niedziela, 27 kwietnia 2014

Orban, Franciszek i Jan Paweł II jako byty wirtualne

Obserwujemy proces kreacji swoistych fantomów medialnych, które tylko udają realnie istniejące postaci z krwi i kości.

I. Fantomatyka stosowana

Postępująca wirtualizacja rzeczywistości przejawia się nie tylko pozorowaniem działalności publicznej, co znamy pod nazwą „postpolityki”, która miast realnych czynów opierać się ma na „narracjach”, czyli ładnie opakowanych bajeczkach obliczonych na uwodzenie wyborczej gawiedzi. Sprawy posunęły się niestety znacznie dalej. Obserwujemy mianowicie proces kreacji swoistych fantomów medialnych, które tylko udają faktycznie istniejące postaci z krwi i kości. Co ciekawe, w procederze tym uczestniczą media kojarzone z obiema stronami polityczno-światopoglądowego sporu – domyślam się, że w ten sposób zaspokajają jakieś emocjonalne deficyty zarówno swoje, jak i kibicującej im publiczności.

Dwa najbardziej jaskrawe przykłady owej „fantomizacji” z ostatniego czasu, to moim zdaniem obróbka jakiej dopuszczono się z jednej strony wobec Viktora Orbana (media, nazwijmy umownie „prawicowe”), z drugiej natomiast – wobec papieża Franciszka (media lewicowo-liberalne). Przyjrzyjmy się temu nieco bliżej.

II. Orbanowski „mesjanizm”

W narracji serwowanej nam przez prasę i dziennikarzy z obozu patriotyczno-niepodległościowego Viktor Orban przez długi czas przedstawiany był jako polityczny mesjasz Europy Środkowo-Wschodniej. Człowiek, który miał oswobodzić neokolonialną, kondominijną przestrzeń powstałą po rozpadzie bloku sowieckiego, a będącą obecnie polem rozgrywki i podziału wpływów między Rosją a Zachodem. Chyba najbardziej dobitnym przykładem owego pomieszania zmysłów i porządków były nawoływania do „Budapesztu nad Wisłą” rozumianego nie tylko jako stricte polityczne przejęcie władzy w wymiarze umożliwiającym zreformowanie kraju, ale wręcz jako prometejski zaczątek jakiegoś nowego ładu w naszej części kontynentu. Pokłosiem takiego podejścia były wyprawy Klubów Gazety Polskiej na Węgry z pozowaniem Tomasza Sakiewicza na współczesnego Józefa Bema i z ledwie tylko skrywanym podtekstem, że Orban, prawda, powinien się jakoś zrewanżować za przeszłe zasługi naszego generała, działając w kierunku budowy jakiegoś strategicznego sojuszu Międzymorza o antyrosyjskim obliczu.

Powrót do rzeczywistości okazał się, jak zwykle w takich przypadkach, dość przykry. Orbanowi ani w głowie umierać, czy choćby tylko narażać siebie i swój kraj w jakikolwiek sposób za Polskę czy region, w imię jakichś mglistych geopolitycznych miraży. Mówiąc poetą, nie od tego go naród płaci. Okazał się politykiem do bólu pragmatycznym i polityczno-gospodarczym realistą. Działając między unijnym młotem a rosyjskim kowadłem postawił na grę między obiema potęgami i bez skrupułów podpisał z Rosją porozumienie o budowie elektrowni jądrowej, ponadto ani myśli odżegnywać się od partycypowania w South Streamie. Uznał najzwyczajniej, że Węgry mogą sobie na taki flirt pozwolić, nawet biorąc pod uwagę ryzyko związane z traktowaniem przez Rosję kwestii surowcowo-energetycznych jako strategicznego narzędzia polityki zagranicznej. Nie mówię, że Polska powinna w tej kwestii Orbana kopiować – każdy kraj ma swoje specyficzne interesy, położenie i związane z tym zagrożenia. Twierdzę natomiast, że warto się uczyć od Węgier pragmatycznego zorientowania na własne interesy.

Igor Janke, który napisał o Orbanie książkę ale najwyraźniej nie zrozumiał przedmiotu swych dziennikarskich zapałów, dał wyraz swemu gorzkiemu rozczarowaniu pisząc, iż węgierski premier „popełnił strategiczny błąd”. Otóż nie, błąd popełnili jego nadwiślańscy wielbiciele, kreując Orbana na kogoś kim nigdy nie był. Więcej napisałem o tym w tekście „Orban na linie”, zatem nie będę się już tu powtarzał. W środowisku „Gazety Polskiej” zachwyty również jakby nieco przycichły - szczególnie po, delikatnie mówiąc, wstrzemięźliwym stanowisku Węgier wobec wydarzeń na Ukrainie.

III. Franciszek jako kościelny rewolucjonista

Bliźniaczo podobną kreację zastosował lewicowo-liberalny mainstream w odniesieniu do papieża Franciszka. Po nieudanych łowach na kard. Bergoglio, kiedy to usiłowano mu przyszyć kolaborację z argentyńską juntą i co najmniej bierność wobec krwawych represji, postanowiono Franciszka „sformatować" w duchu lewacko-postępowym. I – podobnie jak prawica w przypadku Orbana – również rodzina „czerskich” uwierzyła we własny przekaz. Obserwując wyrażane głośno nadzieje na temat nowego pontyfikatu można było odnieść wrażenie, że mamy oto na Stolicy Piotrowej księdza-rewolucjonistę rodem z popkulturowej wizji teologii wyzwolenia. Normalnie, taki „Che” Guevara w sutannie. Jeszcze chwila, powiadano, a zniesie celibat, wprowadzi kapłaństwo kobiet, zezwoli na kondomy i skrobanki, śluby pederastów, komunię dla rozwodników, eutanazję, zapłodnienie in wiadro i całą resztę intelektualnych obsesji postępowych salonów.

Krótko mówiąc, oczekiwano, że papież Franciszek z dnia na dzień zaneguje całe moralne nauczanie Kościoła, najbardziej zresztą uwierające tych, którzy z katolicyzmem mieli kontakt co najwyżej przelotny i powierzchowny, ale też z jakichś względów chcieliby poczuć się hurtowo rozgrzeszeni i to bez konieczności dopełniania warunków dobrej spowiedzi. Kiedy okazało się, że Papież ani myśli odstępować od katolickiej ortodoksji, a za skromnością w obejściu i rygorystycznym podejściem do kwestii zwalczania pedofilii wśród duchowieństwa nie kryją się teologiczne fantazmaty rodem z pism Hansa Künga, salony zawyły ze zgrozy. A już prawdziwym kamieniem obrazy stała się sprawa księdza Lemańskiego. Jak to, tutaj za Lemańskim wstawiają się wszystkie wiodące mediodajnie wraz z dyżurnymi autorytetami od wszystkiego, a papież nic? Co w ogóle ten cały Franciszek sobie wyobraża, by tak kpić w żywe oczy z pani Katarzyny Wiśniewskiej z „Wyborczej” i pani profesorki Środy? Nie dał popalić temu Hoserowi? Nie podważył dyscypliny i hierarchiczności Kościoła? Czysta bezczelność. Nic zatem dziwnego, że rychło, po oddaleniu przez Watykan rekursu księdza z Jasienicy, dały się słyszeć odgłosy, iż sprawa ks. Lemańskiego jest największym rozczarowaniem tego pontyfikatu. Miał być taki fajny, postępowy papież, który pogoni kota polskim spasionym purpuratom, a tu się wszystko wzięło i skichało. Jak teraz żyć i mieszać gawiedzi w mózgach warząchwią „katolicyzmu otwartego”?

