sobota, 29 maja 2010

Doniesienia z frontu.


Motto: „To jest wojna domowa, to jest walka o wszystko!” – Andrzej Wajda.

I. Doniesienia z frontu.

Zadeklarowana przez Andrzeja Wajdę podczas słynnego „sabatu łazienkowskiego” wojna domowa trwa w najlepsze. A na wojnie, jak na wojnie. Trzeba jasno opowiedzieć się po którejś ze stron by uniknąć zmiażdżenia między młyńskimi kamieniami. Najlepiej zaś wyczuć skąd wieje wiatr przemian.

W tych kategoriach odczytuję postawę przewodniczącej SDP, pani Krystyny Mokrosińskiej, która, podbechtana anonimami, uznała za stosowne złożyć donos do KRRiTV oraz „Gazety Wyborczej” na szefa radiowej „Trójki”, Jacka Sobalę za rzekomą agitację na rzecz Jarosława Kaczyńskiego (chodziło o udział w zorganizowanym przez „Gazetę Polską” koncercie upamiętniającym ofiary smoleńskiej katastrofy). Sobala, oczywiście, ekspresowo wyleciał z posady.

Z podobną sytuacją mamy do czynienia w przypadku Romana Gutka (tego od „Gutek Film”) – który wycofał się z dystrybuowania filmu Ewy Stankiewicz „Nie opuszczaj mnie”. Chodzi, rzecz jasna, o zadymę wokół filmu „Solidarni 2010”, której główną autorką (a nie Pospieszalski, jak jazgotały mediodajnie) jest właśnie pani Stankiewicz. To, że „Nie opuszczaj mnie” jest kameralną fabułą bez żadnych nawiązań do polityki, nie ma nic do rzeczy. „Trefne” nazwisko autorki załatwiło sprawę. Wystarczy przeczytać pokrętny dublet wywiadów w „GW” z Gutkiem i Ewą Stankiewicz opatrzony drwiącym tytułem „Męczeństwo Ewy S.”.

Tego skurwysyństwa nie wolno zapomnieć.

II. Odcienie „kontrowersyjności”.

Może się nie znam, ale z biznesowego punktu widzenia decyzja Romana Gutka wydaje się absurdalna. Nazwisko reżyserki, znane było od czasu nagradzanych „Trzech kumpli”. Po „Solidarnych 2010” stało się wyjątkowo głośne. Kontrowersyjne. Dziw nad dziwy - na całym świecie prawdziwa lub mniemana „kontrowersyjność” napędza publikę. Takie są, wydawałoby się – uniwersalne reguły szołbiznesu. Na „Nie opuszczaj mnie” widzowie popędziliby, choćby po to, by obejrzeć film tej Stankiewicz. Ale nie u nas. U nas bowiem funkcjonują dwa odcienie „kontrowersyjności” i należy wiedzieć, która „kontrowersyjność” jest mile widziana.

Otóż, gdy artysta powiewa genitaliami, bądź nurza krucyfiks w fekaliach, jest to „kontrowersyjność” wielce wskazana, wymawiana z aprobującym cmokaniem. Natomiast, gdy artysta dopuszcza do głosu poglądy skazane przez nadających salonowszczyźnie ton Parnasiarzy na publiczny niebyt, i – co gorsza – nie daje owym poglądom stosownego odporu, wówczas jest to „kontrowersyjność” złowieszcza, nienawistna, dzieląca ludzi i – tak, zgadli Państwo – pisowska. Taką toksyczną „kontrowersyjność” należy obracać w ustach z niesmakiem i czym prędzej wypluwać, by przypadkiem nie ulec zakażeniu.

III. Mądrość etapu.


Roman Gutek najwyraźniej przekalkulował sobie ewentualne zyski z dystrybucji filmu Ewy Stankiewicz z długofalowymi kosztami wynikającymi z utraty „dobrej prasy” w wiodących mediodajniach i najwyraźniej uznał, że nie opłaca mu się dołączać do grona „pisowców”. Oczywiście, określenie „pisowiec” dawno już oderwało się od konkretnych polityczno - ideowych konotacji. Oznacza każdego, kto w jakikolwiek sposób „robi wbrew” salonowszczyźnie. Na podobnej zasadzie lewactwo epatuje wyzwiskiem „faszysta”, nie zadając sobie trudu by zaznajomić się z tym, co owo pojęcie znaczy.

Do grona osób, które posiadły bezcenną wiedzę kiedy i od kogo należy się odciąć, dołączył Daniel Olbrychski. Wprawdzie zagrał w filmie nagradzanej reżyserki „Trzech kumpli”, ale już z „niewłaściwie kontrowersyjną” reżyserką „Solidarnych 2010” nie chce mieć nic wspólnego. Co więcej, określił autorów inkryminowanego dokumentu jako ludzi „nieutalentowanych”. Jak mniemam, pani Ewa Stankiewicz straciła talent wraz z „Solidarnymi…”.

Albowiem, kwestia talentu nie zależy od walorów artystycznych dzieła. Zależy od „mądrości etapu”. Owej „mądrości etapu” nie załapała młoda reżyserka. Jak na ironię, nie łapała jej również… bohaterka „Człowieka z marmuru” Wajdy, kręcąca zbyt dociekliwy film o Mateuszu Birkucie! Chichot filmowej historii.

Dorzućmy do tego obstrukcję mediodajni konsekwentnie odmawiających reklamy wydania „Rzeczpospolitej” z dołączonym filmem. Widział to kto? Media żyjące z reklam wzbraniające się przed płatną reklamą? Widać, szefowie owych mediodajni dokonali kalkulacji analogicznej, jak wspominany wyżej Roman Gutek i wyszło im, że taniej będzie odpuścić.

IV. Gutko-kalkulacja.

Od dnia dzisiejszego wprowadza się zatem nowy termin ekonomiczny dla opisu funkcjonowania naszego kartoflanego rynku: gutko-kalkulacja. Encyklopedyczna definicja mogła by brzmieć następująco:

Gutko-kalkulacja – odrzucenie doraźnych zysków w zamian za zachowanie długoterminowych, pozytywnych relacji z opiniotwórczo – politycznym establishmentem danego kraju. (Od Romana Gutka, dystrybutora filmowego, który zrezygnował z rozpowszechniania fabularnego filmu „Nie opuszczaj mnie” reżyserki Ewy Stankiewicz, gdyż ta zrealizowała również dokument „Solidarni 2010”, źle przyjęty przez establishment III RP).


Prawda, jakie to rozumne podejście z biznesowego punktu widzenia? Radzę wkuć na blachę każdemu, kto chce w III RP prowadzić jakąkolwiek działalność. Nawet warzywniak. Bo z „władzą” trzeba jakoś żyć, nieprawdaż?

Zwłaszcza, gdy toczy się wojna domowa…

Gadający Grzyb

Pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Geopolityczny aspekt „pojednania”…


…czyli o neokolonializmie w białych rękawiczkach słów kilka.

I. Operacja „żałoba narodowa” – krótka retrospekcja.

W filmie „Solidarni 2010” ze strony ludzi zgromadzonych na Krakowskim Przedmieściu padają w pewnym momencie pełne goryczy słowa, skierowane, jak można się domyślać, pod adresem rządzących i pozostającej z nimi w ścisłym sojuszu salonowszczyzny. W skrócie, jest to oskarżenie, że „oni” za pomocą żałoby narodowej chcą zamknąć ludziom usta, że z punktu widzenia „onych” najlepiej byłoby, gdyby żałoba potrwała tak z miesiąc i nikt nie wygłaszał publicznie krytycznych, nieprawomyślnych uwag.

Jak wiemy, zbiorowa intuicja sprawdziła się w tym przypadku bezbłędnie. Pod osłoną żałoby dokonano bowiem przejęcia ostatnich niezależnych od PO instytucji – Biura Bezpieczeństwa Narodowego oraz in spe (ekspresowe „przyklepanie” przez p.o.p. Komorowskiego nowelizacji odpowiedniej ustawy) - Instytutu Pamięci Narodowej.

Tak oto, operacja „żałoba narodowa” została przez Platformę przekuta na całkiem wymierne korzyści polityczne.

II. Operacja „pojednanie”.

Powyższy przykład obija mi się natrętnie między uszami, gdy obserwuję wielki pic, jakim jest zadekretowana odgórnie farsa polsko – rosyjskiego „pojednania”. Pojednania dokonywanego nad trumnami ofiar wciąż niewyjaśnionej smoleńskiej tragedii. Wiem, że na ten temat wystukano pewnie setki tysięcy znaków na różnych klawiaturach, mimo to, pragnąłbym zwrócić uwagę na geopolityczny aspekt tego, co dzieje się pod naszymi nosami.

Otóż sądzę, że podobnie jak w przypadku żałoby narodowej, operacja „pojednanie” ma na celu „przykrycie” posunięć prowadzących do utraty przez Polskę resztek faktycznej suwerenności (bo suwerenności nominalnej nikt nam nie odbiera – jak u schyłku I Rzeczypospolitej). Ów wstydliwy aspekt „pojednania”, to systematyczne wycofywanie się rządu III RP choćby z pozorów dbałości o niezależność surowcowo – energetyczną. Za tym idzie degradacja statusu Polski na geopolitycznej szachownicy.

Hasłowo rzecz ujmując:

1) Nieuchronnie zbliża się moment ostatecznego zatwierdzenia renegocjacji „kontraktu jamalskiego”. Stawiamy się tym samym w pozycji ćpuna uzależnionego zarówno od narkotyku, jak i jedynego dealera w okolicy - do 2037 roku.

2) Kwestia gazoportu w Świnoujściu jakoś tak „wypadła z obiegu”. Podobnie jak problem, czy Nord Stream na newralgicznym odcinku, przecinającym tor wodny biegnący do świnoujskiego portu, zostanie poprowadzony po dnie Bałtyku, czy zakopany.

3) Polskie złoża gazu łupkowego – jeżeli aktywność Radosława Sikorskiego w tej materii okaże się równie przeciwskuteczna, jak w przypadku tarczy antyrakietowej… to miej nas Boże w opiece. Na dodatek, Gazprom ponoć ma chrapkę na nasz „shale gas”. I coś mi się widzi, że się dochrapie… (np. wykupi udziały w którejś z amerykańskich firm posiadających koncesje na poszukiwanie, następnie zaś na wydobycie gazu łupkowego w Polsce).

