euro – była to suma nieopodatkowana i otrzymywana niezależnie od innych świadczeń. Celem eksperymentu było zbadanie, czy osoby pobierające BDP staną się bardziej aktywne na rynku pracy – robocza hipoteza zakładała, że beneficjenci świadczenia będą poszukiwali dodatkowych możliwości zatrudnienia bez obaw, że stracą w ten sposób przysługujące im zasiłki socjalne.

Efekty? Co najmniej dwuznaczne. Nadzorujący program fiński urząd ubezpieczeń socjalnych Kela opublikował właśnie wyniki za pierwszy rok trwania eksperymentu – czyli 2017 (wyniki za 2018 mają zostać podane w roku 2020). Okazało się, że bezrobotni otrzymujący BDP w znikomym stopniu aktywizowali się zawodowo w porównaniu z grupą kontrolną (czyli bezrobotnymi nie otrzymującymi dochodu gwarantowanego), średnio bowiem w ciągu roku przepracowali raptem pół dnia więcej. Jednocześnie jednak większość z nich (55 proc.) stwierdziła, że poprawiło im się samopoczucie (czemu trudno się dziwić) oraz ogólny dobrostan – odczuwali mniejszy stres, mieli również mniej kłopotów ze zdrowiem. Ohto Kanniainen, ekonomista pracujący przy wdrożeniu programu stwierdził, iż tego typu wyników można się było spodziewać m.in. ze względu na niskie kwalifikacje bezrobotnych oraz towarzyszące im trudne sytuacje życiowe. Cóż, nie od dziś wiadomo, że bieda degraduje – nawet ta względna, jak w Finlandii.

A więc porażka? Hm, wszystko zależy od tego, czemu BDP ma służyć. Jeśli jedynie skłonieniu do pracy czy podejmowania większego ryzyka życiowego z gwarancją, że zawsze ma się finansową „poduszkę bezpieczeństwa” - to fiński eksperyment od początku był nietrafiony i źle zaadresowany. Po pierwsze, u ludzi długotrwale bezrobotnych pojawia się często zjawisko „wyuczonej bierności”, na które niekiedy nakładają się problemy psychiczne, typu depresja czy obniżone poczucie własnej wartości – szczególnie, jeśli dana osoba przez dłuższy czas bezskutecznie poszukiwała pracy. Po drugie, BDP wypłacany równolegle np. do zasiłku dla bezrobotnych uruchamia w głowie „kalkulator”: w porządku, znajdę jakąś (nie oszukujmy się, na ogół niskopłatną) pracę, zachowam dochód podstawowy, ale stracę inne świadczenia – czy mi się to opłaca? Tutaj o wiele bardziej interesujące byłoby sprawdzenie, jak BDP działałby u osób pracujących, ale zarabiających stosunkowo niewiele – czy byłyby bardziej skłonne do podnoszenia kwalifikacji, przeprowadzki za pracą, bądź założenia własnej firmy.

W tym kontekście o wiele więcej sensu wydaje się mieć włoski program „warunkowego” dochodu podstawowego. Tamtejszy rząd od kwietnia będzie wypłacał „pensje” najuboższym obywatelom oraz bezrobotnym aktywnie poszukującym pracy. Rodzina ma otrzymywać miesięcznie 1330 euro, zaś osoby samotne – 780 euro. Warunkiem jednak jest podjęcie zatrudnienia – po trzech odmowach przyjęcia proponowanej pracy świadczenie będzie zabierane.

Wszystko to moim zdaniem jednak jest kręceniem się wokół problemu bez dotykania jego istoty. Otóż dochód gwarantowany (który wolę określać mianem „dywidendy obywatelskiej”) w jakiejś perspektywie czasowej będzie niezbędny z zupełnie innych powodów. Obecna rzeczywistość wygląda bowiem tak, że gros obciążeń podatkowych przerzucanych jest na zwykłych obywateli, podczas gdy globalne koncerny stosują przy bezradności rządów agresywną optymalizację. Efektem jest regresywny system podatkowy (ubożsi, głównie w formie podatków pośrednich odprowadzają proporcjonalnie większą część dochodów niż bogatsi) – co z kolei prowadzi do wzrostu kosztów życia za którym nie nadążają wynagrodzenia. Na powyższe nakłada się prekaryzacja rynku pracy, czego konsekwencją jest zjawisko „pracującej biedoty” („working poor”), które wkrótce przełoży się na rzeszę biednych emerytów. Widoczne jest to chociażby w spadającym udziale płac w PKB, rosnącym rozwarstwieniu społecznym i zanikaniu klasy średniej. Wszystko to razem wzięte zaburza społeczną mobilność – obecnie pozycję społeczną coraz częściej się dziedziczy, czemu dodatkowo sprzyja pogarszająca się jakość usług publicznych (edukacja, służba zdrowia, transport).