IV. Instrumentalizacja Jana Pawła II

Owa „wirtualizacja" Franciszka i Orbana poza wszystkim innym świadczy o dojmującej potrzebie mitu, jakiegoś współczesnego herosa - i to zarówno po postępowo-kosmopolitycznej jak i konserwatywno-patriotycznej stronie konfliktu cywilizacyjnego. W obu przypadkach kończy się to rozczarowaniem, kiedy rozgrzane oczekiwania boleśnie zderzają się z rzeczywistością.

Nie bez przyczyny powyższe przemyślenia naszły mnie w okolicach kanonizacji Jana Pawła II. Obawiam się, że z postacią Papieża-Polaka może pójść im lepiej, bo ten już nie żyje, co otwiera pole do dowolnej i wybiórczej interpretacji jego spuścizny w przekazie publicznym, jako że pamięć ludzka bywa zawodna, a na dodatek za kilka lat wejdzie w dorosłość pokolenie, któremu nie dane było przeżyć znacznej części życia w blasku jego pontyfikatu. Już teraz obserwujemy żenujący festiwal „przeciągania” JP II na różne strony – jedni twierdzą, że Papież byłby „wściekły” na III RP, drudzy, że wręcz przeciwnie – byłby zachwycony „skokiem cywilizacyjnym” i unijnymi dobrodziejstwami. A co tak naprawdę mówił Papież? A kogo to obchodzi? Liczy się instrumentalna narracja jako narzędzie osiągania bieżących celów. Tak, tak, moi drodzy – wiele wskazuje na to, że spektakl sprzed kilkunastu lat „upupiający” Jana Pawła II jako dobrotliwego staruszka od wadowickich kremówek, to był zaledwie niewinny początek.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/orban-na-linie#.U1vs-aJdxOg

 

czwartek, 17 kwietnia 2014

Zmierzch sekty z ulicy Czerskiej

Oni nie mają już niczego, co pozwoliłoby przejąć im inicjatywę strategiczną, nie mówiąc już o potędze społecznego oddziaływania z czasów batalii o Krzyż.

I. Antysmoleńska drżączka

Jak co roku w okolicach 10 Kwietnia „sekta pancernej brzozy” z ulicy Czerskiej doznała antysmoleńskiego wzmożenia przejawiającego się publicystyczną drżączką. Niby nic nowego, ja jednak odnotowuję te podrygi, gdyż dają one obraz postępującej z roku na rok degrengolady i utraty wpływów gazetowyborczego środowiska. Przypomnijmy sobie, co działo się jeszcze niespełna cztery lata temu i nieco później. Wielka, polityczno-medialna ofensywa: począwszy od nagłośnienia protestu przeciwko pochówkowi Pary Prezydenckiej na Wawelu, poprzez systematyczne propagowanie kolejnych ruskich wrzutek, zadekretowanie „pojednania” z reżimem kremlowskiego czekisty, groteskowa akcja palenia świeczek na grobach krasnoarmiejców, pomnik dla bolszewickich najeźdźców w Ossowie przy osobistym zaangażowaniu arcyboleśnie prostego prezydenta... W międzyczasie zaś operacja socjotechniczna na ogólnopolską skalę mająca na celu rozpętanie zimnej wojny domowej i rozbicie Polaków na dwa zwalczające się obozy – smoleński oraz antysmoleński plus zobojętniałą większość kontentującą się grillem i ciepłą wodą w kranie.

Nad tą operacją warto zatrzymać się przez chwilę, pokazuje ona bowiem jak pod lupą ojkofobię salonowszczyzny - strach przed własnym narodem, który jawi się jej niczym wrogi, obcy motłoch. Na widok tłumów na Krakowskim Przedmieściu gremia uzurpujące sobie rolę przewodników nadwiślańskiego stada zawyły ze zgrozy, zdawał się bowiem spełniać ich najgorszy koszmar: naród zjednoczony na bazie zwalczanych przez nie wartości – patriotyzmu, tradycji, poczucia własnej wartości i narodowej samoidentyfikacji. Propagandowa machina, napędzana obsesyjnymi lękami ruszyła z kopyta. Jęki o „kulcie Tanatosa”, „mesjanistycznych oparach”, „demonach polskiego patriotyzmu”... Lecz to wszystko było mało, antynarodowym łże-elitom grunt usuwał się spod nóg, potrzeba było mocniejszego uderzenia, zorganizowanego przy ewidentnym udziale służb.

II. Ostatnia ofensywa

Takim uderzeniem stała się „akcja Krzyż” zapoczątkowana niesławnym wywiadem Bronisława Komorowskiego dla „Gazety Wyborczej”. Napędzono ni z tego ni z owego stado młodocianych barbarzyńców pod wodzą niezrównoważonego wioskowego głupka, Dominika Tarasa. W ten sposób rozpętała się wielomiesięczna orgia ohydy na Krakowskim Przedmieściu, kiedy to pijani zwyrodnialcy atakowali modlących się obrońców Krzyża przy nakazanej odgórnie bierności policji i przy aktywnym udziale zmobilizowanej agentury. Dwa najbardziej jaskrawe przykłady prowokatorów, to Zbigniew S. pseudonim „Niemiec” - król warszawskich sutenerów, oskarżony w sprawie szantażu senatora Piesiewicza, zawsze obecny, gdy trzeba było w godzinach nocnych podgrzać atmosferę, oraz niejaki Andrzej Hadacz, zwany „Andrzejem spod krzyża” - istne utrapienie obrońców, zawsze wpychający się przed kamery by wykrzykiwać jakieś nieprzytomne, kompromitujące brednie, a który koniec końców objawił się u boku Palikota („konstrukt służb”) na gej-paradzie. Wszystko zaś było podawane medialnymi pasami transmisyjnymi monopolizującymi wówczas społeczny przekaz. Efektem tej socjotechnicznej operacji jest obecny podział, nie do zasypania na przestrzeni pokolenia.

Była to jednak ostatnia ofensywa. Od tamtej pory, wraz z kolejnymi kompromitacjami antysmoleńskich „wrzutek”, jak choćby tej o pijanym gen. Błasiku w kokpicie tupolewa, sekta pancernej brzozy krok po kroku traciła teren. Ogromną rolę odegrał tu Zespół Parlamentarny pod kierunkiem Antoniego Macierewicza, który mimo iż nie ustrzegł się potknięć, walnie przyczynił się do odkłamywania w społecznej świadomości oficjalnych ustaleń raportów Anodiny-Millera. Do tego gwałtowny rozwój antysalonowych mediów, najbardziej widoczny w segmencie prasowym i w internecie, ze szczególnym uwzględnieniem prawicowej blogosfery. Nagle patriotyzm przestał być w powszechnym odbiorze obciachem, czego żywym świadectwem stały się wielotysięczne rzesze na kolejnych Marszach Niepodległości w trakcie których, prócz narodowców, spotykały się różne odłamy szeroko rozumianego obozu patriotyczno-niepodległościowego.