4) Rosja buduje pod Kaliningradem elektrownię atomową. Proponuje nam „podłączenie się” pod tą inwestycję. Taka łaskawa. Budowa polskiej elektrowni atomowej (tak , wiem, że to miała być francuska inwestycja – ale, z dwojga złego – wolę to) spadła z „publicznej agendy” dyskutowanych zagadnień. W efekcie – zamiast elektrowni wybudowanej na naszym terytorium, podepniemy się pod atom ruski. Pstryczek – elektryczek, podobnie jak pstryczek - gazowniczek będzie na Kremlu.

5) Gazprom tworzy nowe przyczółki swej agentury wpływu w Priwislańskim Kraju. Na początek – stypendia dla doktorantów z Uniwersytetu Warszawskiego. Wróżę, że inne uniwersytety podążą niebawem tym tropem, a po wykształceniu kadr, Aleksiej Miller bez krępacji ogłosi powstanie w Polsce gazpromowskiego „ucziliszcza”.

III. Neokolonializm w białych rękawiczkach.


Odnoszę nieodparte wrażenie, że Niemcy i Rosja porozumiały się co do przyszłości Polski (i szerzej – całego regionu), jako wspólnego kondominium. Do tej pory walka o wpływy przebiegała między Niemcami, Rosją, a USA. Obecnie, po wycofaniu się Stanów Zjednoczonych, opustoszałą działkę skwapliwie zagospodarowują dwaj pozostali gracze, którzy wspólnymi siłami zadbają o to, by „porządek panował w Warszawie” (i okolicach).

Ot, taki neokolonializm w białych rękawiczkach.

Unia Europejska, po kilkuletniej euforii rozszerzenia na wschód, ma najwyraźniej dosyć permanentnego bólu głowy z tymi wszystkimi dziwnymi państewkami, których nazw nawet nie sposób wymówić, a które na dodatek ciągle czegoś chcą i nie zawsze wiedzą, kiedy siedzieć cicho.

Cóż zatem się dziwić, że z radością podzielono się odpowiedzialnością za stabilność naszego regionu z zawsze gotową do tego Rosją. Tym bardziej, że ów podział odbył się za cenę stosunkowo niewielkich z punktu widzenia Zachodu ustępstw.

Jednamy się zatem z Moskalami i będziemy jednać się aż do skutku. Formalnie, rzecz jasna, pozostaniemy członkami UE i NATO, w praktyce natomiast stoczymy się do szarej strefy geopolitycznej niedookreśloności. W tej niedookreśloności zawiera się zarówno powrót do energetyczno – surowcowego neo – RWPG, jak i to, że NATO przez kolejne lata jakoś nie będzie w stanie wysmażyć planów na wypadek agresji na kraje Europy Środkowo – Wschodniej. Unia Europejska natomiast zredukuje swą aktywność do pryncypialnego besztania, bądź protekcjonalnego poklepywania po ramieniu, w zależności od poziomu ukontentowania naszą postawą możnych tego świata.

A jeżeli obecny „trynd” się utrzyma to, być może, Rosja zgodzi się wielkodusznie partycypować w którejś z mutacji tarczy antyrakietowej. I wówczas powstanie u nas stosowna baza. Rosyjska.

Gadający Grzyb

Pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Hodowla agentury wpływu.


Uniwersytet Warszawski – kolejny przyczółek „partii Gazpromu” w Polsce?

I. Senator Nowosilcow w „Polsze”.

Przez większość mediodajni informacja przeszła bez echa. Sam bym przeoczył, gdyby nie to, że klikając po portalach natrafiłem w „Rzepie” na komunikat, zapowiadający studencki protest przeciw podpisaniu umowy stypendialnej między Uniwersytetem Warszawskim a Gazpromem.

Czym prędzej pośpieszyłem na stronę UW w poszukiwaniu oficjalnego stanowiska władz „ucziliszcza” powołanego w 1816 roku przez Cesarza i Samodzierżawcę Wszechrosyjskiego, a przy okazji - Króla Polski, Aleksandra I. Czyżby szacowne magnificencje powróciły do źródeł? I to nie do tych z czasów Szkoły Prawa i Szkoły Lekarskiej, utworzonych w Księstwie Warszawskim, lecz tych z post – „kongresowiedeńskich” lat Królestwa Polskiego?

Nuu, oto, co ujrzały moje piękne oczy:

a) Uniwersytet Warszawski podpisał „trójstronne porozumienie”.

b) Porozumienie dotyczy pięcioletniego programu stypendialnego dla doktorantów i zostało zawarte „pomiędzy UW a spółkami Gazprom Export i EuRoPol GAZ”.

c) Program stypendialny będzie obejmował „doktorantów z Uniwersytetu Warszawskiego, którzy prowadzą badania dotyczące stosunków polsko-rosyjskich: gospodarczych, politycznych czy kulturalnych”.

d)
Na dzień dobry stypendystów będzie osiemnastu, zaś łączna suma ich obrazowania wyniesie 100.000 Euro.

***

Kulturalne ozdobniki z podpunktu c) chyba możemy sobie darować. Póki co, spragnionych wiedzy doktorantów będzie osiemnastu. Za skromne sto tysięcy Euro. Wot, tak na początek. Wybrańcy po uzyskaniu doktoratów, dokooptują zapewne akolitów. Maszynka nabierze rozpędu. Rozkręci się jak ta lala.

Ach, zapomniałbym - „ucziliszcze” odwiedziła przy tej okazji nie byle jaka persona – sam Senator Nowosilc…, to jest, chciałem rzec, wice – szef Gazpromu, Aleksander Miedwiediew. Przypomnę, że Gazprom posiada 48% udziałów w EuRoPolGazie, zaś Aleksander Miedwiediew jest przewodniczącym Rady Nadzorczej wzmiankowanego interesu, kontrolującego biegnący przez Polskę odcinek tzw. „gazociągu jamalskiego”.

II. „Bezstronni fachowcy” od przekonywania.

W taki oto sposób hoduje się „bezstronnych fachowców”, którzy następnie stają się dyżurnymi „twarzami”, występującymi we wszystkich możliwych i niemożliwych mediodajniach. Będą, jako „niezależni eksperci”, rzecz jasna, urabiać opinię publiczną i rozładowywać społecznie napięcie, gdy jakiś oszołom zacznie zbyt głośno krzyczeć o braku dywersyfikacji dostaw gazu i uzależnieniu Polski od rosyjskiej rury. Będą przekonywać o rozlicznych profitach płynących z „konstruktywnej” współpracy między Polską a Rosją i Gazpromem.

Zapewne część z nich – wszak są młodzi, obiecujący itd. dołączy (z dyskretny poparciem mocodawców) do gabinetów politycznych naszych Wielce Ważnych Person, by uważnie baczyć na odpowiednią „owocność” polsko – gazpromowskiej ścisłej współpracy, i aby owa ścisła współpraca, spasi Hospodi! , nie uległa rozluźnieniu.

Kwestię agenturalnego werbunku przyszłych stypendystów należy przyjąć za pewnik. Gazprom nie jest normalną firmą, nawet jak na specyficzne standardy surowcowej branży. Gazprom jest jednym z podstawowych narzędzi realizacji neoimperialnej polityki Rosji. Tak, tejże Rosji, z którą się ostatnio „jednamy”, a która konsekwentnie przywiązuje do siebie Europę za pomocą gazowej smyczy, ze szczególnym uwzględnieniem państw byłego ZSRR i szerzej – RWPG.

Władze Uniwersytetu Warszawskiego powinny o tym wiedzieć. Albo, przynajmniej, zapytać się kogoś w miarę przytomnego, przed podpisaniem stypendialnego dealu.

III. Gazprom czuwa…nad „mądrością etapu”.


Trudno nie interpretować edukacyjno – agenturalnej inicjatywy Gazpromu inaczej, niż w kategoriach kolejnego etapu podporządkowywania sobie polskiej polityki energetyczno – surowcowej. Po sukcesie, nazwijmy to: „polit – biznesowym” (aneks do tzw. „kontraktu jamalskiego” przedłużający dostawy do 2037 roku plus podporządkowanie Rosji EuRoPolGazu) należy ukształtować rzeczników „porozumienia”. Mieć własnych, miejscowych „fachowców” w Priwislańskim Kraju – bezcenne. Wystarczająco giętcy „stypendyści” z pewnością zrozumieją „mądrość etapu”. A że są młodzi, to nikt nie wytknie im konszachtów z komuną.

Ptaszęta ćwierkają, iż Gazprom przymierza się do wypchnięcia z Polski amerykańskich firm zainteresowanych naszymi złożami gazu łupkowego. Zajmie ich miejsce, a że nie dysponuje odpowiednimi technologiami, miast wydobywać, położy na nich swą niedźwiedzią łapę i dalej będzie nam pchał swój – nieswój gaz. Bądź to z Syberii, bądź z „odzyskanych” republik centralno - azjatyckich.

Na zakończenie wątku, uwaga pod adresem władz UW. Czy jedna z kluczowych placówek uniwersyteckich, mimo chronicznego niedoinwestowania, naprawdę musi korzystać ze stypendiów ufundowanych przez firmę będącą prawą ręką i podporą ludobójczego reżimu Putina? Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, iż na całym świecie najróżniejsze firmy mają swoje programy stypendialne i podejmują współpracę – na ogół ku obopólnej korzyści – z instytucjami naukowo – badawczymi. Tylko, jak wspomniałem nieco wyżej, a tu powtórzę wielkimi literami: GAZPROM TO NIE JEST NORMALNA FIRMA.

Dotarło do Magnificencji, czy nie dotarło?

IV. Podsumowanie.

Oj, nie próżnuje ten Gazprom, nie próżnuje… Nie zasypia gruszek w popiele.

Stawiam mój grzybi kapelusz przeciw bananom, że stypendystów Gazpromu czekają świetne kariery. O ile będą lojalni wobec dobroczyńcy.

Przytoczę po raz kolejny główną tezę niniejszej notki - tak hoduje się agenturę wpływu. W niedalekiej przyszłości, widząc młodego, przebojowego doktora z ambicjami, wypowiadającego się w teleokienku i optującego twardo za niebywałymi korzyściami płynącymi z „konstruktywnej” współpracy z Rosją w ogóle, a z Gazpromem w szczególności, warto będzie sprawdzić, czy aby nie był beneficjentem opisywanego tu stypendium.