I właśnie łagodzeniu tych patologii przede wszystkim ma służyć dywidenda obywatelska, którą można wdrożyć chociażby poprzez omawiane tu niedawno „luzowanie ilościowe dla ludzi” (jego zwolennicy nazywają to „dywidendą społeczną”) - przy czym, odpowiednio skalkulowana, mogłaby być wypłacana ZAMIAST rozmaitych, rozproszonych świadczeń socjalnych, co pozwoliłoby zaoszczędzić na kosztach ich obsługi. Takie rozwiązanie ma jeszcze jeden walor – wpuszcza świeży pieniądz do realnej gospodarki. To już nie są mrzonki, tylko coraz bardziej paląca konieczność – ruch „żółtych kamizelek” jest dobitnym dowodem, że żyjemy na tykającej społecznej bombie zegarowej. Lepiej ją zawczasu rozbroić, zanim eksploduje.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Dywidenda obywatelska

BDP, czyli dywidenda obywatelska

Luzowanie ilościowe dla ludzi

Ekonomia „króla Albanii”

Nowoczesna teoria pieniądza

BDP, czyli dywidenda obywatelska

O wypłukiwaniu pieniędzy z powietrza

Wirtualny pieniądz i realny dług


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 07 (15-21.02.2019)

Jan Olszewski i dwie daty

18 czerwca 1989 i 4 czerwca 1992 – to dwie symboliczne daty konserwujące na długie lata III RP jako postkomunistyczny bantustan.

I. 18 czerwca 1989 r. - akt założycielski III RP

Tak się złożyło, że śmierć premiera Jana Olszewskiego zbiegła się z kolejną medialną próbą rehabilitacji Okrągłego Stołu i czerwcowych wyborów z 1989 r. Wicenaczelny „Wyborczej” Jarosław Kurski w komentarzu zaapelował, by przywrócić „świętu 4 czerwca 1989 r. należne miejsce w zbiorowej pamięci” (czyli ustanowić ten dzień świętem państwowym) i nie pozwolić go „zbrukać i umniejszyć”. Pojawia się również passus o „okradaniu z życiorysów” oraz wątek nadziei, iż Polacy mimo wszystko „potrafią się porozumieć”, dzięki czemu „taki mord, jak ten w Gdańsku, nigdy się nie powtórzy”. Mamy zatem klasyczne pudrowanie nieświeżej legendy o porozumieniu Polaków z dwóch stron historycznego podziału, dzięki któremu mogła się narodzić wolna i demokratyczna III RP – tę narrację michnikowszczyzny znamy zresztą od blisko 30 lat. Jedyny nowy akcent to wtłoczenie w ten propagandowy przekaz zabójstwa Pawła Adamowicza – z kontekstu wynika, że strona kontestująca mit Okrągłego Stołu dzieli Polaków i tym samym ponosi co najmniej moralną odpowiedzialność za śmierć prezydenta Gdańska. Można? Można. Na powyższe nakłada się zapowiedź powrotu Donalda Tuska do krajowej polityki pod szyldem „ruchu 4 czerwca”, który ma zostać zainaugurowany w 30 rocznicę kontraktowych wyborów. Najwyraźniej Angela Merkel zniecierpliwiona nieudolnością „totalnej opozycji” zdecydowała się wysłać swojego protegowanego, by zaprowadził porządek w Warszawie, a natchniony tym obóz beneficjentów III RP szykuje się do rozstrzygającej batalii.

Czy wspomniany obóz ma prawo do wciągania 1989 r. na swoje sztandary? Ależ ma, jak najbardziej – tyle, że przestrzelił nieco z konkretną datą. Otóż aktem założycielskim III RP w jej ogólnie znanym, postkomunistycznym kształcie nie były wcale wybory z 4 czerwca, wtedy bowiem naród wypowiedział się jednoznacznie, wysyłając komunistów w kosmos – ze szczególnym uwzględnieniem tzw. listy krajowej. Prawdziwy początek III RP to dwa tygodnie późniejsza II tura wyborów (18 czerwca), która wbrew jasnemu stanowisku Polaków przyklepała ustalony przy Okrągłym Stole podział mandatów. Przypomnijmy, że dwa dni po I turze (6 czerwca) doszło do spotkania strony „solidarnościowej” w osobach Bronisława Geremka i Tadeusza Mazowieckiego z przedstawicielami PZPR (Ciosek, Gdula, Kiszczak), w której „nasi” podali komunie tlen, potwierdzając ustalone wcześniej parytety miejsc w sejmie kontraktowym.