III. Dinozaury z Czerskiej

Jak sytuacja wygląda w roku 2014? Mainstreamowi symbolizowanemu przez dwie „gwiazdy śmierci” z Czerskiej i Wiertniczej pozostało bezsilne ujadanie i propagowanie nieudolnych krętactw Laska, czy prokuratora Szeląga. W zasadzie jedyne na co dziś stać „Wyborczą”, to kuriozalny cykl „Smoleńskie dzieci”, napisany charakterystyczną manierą – tak by nie skłamać i prawdy nie powiedzieć. Jak napisałem na wstępie, publicystyczna drżączka i to o coraz bardziej kurczącym się wraz ze spadkiem nakładu „GW” zasięgu, sprowadzająca się do dętych zarzutów o robienie polityczno-medialnego biznesu na Tragedii Smoleńskiej, okraszonych ploteczkami o wzajemnych animozjach w środowisku prawicowych mediów.

Proszę spojrzeć, jakie to słabe. Oni nie mają już niczego, co pozwoliłoby przejąć im inicjatywę strategiczną, nie mówiąc już o potędze społecznego oddziaływania z czasów batalii o Krzyż. Została im tylko ordynarna, toporna parodia i prymitywna szydera skierowana do najbardziej zakutych lemingów. „Agenda" sekty z Czerskiej jest typowo reaktywna: a to opędza się przed Macierewiczem, to usiłuje się odgryzać patriotycznym mediom, to znów buduje nastrój grozy przed kolejnymi Marszami Niepodległości - i tak w kółko. Gdy zaś próbuje zrobić cokolwiek sama z siebie, kończy się blamażem, o czym świadczy chociażby fiasko zeszłorocznej akcji z czekoladowym „możełem". Dziennik z Czerskiej przed bankructwem ratują już tylko transfery finansowe ukryte pod pozorem płatnych ogłoszeń różnych publicznych instytucji. Wyobcowane, kawiarniane lewactwo z „Krytyki Politycznej”, które ostatnio skolonizowało ideologicznie „Wyborczą”, funkcjonuje jedynie dzięki grantom i dotacjom. Słowem - to oni są dziś w sytuacji „dorzynanych watah” i to oni wraz z postępującym uwiądem skazani są na wymarcie „jak dinozaury”.

Gadający Grzyb

Artykuł ukazał się w tygodniku „Polska Niepodległa” nr.15-16 2014

 

 

środa, 16 kwietnia 2014

Tusk i propaganda strachu

Mamy do czynienia z próbą rozbudzenia i zagospodarowania społecznych emocji, a następnie zarządzania nimi poprzez wytworzenie atmosfery zagrożenia.

I. Narracja strachu

Ostatnie kampanijne tygodnie przed wyborami do europarlamentu pokazały jasno, że spośród różnych politycznych „narracji” Tusk wraz ze swoją ekipą postawił na element grozy. W zasadzie nic nowego - wszak straszenie „pisiorami” i „moherami” było stale obecne w reżimowej propagandzie Dyktatury Matołów i sprzęgniętych z nią mediodajni („jak PiS dojdzie do władzy...” - że przypomnę pamiętny skecz kabaretowy wyśmiewający rządowy przekaz). W momentach kluczowych wybijano ten element na plan pierwszy, jak chociażby w spocie wyborczym z 2011 roku straszącym opinię publiczną zmontowanymi w nienawistnych paroksyzmach obrońcami Krzyża z Krakowskiego Przedmieścia. O ile jednak wcześniej Platforma starała się jeszcze łagodzić przekaz pokazując swe „konstruktywne” oblicze spod znaku „nie róbmy polityki, budujmy drogi”, o tyle dziś ma do zaoferowania wyborcom jedynie strach przed różnorakimi zagrożeniami, których bezpośrednią, lub pośrednią przyczyną ma być opozycja.

Tak więc mamy do czynienia z próbą rozbudzenia i zagospodarowania społecznych emocji, a następnie zarządzanie nimi poprzez wytworzenie atmosfery zagrożenia.

II. Straszenie wojną

Te właśnie tony pobrzmiewały w przemówieniu Tuska, podczas którego padła fraza o wyborach do PE, które zdecydują, czy pierwszego września polskie dzieci będą mogły pójść do szkoły. W najoczywistszy sposób Tusk postanowił żerować na atawistycznym strachu większości Polaków przed wojną jako taką, a przed wojną z Rosją w szczególności. Rządowa propaganda kieruje opinię publiczną ku myśleniu - lepiej już niech rządzi Tusk, który liże tyłek Szkopom i Ruskim, bo może wtedy zostawią nas w spokoju, a jak Kaczyński dojdzie do władzy, to Putin zrobi z nami to samo co z Ukrainą. Bez sensu? Owszem, ale zbiorowe emocje nie muszą poddawać się logice, szczególnie w umiejętnie zbudowanym nastroju bliżej nieokreślonego niepokoju.

Trzeba przyznać, że reżimowi pijarowcy trafnie rozpoznali społeczne nastroje, o czym świadczy chociażby ostatnie sondażowe wahnięcie na korzyść Platformy. Przeciętny Polak bowiem pragnie świętego spokoju, codzienna krzątanina wokół spraw bytowych zaprząta całą jego uwagę i ostatnią rzeczą jakiej pragnie jest wpędzenie Polski w jakąś awanturę, mogącą skutkować utratą choćby najskromniejszych owoców jego harówki. Wbrew temu co pragnęlibyśmy o sobie mniemać, nie jesteśmy narodem bohaterskich powstańców, lecz w dużej mierze pozostajemy zglajszachtowaną postsowiecką masą na dorobku, u której sama myśl o zadarciu z którymkolwiek z możnych sąsiadów – choćby tylko na polu dyplomacji, czy symboliki – wywołuje marskość pośladków. Niemcy imponują nam swym ordungiem i bogactwem, Rosji zaś panicznie się boimy niczym oprycha w ciemnej ulicy, nominalnym sojusznikom nie dowierzamy ze względu na historyczne rozczarowania, zatem w powszechnej opinii powinniśmy siedzieć cicho i się nie sadzić, bo oberwiemy. Ponadto podejrzewam, że część podskórnie czuje, iż za Smoleńskiem stoi jednak Putin, a skoro mógł się posunąć do takiej zbrodni, to tym lepiej z nim nie zadzierać. Na tym jedzie obecnie Tusk, wplatając umiejętnie masowe obawy w kontekst obecnych wydarzeń na Ukrainie – i póki co, dobrze na tym wychodzi.

III. Tworzenie wroga metodą prowokacji

Jednak zagrożenie zewnętrzne to nie wszystko. Dla pełni przekazu potrzebny jest również wróg wewnętrzny pragnący wywołać wojnę domową, niczym ci wspomniani na wstępie obrońcy Krzyża ze spotu sprzed wyborów parlamentarnych w roku 2011.