Tuszę, iż listę przyszłych stypendystów z Gazpromowej łaski Uniwersytet Warszawski zamieści na swojej stronie internetowej.

W końcu – czegóż tu się wstydzić?

Nieprawdaż?

Gadający Grzyb

P.S. O moim grzebaniu w gazie...

Pierwotna publikacja: www.niepoprani.pl

środa, 19 maja 2010

Zamach „nieumyślny”?


Dla partyjno - pijarowskich gierek gabinet Tuska poświęcił powagę Państwa Polskiego i bezpieczeństwo Prezydenta.

I. „Siódmy wariant”.

Jak wiadomo, po katastrofie smoleńskiej nastąpił wysyp hipotez od całkiem sensownych (np. celowe wprowadzenie w błąd pilotów przez obsługę wieży kontrolnej lotniska Siewiernoje) po zupełnie „odjechane” (dwa Tupolewy) wskazujących, że jej przyczyną mógł być zamach. Należy zwrócić przy tym uwagę, iż owe „odjechane” teorie sprawiają wrażenie celowych wrzutek dezinformacyjnych, mających na celu skompromitowanie wersji „zamachowej” jako takiej i dyskredytację jej zwolenników jako spiskomaniaków od UFO i „wiecznie żywego” Elvisa.

Nie odrzucając a priori wersji o celowym zamachu, chciałbym jednak przypomnieć artykuł „Siódmy wariant” Rafała Ziemkiewicza w „Rzeczpospolitej” sprzed nieco ponad dwóch tygodni. W skrócie: katastrofa była efektem zbrodniczo małostkowego zachowania gabinetu Tuska, który doprowadził do obniżenia rangi wizyty z oficjalnej na prywatną (tak ją traktowali Rosjanie), co poskutkowało usunięciem ze smoleńskiego lotniska dodatkowych zabezpieczeń, które były zainstalowane na okoliczność przybycia Tuska i Putina trzy dni wcześniej. W efekcie, coś co miało być kolejnym afrontem wobec Lecha Kaczyńskiego, okazało się tragiczne w skutkach. Jeżeli istnieje coś takiego jak „zamach nieumyślny" to w przypadku „siódmego wariantu" właśnie z czymś takim mamy do czynienia. Na to nałożył się jeszcze tradycyjny ruski bardak na lotnisku , być może błędne koordynaty z wieży kontroli (warto przeczytać co mówi na ten temat W. Bukowski) – i przepis na katastrofę gotowy.

II. Wina umyślna i nieumyślna.

Jaka różnica, zapyta ktoś – czy to był świadomy zamach, czy wynikająca z zarysowanych powyżej przyczyn tragiczna koincydencja? Ano, różnica jest taka jak między przestępstwami z winy umyślnej i nieumyślnej.

Posłużę się tu konstrukcją znaną z prawa karnego. Owszem, mam świadomość, że w prawie karnym nie stosuje się analogii, ale ponieważ nie jest to rozprawa prawnicza, tylko notka – rodzaj blogerskiego felietonu, zatem pozwolę sobie posłużyć się karnistyczną analogią dla czytelności wywodu.

Prawo karne definiuje winę umyślną jako zamiar bezpośredni (sprawca chce popełnić czyn zabroniony) lub zamiar ewentualny (sprawca przewiduje możliwość popełnienia przestępstwa i godzi się na to).

Wina nieumyślna natomiast może mieć postać lekkomyślności (sprawca przewiduje możliwość popełnienia przestępstwa, lecz bezpodstawnie przypuszcza, że zdoła go uniknąć) lub niedbalstwa (sprawca nie przewiduje możliwości popełnienia czynu zabronionego, choć powinien i mógł taką możliwość przewidzieć).

Nie wikłając się w rozważania, czy w przypadku smoleńskiej tragedii mamy do czynienia z lekkomyślnością, czy niedbalstwem, biorąc pod uwagę okoliczności sprowadzające się do zamiaru wizerunkowej deprecjacji Głowy Państwa, jaką było obniżenie rangi wizyty w Katyniu, wychodzi na to, że najbardziej prawdopodobne jest przestępstwo popełnione z winy nieumyślnej.

III. Bardak i zła wola.

Powtarzam - opcji celowego zamachu absolutnie nie wykluczam, co więcej, trafia mnie cholera, gdy słyszę próby zakrzyczenia i zdezawuowania „nazbyt dociekliwych" połączone z nachalnym kierowaniem publicznej uwagi w stronę wersji o winie Lecha Kaczyńskiego, czy błędzie pilotów. Po prostu wersja „siódmego wariantu" jakoś bardziej układa mi się w zwojach, zwłaszcza gdy weźmiemy pod uwagę determinację w „umilaniu" prezydenckich podróży przejawianą przez rząd ku uciesze gawiedzi. Strona rosyjska zaś postanowiła „prywatną wizytę" Lecha Kaczyńskiego demonstracyjnie olać, dając na wszelkie możliwe sposoby do zrozumienia, że jest on osobą na terenie Rosji, delikatnie mówiąc, niemile widzianą. Stan lotniska Siewiernoje kompletnie nieprzygotowanego do odbioru wizyty tej rangi, jest wymownym przykładem tego nastawienia. W efekcie, wyszło, co wyszło.

IV. Dlaczego nie wina umyślna?

Hipotezy możemy wysnuwać jedynie z dowodów pośrednich, poszlak – zachowania strony rosyjskiej, histerycznego jazgotu proreżimowych mediów i równie proreżimowych „autorytetów”, bierności Polski w śledztwie, ekspresowego tempa zawłaszczania kolejnych niezależnych od PO instytucji, wreszcie – rozpychania się Rosji w regionie. Wszystko to miałoby świadczyć o zamachu z premedytacją. Według mnie – niekoniecznie.

Kwestie rosyjskich matactw i polskiej bierności omawiam osobno, zaś co do pozostałych punktów, to ujadanie i dezinformacja medialnej psiarni wpisuje się w dotychczasowy ton popierania Tuska i Platformy bez względu na wszystko, bo inaczej wróci Kaczyński i IV RP. A że katastrofa i zaniedbania były wielkie, to i jazgot stał się odpowiednio głośniejszy.

Z kolei przejmowanie państwa przez PO odbywało się konsekwentnie od początku kadencji, zaś prezydent ze słabymi w sumie uprawnieniami nie mógłby się im skutecznie przeciwstawić, co najwyżej nieco opóźnić. Zresztą, wszystko wskazywało na przegraną Lecha Kaczyńskiego w wyborach. Pamiętajmy, że trzeba było jego śmierci, by ludzie zaczęli go postrzegać takim, jakim był, a nie jakim malowały go mediodajnie. Śmierć Prezydenta zwolniła po prostu ostatnie hamulce.

Co do wzmożenia neomocarstwowej polityki Rosji w regionie, ta również trwała od jakiegoś czasu i była efektem demonstracyjnego wręcz desinteressement okazywanego naszemu regionowi przez USA pod rządami Obamy i wycofaniem się z integracyjnych zapędów struktur euro – atlantyckich. Na to nałożyła się ogłoszona przez Radosława Sikorskiego rezygnacja z „polityki Jagiellońskiej”. Można powiedzieć, że wspólnie z Zachodem sami oddaliśmy postsowiecką strefę wpływów w rosyjskie łapy. Przypomnę, że „pomarańczowi” przegrali na Ukrainie przed 10.04. Nie trzeba było do tego śmierci prezydenta Polski. Budowa Nord Streamu ruszyła pełną parą również przed katastrofą.

Poza tym – po co rosyjskim władzom był kłopot ze śmiercią głowy obcego państwa na ich własnym terytorium? Zamachu mogli dokonać chociażby podczas wizyty Lecha Kaczyńskiego na Litwie. Towarzysze czekiści nie takich sztuk dokonywali. Nie mam wątpliwości, że Putin to drapieżna ryba – zimnokrwisty zabójca, ale nie podejrzewam go o brak inteligencji. Obecnej Rosji z różnych względów zależy na poprawnych stosunkach ze światem. Trup Kaczyńskiego, zwłaszcza, jak powszechnie sądzono, u kresu prezydentury, nie był mu do niczego potrzebny. Mówi się o motywie zemsty za Gruzję. Cóż, Putin jest na tyle wyrachowany, że potrafi schować urazy do kieszeni. Taki Kwaśniewski swojego czasu też narobił mu smrodu podczas „pomarańczowej rewolucji”, a Putin poprzestał jedynie na upokorzeniu go podczas obchodów 9 maja.

Jeżeli już rozpatrywać winę umyślną, to moim zdaniem raczej jej wersję spod znaku zamiaru ewentualnego (dążąc do celu – czyli kolejnej pijarowskiej dyskredytacji Prezydenta, rządząca Polską politykierska klika do spółki z Rosjanami godziła się z tym, że może dojść do katastrofy). Mimo to, jak wspomniałem wyżej, koncepcja winy nieumyślnej układa mi się w zwojach w bardziej spójną logicznie całość.

V. Matactwa.

Wiele wątpliwości budzi postępowanie władz polskich i rosyjskich sprawiające wrażenie celowego mataczenia, dezinformacji i zacierania śladów, słowem – sabotowania śledztwa. Moja robocza hipoteza jest następująca: Tuskowi i jego kamaryli ścierpły cztery litery. Boją się, że do wszystkich dotrze co narobili (obniżenie rangi wizyty i śmiertelne konsekwencje tegoż obniżenia). Dlatego czym prędzej zgodzili się na wszystkie warunki Rosjan co do śledztwa. Rosjanie mają za uszami co najmniej skandaliczny stan techniczny lotniska, i zapewne niekompetencję obsługi naziemnej. Obu stronom zależy na pokierowaniu śledztwem w kierunku złych warunków atmosferycznych i błędu pilota. Ręka rękę myje. Ot, takie zafajdane bandyckie układziki.

Dlatego śledztwo koncentruje się na zacieraniu śladów, z tym zastrzeżeniem, że jest to wg mnie zacieranie śladów złej woli i „programowego” burdelu, które towarzyszyły tej wizycie zarówno ze strony polskiego jak i rosyjskiego rządu.

Kolejnym aspektem jest, że naszym władzuchnom byłoby baaardzo nie na rękę, gdyby okazało się, że Ruscy mają cokolwiek (choćby w formie zaniedbań) wspólnego z katastrofą - bo wtedy należałoby podjąć jakieś działania - np. zerwać stosunki dyplomatyczne. A na samą myśl o takim posunięciu premier Donek leje rzadkim łajnem po nogawkach.