I to jest właśnie kwintesencja III RP – owo aroganckie przeświadczenie, że „oświecone i odpowiedzialne elity” władne są decydować ponad głowami nieodpowiedzialnego, ciemnego ludu. Wyborcy 4 czerwca 1989 jasno pokazali, że nie interesuje ich, co między sobą ustalili „partyjni” i „bezpartyjni” w Magdalence – ale to dla ojców-założycieli III RP nie miało znaczenia. Ma być tak jak zostało dogadane, koniec kropka. I ta zasada założycielska, czyniąca z aktu wyborczego pustą fasadę, dekorację legitymizującą różne obrotowe konfiguracje kolejnych rządów, obowiązywała przez następne dziesięciolecia. Jeżeli gdzieś szukać przyczyn niskiej aktywności społecznej Polaków i słabej frekwencji podczas kolejnych wyborów, to właśnie w tym pierwszym szwindlu i demonstracyjnym zlekceważeniu woli większości. To wtedy Polacy zobaczyli, że ich głos dla tych „na górze” po staremu się nie liczy – i zajęli się swoimi sprawami.

Tak więc, szanowni obrońcy Okrągłego Stołu - odczepcie się od 4 czerwca. 18 czerwca 1989 i II tura przy 25 proc. frekwencji – to jest wasza data i upamiętniajcie ją sobie, jak tylko chcecie.


II. Unieważnić układ z Magdalenki

Śp. premier Olszewski zmarł 7 lutego, dzień po 30 rocznicy rozpoczęcia obrad Okrągłego Stołu – i jest w tej koincydencji coś symbolicznego. Po raz kolejny jego ścieżka przecięła się ze zgniłym układem Magdalenki – niczym pamiętnej nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r. To rząd Jana Olszewskiego był pierwszym prawdziwie niekomunistycznym rządem nowej Polski, powołanym po pierwszych wolnych wyborach. I to Jan Olszewski jako pierwszy chciał realnie przekształcić postkomunistyczne oblicze III RP przyklepane 18 czerwca 1989 r. Tu dygresja – stawia się w tym kontekście zarzut, że przy Okrągłym Stole był zarówno Olszewski, jak i bracia Kaczyńscy, w związku z tym są tak samo „umoczeni” jak Mazowiecki czy Geremek. Otóż nie. Wszystko bowiem zależy od tego, PO CO siadało się do rozmów – czy traktowało się negocjacje jako niezbędny etap taktyczny na drodze do ostatecznego odsunięcia komunistów od wpływów i władzy, czy też jako drogę do zawarcia wiążących ustaleń, mających trwale ukonstytuować przyszły porządek polityczny. Rychło się okazało, że stronnictwo, które przejęło pod czułym okiem Kiszczaka przywództwo po stronie solidarnościowej (Michnik-Kuroń-Geremek, czyli, jak wtedy mawiano „michnikuremek”) dążyło do tej drugiej opcji w strachu przed polskim „endeckim ciemnogrodem” - czego przejawem była „gruba kreska” Mazowieckiego i jego słynne „pacta sunt servanda” czy antyrozliczeniowe i antylustracyjne tyrady Michnika (który, nawiasem, stał się zaprzysięgłym wrogiem lustracji po tym, jak sobie pobuszował w archiwum MSW).

Rząd Jana Olszewskiego przeciwnie – pragnął unieważnić okrągłostołowy układ, na wszelkich możliwych polach, słusznie uważając, że umowy z okupantem zawierane w cieniu politycznych mordów nie mogą być obowiązujące. Dotyczyło to nie tylko lustracji i dekomunizacji. Nigdy dość przypominania, że to właśnie gabinet Olszewskiego jasno ustalił nasze priorytety zagraniczne jako drogę na zachód i do NATO. To on ostatecznie utrącił agenturalne „koncepcje” Wałęsy - „NATO-bis” i „EWG-bis”, nie wspominając już o zablokowaniu pomysłu rosyjsko-polskich spółek joint venture, które miały zostać zainstalowane w posowieckich bazach wojskowych. Gdyby nie to, pozostalibyśmy na długi czas w geopolitycznej próżni, strefie zgniotu między wschodem a zachodem, w efekcie czego obecna Polska mogłaby przypominać Ukrainę – kto wie, czy nie z eksterytorialnym korytarzem do Kaliningradu (były i takie projekty). Warto o tym pamiętać, tym bardziej, że dziś pierwsi do przypisywania sobie zasług są ci, którzy wówczas prozachodni kurs rządu Olszewskiego kwitowali jako polityczne awanturnictwo i dywagowali o „finlandyzacji” Polski, jako jedynym „odpowiedzialnym” scenariuszu. Wreszcie, co również istotne, rząd Jana Olszewskiego usiłował powstrzymać złodziejską prywatyzację, uwłaszczanie się partyjnej nomenklatury i rozgrabianie narodowego majątku, co budziło nie mniejszą wściekłość, niż chociażby wizja dekomunizacji służb mundurowych.