I tym kolejnym etapem budowania atmosfery grozy było przytoczenie przez Tuska na konferencji prasowej pogróżek pod adresem jego córki. To już była jazda bez trzymanki. Spójrzmy na treść i formę owych gróźb, ma ona bowiem swoje znaczenie, o czym za chwilę: „Twoje bękarty zdechną, a ty zostaniesz zabita, rozszarpana na strzępy z całą rodziną. Jesteście parszywym pomiotem smoleńskiego mordercy. Przekaż ryżemu kundlowi, że zostanie zabity za mord smoleński"; „Ty bezrobotna dziwko, ty też zostaniesz zabita i cała wasza rodzina. Bo ścierwo ryżego kundla musi być wytępione do pięciu pokoleń"; „Chciałem spytać, czy już wiesz, gdzie będziesz próbowała się ukryć i uciec, bo chyba świadoma jesteś, że jak kundlowi zdejmiemy ochronę, to i z was nikt nie przeżyje".

Podobne treści miały też przychodzić do Donalda Tuska oraz innych członków jego rodziny i miało być ich „kilkaset”. Cóż, być może faktycznie znalazło się paru niezrównoważonych maniaków, sądzę jednak, że generalnie jest to ukartowana mistyfikacja. Już tłumaczę dlaczego. Otóż, nie wiem jak dla Państwa, ale dla mnie język jakim te groźby zostały sformułowane jako żywo przypomina język esbeckich anonimów z czasów PRL-u. To samo stężenie plugastwa, ta sama stylistyka. Przypuszczam, że zostały na użytek wyborczego „pijaru" wyprodukowane w tych samych kazamatach, w których siedzą uczniowie i następcy „pierwszorzędnych fachowców" resortu „człowieka honoru", generała Kiszczaka. Zwróćmy uwagę, że bliźniaczego języka (choć w nieco złagodzonej wersji) używał osławiony „Andrzej spod Krzyża”, co wykorzystano w przywoływanym już spocie wyborczym z 2011 roku. Andrzej Hadacz okazał się być koniec końców prowokatorem, który objawił się następnie u boku „konstruktu służb”, czyli Janusza Palikota na gej-paradzie.

To jest dokładnie ten sam poziom szamba, rodem z wpisów jakie codziennie dyżurne trolle zamieszczają w internecie pod adresem PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego, to samo stężenie nienawiści, które popchnęło do zabójstwa Ryszarda Cybę - tyle, że ukierunkowane w drugą stronę. Ewidentna, służbowa prowokacja zmontowana wyłącznie po to, by Tusk mógł jej użyć w ramach przedwyborczej rozgrywki do budowania poczucia zagrożenia i „zarządzania poprzez strach".

IV. 10 służb

Do powyższej hipotezy skłania mnie jeszcze jedna przesłanka: oto w Polsce działa 10 służb specjalnych uprawnionych do inwigilowania obywateli, które nie wahają się korzystać ze swych prerogatyw, a nawet znacznie je przekraczać, o czym świadczyć może chociażby prywatna sprawa wytoczona „Rzeczpospolitej” przez wiceszefa ABW ppłk. Jacka Mąkę. Przedstawiono w niej jako materiał dowodowy stenogramy z podsłuchów rozmów telefonicznych Cezarego Gmyza i Bogdana Rymanowskiego z Wojciechem Sumlińskim. Stenogramy te były w posiadaniu ABW i nie zniszczono ich, mimo że Agencja miała taki prawny obowiązek.

I co - mam uwierzyć, że te 10 służb gromadzących wszelkie możliwe dane nie było w stanie namierzyć autorów pogróżek? Jeśli przyszły esemesami, to operatorzy sieci komórkowych zobowiązani są na własny koszt przechowywać dane - zarówno treści SMS-ów (!!!) jak i bilingi. Jeśli przyszły mailem, to przecież cóż prostszego niż namierzyć IP, zwrócić się do dostawcy internetu o odpowiednie dane? Jeśli natomiast przyszły pocztą tradycyjną, to również są odpowiednie metody, które służby specjalne mają do dyspozycji. Przypomnijmy sobie o „koronkowej" akcji chłopaków-abewiaków wobec „Brunobombera”, kiedy to najpierw przez długi czas podpuszczano go i „wkręcano" w zamach za pomocą podstawionych prowokatorów, by w odpowiednim momencie z przytupem ogłosić „sukces" akcji i ujęcie groźnego „terrorysty”. Tymczasem, w przypadku ewidentnych gróźb karalnych pod adresem premiera rządu RP i jego rodziny - cisza... Nikt nie jest w stanie wykryć sprawców. I to w najbardziej inwigilowanym przez spec-służby kraju w całej Unii Europejskiej.

A może mamy uwierzyć, że pan premier taki dobrotliwy, że machnął na sprawę ręką? Każdy, kto pamięta historię Piotra „Starucha" Staruchowicza, który za hasło „Donald matole, twój rząd obalą kibole" stal się na szereg miesięcy „prywatnym więźniem Donalda Tuska", może tylko wybuchnąć szczerym śmiechem na myśl o nagłym przypływie łaskawości Ober-Matoła wobec autorów pogróżek.

***

Powyższe wątpliwości jednak do przeciętnego zjadacza medialnej papki nie dotrą. Przeciętny wyborca ma się bać wojny i wewnętrznej destabilizacji sprokurowanej przez nienawistnych pisowskich fanatyków dyszących żądzą mordu. I póki co, powtórzę, Tusk całkiem nieźle na tej strategii wychodzi...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 

piątek, 11 kwietnia 2014

Detektyw Ziemkiewicz na tropie Niepoprawnego Radia PL

Pudło, panie Ziemkiewicz - działamy w jawnym, zarejestrowanym, wolontariackim stowarzyszeniu pod własnymi nazwiskami.

I. O Smoleńsku w „Roninie”

W poniedziałek 07.04.2014 odbył się tradycyjny „Przegląd Tygodnia” w Klubie Ronina. Wydarzenia pod okiem Józefa Orła komentowali Rafał Ziemkiewicz, Stanisław Janecki oraz Łukasz Warzecha. Jednym z poruszonych wątków była sprawa smoleńskiego śledztwa – i tu, prócz obśmiania krętactw prokuratora Szeląga, dyskutanci zajęli się działalnością posła Macierewicza i jego Zespołu Parlamentarnego badającego przyczyny Tragedii Smoleńskiej. Komentatorzy, ze szczególnym uwzględnieniem Rafała Ziemkiewicza, przyjęli stanowisko, które da się streścić w słowach: „działalność Antoniego Macierewicza jest przeciwskuteczna”. Dlaczego? Wytknięto mianowicie, że skuteczniejszą taktyką byłoby, gdyby Macierewicz wypunktowywał skandale oficjalnego śledztwa i powstrzymał się od formułowania własnych teorii. Przy okazji, dyskutanci zadeklarowali swój sceptyczny stosunek do hipotezy zamachu na Siewiernym.

I do tego momentu można by nie robić ze sprawy „tematu”. W końcu, opowiadanie się jako zwolennik Macierewicza czy hipotezy zamachowej nie jest obowiązkowe. Odrzucają przesłanki wskazujące na zamach – ich prawo, przy tak szczątkowych dowodach jakie mamy do dyspozycji trudno formułować jakiekolwiek pewniki. Pisałem zresztą o tym w notce „Papierek lakmusowy” (ów „papierek” to credo Powiedz mi jaki jest Twój stosunek do Smoleńska, a powiem Ci kim jesteś”), w której deklarując się jako zwolennik tezy zamachowej wykazywałem jednocześnie, że pozytywny wynik „testu papierka lakmusowego” powinien odnosić się do wszystkich, którzy sprawę Tragedii traktują priorytetowo, niezależnie od tego, czy uważają że był to zamach, czy też mógł zadziałać splot innych okoliczności. (...) Czynnikiem nadrzędnym powinna być bowiem wola dotarcia do prawdy, której na dzień dzisiejszy w pełni nie znamy, nie zaś bezkrytyczne hołdowanie konkretnemu przekonaniu na temat przyczyn Katastrofy.”