VI. Podsumowanie.

Jedno w całej sprawie wydaje się nie ulegać wątpliwości. Mamy wiele nader niepokojących faktów, poszlak, które można dwojako interpretować - ale przy każdej interpretacji wychodzi wina (umyślna bądź nieumyślna) zacietrzewionej ekipy Tuska grającej na kompromitację Prezydenta i współdziałającej w tej grze z zagranicznym reżimem Putina.

Można ponadto podejrzewać, że Tuskiem i jego gromadką prócz chęci upokorzenia „byłego prezydenta Lecha Kaczyńskiego" (Sikorski) kierowała dodatkowo chęć podlizania się rosyjskim władzom (w ramach „ocieplania stosunków"). W takiej sytuacji do listy zbrodniczych w konsekwencji posunięć, należałoby dopisać zdradę stanu.

Podsumowując, dla partyjno - pijarowskich gierek gabinet Tuska poświęcił powagę Państwa Polskiego i bezpieczeństwo Prezydenta. Efektem była smoleńska hekatomba. Nawet jeśli nie był to zamach sensu stricto, z całą pewnością była to zbrodnia, za którą Tusk et consortes powinni stanąć przed Trybunałem Stanu.

Na zakończenie jeszcze jedna kwestia – przyjęcie winy nieumyślnej skutkuje łagodniejszym wymiarem kary. Powiedzmy zatem, że rządząca nami klika zamiast wisieć, powinna gremialnie zainkasować dożywocie, bez możliwości zwolnienia warunkowego. W więzieniach głosowano masowo na Platformę, więc zapewne będą czuć się jak między swojakami. Do końca swych zasranych dni.

Gadający Grzyb

P.S. Tekst jest pokłosiem dyskusji pod notką Nurniflowenoli „Reject! Reject!”.

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

piątek, 14 maja 2010

Wściekłość i strach.


Kampania Jarosława Kaczyńskiego kontra „salonowszczyzna”.

I. To nie tak miało być…

Wyobrażam sobie wściekłość, jaka musiała zapanować w redakcjach tzw. wiodących mediodajni po ukazaniu się na Salonie 24 wywiadu Jarosława Kaczyńskiego z blogerami. Od startu kampanii prezydenckiej przekaziory do spółki z PO wyłaziły ze skóry, by sprowokować Kaczyńskiego do jakiegoś publicznego wystąpienia, wywiadu, czegokolwiek, co następnie można by było przedstawić w odpowiednio demonicznym świetle (jak słynnych „prawych Polaków”), a tu nic. W desperacji poczęto już po mału sugerować, że nawet milczenie prezesa PiS ma charakter nienawistny i wywodzi się z IV RP, albowiem jest najpewniej cynicznym wykorzystaniem żałoby do swoistej anty – kampanii i pretekstem do ucieczki przed mediami. Prorokowano, że będzie musiał się w końcu „otworzyć”, bo wszak bez mediów nie sposób wygrać wyborów (swoją drogą – porażający przejaw zadufania i przekonania o własnej omnipotencji w sferze politycznej kreacji, bądź strącania w niebyt), a tymczasem… Kaczyńskiemu systematycznie rosło. Mówiono więc i pisano ze zdwojonym natężeniem, że rośnie, bo „Kaczor” żeruje na ludzkim współczuciu wywołanym tragedią, jaka go dotknęła i tak to się kręciło.

Aż tu nagle – bum! Bez fanfar i szumnych zapowiedzi Jarosław Kaczyński przerywa milczenie i udziela wywiadu! I to komu! Żadnej dziennikarskiej gwieździe, żadnej z wiodących stacji i gazet, ale blogerskiemu bydłu i internetowym opluwaczom, którzy o zgrozo, chyba wybaczyli mu lapsus o piwku i pornosach!

Wszystko nie tak. To Komorowski miał być tym nowoczesnym i na bieżąco z trendami, a tu „zawiecha” podczas premiery strony internetowej. To Kaczyński miał być tym nieufnym i zamkniętym na ludzi, a tu udziela wywiadu w najbardziej demokratycznym medium. A od poniedziałku rusza w Polskę, by prowadzić kampanię metodą bezpośrednich spotkań z wyborcami. Znając jego pracowitość założę się, że spotkań będzie wiele, a talent oratorski pana Jarosława pozwala domniemywać, że spotkania te przyniosą więcej korzyści niż spoty reklamowe.

II. Frustracja.


Nie ukrywam, że doświadczyłem schadenfreude, patrząc na miotaninę TVN24, gdzie najwyraźniej nie wiedziano, czy wywiad z prezesem PiS-u przemilczeć i potraktować jako niebyły, gdyż udzielony nie tym co trzeba i nie tam gdzie trzeba, czy może wyśmiać, czy też spróbować pryncypialnie opierniczyć internautów za to, że nie wypomnieli Kaczyńskiemu słynnej wypowiedzi sprzed dwóch lat. Każdej z tych metod próbował w programie „Czas wyboru” redaktor prowadzący Maciej Knapik (dopiero gość - Maciej Gdula z „Krytyki Politycznej”, czyli pisma od idei IV RP jak najdalszego, wspomniał o wywiadzie, na co dziennikarz Knapik zareagował porcją kpinek). Wszystko to wypadło nader blado, więc przez resztę wieczoru stacja skoncentrowała się na obszernych relacjach z gospodarskiego spotkania „marszałko – kandydata” ze studentami, podczas której Komorowski przyjmował od początkujących eliciarzy stosowne wyrazy uwielbienia.

Nie zazdroszczę medialnym funkcjonariuszom. Strategia oparta na schemacie: „Kaczyński mówi, my walimy”, właśnie bierze w łeb. Wprawdzie walą nawet, gdy Kaczyński nic nie mówi, bo inaczej zwyczajnie nie potrafią, ale ciosy trafiają w próżnię. To musi być frustrujące niczym walka z cieniem.

Muszę powiedzieć, że bardzo mi się podoba postępowanie Kaczyńskiego. Im większej piany dostają różne geriatryczne „autorytety” i basujące im mediodajnie, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że strategia polegająca na demonstracyjnym omijaniu szerokim łukiem nadętych własną ważnością przekaziorów jest słuszna. Jeżeli wygra wybory, będzie to rzecz absolutnie przełomowa, bez precedensu, analizowana latami.

I tego właśnie przekaziory się obawiają. Stąd tytułowe wściekłość i strach narastające w „merdiach” od czasu społecznego przebudzenia udokumentowanego filmem „Solidarni 2010”. Czują, że rząd dusz, a co za tym idzie – możliwości ogłupiania i manipulacji właśnie wymykają im się z rąk. Wygrana Jarosława Kaczyńskiego, lub nawet przegrana „na styk” z Komorowskim, byłaby najdobitniejszym potwierdzeniem tej tendencji.

***

Pozostaje życzyć Jarosławowi Kaczyńskiemu dużo sił, żelaznej konsekwencji, wytrwałości i zimnej krwi, tak by nadal nie dawać łatwego żeru wrogim przekaziorom. To co robi teraz bardzo dobrze się sprawdza i nie ma powodu, by uginać się pod presją TVN-u, czy innej „Wyborczej”. Warto również rozważyć, czy opłaca się wikłać w postulowaną przez wielu debatę. Jak mogłaby taka „debata” wyglądać, przekonaliśmy się w 2007 roku.

A „tamci” niech się pienią. Niech zaplują się ze szczętem w chamskich inwektywach, czyli w tym, co po 10 kwietnia nagle przestało na wielu ludzi działać. Niech pogrążają się do reszty. Własna wściekłość i strach ich zniszczy.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Szantaż emocjonalny.


Rosja stosuje wobec nas klasyczny szantaż emocjonalny.

I. Czekistowska socjotechnika.

Rozgrywanie przez Rosję antagonizmów na linii Platforma – PiS, którego natężenie tak spektakularnie dało znać o sobie przed uroczystościami katyńskimi, po 10 kwietnia weszło w nową fazę. Przeniosło się mianowicie z poziomu sceny politycznej na poziom społeczny. To już nie jest gra ambicjami i urazami poszczególnych polityków – to socjotechnika na masową skalę, dzielenie społeczeństwa wedle pro- i anty- rosyjskiego klucza.

Temu służyć mają rosyjskie „gesty dobrej woli”, odgórna interpretacja spontanicznych wyrazów współczucia i sympatii ze strony zwykłych Rosjan jako „psychologicznego przełomu”, niedawna „akcja znicz” – słowem, wszystko co składa się na, jak trafnie ujął Budyń78, „operację pojednanie”.

Martwi mnie społeczny odbiór owych przyjaznych grymasów strojonych przez „przyjaciół Moskali”. Polacy, jak się zdaje, notorycznie mylą skalkulowane na zimno wystąpienia władców Kremla z biało – czerwonymi goździkami składanymi przez mieszkańców Smoleńska i okolic. A umiejętność rozróżnienia rosyjskiego narodu od jego władz, to absolutnie podstawowa kwestia. Na skutek tego pomylenia porządków, każdy polityk, który będzie wysuwał w stosunku do rosyjskich władz jakiekolwiek zastrzeżenia narazi się znacznej części opinii publicznej, jako niewdzięcznik plujący Rosjanom w twarze.

Ta społeczna recepcja jest starannie podgrzewana przez rodzimą „agenturę opinii” i odnoszę wrażenie, że Jarosław Kaczyński doskonale zdaje sobie z tego sprawę – stąd jego niedawne wystąpienie skierowane do Rosjan.

II. Gra na emocjach.


Chyba mało komu przychodzi do głowy, że Rosja stosuje wobec nas klasyczny szantaż emocjonalny. A nawet, jeśli kogoś nachodzi podobna myśl, to metodą „trzech małpek” („nie mówię, nie widzę, nie słyszę”) woli się od niej odseparować.

Kreml wie, że Polacy „lubią być lubiani”. Nie chcą wyjść na niewdzięczników i są do przesady wyczuleni na płynące z zagranicy słowa pochwały bądź przygany. Moskwa zdaje sobie sprawę, jak rozpaczliwie niska jest społeczna samoocena podsycana przez 20 lat „pedagogiki wstydu”. Gdyby tak nie było, nie wmówiono by nam tak łatwo, że Kaczory to „obciach” i przynoszą Polsce wstyd przed resztą świata, co walnie przyczyniło się do wyniku wyborów w 2007 roku.