III. Dwie daty

W tych warunkach rząd Jana Olszewskiego musiał upaść, niezależnie od niestabilnego sejmowego poparcia. Godził w zbyt wiele interesów, podważał cały magdalenkowy porządek. Był nie na rękę zarówno postkomunistom, jak i zblatowanej z nimi Unii Demokratycznej, która w „historyczne porozumienie” zainwestowała cały swój autorytet, a także „aferałom” z KL-D, którzy inkasowali wtedy „niemieckie dotacje” przekazywane w reklamówkach. Realizacja przez ministra Antoniego Macierewicza sejmowej uchwały lustracyjnej jedynie przyspieszyła nieuchronne (votum nieufności dla mniejszościowego gabinetu zostało zakulisowo uzgodnione już wcześniej, właśnie z wymienionych wyżej przyczyn).

Teraz, jako „wielkiego człowieka”, żegna go osobiście Adam Michnik, lśniąc przy tym miedzianym czołem. Ten sam Michnik, którego organ wręcz zapluwał się przy okazji „nocnej zmiany”, pisząc o „nikczemności” i drukował kabotyński wiersz Wisławy Szymborskiej „Nienawiść”. A ja wrócę do wyborów z 1989 r. Otóż rząd Jana Olszewskiego podjął próbę realizacji woli narodu wyrażonej 4 czerwca 1989 r. i przekreślonej dwa tygodnie później II turą. 18 czerwca 1989 i 4 czerwca 1992 – to dwie strony tego samego medalu i dwie symboliczne daty konserwujące na długie lata III RP jako postkomunistyczny bantustan. I to właśnie one powinny widnieć na sztandarach tych, którzy pragną, żeby „było tak, jak było”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 07 (15-21.02.2019)

Pod-Grzybki 147

Witam czytelników „Warszawskiej Gazety”. W związku z wydawniczą reorganizacją od tego numeru „Pod-Grzybki”, którymi dotąd nękałem permanentnie czytelników „Polski Niepodległej”, będą się ukazywały właśnie tutaj. Charakter rubryki pozostanie oczywiście bez zmian – „Pod-Grzybki” po staremu będą epatować niewyszukanym, chuligańskim wdziękiem oraz urągać dobremu gustowi. A więc, jedziemy!


*

Na marginesie „taśm Birgfellnera” - rozczuliła mnie wypowiedź czcigodnego teścia, czyli Jana Marii Tomaszewskiego, o swoim zięciu, czyli rzeczonym Birgfellnerze: „To nie jest żadna rodzina, on się przykleił i tyle”. Mamy tutaj dobrze znane w knajackich kręgach tzw. pucowanie, w slangu korporacyjnym zwane również „OWD” („ochroń własną d...ę”). Tłumacząc z polskiego na nasze: „Co? Jak? Birgfellner? A dajcie mi spokój, nie znam człowieka!”.


*

Eureka! Odkryłem skąd Ewie Kopacz przyszło do głowy, że ludzie polowali na dinozaury. Otóż był kiedyś taki film - „Milion lat przed naszą erą” z Raquel Welch paradującą w „jaskiniowym” bikini. Jak nic, Ewa Kopacz go widziała – i przemówiła do niej tzw. prawda ekranu. Ciekawe, czy ktoś już jej uświadomił, że nie był to dokument?


*

Robert Biedroń zadebiutował z nowym ugrupowaniem „Wiosna, panie sierżancie” (czy jakoś tak). Z tej okazji portal gazeta.pl, wybił w nagłówku: „babcie wyrywają sobie Biedronia z rąk, bo jest jak idealny zięć”. Hmm, tego... nie wyjaśniono tylko, czy postępowe seniorki pragnęłyby takiego zięcia dla synków czy córeczek. I może warto by również wyjaśnić im, że wnuczków z tego nie będzie, bo jak mawiał Jan Tadeusz Stanisławski „nie da rady – oba samce!”.