II. Ziemkiewicz na tropie radio-agentów

Publicyści w Roninie poszli jednak znacznie dalej. Ton ich komentarzy jednoznacznie wskazywał, że uważają Macierewicza za szkodnika, którego działalność jedynie gmatwa kwestię Tragedii, zaś stawiane przez niego radykalne wnioski generalnie rzecz ujmując – bardziej przeszkadzają sprawie wyjaśnienia Smoleńska niż jej pomagają. Innymi słowy, spozycjonowali się jako lustrzane odbicie tych, którzy z kolei odsądzają od czci i wiary wszystkich nie podzielających tezy o zamachu.

No i wtedy się zaczęło. Klub Ronina transmitowany był bowiem na żywo przez Niepoprawne Radio PL, a na radiowej stronie funkcjonuje czat za pomocą którego słuchacze i redaktorzy Radia komentowali na bieżąco transmisję. Opisane powyżej postawienie sprawy Tragedii Smoleńskiej i działalności Antoniego Macierewicza wywołało szereg nieprzychylnych i nierzadko ostrych wpisów pod adresem trójki dyskutantów, co pod koniec „Przeglądu Tygodnia” przekazał im do wiadomości Józef Orzeł, z refleksją, że „tradycyjnie przed wyborami prawica się dzieli”. Zareagował na to Rafał Ziemkiewicz, który zresztą zdaje się mieć do blogerów i komentatorów internetowych jakiś generalny uraz, twierdząc, że prawica nie tyle „się dzieli”, ile „jest dzielona”, następnie zaś zaczął się rozwodzić nad działalnością agentury w internecie, osobliwie „radykalnych blogerów”, insynuując że niekoniecznie może tu chodzić o „zwolenników prawicy”, ile o tych, którzy zwolennikami prawicy są „służbowo”. Przypomniał w tym kontekście działalność carskiej Ochrany, której agenci w polskich środowiskach niepodległościowych wykazywali się radykalizmem właśnie.

W ten oto zgrabny sposób, redakcja Niepoprawnego Radia PL oraz jego słuchacze zostali przedstawieni przez pana redaktora jako ruska agentura.

III. Wilki! Wilki!

Jestem przeciwnikiem szafowania oskarżeniami o agenturalność. Po pierwsze, zabijają one z miejsca jakąkolwiek dyskusję, bo z „agentami” się nie gada, przez co traktowane są jako wygodny unik zwalniający z merytorycznej polemiki. Po drugie, używane są często zamiast argumentów – nie zgadzasz się ze mną, znaczy, jesteś „agent”. Klasyczny, stygmatyzujący adwersarza przytyk ad personam. Po trzecie wreszcie i być może najważniejsze – nadużywanie tego typu oskarżeń deprecjonuje ciężar zarzutu. Tak jak w znanej historii o pastuszku, który tyle razy wykrzykiwał po próżnicy „wilki! wilki!”, że gdy w końcu wilki faktycznie przyszły, nikt mu nie uwierzył. Swojego czasu przedobrzyła z tą metodą „Wyborcza” obrzucająca przeciwników tak zapamiętale oskarżeniami o „faszyzm” i „antysemityzm”, aż koniec końców odebrała tym zarzutom jakąkolwiek wagę i powagę. Z oskarżeniami o agenturalność dzieje się podobnie. Stają się na naszych oczach pospolitą inwektywą.

Tymczasem, w omawianym przypadku tej polemicznej kłonicy użyli nie rozemocjonowani internauci, tylko stateczni dziennikarze, pragnący zapewne uchodzić za obliczalnych, rozsądnych i zrównoważonych. Wystarczyło kilka niepochlebnych komentarzy na czacie i puściły nerwy. Ziemkiewicz zaczął gadać o internetowych „zombich” podpisujących się jako „Pimpuś”, a Janecki dołożył swoje mówiąc o spec-służbach aktywnych w internecie. Generalnie, szczera prawda, tyle że w naszkicowanym tu kontekście wyszło dość obrzydliwie. Czyli co - wystarczy się nie zgadzać z Ziemkiewiczem, mieć bardziej radykalne niż on poglądy, by nagle zaczął węszyć agentów niczym jacyś internetowi „radykałowie”, którzy przy innych okazjach napawają go takim niesmakiem? Tym razem okazało się, że smrodkiem anonimowej agenturalności ma zalatywać z redakcji Niepoprawnego Radia PL i od jego słuchaczy?

Pudło, panie Ziemkiewicz, pudło jak cholera - działamy w jawnym, zarejestrowanym, wolontariackim stowarzyszeniu pod własnymi nazwiskami, realizując zresztą poniekąd Pański program sformułowany w „Myślach nowoczesnego endeka", by poświęcić tygodniowo cztery godziny dla Polski - z tym, że my zaczęliśmy kilka lat wcześniej, nim wpadł Pan na ten znakomity pomysł. Otóż informujemy, że każde z nas poświęca tygodniowo dla Polski znacznie więcej czasu prowadząc to Radio, umożliwiające przy okazji Panu i kolegom dotarcie z popisami elokwencji do znacznie większej liczby słuchaczy i to na całym świecie, niż ta, która oklaskuje Pana w Roninie. Naprawdę, jestem ciekaw, czy Pan również byłby skłonny poświęcić tyle czasu robiąc niezależne medium za frajer i polegając jedynie na składkach oraz dobrowolnych wpłatach od słuchaczy. No więc jak - byłby Pan gotów, czy tylko wymaga Pan tego od innych, zaś Pańskie „cztery godziny dla Polski" sprowadzają się do celebryckich pogaduszek w Roninie i brylowaniu na konwencji Gowina, bądź stręczeniu się narodowcom na ideologa?

Mniej zadufania, a więcej szacunku i pokory by się przydało. Proszę przyjąć do wiadomości, że nie dla wszystkich jest pan polit-ideowym guru, no chyba, że w tym waszym dziennikarskim światku obracacie się w takim stężeniu środowiskowego samozachwytu i fanowskiej klaki, że podobna konstatacja nie ma już szans przebić się do świadomości - wypisz wymaluj, niczym w tak zwalczanej przez Pana „michnikowszyźnie"...

Gadający Grzyb

(Piotr Lewandowski, przewodniczący Komisji Rewizyjnej Stowarzyszenia Niepoprawne Radio PL, KRS: 0000421082)

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 10 kwietnia 2014

Sebastian Wasiak kontra Dyktatura Matołów

Sprawa Sebastiana Wasiaka jest charakterystyczna dla systemu pełzającej represjonizacji wdrażanego konsekwentnie przez rządzącą Polską Dyktaturę Matołów.

I. Uniewinnienie uczestnika Marszu Niepodległości

Z niekłamaną radością przeczytałem komunikat o uniewinnieniu przez Sąd Rejonowy Warszawa-Śródmieście Sebastiana Wasiaka, uczestnika Marszu Niepodległości z 11 Listopada 2012. Jest to wprawdzie dopiero wyrok w pierwszej instancji, a obrońca mec. Łukasz Moczydłowski przypuszcza, że prokuratura wniesie apelację, jednak mamy wreszcie pierwszą konkretną decyzję przybliżającą Sebastiana do kresu policyjno-sądowego korowodu trwającego już bez mała półtora roku.