Teraz jesteśmy przez kremlowładców „brani pod włos”. Padają miłe słowa. A nasze władze pod rękę z „agenturą opinii” reagują zastraszająco wręcz „prawidłowo”. Łapią w lot nawet niewypowiedziane życzenia rosyjskich władz. Tacy już są lotni z natury. I nie przeszkadza im świadomość, że w praktyce ich rola sprowadza się do funkcji „pasa transmisyjnego” w kampanii emocjonalnego obezwładniania Polaków.

Wiedzą, że w czekistowskim języku takie pojęcia, jak „pragmatyzm”, „konstruktywne podejście”, czy „dobrosąsiedzkie stosunki” oznaczają – postępujcie zgodnie z naszymi oczekiwaniami, albo będzie kęsim. A oczekiwanie jest takie, by jakoś ocieplić wizerunek Rosji w oczach polskiego społeczeństwa, co ma przełożyć się na wybór odpowiedniego prezydenta i odwrócić uwagę od neomocarstwowych poczynań w regionie.

Stąd wasalna mowa Pawła „ciecia” Grasia, że jakakolwiek próba polskiej ingerencji w śledztwo smoleńskie zostanie „źle odebrana”, wzmocniona następnie przez samego Tuska słowami o „zimnowojennych stosunkach”, które miałyby nam grozić po jakimkolwiek energiczniejszym działaniu naszych władz.

III. Operacja „przełom”.

Wasalizacja, strach i niemoc. Czemu tak się dzieje? Wróćmy do chwil tuż po smoleńskiej tragedii. Putin swym spektakularnym uściskiem na miejscu katastrofy, metaforycznie rzecz ujmując, chwycił Donka za jaja i teraz w każdej chwili może, za przeproszeniem, „skręcić mu wora”, czyli się „pogniewać” – np. za nie dość wylewne dowody wdzięczności. Ot, taki niedźwiedzi trick psychologiczny. Prosty, lecz morderczo skuteczny. W efekcie, polskie władze wikłają się w coraz bardziej absurdalnych usprawiedliwieniach rosyjskich zaniedbań (czy wręcz sabotowania śledztwa). Zwróćmy uwagę – rosyjskie władze się nie tłumaczą. Robi to za nie polski rząd, gdyż wie że dobry wizerunek kremlowskich „opryczników” jest niezbędnym elementem pijarowskiej operacji pod kryptonimem „przełom”, dzięki której „słoneczne” rządy PO mają korzystnie zaprezentować się na tle „konfliktującego nas ze światem” PiS-u. Do fiaska tak misternej operacji dopuścić nie można. Za wszelką cenę. Cenę honoru na początek. Potem przyjdzie czas na bardziej wymierne haracze.

A my dajemy się rozgrywać jak pierwsze naiwne. Kończąc, zawieszam w powietrzu pytanie: czy operacja „przełom” się powiedzie?

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

niedziela, 9 maja 2010

Komorowski poleciał po „jarłyk”?


Tylko od nas będzie zależało, czy przyklepiemy kremlowski „jarłyk” dla Komorowskiego.

Gwoli przypomnienia: jarłyk, był to na podbitej przez Mongołów Rusi akt oddania we władanie ziem nad którymi z woli chana miał panować dany książę. Otrzymanie jarłyku wiązało się z wyprawą do siedziby chana, z której to peregrynacji nie każdy pretendent do władztwa miał szczęście powrócić żywym.

Późniejsza Rosja, której zasadniczy rys cywilizacyjny pozwalam sobie określać mianemzmongolizowanego bizantynizmu” przejęła wiele z mongolskiej kultury politycznej, zaś tradycja „jarłyku” przetrwała do czasów sowieckich, gdzie stała się nieodłącznym elementem sprawowania władzy nad podporządkowanymi krajami. Przybrało to formę wycieczek kolejnych pierwszych sekretarzy na Kreml (obowiązkowa pierwsza wizyta zagraniczna) po czerwone „błogosławieństwo”.

I. Jarłyk dla namiestnika.

I właśnie w tych kategoriach odczytuję obecność pełniącego obowiązki prezydenta (w skrócie - p.o.p.) Bronisława Komorowskiego w Moskwie pod pretekstem obchodów kolejnej rocznicy „zwycięstwa nad faszyzmem”, tym bardziej, że poleciał tam w towarzystwie generała Jaruzelskiego. Tak, wiem, że wizytę wspólnie z generałem miał złożyć również ś.p. Prezydent Lech Kaczyński, tyle że w przypadku Lecha Kaczyńskiego żywiłem nadzieję, że udaje się do Rosji po to, by zostawić Jaruzela tam, gdzie jego miejsce - na Placu Czerwonym, czemu dałem wyraz w notce „Spawacz leci do Moskwy”.

Co do p.o.p. Komorowskiego takiej nadziei nie mam. Pozostaje otwarta kwestia, czy zabrał Jaruzelskiego w charakterze przewodnika, czy też może raczej patrona, który go przed czekistowskimi towarzyszami odpowiednio zaproteguje i wyjedna tym samym upragniony „jarłyk”.

Powie ktoś, że to zbyt grube szyderstwo, niemniej zważywszy na młodość niejakiego „Wolskiego” spędzoną w zaszczytnej służbie Informacji Wojskowej w połączeniu umiłowania WSI, któremu wyraz dawał niejednokrotnie p.o.p. Komorowski, zbójeckim prawem blogera będę utrzymywał, że jest coś na rzeczy.

Jako swoistą promesę otrzymania „jarłyku” traktuję „przyjazne gesty” ze strony obecnych Kremlowładców, jak chociażby przekazanie stronie polskiej kilkudziesięciu tomów akt katyńskiego śledztwa, umorzonego szczęśliwie w 2004 roku. Podobne „gesty” mają na celu po prostu uwiarygodnić w oczach polskiego społeczeństwa ekipę Donalda Tuska i p.o.p. Komorowskiego osobiście, a także zalegitymizować ich spolegliwą wobec Rosji politykę.

Przekaz dla tych, którzy „mają uszy do słuchania” jest jasny: jesteście wobec Rosji „konstruktywni” (czytaj – ulegli), to możecie liczyć na „ocieplenie” – ot, choćby w postaci odtajnienia tego i owego. Moskiewskie archiwa są przepastne. Wystarczą na wynagradzanie spolegliwości kolejnymi „gestami” przez wiele dziesięcioleci.

A durne Polaczki niech ćpają nasz gaz i cieszą się z „dobrosąsiedzkich stosunków”. My w tym czasie zrobimy przewrót w Gruzji, zwasalizujemy Ukrainę, w międzyczasie zaś do reszty przykujemy Priwislański Kraj do naszego surowcowego neo - RWPG…

II. Przekaz dla Polaczków, czyli pozdrowienia z Kremla.

Przekaz, powtórzę, jest dla mnie jasny: „jesteście z nami grzeczni, to my okażemy wam „dobrą wolę”. Nie odtajnimy wprawdzie wszystkiego, żeby Polaczkom od nadmiaru carskiej łaski przypadkiem w dupach się nie poprzewracało, ale ot tak, po trochu… Puścimy w telewizji film waszego Andrieja Wajdy. Do kin, oczywiście, nie wejdzie, bo by wam się… patrz wyżej, ale doceńcie to co dajemy.

W zamian oczekujemy niewiele. Ot, zagłosujcie w wolnych i demokratycznych wyborach na tych, co trzeba. Na tych, mianowicie, którym nie postała by w głowach kretyńska myśl, by pchać się niepotrzebnie do Gruzji, czy „wciągać” do wrażych struktur Ukrainę. Na tych, którzy są „pragmatycznie” nastawieni do naszego gazu i nie roją o jakiejś tam „aktywnej polityce wschodniej”. My mamy o wiele aktywniejszą politykę zachodnią i to wystarczy. Po co więcej?

A jeżeli wybierzecie jakichś nieodpowiedzialnych awanturników od wymachiwania szabelką i wtykania nosa do naszego śledztwa, to figę z makiem zobaczycie, a nie katyńskie papiery, zaś nasze śledztwo w sprawie „spadniętego” Tupolewa potrwa tyle, ile uznamy za stosowne. Bo niesłuszny i nieracjonalny wybór priwislańskiej ludności sprawi, ze poczujemy się dotknięci. I rozdrażnieni. Uznamy, że wasza demokracja zmierza w niewłaściwym kierunku.

Zatem po dobroci prosimy – wybierzcie tego, któremu nadajemy nasz jarłyk, dobrze? Jednocześnie kierujemy do priwislańskich tubylców braterskie, kremlowsko – czekistowskie pozdrowienia, a także zapewnienia o nieustającej woli owocnej współpracy i dalszego zacieśniania dobrosąsiedzkich stosunków. Aż do skutku.”

***

Osobiście, jestem ciekaw, gdzie p.o.p. Bronisław Komorowski zostanie ustawiony na kremlowskiej trybunie. Jeżeli będzie stał w miarę blisko Putina i Miedwiediewa, będzie znaczyło to, że misja została wykonana – otrzymał „jarłyk”.

I tylko od nas będzie zależało, czy przyklepiemy ów „jarłyk” naszymi głosami w czerwcowo – lipcowych wyborach.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

środa, 5 maja 2010

Agentura opinii.


Dysponenci III RP wiedzą, że utrata rządów sprawowanych nad duszami i umysłami nadwiślańskiego „bydła”, byłaby początkiem ich końca.



Po katastrofie smoleńskiej w przestrzeni publicznej dało się zauważyć wzmożoną aktywność przedstawicieli specyficznego podgatunku agentury wpływu. Podgatunek ów na własny użytek określam mianem „agentury opinii”.

Aby opisać tę arcyciekawą kategorię społecznych szkodników, spróbujmy odpowiedzieć na cztery podstawowe pytania:

1) Kim jest agent opinii?

2) W jakiej sferze działa?

3) Jakich używa metod?

4) Jakie są jego cele?

Ad. 1) Na pytanie pierwsze odpowiedź jest tyleż prosta, co szeroka: agentem opinii może być praktycznie każdy, kto ma dostęp do środków masowego przekazu, których wpływ na kształtowanie się społecznych postaw jest w erze tzw. demokracji medialnej trudny do przecenienia. Tak więc, może nim być zarówno wpływowy publicysta, jak i telewizyjny komik. Znany reżyser i arcybiskup. Aktor, piosenkarz i poczytny bloger. Przekaz formułowany przez każdego z nich trafia do nieco innej grupy osób, na różnych poziomach percepcji, a w sumie idealnie się uzupełnia, tworząc w efekcie coś, co pozwolę sobie nazwać „szumem opiniotwórczym”.