*

No chyba, że stałby się cud. Już raz coś takiego miało miejsce – albowiem, jak swego czasu objawił słynny komentator sportowy, Bohdan Tomaszewski: „Ryszard Szurkowski to cudowne dziecko dwóch pedałów”.


*

A skoro zeszliśmy na sport i galopujący genderyzm. W niektórych dyscyplinach zmorą zaczynają się stawać mężczyźni-nieudacznicy, którzy nagle „odkryli swą kobiecość”, przechodząc do kategorii żeńskich – za zgodą sterroryzowanych polityczną poprawnością związków sportowych. Niedawno taki 100-kilowy okaz kobiety zadebiutował w australijskiej kadrze piłkarek ręcznych (a jest to sport kontaktowy i dość urazowy). Ale co tam szczypiorniak – poczekajmy, aż faceci zaczną przechodzić do żeńskich sportów walki. Osobiście czekam na debiut sióstr Kliczko w kobiecym boksie – uuuch, to dopiero będzie masakra!


*

Na szczęście Jurny Stefan nie ma takich problemów z samoidentyfikacją. Ma za to inne – cała ta jego afera, to mianowicie jedna, wielka żenada. Co by nie mówić, kiedyś korumpowanie polityków wyglądało jednak poważniej – jakieś walizki z pieniędzmi, lewe konta na Kajmanach... A dziś? Okazuje się, że wystarczy kilka panienek i fasolka po bretońsku. Na miejscu kolegów zmyłbym Stefanowi głowę – bo zwyczajnie psuje rynek. Jak to mawiają – głowa łysieje, d...a szaleje. Cóż, jaki kraj, taki Berlusconi...


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 07 (15-21.02.2019)

niedziela, 10 lutego 2019

Ludzka polityka monetarna

Mamy do czynienia z patologiczną sytuacją – bank centralny nie ma prawa finansować bezpośrednio rządu, ale wpompowywać pieniądze do sektora finansowego – już tak!

W ubiegłotygodniowym felietonie zarysowałem pokrótce koncepcję „luzowania ilościowego dla ludzi” (Quantitative Easing for People) zakładającą, iż pieniądze, które w ramach luzowania ilościowego trafiały dotąd bezproduktywnie do sektora finansowego, napędzając jedynie kolejną falę spekulacji, powinny trafić do gospodarki realnej – w formie inwestycji, bądź bezpośrednio do kieszeni obywateli. Teoretycznie jest to jak najbardziej wykonalne – bo skoro banki centralne tak czy inaczej kreują „z niczego” świeży pieniądz, by za jego pomocą wykupywać obligacje i inne papiery wartościowe, to równie dobrze mogą decydować gdzie ów pieniądz trafi. Byłoby to zresztą w pełni zgodne zarówno z ideą pieniądza suwerennego, jak i Nowoczesną Teorią Monetarną (MMT – Modern Money Theory), które legły u podstaw luzowania ilościowego w jego obecnym kształcie. Na przeszkodzie jednak stoi obecny „ustrój” finansowy, który jest – nie zawaham się tego nazwać wprost – systemem bandyckim.

W czym rzecz? Ano w tym, że we współczesnym świecie standardem jest zakaz finansowania potrzeb budżetowych bezpośrednio przez banki centralne. Przykładowo, art. 123 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej (tzw. Traktat Lizboński) głosi, iż „Zakazane jest udzielanie przez Europejski Bank Centralny lub banki centralne Państw Członkowskich, zwane dalej »krajowymi bankami centralnymi«, pożyczek na pokrycie deficytu lub jakichkolwiek innych kredytów instytucjom, organom lub jednostkom organizacyjnym Unii, rządom centralnym, władzom regionalnym, lokalnym lub innym władzom publicznym, innym instytucjom lub przedsiębiorstwom publicznym Państw Członkowskich, jak również nabywanie bezpośrednio od nich przez Europejski Bank Centralny lub krajowe banki centralne ich papierów dłużnych”. Podobny zapis mamy w naszej konstytucji: „Ustawa budżetowa nie może przewidywać pokrywania deficytu budżetowego przez zaciąganie zobowiązania w centralnym banku państwa” (art. 220 p.2).