Nie ukrywam, że mam do tej sprawy stosunek szczególny, bowiem to do mnie zwrócił się pod koniec grudnia 2012 kolega Sebastiana Wasiaka z prośbą o nagłośnienie bezpodstawnego zatrzymania (Sebastian siedział już wtedy w areszcie śledczym na Białołęce). Opublikowałem na swoich blogach list przysłany przez Sebastiana z aresztu, zaś kilka dni później tekst „Sprawa Sebastiana Wasiaka”, w którym opisałem okoliczności bezprawia jakie spotkało go ze strony organów państwa. Artykuł ten następnie ukazał się w kilku innych miejscach w internecie, m.in. zamieściła go na swojej stronie pani Ewa Stankiewicz, co przyczyniło się do rozgłosu sprawy - w efekcie, pomocy Sebastianowi udzielił Komitet Prawny Marszu Niepodległości. Teraz, 31 marca, doczekaliśmy szczęśliwego finału postępowania w I instancji, jeśli zaś prokuratura będzie miała na tyle tupetu, by się odwoływać, zapewne za jakiś czas orzeczenie podtrzyma Sąd Apelacyjny.

II. „Szkoda,że to nie '86, bo wtedy nie wiadomo, czy byście stąd żywi wyszli"

Jak uczestnicy tamtego Marszu zapewne pamiętają, doszło wówczas do sprowokowanej zadymy, w trakcie której policja użyła przeciw maszerującym gazu i broni gładkolufowej. Awantura była starannie hodowana aż do momentu, gdy policja zatrzymała wyznaczoną odgórnie liczbę demonstrantów, zaś reżimowe mediodajnie miały nakręcone swoje materiały o „burdach w stolicy” i masowych aresztowaniach „chuliganów”. Potem trasę Marszu odblokowano i demonstracja bez dalszych incydentów mogła odbyć się do końca.

Wśród zatrzymanych tego dnia był Sebastian Wasiak, który wyszedł przed policyjny szpaler z rozpostartymi rękami, nawołując do spokoju. Został błyskawicznie powalony na glebę, skuty i zapakowany do radiowozu. Oddajmy teraz głos Sebastianowi, oto fragment jego listu z Białołęki (pisownia oryginalna, wytłuszczenia i skróty moje):

„Dwa dni po zatrzymaniu, jadąc windą na posiedzenie sądu, na którym zadecydowano o zastosowaniu wobec mnie środka zapobiegawczego w postaci aresztu - oczywiście skuty kajdankami i w asyście dwóch policjantów po cywilu - usłyszałem od policjanta, który wszedł po drodze takie słowa : ,,Szkoda,że to nie 86`, bo wtedy nie wiadomo, czy byście stąd żywi wyszli". Funkcjonariusze 11 listopada mieli polecenie maksymalnie wypełnić radiowozy zatrzymanymi. Pierwszym pytaniem z ich strony - już na komendzie - było: ,,Czy jesteś z jakiegoś stowarzyszenia?''. Protokoły spisywane były z pominięciem wszelkich procedur, otwarcie mówiono o odgórnym ,,prikazie'', zarzuty przeczyły zdrowemu rozsądkowi. Na 176 zatrzymanych osób cztery nie przyznały się do winy i to wobec nas wyciągnięto konsekwencje, reszta zatrzymanych przyznała się do zarzucanych, a w większości niepopełnionych czynów. Sąd i prokuratura nie nadstawiały uszu na logiczne argumenty (…) ci, którzy to zaplanowali i ci, których nazwiska widnieją na papierach w naszej sprawie powinni tu być zamiast nas.”

Sebastian Wasiak przesiedział w areszcie na Białołęce dwa miesiące (w tym Boże Narodzenie). Pechowo dla oskarżycieli, jego zatrzymanie zostało zarejestrowane na kilku nagraniach video dostępnych powszechnie w internecie, na podstawie których udało się obalić postawiony mu zarzut „czynnej napaści na funkcjonariusza”. Oskarżenie formułowane było na podstawie zeznań jednego (!) świadka – policjanta. Sąd ostatecznie uznał, iż funkcjonariusz się „pomylił” - ewidentny wybieg, gdyż inaczej należałoby wobec mundurowego „świadka” wszcząć postępowanie o składanie fałszywych zeznań.

III. Pełzająca represjonizacja

Sprawa Sebastiana Wasiaka jest charakterystyczna dla systemu pełzającej represjonizacji wdrażanego konsekwentnie przez rządzącą Polską Dyktaturę Matołów, jak pozwalam sobie nazywać trwające od 2007 roku rządy Donalda Tuska. Skąd takie określenie? Otóż, Stefan Kisielewski nazwał swego czasu rządy Gomułki „dyktaturą ciemniaków”, za co został pobity przez tzw. „nieznanych sprawców”, zaś kilka lat temu Piotr „Staruch” Staruchowicz wymyślił hasło „Donald, matole – twój rząd obalą kibole” za które został aresztowany pod dętym pretekstem pobicia i handlu narkotykami, stając się tym samym na wiele miesięcy „prywatnym więźniem Donalda Tuska”. Jak widać, czasy się zmieniają, ale metody pozostają podobne.

Współczesna „pełzająca represjonizacja” różni się od państwa totalitarnego jedynie skalą. Zamiast stosować prześladowania masowe, wybiera punktowe uderzenia mające z perspektywy Dyktatury Matołów walor odstraszający: nie wychylaj się, bo zatrujemy ci życie szykanami jak „Staruchowi”, Wasiakowi i innym, którym zachciało się wierzgać przeciw jedynie słusznej władzy. A żebyś sobie nie myślał, że reżim nie wie kto z kim i co przeciw niemu knuje, to mamy dziesięć służb specjalnych uprawnionych do inwigilacji obywateli bez postanowienia sądowego, co jest europejskim rekordem. Gdyby natomiast nie udało się spacyfikować społecznego niezadowolenia o własnych siłach, to jest jeszcze ustawa o „bratniej pomocy” w myśl której rząd będzie mógł wezwać zagranicznych interwentów dysponujących takimi samymi uprawnieniami jak miejscowe „organy”.

Dziś jednak Sebastian Wasiak odniósł nad Dyktaturą Matołów swoje własne zwycięstwo. Było ono możliwe dzięki zaangażowaniu tych, którzy udzielając mu pomocy, okazali swą solidarność w obliczu bezprawia. Pamiętajmy o tym, bo na jego miejscu mógł znaleźć się każdy z nas.

Gadający Grzyb

Na podobny temat:
http://www.podgrzybem.blogspot.com/2012/12/sprawa-sebastiana-wasiaka.html
http://www.podgrzybem.blogspot.com/2013/01/sprawa-rafaa-jurkowskiego.html

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa”

niedziela, 6 kwietnia 2014

Embargo na rozum

W Rosji wszystko jest wprzęgnięte w wielkomocarstwową politykę – od eksportu strategicznych surowców po import chabaniny.