Ad. 2)
Żywiołem agenta opinii jak łatwo się domyślić są rozliczne mediodajnie, potęgujące i rozpowszechniające jego przekaz, o ile zgodny jest z interesami ich właścicieli i dysponentów. Jeżeli np. słynny aktor odczytuje apel o pojednanie z Rosją, który to apel zaciera różnicę między rosyjskim narodem a jego władzami, to może liczyć na to, że apel ów będzie szeroko omawiany w pozytywnym kontekście, nagłaśniany, obudowywany komentarzami itd., gdyż leży to w interesie wywodzących się z bezpieczniacko – partyjnych układów „właścicieli III RP”, tworzących „moskiewską partię w Polsce”. Tak właśnie powstaje „szum opiniotwórczy”.

Ad. 3)
Metody preferowane przez agenta opinii nie są jakieś szczególne: artykuł prasowy, wywiad, apel, komentarz, piosenka – słowem, każda forma publicznego wystąpienia. Tym co je wyróżnia, jest przekaz, działający na korzyść dysponenta, którego istnienia agent może sobie nawet nie uświadamiać.

Jednakże, trzeba dodać, że niezbędnym warunkiem skuteczności działań jest posiadanie dominującej pozycji w sferze opiniotwórczej, zawłaszczenie przestrzeni publicznej dla preferowanych przez siebie poglądów. Dlatego też, prócz głoszenia „słusznych” opinii, należy „unieważnić” opinie odmienne („niesłuszne”), dyskredytując osoby i media je promujące. Aby osiągnąć pożądany efekt dominacji, zarzuca się przeciwnikowi złą wolę, destrukcyjne intencje (słynne „dzielenie ludzi”), polityczne zaangażowanie („pisowskie media”, „pisowscy publicyści”), spiskomanię, oszołomstwo, niezrównoważenie umysłowe i emocjonalne… Niegdyś, w lepszych z punktu widzenia „właścicieli III RP” czasach, stosowano również zamilczanie, jednak dziś „zamilczać na śmierć” już się nie da.

Przykładowo, jeżeli wiodąca telewizja nadaje w prime timie film pokazujący, że opinie znacznej części społeczeństwa są rozbieżne z preferowanym przekazem, należy ów film zakrzyczeć, np. przez podważanie obiektywizmu i sugestię, że zarówno autorzy jak i dane medium pozostają na propagandowych usługach wrażej, antydemokratycznej opcji politycznej. Wszystko po to, by odwrócić uwagę publiczności i poszerzyć przestrzeń dla własnej propagandy.

Ad. 4) No i wreszcie, cele działalności agentury opinii. Najkrócej rzecz ujmując, polegają one na ukształtowaniu wygodnych z punktu widzenia dysponenta postaw społecznych i poglądów.

W chwili obecnej, obserwujemy dwa główne kierunki działań omawianej tu agentury:

- Kierunek pierwszy, to aktywne, „kampanijne” zaangażowanie na rzecz kandydata na prezydenta wywodzącego się z „właściwego” na dzisiejszym „etapie” ugrupowania. Ugrupowania, dodajmy, popieranego i w znacznej mierze współtworzonego przez postpeerelowsko – okrągłostołowy establishment III RP. Zwycięstwo Bronisława Komorowskiego pozwoli uzyskać Platformie Obywatelskiej władzę absolutną, bodaj nawet większą, niż miało SLD w czasach Kwaśniewskiego i Millera.

- Kierunek drugi
natomiast, to działalność na rzecz osłabienia polskiej pozycji względem Rosji, przedstawiana publicznie, jako dążenie do „pojednania”, uniemożliwianego jakoby do tej pory przez wymachujących szabelką nieodpowiedzialnych rusofobów, których prominentnym reprezentantem był „zginięty” Prezydent Lech Kaczyński. To, na jakim gruncie i na jakich warunkach owo „pojednanie” miałoby nastąpić pomijane jest milczeniem, lub zbywane frazesami o „ocieplaniu stosunków”, zaś samo stawianie kwestii mogących pokazać Rosję w kontekście toczonego przez nią „śledztwa” w złym świetle, traktowane jest co najmniej jako przejaw chamstwa i politycznego awanturnictwa.

Oba kierunki, takie odnoszę wrażenie, są ze sobą kompatybilne.

Agenci świadomi i „pożyteczni idioci”.

Na koniec chciałbym poruszyć jeszcze jedną kwestię. Otóż, wspomniałem wyżej, iż agent opinii może nie uświadamiać sobie istnienia dysponentów, których interesom służy. Bo też, agentem opinii można być świadomym, bądź też nieświadomym, czyli tzw. „pożytecznym idiotą”.

Jeżeli np. arcybiskup słynący z publicystycznej pasji mówi o sowieckich sołdatach jako o „zwykłych chłopcach”, którzy „przynieśli nam wolność”, to zważywszy na fakt rejestracji owego hierarchy przez komunistyczną bezpiekę jako TW „Filozof” i wysoki poziom jego erudycji, można domniemywać, że powtarza tezy komunistycznej propagandy świadomie.

Ale, gdy słyszymy wypowiedź aktora, piosenkarki czy telewizyjnego wesołka, równie dobrze możemy założyć, iż mamy do czynienia z „pożytecznymi idiotami”, którzy autentycznie wierzą, iż ratują Polskę przed stoczeniem się w otchłań totalitaryzmu i skonfliktowania z potężnymi sąsiadami, nie mówiąc już o tym, że wydawanymi w odpowiednim tonie odgłosami składają środowiskową „lojalkę”, potwierdzającą przynależność do „lepszego towarzystwa”, która to przynależność wielce ich dowartościowuje i koi tłumione, prowincjonalne kompleksy.

Jest jednak pociecha – wstrząs po smoleńskiej katastrofie sprawił, że pogardzany „motłoch” w jakiejś mierze jął wyzwalać się spod wpływu medialnej orkiestry – dlatego właśnie owa „orkiestra” ostatnio tak jazgotliwie i histerycznie rzępoli.

Dysponenci III RP wiedzą bowiem, że utrata rządów sprawowanych nad duszami i umysłami nadwiślańskiego „bydła”, byłaby początkiem ich końca.

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

niedziela, 2 maja 2010

Orgia chciejstwa…


…czyli „Futurologia według MON” - część trzecia, ostatnia.

Witam, po dłuższej przerwie powracam do analizy blaskomiotnego dokumentu „Wizja Sił Zbrojnych RP 2030”. Przypomnę, że w dwóch poprzednich częściach opisałem uwarunkowania kwestii bezpieczeństwa narodowego Polski w zakreślonej perspektywie czasowej (cz. I), a także „przyszłe środowisko operacyjne sił zbrojnych RP” (cz. II). Dziś natomiast zajmę się omówieniem jak nasze siły zbrojne mają według MON-owskich wizjonerów wyglądać za 20 lat. („Siły Zbrojne RP – 2030” – rozdz. 5).

I. Pięknie będzie…

Czego tam nie ma!

Nasze Siły Zbrojne będą liczącym się składnikiem systemu międzynarodowego bezpieczeństwa (p.53); będą hipernowoczesne, mobilne, usprzętowione, modułowe i odlotowe (p.54); będą strzegły pokoju światowego we wszystkich punktach globu (p.55).

Do tego szeroka współpraca międzynarodowa, wywiad elektroniczny i osobowy połączony ze zintegrowanym systemem przetwarzania danych i tworzenia jednolitego obrazu przeciwnika (p.56 i 57). A jeszcze superdowodzenie w „czasie rzeczywistym” niczym w grach typu RTS i szerokie spektrum najrozmaitszego uzbrojenia pozwalające na gradację używanych sił i precyzję podejmowanych akcji (p.58 i 59). Ta wyliczanka utrzymana w hurraoptymistycznym duchu ciągnie się przez większą część dokumentu. Jest tam i o przeciwdziałaniu broni masowego rażenia (p.61), i o perfekcyjnej logistyce (p.62). O „zestawach sił” (p.63) na jakich będzie się opierała nasza armia i o zintegrowanym systemie dowodzenia charakteryzującym się skróconym łańcuchem decyzyjnym, nasi wizjonerzy też pamiętają (p.66). Podobnie jak o szczegółowym opisie poszczególnych rodzajów Sił Zbrojnych wraz z mającymi powstać jako odrębna jakość Wojskami Informacyjnymi (p.67 – 74). Dowiadujemy się też wiele o siłach reagowania, siłach stabilizacyjnych i siłach zintegrowanego zabezpieczenia.(p. 75 – 77).

A co do powiedzenia na temat zasobów osobowych (rozdz. 5.4) mają światli stratedzy uniesieni falami generalskiej fantazji? Ano, m.in. to, że personel będzie jednym z kluczowych elementów S.Z. (proszę, kto by pomyślał) (p. 79). Na skutek nasycenia wysoką techniką będzie mniej liczny ale za to bardziej wykwalifikowany (p.80), oparty na służbie kontraktowej (szeregowcy) i zawodowej (podoficerowie i oficerowie) (p.82 – 83). Warunki zatrudnienia w armii mają być konkurencyjne w stosunku do innych sektorów rynku pracy (p.84), zwiększy się także rola kobiet (ach, ta polit – poprawność…) (p.85).

Nasi wojacy będą odpowiednio i ustawicznie edukowani (rozdz. 5.5) w centrach i ośrodkach szkoleniowych, a także na uczelni wyższej integrującej w swych strukturach obecne WAT, AON i AMW. Szkolenie będzie spełniało jednolite standardy panujące w obrębie międzynarodowych struktur sojuszniczych.

II. Futurologia do potęgi, czyli technikalia.

Wiem, że wyliczanka staje się już nieco nużąca, jak „przegadany” dowcip, albo zbyt długie życzenia, w sytuacji gdy wystarczy powiedzieć „wszystkiego najlepszego”, ale proszę jeszcze o chwilę cierpliwości, albowiem by nakreślić pełną skalę „horyzontu ambicji” wizjonerów z MON, wypada pochylić się jeszcze nad techniką wojskową która będzie na wyposażeniu naszej niezwyciężonej armii (rozdz. 5.6).