Cóż to oznacza w praktyce? Otóż zapisy te zmuszają rządy do zadłużania się na rynkach finansowych – krajowych i zagranicznych. Pół biedy, jeśli czynią to we własnej walucie, ale nader często w grę wchodzi również o wiele groźniejsze zadłużenie w walutach obcych. Skutek jest taki, że całe państwa siedzą w kieszeni globalnej oligarchii finansowej, która prawem kaduka zyskała monopol na kredytowanie długu publicznego pod zastaw przyszłych dochodów obywateli (podatków). Jednocześnie rządy i banki centralne mogą skupować obligacje na rynku wtórnym – czyli najczęściej odkupywać je od instytucji finansowych (na tym wszak polega wspomniane luzowanie ilościowe). Mamy zatem do czynienia z patologiczną sytuacją – bank centralny nie ma prawa finansować bezpośrednio rządu, ale wpompowywać pieniądze do sektora finansowego – już tak! Na dodatek, dzięki systemowi rezerwy cząstkowej, banki mogą kreować pieniądze jednym „kliknięciem”, zatem są w stanie kupić w ten sposób praktycznie „bezkosztowo” rządowe obligacje, by potem zarabiać na oprocentowaniu. Czarno na białym wykazał to prof. Richard A. Werner w omawianej na tych łamach pracy „Stracone stulecie w ekonomii. Trzy teorie i niezbity dowód”. Więcej – zagraniczne waluty za które rzekomo „kupiono” obligacje przeważnie nie trafiają fizycznie do krajów przeznaczenia. Stanowią one jedynie wirtualny przelicznik, na podstawie którego kraj „sprzedający” obligacje może wyemitować ich ekwiwalent we własnej walucie. Innymi słowy – rządy poprzez obligacje kupują na rynkach „prawo” do wydrukowania pieniądza. Nota bene, spłata zadłużenia musi nastąpić w walucie w jakiej się pożyczało (np. dolary, euro), co jako żywo przypomina niesławny mechanizm „kredytów” frankowych – tyle, że w megaskali. Paranoja. Nic dziwnego, że George Soros wyznał w przypływie szczerości, że dług publiczny jest podstawą funkcjonowania rynków finansowych.

Warto przypomnieć, że obecnie to banki komercyjne odpowiadają za kreację przytłaczającej większości pozostającego w obiegu pieniądza, podczas gdy zgodnie z konstytucją jedynym emitentem winien być bank centralny. Krótko mówiąc – banki fałszują pieniądz na masową skalę. Taka „polityka monetarna” jest nieludzka, wtrąca bowiem kolejne pokolenia podatników w spiralę niespłacalnego zadłużenia, czyniąc ich de facto niewolnikami globalnego kapitału. Najlepiej byłoby oczywiście odejść od tego łupieżczego systemu – ale nawet i w jego ramach jest furtka, pozwalająca na wprowadzenie „ludzkiej” polityki monetarnej. Wystarczy, że rząd „obdaruje” obligacjami obywateli – i wtedy bank centralny będzie mógł w majestacie prawa skupić te papiery dłużne z powstałego w ten sposób „rynku wtórnego” za żywą gotówkę, przeprowadzając „luzowanie ilościowe dla ludzi” i wpuszczając pieniądz bezpośrednio do realnej gospodarki. Oczywiście, istnieje ryzyko inflacji – lecz tu wystarczyłoby zastosować progi ostrożnościowe, na wzór tych już obowiązujących w odniesieniu do długu publicznego. Tylko na czym wtedy zarabialiby finansowi grandziarze?


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Luzowanie ilościowe dla ludzi

Ekonomia „króla Albanii”

Nowoczesna teoria pieniądza

BDP, czyli dywidenda obywatelska

O wypłukiwaniu pieniędzy z powietrza

Wirtualny pieniądz i realny dług


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 06 (08-14.02.2019)

Barwy kampanii

O ile przekaz z „zaszczuciem” Adamowicza skierowany jest do „totalsów”, o tyle przekaz z taśm Birgfellnera ma zbulwersować i odstręczyć od PiS „normalsów”.