I. Miraż wschodniego rynku zbytu

Embargo na polską i litewską wieprzowinę wprowadzone przez Rosję pod pretekstem wykrycia jakiegoś egzotycznego syfilisu, który nawiasem mówiąc, przywędrował do nas z Rosji właśnie (co oni tam hodują? guźce afrykańskie?), powinno podziałać trzeźwiąco na orędowników rozwijania polsko-rosyjskich stosunków handlowych. „Rosyjska partia w Polsce” od lat kładzie nam do głów jakim to świetnym interesem jest handel z Rosją, jakie nieograniczone perspektywy związane są z tamtejszym „chłonnym rynkiem” i w związku z tym powinniśmy siedzieć cicho, nie potrząsać szabelką przed ślepiami kremlowskiego czekisty i generalnie być grzeczni - a wtedy Rosja łaskawie kupi od nas tę całą wałówę, jaką mamy do opchnięcia.

Niestety, nie ma tak dobrze. Najnowsze embargo – nie pierwsze i z pewnością nie ostatnie – pokazuje, że Rosja jest partnerem skrajnie niewiarygodnym. Trudno zresztą, żeby było inaczej, skoro wszystko jest tam wprzęgnięte w wielkomocarstwową politykę – od eksportu strategicznych surowców po import chabaniny. W efekcie, każdy kto chce z Rosją handlować, narażony jest na ciągłe paranoidalne paroksyzmy wschodniego „partnera”, gdy tylko ten poczuje się urażony w swej imperialnej dumie. Ta groteska pozycjonuje zatem Rosję jako kontrahenta nieobliczalnego i w konsekwencji – niepoważnego. Nie wyobrażam sobie, jak można stworzyć jakikolwiek sensowny biznesplan w oparciu o eksport artykułów spożywczych na Rosję, skoro nie wiadomo, czy odbiorca nagle nie poczęstuje dostawcy blokadą na jego towary. No chyba, że przedsiębiorcy wliczają ewentualność nagłego embarga w ryzyko prowadzonej działalności i jakoś uwzględniają potencjalne straty z tym związane. W końcu, był czas przywyknąć – kolejne embarga wszak są w zasadzie punktem stałym we wzajemnych relacjach.

II. Gospodarczy terroryzm

Cóż, takimi manewrami Rosja robi wprawdzie kuku producentom zorientowanym na wschodni rynek, ale robi kuku również sobie – a konkretnie, zwykłym Rosjanom. W lutym, po wprowadzeniu pod koniec stycznia zakazu importu z krajów UE, ceny wieprzowiny wzrosły na tamtejszym rynku o 15-20%. Przypuszczam, że jest to stały schemat - Rosja tupie nogą i wprowadza embargo licząc, ze zagrożeni producenci wymogą na rządach bardziej ustępliwą politykę, następnie wzrost cen uderza po kieszeni tamtejszych konsumentów i po jakimś czasie embargo zostaje chyłkiem cofnięte. Ot, taka polityczno-handlowa ciuciubabka. To może być, doprawdy, nużące, warto więc przyjąć postawę: chcecie od nas kupować – dobrze, nie chcecie – poczekamy, aż ceny mięsa, czy warzyw wzrosną u was do nieakceptowalnego społecznie poziomu, wtedy sami wycofacie się z restrykcji. A wy odmrażajcie sobie uszy na złość babci. Inaczej się nie da, bowiem - powtórzę tu myśl z innej notki - władze rosyjskie nie kalkulują zysków i strat w kategoriach, które my uznalibyśmy za racjonalne.

Alternatywa, czyli ciągłe oglądanie się na samopoczucie Rosji jest drogą donikąd. Nie sposób prowadzić jakiejkolwiek suwerennej i podmiotowej polityki w cieniu ekonomicznego terroryzmu, bo do tego w gruncie rzeczy sprowadza się polityka gospodarcza Rosji wobec innych krajów – od ropy i gazu począwszy, na świńskich półtuszach i ziemniakach kończąc. Gdybyśmy ulegli wpływom rusofilskich lobbies - czy to branżowych, czy politycznych - roztaczających miraże współpracy jeśli tylko nie będziemy drażnić niedźwiedzia, nasza polityka zagraniczna szybko stałaby się funkcją polityki rosyjskiej. Jest to oczywistym celem Rosji, nie ma jednak powodu byśmy poddawali się temu szantażowi.

III. Obrotowa strefa wpływów

Zresztą, próbowaliśmy tej polityki uległości w ramach „ocieplenia” zaordynowanego jako pomyślny finał Tragedii Smoleńskiej i na dłuższą metę niczego nam to nie dało, poza utratą resztek prestiżu na arenie międzynarodowej, a w końcu za sprawą Ukrainy geopolityka i tak upomniała się o swoje. Należy tu wziąć pod uwagę jeden podstawowy czynnik, notorycznie ignorowany przez orędowników „otwierania się na wschód”. Otóż, wszelkie ustępstwa są przez Rosję odczytywane jako przejaw słabości i tylko prowokują Kreml do eskalacji roszczeń, wysuwania kolejnych żądań, słowem – dokręcania śruby, co mogliśmy zaobserwować chociażby przy okazji umowy gazowej z końca 2010 roku, czy prób przejęcia Azotów. A ze słabszymi się nie negocjuje, słabszym się dyktuje warunki. Tyczy się to szczególnie tzw. krajów „bliskiej zagranicy”, które w optyce Moskwy nigdy nie będą traktowane jako równorzędny partner, tylko jako chwilowo utracone części składowe imperium.

Rosja może prowadzić rozmowy jak równy z równym z dużymi krajami Zachodu – Niemcami, Francją, Wielką Brytanią, są one zresztą w tej komfortowej sytuacji, że od Rosji odgradza je środkowoeuropejski bufor, mogą więc pozwolić sobie na komfort rusofilii i robienie dobrze biznesowym grupom interesów. Z ich perspektywy rosyjski rynek faktycznie może jawić się niczym Eldorado i dlatego z pełną świadomością pozwalają się rozgrywać Rosji rozbijającej legendarną „europejską solidarność” metodą partykularnych, bilateralnych kontaktów. Nas na taki luksus zwyczajnie nie stać – oczywiście, jeżeli aspirujemy do jakiejkolwiek samodzielności i nie zadowala nas pozostawanie „obrotową strefą wpływów” do jakiej sprowadziła Polskę polityka rządu Tuska.

Co zatem robić z wieprzowym embargiem? Przeczekać, starając się w międzyczasie wymóc na zachodnich stolicach i Brukseli jakieś elementarne posunięcia mogące przywołać Rosję do porządku. Nie mam wprawdzie większych nadziei, że nasze kołatanie przyniesie wymierne efekty, ale próbować trzeba, bo inaczej nasi „sojusznicy” utwierdzą się ostatecznie w przekonaniu, że jesteśmy biernymi sierotami pogodzonymi ze statusem wiecznych chłopców do bicia. A Rosja tak czy inaczej embargo w końcu cofnie i znowu będziemy im sprzedawać tę słoninę na zagrychę. Aż do następnego razu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 3 kwietnia 2014

Mamy pod bokiem bandyckie imperium

Co robi Rosja, by przykryć problemy wewnętrzne? To samo, co zawsze od stuleci – stosuje ucieczkę w imperializm.