Jak łatwo się domyślić będzie porażająco wręcz nowocześnie. Będzie mikroelektronika i teleinformatyka. Będzie biologia, nanotechnologia i nowe źródła energii (p. 92). Wszystkie dostępne cudeńka zostaną wyprodukowane przez przemysł zbrojeniowy zintegrowany ze zbrojeniówką państw sojuszniczych (p.93). To pocieszająca wiadomość, że twórcy dokumentu dostrzegają potrzebę własnego przemysłu militarnego, milczeniem pomijają jednak fakt, że jeżeli obecne tendencje się utrzymają, to ów przemysł trzeba będzie tworzyć niemal od zera.

Systemy walki oraz sprzęt będą funkcjonowały w ramach sieci, której trzonem będzie platforma teleinformatyczna wielokierunkowego przekazywania informacji (p.95 – 96).

Nie można też pominąć perfekcyjnego systemu rozpoznania, który dzięki gamie „wielospektralnych” „sensorów rozpoznawczych” (ach, jak ja lubię tę terminologię) sprawi, że będziemy widzieć i wiedzieć wszystko, wszędzie, niezależnie od warunków i okoliczności (p.97). O zinformatyzowanym systemie dowodzenia również warto nadmienić (p.98).

No i jeszcze system rażenia (p. 99). Znów chciałoby się zakrzyknąć w podziwie: - Czego tam nie ma! Są bezzałogowe „platformy” lądowe, powietrzne i morskie. Są też precyzyjne systemy celownicze, napędy hybrydowe, nowoczesne pancerze, zwiększona i morderczo precyzyjna siła ognia… (Brzmi to rozbrajająco w kontekście np. obecnie używanych moździerzy, które walą „Panu Bogu w okno”). „Wizja…” obejmuje również siły powietrzne uniezależnione od warunków pogodowych, mobilne systemy rakietowe, marynarkę wojenną (czy muszę dodawać, że nowoczesną itd.?) a nawet mundur żołnierski o „cechach inteligentnych”, zwiększających ochronę i wyposażenie wspomagające wysoki poziom „świadomości sytuacyjnej” (p.100).

III. Pospolitość skrzeczy.

Uff… Wyliczanka, którą pozwoliłem sobie w tytule określić mianem „orgii chciejstwa”, a którą nasi wizjonerscy stratedzy wolą nazywać elegancko „horyzontem ambicji” dobiegła końca. Mnie osobiście kojarzy się to z rojeniami małego Jasia, który wyobraża sobie co też osiągnie jak już będzie duży. Życie z reguły dość bezlitośnie weryfikuje takie marzenia. Tyle tylko, że w Ministerstwie Obrony Narodowej nie zasiadają chłopcy w krótkich spodenkach, a dorośli, poważni wydawałoby się mężczyźni.

Wszystkie zasygnalizowane wyżej pomysły mają bowiem jedną, podstawową wadę - infantylne oderwanie od rzeczywistości. Zadajmy proste pytanie: jakie działania podejmowane są obecnie, by urzeczywistnić roztoczoną przed nami świetlaną wizję Sił Zbrojnych RP A.D. 2030? Póki co, mamy kadłubową armię bez szeregowych (1,94 szeregowca na jednego oficera i podoficera), po spojrzeniu zaś na dane dotyczące uzbrojenia widzimy jakieś koszmarne złomowisko. Chroniczne niedoinwestowanie skutkuje wstrzymaniem naboru, wyprzedażą zapasów żywności i przejściem na catering. Obiektów wojskowych nie ma komu pilnować, wynajmuje się więc firmy ochroniarskie, lotnictwa nie stać na loty ćwiczebne, więc polscy lotnicy, niegdyś światowa elita, dziś są rozpaczliwie niedoszkoleni, a te kilka tysięcy wojska, które do czegokolwiek się nadaje rozsiane jest po różnych punktach globu. Dodajmy jeszcze, że nie mamy nawet wystarczającej ilości lekarzy wojskowych, bo uciekają „za chlebem” do cywila i by obsadzić szpital polowy w Afganistanie, musieliśmy „wypożyczyć” lekarzy z Ukrainy. O aferze z szyfrantem Zielonką szkoda gadać. Gdzie nie spojrzeć – wyłazi dziadostwo i prowizoryczna łatanina.

Podejrzewam, że „Wizja…” miała na celu m.in. "zagadanie" postępującej degrengolady naszych sił zbrojnych. Bo kto w 2030 r. będzie rozliczał Tuska, Klicha i resztę towarzystwa? Dzisiejsza generalicja również będzie od dawna na emeryturze. Dym i piach w oczy, nic więcej.

IV. "Noteka 2015".


Mała dygresja. Wspomniałem na wstępie części pierwszej, że lubię fantastykę. Otóż, przez większość lektury towarzyszyło mi wspomnienie opowiadania Konrada T. Lewandowskiego „Noteka 2015”, opublikowanego gdzieś w połowie lat 90-tych w „Nowej Fantastyce”. W opowiadaniu tym odpieramy amerykańską agresję za pomocą różnych rodzimych wynalazków, m.in. wielonogich min samobieżnych, bazujących na wypreparowanych systemach nerwowych pająka korsarza . Miny te świetnie nadawały się do zwalczania czołgów typu „Abrams” :))

Odnoszę wrażenie, że spłodzona w pocie czoła przez naszych strategów „Wizja…” ma dokładnie tyle samo wspólnego z rzeczywistością.

V. Zakończenie.

Doprawdy, takie odrealnione brednie, jak omawiany dokument mógłbym, nie chwaląc się, sam wyprodukować. Zresztą zrobiłem to już kiedyś, proponując zestaw działań niezbędnych do dokonania rozbioru Obwodu Kaliningradzkiego między Polskę a Litwę, za co zostałem zganiony przez DoktoraNo, jako fantasta...

Nie skarżę się, tyle, że ja swe fantazje uskuteczniam na własną odpowiedzialność i nie biorę za to państwowych pieniędzy. Jedyna szkoda, jaką moja notka mogła przynieść, to zmarnowanie kilku minut życia Czytelników poświęconych na lekturę. A i tak, upieram się, że zawiera więcej konkretnych propozycji w o wiele krótszym tekście, niż ma to miejsce w przypadku gniota wypichconego przez Ministerstwo Obrony Narodowej, który to gniot może mieć realne przełożenie na stan naszego bezpieczeństwa narodowego.

I jeszcze jedno. Gorąco polecam pobranie „Wizji S.Z. RP 2030” ze stron MON-u zanim ktoś zdejmie ten wykwit orgii urzędniczego chciejstwa. Trawestując ks. Twardowskiego, śpieszmy się pobierać dokumenty – tak szybko znikają. Mam wrażenie, że opisywany tu tekst może po latach stanowić wspaniałą pamiątkę po myśli strategicznej ekipy Tuska, i jako archiwalne kuriozum dostarczy potomnym wielu chwil niewymuszonej radości.

Chyba, że okaże się, iż Polska A.D. 2030, wcale nie będzie „państwem nowoczesnym o wysokim poziomie jakości życia obywateli” (str. 6). Wtedy nikomu nie będzie do śmiechu.

Dziękuję, skończyłem. Odwaliłem kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty ;))

Gadający Grzyb

P.S. W końcówce przedmowy minister Klich wyraził nadzieję, że „Wizja sił zbrojnych RP 2030” zmobilizuje m.in. „opinię publiczną” do „szerokiej debaty nad wizją rozwoju Wojska Polskiego”(Str.3). Jako jeden z 38 milionowej rzeszy „opinii publicznej”, skorzystałem z zaproszenia ;)).

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Futurologia według MON. Część druga…


…czyli horyzonty pola walki. Odlotów wizjonerów z MON ciąg dalszy.



W części pierwszej moich heroicznych zmagań z wiekopomnym dokumentem „Wizja Sił Zbrojnych RP 2030” opisałem, jak nasi futurolodzy z MON postrzegają ogólne uwarunkowania kwestii bezpieczeństwa narodowego Polski w dwudziestoletniej perspektywie czasowej. Dowiedzieliśmy się, że będziemy silnym, bogatym krajem i znaczącym graczem w ramach struktur międzynarodowych, a zagrażać nam może co najwyżej imigracja, grupki ekstremistów i hakerzy.

Teraz przyszła pora na upojne szczegóły dotyczące tego z kim, gdzie i w jaki sposób będziemy wojować. Trzymajcie się mocno – oto bowiem nadlatuje… „Przyszłe środowisko operacyjne sił zbrojnych RP” (rozdz. 4).

Pod tym tytułem kryje się analiza dotycząca przeciwnika (p.26 – 34), pola walki (p.35 – 39) i przyszłych operacji naszych sił zbrojnych (p. 40 – 52).

I. Futurystyczna partyzantka.

Z jakim to przeciwnikiem będziemy się borykać? (rozdz. 4.1)

Ano z takim, który istnieje już dziś, tylko około 2030 roku będzie istniał jakby bardziej. W telegraficznym skrócie będą to terroryści, najemnicy i rebelianci a la Irak czy Afganistan, prowadzący „działania asymetryczne”, czyli mówiąc po ludzku wojnę partyzancką, w tym tzw. „partyzantkę miejską”. Grupy te będą ponadnarodowe, silnie umotywowane ideologicznie, uzbrojone w lekki sprzęt, zdecentralizowane i posługiwać się będą nowoczesnymi technikami telekomunikacyjnymi. Cechować je będzie wysoka elastyczność działań, brak przestrzegania konwencji międzynarodowych, wysoka determinacja i płynność struktur. Mogą wejść w posiadanie jakichś rodzajów broni masowego rażenia, walkę przenosić będą do stref zaludnionych, a głównym ich celem będą elementy infrastruktury militarnej i gospodarczej. (p. 26 – 32)

Ataki będą dokonywane za pomocą całego asortymentu środków wybuchowych i broni typu przenośne wyrzutnie rakiet, granatniki itd. Do tego dochodzą ataki za pomocą uprowadzonych samolotów i różnego typu pojazdów a także ataki cybernetyczne na systemy informatyczne cywilne i wojskowe. W ograniczonym zakresie wchodzi w grę również broń biologiczna i chemiczna. (p. 33)

Osobnym aspektem będzie wojna propagandowa toczona za pomocą środków masowego przekazu mająca wpłynąć na morale opinii publicznej w krajach wysyłających wojska na misje i podsycić wolę oporu na terenach gdzie będą operowały oddziały międzynarodowe. (p 34)

Podsumowując, naszym wrogiem będzie taka futurystyczna cyber – partyzantka.