I. Adamowicz jako knebel

Napisałem niedawno, że w ciągu doby od zabójstwa Pawła Adamowicza ukształtował się przekaz, który zdominuje obie tegoroczne kampanie wyborcze. Zasadniczo nie wycofuje się z tej diagnozy, acz wprowadzić trzeba do niej jedną, istotną korektę: wygląda na to, że propagandowa narracja „totalnej opozycji” będzie nieco bardziej zniuansowana – a to za sprawą taśm Birgfellnera. Atak będzie zatem przebiegał dwutorowo, obsługując różne segmenty elektoratu. Najtwardsze jądro będzie ekscytowane i utrzymywane w zwartości sprawą zabójstwa prezydenta Gdańska, czemu dodatkowo sprzyjać mają wybory uzupełniające, w których jako faworytka startuje jego zastępczyni Aleksandra Dulkiewicz. Ze względu na dramatyczne okoliczności, gdańskie wybory będą miały wydźwięk ogólnopolski, a spodziewane zwycięstwo Dulkiewicz będzie próbowała zdyskontować Platforma Obywatelska, świeżo pogodzona nad urną Adamowicza z układem „małej Sycylii”. Obóz „totalnych” zresztą nawet niespecjalnie ukrywa, że chce z morderstwa zrobić coś na kształt własnego Smoleńska – z odpowiednio spreparowaną legendą, jakoby Adamowicza zaszczuła pisowska „nienawiść”, ze szczególnym uwzględnieniem TVP Jacka Kurskiego. A zatem, wedle tej legendy, PiS i media publiczne mają „krew na rękach” i podbechtały zabójcę do zbrodni – w związku z tym, wobec siewców nienawiści nie obowiązują żadne cywilizowane standardy. Można pluć, poniżać, dopuszczać się aktów agresji, cementując w ten sposób najbardziej zaciekłych wyborców. Jakakolwiek próba obrony ze strony rządowej będzie zaś przedstawiana jako cyniczne odwracanie kota ogonem.

To zakładanie knebla odbywa się na naszych oczach – wszelkie przypomnienia o różnych mętnych interesach byłego włodarza Gdańska, jego kontach bankowych i niejasnościach w oświadczeniach majątkowych jest kwitowane jako „szczucie” i „mowa nienawiści”. Z wyjątkową gorliwością włączyła się w ten spektakl pogrążona w żałobie wdowa, zaliczając medialne tournée podczas którego lansowała właśnie tego typu „story”. Podobnie rzecz się ma z pytaniami o zabezpieczenie finału Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Jerzy Owsiak, który początkowo wyraźnie spanikował i ogłosił swoją rezygnację z funkcji prezesa WOŚP, po kilku dniach odzyskał rezon – zupełnie jakby dostał gwarancję, że nie zostanie pociągnięty do odpowiedzialności i zachowa status bezkarnej, świętej krowy III RP. PiS-owi z przyczyn politycznych niezręcznie jest uderzać w „Jurka” i dociekać na jakiej zasadzie omija prawo nie zgłaszając finałów WOŚP jako imprez masowych. Wystarczy sobie przypomnieć, jakie morze histerycznego wrzasku wylało się swojego czasu na ministra Błaszczaka, gdy chciał zakwalifikować Przystanek Woodstock jako imprezę podwyższonego ryzyka, by mieć odpowiedź, dlaczego odpowiednie służby nie drążą tematu bezpieczeństwa na wydarzeniach organizowanych przez „Jurasa” i poprzestały na nękaniu szefa agencji ochroniarskiej oraz ściganiu internetowych hejterów. Tak więc i na tym odcinku PiS spychany jest do defensywy.


II. Tolerancja represywna

Istotną rolę odgrywa tu Donald Tusk w charakterze suflera narracji. Czyni to w typowy dla siebie sposób – podgrzewając atmosferę i jątrząc za pomocą rzucanych przy różnych okazjach aluzji, insynuacji i niedomówień. Te wszystkie frazy w rodzaju „współczesnych bolszewików” czy gdańskiego apelu, by ocalić Europę, Polskę i Gdańsk przed „nienawiścią i pogardą” mają na celu ustawienie i koordynację przekazu „totalnej opozycji”, utrafiając przy okazji w emocjonalne zapotrzebowanie „anty-PiS-u”. Owo zapotrzebowanie zaś sprowadza się do utwierdzenia w przekonaniu, że reprezentują siły dobra – światłej, postępowej, demokratycznej i generalnie lepszej części Polaków i „europejczyków” walczących z siłami ciemności. A skoro tak, to nie czas na sentymenty i trzeba jechać ostro.

W praktyce zobaczyliśmy to niedawno podczas ataku na wychodzącą z gmachu TVP Magdalenę Ogórek - nienawistne hasła, obelgi, oklejanie samochodu wlepkami, blokowanie wyjazdu... Stąd już naprawdę niedaleko do fizycznej agresji, co w pierwszym momencie przyznała nawet część opozycyjnych dziennikarzy i polityków (np. Dominika Wielowieyska z „Wyborczej”, pisząc, że „to wydarzenie miało cechy linczu”). Tu jednak wkroczył, niczym ober-dyscyplinator, Donald Tusk, podając „właściwą” interpretację wydarzeń: „Kłamstwo organizowane przez władzę za publiczne pieniądze to perfidna i groźna forma przemocy, której ofiarami jesteśmy wszyscy. I wszyscy powinni solidarnie, w ramach prawa, przeciw temu kłamstwu protestować. A więc, winny jest PiS i TVP oraz sama Magdalena Ogórek. Od tego momentu, jak za dotknięciem różdżki, przekaz skręcił o 180 stopni – nagle okazało się, że demonstranci wyrażali jedynie słuszny „gniew ludu”, forma protestu wcale nie była aż tak agresywna i dolegliwa, a Ogórek perfidnie kreuje się na ofiarę. Dodatkowo, to atakujący z miejsca awansowali do roli „ofiar reżimu”, bo po zajściu śmiała nachodzić ich policja i stawiać jakieś zarzuty. Oznacza to rozgrzeszenie wszelkich ewentualnych aktów przemocy w przyszłości. Uczenie nazywa się to „tolerancją represywną” - ów koncept zakłada dominację świadomej mniejszości (w tej roli widzi siebie obóz „anty-PiS”) nad upokorzoną większością. Innymi słowy, nie ma tolerancji dla naszych wrogów, a wobec „nienawistników” można stosować nienawiść z czystym sumieniem. To właśnie podpowiedział swoim tweetem Tusk, zyskując entuzjastyczny aplauz „totalnych”. Wygląda więc, że Palikot pospieszył się, kasując swój wulgarny wpis o Magdalenie Ogórek i symulując przeprosiny. Następnym razem już nie skasuje, tylko pójdzie na całość, tak jak robił to „podrywając godnościowe podstawy prezydentury Lecha Kaczyńskiego” i szczując po tragedii smoleńskiej.


III. Kaczyński - „oligarcha”

Ale powyższe, to tylko jeden element. Drugi, to taśmy Birgfellnera i sprawa budowy przez Srebrną biurowców w Warszawie. „Wyborcza” na początek wprawdzie ewidentnie przeszarżowała, głosząc, że nagrania zatopią PiS, nie znaczy to jednak, że wycofa się z kampanii. Założenie jest proste – PiS i Jarosław Kaczyński mają być systematycznie grillowani za pomocą dawkowanych co jakiś czas kolejnych stenogramów. I nie ma znaczenia, że na taśmach próżno szukać śladu jakiejkolwiek przestępczej czy choćby wątpliwej etycznie działalności - bo nie o to chodzi. Rzecz w tym, by zawartość odpowiednio opakować powtarzanymi konsekwentnie sugestiami, że mamy do czynienia z aferą, zaś Jarosław Kaczyński jest obłudnikiem pozorującym jedynie skromny tryb życia, podczas gdy tak naprawdę jest rekinem biznesu deweloperskiego i niemalże oligarchą kręcącym szemrane interesy. Intencja jest następująca – mało komu będzie się chciało odsłuchiwać długie rozmowy i przedzierać przez stenogramy. Średnio zorientowany odbiorca, który coś uchwyci jednym uchem ma odnieść wrażenie, że tak „w ogólności” coś tu śmierdzi, a partia i jej prezes deklarujący, że do polityki nie idzie się dla pieniędzy, w rzeczywistości nie są lepsi od reszty polityków. Tego zaś wyborcy nie lubią – mogą przymknąć oko na przekręty, tak jak przymykali przez osiem lat rządów PO, lecz na fałszywych moralistów reagują alergicznie. I właśnie temu mają służyć taśmy – by do PiS przykleiła się opinia zakłamanych świętoszków, którzy po cichu kręcą lody nie gorzej od poprzedników. Podsumowując – o ile przekaz z „zaszczuciem” Adamowicza skierowany jest do „totalsów”, o tyle przekaz z taśm Birgfellnera ma zbulwersować i odstręczyć od PiS „normalsów”.

Póki co, PiS reaguje na zasadzie strażaka gaszącego kolejne pożary – a to zatrzymaniem Misiewicza („nie ma świętych krów”), to znów korupcyjno-łóżkowymi ekscesami „jurnego Stefana”. To jednak mało. Potrzeba zbudowania spójnej narracji neutralizującej atak i przede wszystkim przejścia od reaktywności do narzucenia własnej, ofensywnej retoryki. Na szczęście, jest jeszcze trochę czasu, a „totalni” otwierając przedwcześnie ogień mogą do wyborów wystrzelać się z amunicji.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polityczna nekrofilia „totalnej opozycji”

„Mowa nienawiści” - knebel na prawicę

#JaCięNieMogę!


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 06 (08-14.02.2019)