I. Rachunek za Krym

Według rosyjskiego wiceministra ds. rozwoju gospodarczego, Andrieja Klepacza, odpływ kapitału z Rosji wyniesie w pierwszym kwartale tego roku od 65 do 70 mld USD (3,2% PKB). Dla porównania, w całym 2013 roku, odpływ ten wyniósł 63 mld dolarów, zaś szacunki Kremla mówiły, że w roku 2014 z rosyjskiego rynku ucieknie ogółem 50 mld. Jeśli obecna tendencja się utrzyma, to już wkrótce te pierwotne prognozy zostaną przekroczone dwukrotnie – a to dopiero początek roku. Przypomnijmy, iż w 2013 roku wzrost PKB Rosji wyniósł 1,3%, natomiast w pierwszych miesiącach 2014 odpowiednio 0,1% (styczeń) i 0,3 (luty). Oznacza to, że Rosja balansuje na granicy recesji – i z dużym prawdopodobieństwem recesja w ciągu roku rosyjską gospodarkę dopadnie.

Ale to nie koniec. Rosyjski rubel pikuje – od początku roku osłabił się w stosunku do dolara o 10% i to pomimo, iż Bank Centralny Rosji wydał na jego ratowanie już ok. 35 mld USD, co spowodowało obniżenie rezerw walutowych do 453 mld dolarów – to wciąż dużo, lecz przy obecnym tempie „ratowania” rubla rezerwy te będą dość szybko topnieć. Na powyższe nakłada się kiepska kondycja rosyjskiej giełdy. Tylko 3 marca (po agresji na Krym) giełda w Moskwie straciła 55 mld USD – więcej, niż Rosja wydała na igrzyska w Soczi. Wieloprocentowe spadki zaliczyły ceny akcji nawet takich flagowych przedsiębiorstw jak Gazprom, Rosnieft, Łukoil, czy Sbierbank. Dodajmy jeszcze „śmieciowy” status rosyjskich obligacji na światowych rynkach, wskutek czego Rosja wstrzymuje kolejne aukcje swego długu.

Krótko mówiąc, Putin płaci właśnie rachunek za Krym.

II. Rosyjskie patologie

Przy skali „umafijnienia” rosyjskiej gospodarki, gdzie robienie interesów zależy wprost od dobrych (i kosztownych) relacji z aparatem państwowo-biznesowym pozostającym pod „kryszą” Putina i jego czekistowskiej kamaryli, każdy kryzys polityczny skutkować musi ekonomicznymi perturbacjami o wiele silniejszymi niż w innych krajach. Według ostatniego rankingu korupcji Transparency International Rosja zajmuje 127 miejsce na 177 badanych państw (dla porównania – Polska jest na 38 pozycji). Jest to jedna z głównych przyczyn wzmiankowanego na wstępie, a trwającego od kilku lat odpływu kapitału, który nasilił się wskutek okołoukraińskiego politycznego trzęsienia ziemi. Po prostu w Rosji nie da się prowadzić normalnie biznesu – a przy obecnych zawirowaniach międzynarodowych nie da się go prowadzić w dwójnasób. W kraju, gdzie smarować trzeba na prawo i lewo, a mimo to żaden przedsiębiorca nie może być pewien dnia ani godziny, nawet mityczny „wielki rynek zbytu” nie jest wystarczającą zachętą do inwestowania.

Warto nadmienić też o strukturze rosyjskiej gospodarki i budżetu – połowa wpływów to dochody z ropy i gazu (podatki od wydobycia i eksportu), natomiast sprzedaż surowców i produktów pochodnych zapewnia ok. 70% wpływów gospodarki FR z handlu zagranicznego. W efekcie, każde wahnięcie cen staje się dla Moskwy wyjątkowo dotkliwym ciosem – tym bardziej, że nawet przy wysokich dochodach z sektora „surowcowego” Rosji z trudem udaje się zbilansować budżet. A zniżka cen jest nieuchronna i to w dość bliskiej perspektywie. Jak długo uda się Rosji jechać na zgromadzonych rezerwach? Na Kremlu zdają sobie z tego sprawę, tak Putin jak i Miedwiediew od jakiegoś czasu sporo mówili o „dywersyfikacji” modelu gospodarczego, ale póki co, na gadaniu się skończyło. O skali społecznych patologii i realnym poziomie życia Rosjan świadczy średnia długość życia - dla mężczyzn wynosi ona 63 lata, jednak aż 25% umiera nie osiągnąwszy 55. Średnia dla obu płci to niecałe 70 lat. Do tego permanentny kryzys demograficzny. Oznacza to, że nawet okres surowcowej prosperity nie przełożył się na wzrost dobrobytu Rosjan, co pokazuje głęboką dysfunkcjonalność całego organizmu państwowego.

III. Bandyckie imperium

I tu pytanie za 10 punktów: co robi Rosja, by przykryć problemy wewnętrzne? To samo, co zawsze od stuleci – stosuje ucieczkę w imperializm. Rozpętuje wojenkę, kierując uwagę poddanych na „zagrożenie zewnętrzne” i utwierdzając ich w przekonaniu, że „jesteśmy mocarstwem”, reszcie świata zaś (ze szczególnym uwzględnieniem „bliskiej zagranicy”) wygraża pięścią, niczym menel, któremu wprawdzie nawalają nerki i wątroba, ale jest jeszcze w stanie obić w bramie jednego czy drugiego frajera, który mu szura na dzielnicy. Jest to zresztą zgodne ze społecznym zapotrzebowaniem – rosyjski „rab”, czy to będąc niewolnikiem cara, genseka, czy też „suwerennej demokracji” zafundowanej przez ponurego czekistę na Kremlu, wybaczy wszystko prócz słabości. Za taką zaś uznano by „odpuszczenie” przez Putina Krymu i szerzej – Ukrainy. I wola samych Ukraińców w rosyjskiej optyce nie ma nic do rzeczy. Każde zakwestionowanie dominacji w strefie, którą Rosjanie przywykli uważać za „swoją” rodzi furiackie spazmy i niepohamowaną żądzę odwetu - niezależnie od rachunku jaki przyjdzie zapłacić. Rosja bowiem nie kalkuluje zysków i strat w kategoriach, które my uznalibyśmy za racjonalne.

Mamy zatem pod bokiem bandyckie imperium, z którym relacje można układać sobie albo z pozycji siły, albo korząc się i w milczeniu znosząc razy nahajką, bo normalnie porozumieć się nie sposób. Dziś przekonuje się o tym Zachód, który dla własnej wygody wolał widzieć w Putinie „obliczalnego partnera”, z którym „warto robić interesy”. Owszem, tak mogło to wyglądać z tamtejszej perspektywy. Jednak w sytuacji państw, których istnienie Rosja traktuje niczym sezonowe odpryski powstałe po chwilowym osłabieniu mocarstwa, podobne myślenie byłoby ciężką naiwnością. Nie łudźmy się zatem, że Rosja kiedykolwiek pogodzi się z utratą tego co raz trzymała w garści, lub zacznie traktować nas jak partnerów. Karmiono nas takimi bajkami przez ostatnie lata, aż nadeszło wybudzenie z błogiego letargu „resetów” i „normalizacji”. Albo wybijemy się na podmiotowość, albo nas nie będzie.

Gadający Grzyb

Artykuł ukazał się w tygodniku "Polska Niepodległa"

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/