II. Wojna w czterech wymiarach.

Zerknijmy teraz na przyszłe pole walki (rozdz. 4.2).

Autorzy przytomnie zauważają, że prócz lądu, wody i powietrza, wojna będzie się toczyć również w sferze cybernetycznej i informacyjnej, tworząc w ten sposób nową jakość (p.35) bez podziału na klasyczne fronty (p.37). Odrobiwszy pilnie iracką i afgańską lekcję stwierdzają, że znaczna część działań będzie się toczyć w rejonach zurbanizowanych, gdzie pod nogami będą plątać się uchodźcy, dyplomaci i przedstawiciele organizacji humanitarnych. Uprzejmie nie wspomniano o dziennikarskich hienach uganiających się po ulicach z kamerą w nadziei na jakieś świeże zwłoki. Zwrócono za to uwagę na związane z tym trudności (np. rozróżnienie wroga od cywila czy łatwość organizowania w takim otoczeniu zamachów i zasadzek) (p.38).

Uwagi o górach, równinach i pustyniach z p. 36 drobiazgowi stratedzy mogli sobie darować, za to trafne jest podkreślenie znaczenia cyberprzestrzeni (czyli np. obrony przed hakerami mogącymi zakłócić działanie wojskowych systemów informatycznych) (p.39).

III. Myć ręce czy nogi?

Przejdźmy do czekających nasze wojska przyszłych operacji (rozdz. 4.3).

1) Kierunek – świat!

To, co rzuca się w oczy po prześledzeniu tego podrozdziału, to zupełne przeorientowanie priorytetów naszych sił zbrojnych z obrony kraju na udział w różnorakich misjach zagranicznych. Wprost jest stwierdzone, że operacje o charakterze narodowym będące jedynie reakcją na sytuację kryzysową mają posiadać charakter ograniczony i czasowy, zaś w przypadku „eskalacji zagrożenia” (dlaczego tak boją się użyć słowa „wojna”?) rola naszej armii sprowadzi się do stworzenia warunków umożliwiających wkroczenie sił międzynarodowych. (p. 40)

Czyli, krótko mówiąc, wyzbywamy się możliwości prowadzenia samodzielnej wojny obronnej, licząc na to, że sojusznicy wystarczająco szybko przyjdą nam z odsieczą. Zwracam uwagę, że w chwili obecnej NATO nie posiada nawet planów operacyjnych na taką ewentualność. Do 2030 roku może powstaną, ale co, jeśli przyjdzie nam się bronić wcześniej?

Nawet nie chcę myśleć o innym scenariuszu – oto w Polsce wybucha jakaś antyrządowa rebelia, a nasze siły zbrojne… „tworzą warunki” do wkroczenia interwencyjnego Eurokorpusu, w którym czystym przypadkiem trzon sił stanowią oddziały Bundeswehry…

2) Nowoczesność w domu i zagrodzie…

Dalej czytamy, w jakich to zagranicznych misjach będziemy uczestniczyli i ile świata zwiedzą nasze chłopaki. Jak to „modułowo” będziemy wkomponowywać się w międzynarodowe siły, struktury dowodzenia itd.

W szczegółach wygląda to tak:

- Zasadniczą formą aktywności naszych Sił Zbrojnych będzie udział w zagranicznych interwencjach zdeterminowanych sytuacją strategiczną (pp. 41 i 42).

- Siły interwencyjne będą tworzone doraźnie, w zależności od potrzeb danej misji (jak rozumiem, z „komponentów” – jednostek poszczególnych typów wojsk) (pp. 43 i 44).

- Będą pozostawały pod kontrolą i zwierzchnictwem organizacji przeprowadzających poszczególne przedsięwzięcia zbrojne (p.43), synchronizując swe poczynania z organizacjami rządowymi i pozarządowymi (czyli, działania zbrojne będą jedynie częścią przyszłych wszechstronnie ukierunkowanych operacji) (p.45).

- Istotną część obecnych zadań sił zbrojnych, głównie o charakterze policyjnym i szkoleniowym przejmą „komercyjne, ponadnarodowe siły paramilitarne” (nie prościej było napisać – najemnicy?) (p.46).

- Koncepcja dowodzenia ulegnie zmodyfikowaniu w myśl zasady „reach back” oznaczającej, że główna część procesu dowodzenia będzie realizowana z dala od obszaru operacyjnego (jak mniemam, dzięki postępowi w zakresie nowoczesnych środków łączności) (p. 47).

- Działania zbrojne będą przeprowadzane błyskawicznie i punktowo, przy wsparciu obezwładniającej propagandy, następnie zaś wojsko wspomagać będzie państwowotwórcze działania polityków na zdobytym obszarze (coś jak w Iraku, jak sądzę) (p. 48).

- Jeśli się da, to ograniczymy się do ostrzału z wody i powietrza (tzw. „stand off”) a jednostki lądowe wyślemy jedynie gdy zajdzie konieczność zwiększenia efektu bombardowań (zdaje się, że NATO przetrenowało ten wariant w 1999 roku na Serbii) (p. 49).

- Działania będą miały charakter „sieciocentryczny”, czyli wszystkie elementy zostaną włączone do jednej sieci informacyjnej, co stworzy nową jakość, swoistą wartość dodaną, większą niż prosta suma zaangażowanych sił (p.50).

- Czarną robotę odwalą za nas najróżniejsze maszyny i systemy satelitarne. (p. 51).

- Ponieważ w rejonach walk będą pałętali się dziennikarze nagłaśniający każdą wpadkę, trzeba będzie bardzo uważać, by nie walnąć jakiegoś babola. Najlepiej nikogo nie zabijać i możliwie najszerzej stosować tzw. „non – lethal weapon” („broń nieśmiercionośną”). (p.52)

Jednym słowem, będzie ultranowocześnie, technicznie, mobilnie, komponentowo, humanitarnie, super modnie i wygodnie. Brakuje tylko wyjaśnienia na ile takie siły zbrojne będą zdolne do obrony terytorium własnego kraju, bo coś mi się wydaje, że modernizowana według tego typu wzorców armia gruzińska została w 2008 roku przez Rosję kompletnie rozbita… Ach, zapomniałem, gapa ze mnie, przepraszam – przecież konflikt konwencjonalny nam nie grozi…

***

Żeby była jasność: nie lekceważę kwestii bezpieczeństwa międzynarodowego, dobrze wiem, że nie żyjemy w próżni i że nie ugaszone ognisko zapalne w odległym rejonie świata może kiedyś poskutkować bezpośrednim zagrożeniem dla nas. Również doświadczenie zdobywane przez wojsko w realnej walce jest nie do przecenienia w porównaniu z poligonowymi symulacjami. Niemniej, to demonstracyjne olewanie kwestii bezpośredniej obrony terytorium Polski nosi według mnie znamiona zbrodniczej lekkomyślności.

Generalnie, odnoszę wrażenie, że nasi stratedzy stanąwszy przed dylematem: myć ręce, czy nogi, uznali że należy myć ręce (misje zagraniczne), zakładając, że nogi (obrona kraju) i tak się nie pobrudzą, zaś na jedno i drugie po prostu nie starczy mydła.

IV. Podsumowanie części drugiej.

Podsumowując – można powiedzieć, że nasi analitycy solidnie odrobili lekcję po 11.09.2001. Nasuwają się jednak dwie słabości:

- pierwsza, to ograniczenie przewidywań do konstatacji, że będzie się działo z grubsza to co obecnie, tylko w bardziej zaawansowanej formie;

- druga, znacznie groźniejsza, to przede wszystkim beztroska marginalizacja możliwości konfliktu zbrojnego o „tradycyjnym” charakterze państwo – państwo.

Innymi słowy, o ile nauka płynąca z wojny z terroryzmem została zaabsorbowana, o tyle wnioski z rosyjskiej agresji na Gruzję i rosyjsko – białoruskich manewrów „Zapad 2009” wciąż czekają na „przepracowanie”, tym bardziej, że mamy pod bokiem silnie zmilitaryzowany Obwód Kaliningradzki. To uporczywe ignorowanie rosyjskiego zagrożenia więcej niż niepokoi, również w kontekście suwerenności gospodarczej i zacieśniania współpracy z Moskwą przez Niemcy i Francję (Nord Stream, sprzedaż okrętów wielozadaniowych klasy Mistral).

Uderzenie atomowe ze strony państw bandyckich również pomijane jest milczeniem, co w sumie nie dziwi, zważywszy jak „entuzjastycznie” ekipa Tuska była nastawiona do projektu tarczy antyrakietowej…

Jeszcze jedno. Wiem, że „Wizję…” opublikowano w maju 2008r., przed atakiem na Gruzję i manewrami „Zapad 2009”, ale w takim razie, powinna ona zostać odpowiednio zaktualizowana. Póki co, aktualizacji stosownych do wymienionych wyżej zagrożeń nie zauważyłem. Wymowa dokumentu uparcie ciąży w stronę, cyt.

„(…)przeorientowania dotychczasowej filozofii funkcjonowania sił zbrojnych z modelu statycznego, nastawionego głównie na obronę terytorium Polski przed atakiem sił konwencjonalnych, na elastyczny i nowoczesny, odpowiadający realiom XXI wieku, instrument polityki bezpieczeństwa” (Zakończenie, str. 34).


Elastyczność, nowoczesność - bardzo się to wizjonerom chwali, ale trochę „statycznych” sił, zorientowanych na obronę własnego terytorium, też by się przydało. Choćby po to, by przy okazji następnych manewrów sąsiad z którym właśnie tak hucznie się jednamy nad trumną Prezydenta, nie wjechał w nas niczym ciepły nóż w masło.

Generalnie jednak, mimo wymienionych słabości, omówiony tu rozdział jest bodaj jedynym, który da się czytać bez wybuchów rozpaczliwego chichotu przerywanego bezsilnym zgrzytaniem zębów.

Niemniej, w części następnej, przyjdzie pochylić się nad wizjonerskimi „snami o potędze” naszych Sił Zbrojnych A.D. 2030. To dopiero będzie jazda bez trzymanki zapodana z iście generalską fantazją i takimże rozmachem…

Ciąg dalszy nieuchronnie nastąpi.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl