sobota, 31 marca 2018

Antypolonizm sponsorowany ...czyli błazenada w VI aktach

I. Błazenada

Oni chyba nigdy się nie nauczą. Oto przez świat przelewa się fala bezprzykładnego, antypolskiego hejtu inspirowanego przez Izrael i żydowską diasporę: codzienne bluzgi, konfabulacje, szkalowanie – wszystko zaś sprowadzające się do oburzenia, że paszkwilantom nie będzie wolno mówić o „polskich obozach” i przypisywać nam niemieckich zbrodni. Co w tym momencie robi rząd „dobrej zmiany”? W najlepsze zajmuje się futrowaniem tychże środowisk żydowskich, co w obecnej sytuacji przekłada się na sponsorowanie antypolonizmu. Ów sponsoring jest wielowymiarowy – polityczno-wizerunkowy, moralny i finansowy. Przejawia się zarówno działaniem, jak i zaniechaniem. Co więcej, w zestawieniu z buńczucznymi zapowiedziami, że nikt nam nie będzie dyktował ustaw i generalnie nie oddamy nawet guzika od munduru, sprawia to wszystko wrażenie ogólnej błazenady – a z błaznami nikt się nie liczy. Spójrzmy.


II. Sponsoring polityczno-wizerunkowy

Akt pierwszy, to ekspresowe powołanie operetkowego „zespołu ds. dialogu historyczno-prawnego” i jego wycieczka do Izraela, mająca „wyjaśnić” nasze dobre intencje stojące za nowelizacją ustawy o IPN. Jeżeli to miał być zabieg wizerunkowy pokazujący światu naszą dobrą wolę, to był strzałem w kolano. Po pierwsze, tłumaczenie oznacza potwierdzenie winy, zatem międzynarodowa opinia publiczna jeśli w ogóle dostrzegła tę rozpaczliwą inicjatywę, musiała wysnuć wniosek, że ci Polacy faktycznie mają coś za uszami, skoro tak gorliwie zabiegają o audiencję w Izraelu. Po drugie, Izrael tę wyciągniętą rękę kompletnie, pardon my french, olał – zostaliśmy przez kogoś tam łaskawie wysłuchani i odesłani do domu z kwitkiem. Rewizyta analogicznej delegacji z drugiej strony nie jest przewidziana. Aż nie do uwierzenia, że skoro strona polska wiedziała, że cała awantura została sprokurowana na zimno – ze względu na izraelskie wybory, potrzebę odwrócenia uwagi od korupcyjnych problemów premiera Netanjahu, wreszcie wymuszenie na nas „odszkodowań” - to taka paniczna reakcja może stronę izraelską tylko utwierdzić w przeświadczeniu, że jej linia prowadzenia konfliktu jest słuszna. I utwierdziła. Punkt dla Izraela (i nasz samobój), który zasponsorowaliśmy politycznie.

Akt drugi, to sprawa ujawnienia poufnych notatek – zarówno tej ze stycznia, przetrzymanej w MSZ, z pogróżkami amerykańskich dyplomatów odnośnie ustawy o IPN i ustawy reprywatyzacyjnej, jak i tej w której rzekomo miano stwierdzić, że prezydent Duda i premier Morawiecki są w Białym Domu osobami niepożądanymi. Co do pierwszej, podejrzewam tu „świnię” podłożoną resortowi sprawiedliwości przez premiera Morawieckiego. Nie od dziś wiadomo, że Morawiecki z Ziobrą szczerze się nienawidzą – rywalizują o przywództwo po starzejącym się Kaczyńskim i jeden utopiłby drugiego w łyżce wody. A że MSZ jest pod kuratelą Morawieckiego, to cóż prostszego jak zasugerować przetrzymanie ostrzegawczego dokumentu, tak by Ministerstwo Sprawiedliwości nieświadome okoliczności wkopało się radykalną ustawą? Mateusz Morawiecki nie zaszedłby w bankowości tak wysoko, gdyby nie był wytrenowany w takim „korporacyjnym judo”. Natomiast wyciek owej notatki z Min. Sprawiedliwości jest klasycznym działaniem obronnym: „patrzcie, my niewinni, to tamci nie przekazali nam informacji”. Z kolei o upublicznienie notatki z waszyngtońskiej ambasady z groźbą amerykańskiego „embarga” na wizyty prezydenta i premiera śmiało można podejrzewać złogi z „korporacji Geremka” nie wyczyszczone przez ponad dwa lata rządów PiS. Jedno i drugie przełożyło się w efekcie na wizerunkowe samozaoranie, a co za tym idzie - „sponsoring” strony przeciwnej.

Akt trzeci polityczno-wizerunkowego sponsoringu, to odesłanie przez prezydenta Dudę ustawy do Trybunału Konstytucyjnego. Pisałem o tym szerzej w „Warszawskiej Gazecie”, więc tu tylko pokrótce: ten krok otworzył nowe pole do wywierania na Polskę nacisków, bo każdy za granicą wie (a w każdym razie tak sądzi), że Trybunał wyda wyrok na polityczny obstalunek. Na to nałożyły się kompromitujące wypowiedzi: że ustawa jest „głupia” (Z. Romaszewska), „nie będzie działała” (S. Karczewski, marsz. Senatu), że na jej podstawie nie będą stawiane zarzuty (B. Cichocki, MSZ), tudzież nie będzie miała zastosowania wobec dziennikarzy (Z. Ziobro). Nic dziwnego, że izraelskie media triumfalnie odbębniły, że ustawa o IPN została „zamrożona” - bo jak nie miały skorzystać z takiego prezentu?

Swoistymi antraktami tej galopującej kompromitacji są wykwity nieporadności piarowskiej. Wciąż nie ma specjalnej komórki monitorującej antypolskie harce w światowych mediach oraz prezentującej polskie oficjalne stanowisko w poszczególnych kwestiach - podobno rząd intensywnie nad takim pełnomocnikiem „myśli”. Polska Fundacja Narodowa z ćwierćmiliardowym budżetem ze spółek skarbu państwa jest pod parasolem ochronnym min. Glińskiego – otóż, ona dopiero się „organizuje” i „bada teren”. Może „zorganizuje się” i „zbada” do końca kadencji (a może nawet dorobi się anglojęzycznej strony internetowej) – lecz nie sposób nie zauważyć, że kampanię billboardową o sędziach potrafiła przeprowadzić ekspresowo, dając przy tym zarobić kolegom.


III. Sponsoring moralny i finansowy

Akt czwarty, to sponsoring moralny. Tu znów negatywnym bohaterem jest prezydent Duda, przepraszający w 50. rocznicę Marca '68 w imieniu Polski i narodu za winy Gomułki i komunistycznych „chamów” od Moczara („Chcę z całą mocą podkreślić, że z wielkim żalem pochylamy głowę, także ja, jako prezydent, i tym, którzy zginęli, zostali wypędzeni, chcę powiedzieć: proszę, wybaczcie Rzeczpospolitej, wybaczcie Polakom, wybaczcie ówczesnej Polsce”). To jest akt ekspiacji a la Jedwabne: w rodzaju przeprosin Kwaśniewskiego, czy listu Komorowskiego z passusem, że naród polski bywał również „sprawcą”. Konsekwencje tych haniebnych aktów odczuwamy do tej pory – bo skoro byliśmy sprawcami, to proste „przepraszam” nie wystarczy, trzeba płacić, a środowiska spod znaku holocaust industry są bardzo sprawne w monetyzacji tego typu wyrazów skruchy. Tylko patrzeć, jak zaczną się domagać odszkodowań za mienie po „wypędzonych” w Marcu.

A skoro już jesteśmy przy pieniądzach (bo w relacjach polsko-żydowskich kwestie moralne ściśle wiążą się z finansowymi) - przed nami akt piąty. Polskie państwo wyłożyło 180 mln. zł. na budowę Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin”, do tego co roku pokrywa w większości koszty bieżącej działalności placówki – na dzień dzisiejszy jest to 8,9 mln. zł. Za te pieniądze przy okazji 50. rocznicy Marca '68 zorganizowano w muzeum cykl sabatów pod nazwą „Obcy w domu. Wokół Marca '68”. Do tej pory mieliśmy takie kwiatki jak wykład dobrze znanego czytelnikom „Niepodległej” skrajnie lewackiego psychologa społecznego Michała Bilewicza pt. „Epidemie mowy nienawiści. Jak blisko Marca ’68 jesteśmy?” okraszony okolicznościową ekspozycją prezentującą „antysemickie” wpisy z internetu (jak wiadomo, w internecie można znaleźć wszystko) – sugerujący, że w Polsce narasta atmosfera pogromowa. Nawiasem, wspomniany Bilewicz dostał niedawno niemal 2 mln. grantu z Narodowego Centrum Nauki na projekt „Mowa pogardy. Psychologiczne mechanizmy rozprzestrzeniania się agresji werbalnej wobec grup mniejszościowych”.

Następnie – znów o „języku nienawiści” - debatowali w doborowym gronie (od lewa do lewa) przedstawiciele „Polin”, „Press”, „Wyborczej” i „Onetu” (tyle dobrego, że okazało się, iż kompulsywnie wręcz śledzą „Warszawską Gazetę”). Wkrótce zaś jeszcze takie atrakcje, jak przedstawienie teatralne „Juden (R)aus Arras”: „Jest rok 1968. Dookoła szaleje antysemicka nagonka. Ze swoim żydowskim pochodzeniem musi się zmierzyć niepełnosprawny, chory umysłowo chłopiec. Grozi mu wyjazd z Polski. Aby przetrwać opresję, przetwarza wrogą rzeczywistość w baśń. Twórcy chcą zadać pytanie o naturę i mechanizmy antysemityzmu, a także o granice poprawności wobec tematów żydowskich, obowiązujące w dzisiejszej debacie publicznej”.

Wiem, że „Polin”, to „zasługa” poprzednie władzy. Gorzej, że obecnie MKiDN ma spętane ręce – statut placówki opartej na partnerstwie publiczno-prywatnym (muzeum współtworzą MKiDN, miasto Warszawa i Żydowski Instytut Historyczny) nie pozwala zmienić jej szefa ani samego statutu bez jednomyślnej zgody wszystkich podmiotów. Chcąc nie chcąc, sponsorujemy więc milionami antypolskie hucpy. I tu pytanie – czy naprawdę musimy? Czy min. Gliński nie może obciąć dotacji, tak by muzeum musiało utrzymywać się samo?

Kompletnie niezrozumiałe w kontekście powyższego są natomiast zapowiedzi – i tu mamy akt szósty - stworzenia muzeum warszawskiego getta i muzeum chasydyzmu. Toż to kompletna groteska – mało nam „Polin”, więc sfinansujemy jeszcze dwa kolejne potencjalne rozsadniki antypolonizmu. By dopełnić obrazu tragifarsy, przytoczę Jarosława Sellina, który stwierdził, iż „współpraca MKiDN z Muzeum POLIN jest dobra, merytoryczna”. I niech te słowa będą swoistą codą dla opisanej tu błazenady.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Rejterada

Antysemityzm urojony

Koniec złudzeń

Polska – USA: zaufanie traci się tylko raz

Moratorium, czyli „uspokajactwo” stosowane

Hucpa – reaktywacja

Ćwierć miliarda za nic

Nic tak nie gorszy, jak prawda

Jedwabne – czas prawdy

Koniec epoki „pedagogiki wstydu”

Lekcja ojkofobii


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 07 (28.03-17.04.2018)

Pod-Grzybki 127

W Rosji odbyły się tradycyjne wybory na Putina, które wygrał Putin. A gdy obecnemu Putinowi skończy się resurs, to kupią nowego - dostępnego w każdym sklepie z Putinami.


*

Tymczasem w Wlk. Brytanii zapadł na zdrowiu wraz ze swoją córką podwójny agent Siergiej Skripal. Przyczyną ma być zatrucie bojowym specyfikiem o nazwie „nowiczok”, do którego doszło w centrum handlowym. Według agencji TASS, Skripal myśląc, że to dezodorant, sam przez nieuwagę opryskał się gazem nabytym chwilę wcześniej w lokalnym sklepie z nowiczokami.


*

Niedługo potem w Londynie znaleziono ciało Nikołaja Głuszkowa, bliskiego współpracownika Borisa Bieriezowskiego. Patolog ustalił, iż denat zmarł wskutek „ucisku na szyję”. Agencja TASS podała, iż taki „ucisk” można zakupić w każdym angielskim sklepie z tymi...no... uciskarkami do szyi...


*

...wróć! Rosyjscy śledczy po energicznym śledztwie ustalili ponad wszelką wątpliwość, że Głuszkow chciał odkręcić słoik z ogórkami, lecz przez roztargnienie chwycił się za gardło – tak pechowo, że dostał skurczu dłoni, wskutek czego nie mogąc oderwać ręki od szyi, koniec końców się udusił. Na ten trop naprowadziła śledczych opinia brytyjskiego patologa, który ocenił, że ucisk nastąpił przy użyciu „ręki i kawałka tkaniny” - a przecież wiadomo, że słoiki najlepiej odkręca się przez szmatkę. TASS podaje, że takie szmatki są do nabycia w każdym sklepie ze szmatkami.


*

Sąd Najwyższy w ramach pozostawiania po sobie wdzięcznej pamięci przywrócił do wykonywania zawodu sędziego, który zwinął w sklepie element wiertarki. Biedak, wziął oczywiście ten drobiazg przez „roztargnienie” - podobnie jak ten sędzia od 50 zł. Martwię się o naszych sędziów – takie roztargnienie może być śmiertelnie niebezpieczne. Aż strach pomyśleć, co będzie, jeśli wezmą się za odkręcanie słoików.


*

Prof. Michał Bilewicz, którego aktywność nie raz już zdarzyło mi się omawiać na tych łamach, otrzymał właśnie od Narodowego Centrum Nauki blisko 2 mln. zł. na badania nad „epidemicznym modelem mowy pogardy”. W ramach projektu zapowiedział podłączanie do prądu mózgów różnych delikwentów, by sprawdzić prawidłowość reakcji na nienawistne bodźce. To i tak postęp – kiedyś podłączano akumulator do genitaliów „zaplutych karłów reakcji”, potem tylko zamykano ich w psychuszkach, a dziś humanitarny doktor Frankenstein politycznej poprawności poprzestanie na EEG, by zdemaskować zakamarki mózgów, w których ukrywają się demony polskiego nacjonalizmu. A potem szybka lobotomia – i następny proszę!


*

Tak nawiasem – w XIX w. wraz z rozprzestrzenianiem się darwinistycznych teorii rasowych, modne były rozmaite pomiary czaszek mające określić „wartość” poszczególnych nacji. Co więcej, parali się tym uznani naukowcy z uniwersyteckich katedr – całkiem jak dziś prof. Bilewicz. Różnica jest jedynie taka, że tamci poruszali się głównie w kręgu nauk przyrodniczych, a prof. Bilewicz przekłada tamtą szarlatanerię na pole społecznej inżynierii.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 07 (28.03-17.04.2018)

niedziela, 25 marca 2018

Kasa na inżynierię społeczną

Antypolska propaganda finansowana jest z publicznych pieniędzy przez NCN - instytucję podległą Ministrowi Nauki i Szkolnictwa Wyższego.

I. Lewacka jaczejka

Niemal 2 miliony (dokładnie 1 939 410 zł.) otrzymał prof. Michał Bilewicz w formie grantu z Narodowego Centrum Nauki (NCN) na projekt o wdzięcznej nazwie „Mowa pogardy. Psychologiczne mechanizmy rozprzestrzeniania się agresji werbalnej wobec grup mniejszościowych. Tu kilka podstawowych informacji: Michał Bilewicz jest szefem afiliowanego przy Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego „Centrum Badań nad Uprzedzeniami”. Podstawowym polem działania tej placówki jest tropienie różnorakich odstępstw od politycznej poprawności, takich jak „mowa nienawiści”, „homofobia”, „islamofobia”, „ksenofobia” oraz ma się rozumieć - „antysemityzm”. Innymi słowy, jest to motywowana ideologicznie lewacka jaczejka, mająca dostarczać ubranego w szaty „badań naukowych” uzasadnienia dla narracji o szalejącej w Polsce nietolerancji i szowinizmie - którym rzecz jasna należy dawać stosowny odpór. Celowi temu służą kolejne sondaże i raporty, skonstruowane pod z góry założoną tezę – począwszy od manipulacji w warstwie pojęciowej, a skończywszy na skrajnie tendencyjnych pytaniach – pułapkach.

Przykładem powyższego może być chociażby stosowana przez Bilewicza i jego podopiecznych definicja antysemityzmu – zastosowano w niej trik polegający na takim rozbudowaniu pojęcia, by objąć nim wszelkie negatywne opinie na temat Żydów oraz ich działalności. Szczególnie użyteczne jest tu określenie „antysemityzm wtórny” - oznacza ono, że antysemitą jest ten, kto... wypiera się „antyżydowskich uprzedzeń”. A „antyżydowskim uprzedzeniem” może być dosłownie wszystko – np. oczywista konstatacja, że środowiska żydowskie rozpowszechniają wizerunek „Polaka-antysemity” albo stwierdzenie, że holokaust jest wykorzystywany instrumentalnie przez organizacje żydowskie do osiągania korzyści majątkowych. Tego typu manipulacje omówiłem niedawno szerzej na łamach siostrzanej „Polski Niepodległej” przy okazji analizowania raportu pod znamiennym tytułem Powrót zabobonu: antysemityzm w Polsce na podstawie Polskiego Sondażu Uprzedzeń 3”, więc tu tylko dodam, że gdyby zaprezentowane w nim wyniki brać serio, to wyszłoby, że polskie społeczeństwo wręcz dyszy jaskiniowym żydożerstwem – szczególnie tym „wtórnym”.


II. Projekt Bilewicza

Sam „guru” Michał Bilewicz to istne cudowne dziecko nauki – ten urodzony w 1980 r. psycholog społeczny habilitował się w wieku 33 lat, co pokazuje na czym można obecnie zrobić ekspresową karierę akademicką. Swój dorobek prezentuje przy okazji licznych wystąpień, wywiadów i publikacji – m.in. w zaprzyjaźnionych ideologicznie „Krytyce Politycznej” czy „Gazecie Wyborczej”. Można rzec, że w ostatnich latach stał się dyżurnym ekspertem od demaskowania „polskich demonów” – i nie inaczej było podczas niedawnego sabatu w Muzeum Historii Żydów Polskich „Polin” urządzonego przy okazji 50. rocznicy Marca 1968. W wykładzie pt. „Epidemie mowy nienawiści. Jak blisko Marca ’68 jesteśmy?” otrzymaliśmy standardowy zestaw „szefa kuchni” ze wspomnianym „wtórnym antysemityzmem” na czele, wzbogacony o wystawę złożoną z internetowych komentarzy mających ilustrować tytułową tezę o „epidemii”.

I w tym miejscu dochodzimy do wspomnianego na początku dwumilionowego grantu od NCN. Otóż projekt przedstawiony przez prof. Bilewicza sprowadza się do kontynuacji tez wygłoszonych w „Polin”, a wcześniej w raportach „Centrum...”. Z opisu autorskiego dowiadujemy się, że fundusze spożytkowane zostaną m.in. na analizę forów internetowych pod kątem „mowy pogardy” wobec imigrantów, mniejszości etnicznych i religijnych – co prowadzić ma do zmniejszenia wrażliwości na tego typu język. Cytując: „podobnie jak wtedy, gdy ludzie wielokrotnie stykają się z agresją w brutalnych filmach i grach komputerowych. To pozwala mowie pogardy rozprzestrzeniać się w społeczeństwie niczym epidemia”. Warto na marginesie zwrócić uwagę na pewną ciekawostkę – jeszcze niedawno każdy, kto podnosił destrukcyjny wpływ przemocy w grach czy filmach na psychikę odbiorcy (szczególnie dzieci), był wyśmiewany jako bigot i oszołom. Obecnie nadal w podobny sposób traktowane są ostrzeżenia przed pornografią lub „edukacją seksualną” w szkołach. A tu proszę – okazuje się jednak, że ciągła ekspozycja na niekorzystne bodźce może być niebezpieczna... kto by pomyślał...

Ale dalej jest jeszcze ciekawiej: „Sprawdzimy jak ekspozycja na mowę pogardy wpływa na funkcjonowanie na poziomie mózgu – wykorzystamy pomiar EEG aby sprawdzić zmiany w reakcjach mózgu na obraźliwe stwierdzenia, a także w reakcjach na twarze mniejszości etnicznych. Po ekspozycji na mowę pogardy, spodziewamy się słabszych reakcji mózgu na podobne stwierdzenia oraz słabszych wzorców aktywności mózgu powiązanych z postrzeganiem ludzkich twarzy”. I puenta:Rezultatem tego projektu będzie epidemiczny model mowy pogardy. Pozwoli on opisać i zrozumieć gwałtowne rozprzestrzenianie się mowy pogardy w rzeczywistości sieciowej. Ten model podstawowy może okazać się niezwykle użyteczny dla organizacji zajmujących się ograniczaniem skali mowy nienawiści i innych niebezpiecznych zjawisk związanych z korzystaniem z Internetu”.


III. Inżynieria społeczna

Zwracam uwagę zwłaszcza na ostatni fragment. Oznacza on bowiem ni mniej ni więcej, tylko stworzenie podkładki do cenzurowania internetu pod pozorem walki z „mową nienawiści”, a także ma podać na tacy „naukowe” argumenty zawodowym tropicielom różnych „x-fobii” składającym masowo zawiadomienia do organów ścigania. W dalszej kolejności – ponieważ będziemy mieli do czynienia z „epidemią” - „mowa nienawiści” może zostać potraktowana jako zagrożenie bezpieczeństwa publicznego. W minionych latach policjanci i prokuratorzy byli „szkoleni” na podobne okoliczności przez lewackich aktywistów z organizacji typu „Nigdy Więcej” czy „Otwarta Rzeczpospolita” (ta ostatnia założyła nawet specjalny portal dla donosicieli), więc precedens już jest. W efekcie „piękne wyroki” mogą się posypać już nie tylko za spalenie „kukły Żyda”, lecz za komentarz w internecie. A stąd tylko krok do wprowadzenia cenzorskich algorytmów mających wyeliminować niebezpieczeństwo narażenia odbiorców na niepożądane bodźce.

Osobną sprawą jest, co począć z osobami, które już zostały zainfekowane „epidemią” i wykazują „nieprawidłowe” odczyty EEG? Obozy reedukacyjne? A może przymusowe wstrzykiwanie substancji chemicznych mających przywrócić „pożądane” funkcjonowanie mózgu? Pierwszy krok (podobnie jak w przypadku drakońskiej ustawy o „fake news”) poczyniła przodująca nauka niemiecka – naukowcy z Bonn przeprowadzili eksperyment w którym zastosowano połączenie indoktrynacji z kuracją hormonalną. Ochotnikom nie dość „empatycznym” wobec „uchodźców” odczytywano łzawe historyjki o ciężkiej doli migrantów, a następnie aplikowano oksytocynę („hormon miłości”) - w efekcie skokowo wzrastał u nich poziom altruizmu, przejawiający się m.in. chęcią do dzielenia się pieniędzmi. Jak widać, jeszcze wiele przed nami...

Mamy zatem do czynienia tak naprawdę z niebezpiecznym projektem z zakresu inżynierii społecznej, mającym dać narzędzia do modelowania zbiorowych zachowań. Świadczy o tym chociażby z góry założony efekt badań – autor w ogóle nie bierze pod uwagę uzyskania wyników innych niż zaplanowane. Mamy „epidemię” i już, a jedyną kwestią do ustalenia jest jej konkretny „model”. Dodajmy, że na komplementarny projekt pt. „Źródła negatywnych stereotypów grup spostrzeganych jako nieprzyjazne – porównanie uprzedzeń anty-romskich i antysemickich w Polsce i Niemczech” otrzymał grant w wysokości ponad miliona złotych (1 153 138 zł) podwładny prof. Bilewicza – dr Mikołaj Wiśniewski.

A tak na koniec – z czym Państwu kojarzy się wizerunek Polaków roznoszących „epidemię”? Czy aby nie z hitlerowską propagandą na temat pewnej grupy etnicznej mającej roznosić tyfus?

I taka propaganda finansowana jest z publicznych pieniędzy przez NCN - instytucję podległą Ministrowi Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Udał się nam ten Gowin, nie ma co...


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Antysemityzm urojony


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 12 (23-29.03.2018)

Emerytalne miraże

Potrzeba nam cywilizowanych wynagrodzeń i stabilnych form zatrudnienia, bez tego wszelkie świetlane wizje będą kolejną fatamorganą w stylu pamiętnych „emerytur pod palmami”.

Kończąc mini-cykl poświęcony emeryturom w kontekście zbliżającej się „reformy Morawieckiego” wprowadzającej Pracownicze Plany Kapitałowe (PPK), warto się zastanowić jaki model byłby najbardziej wydajny, a przede wszystkim – najbezpieczniejszy dla przyszłych świadczeniobiorców. Jak wiemy, reforma rządu Jerzego Buzka z 1999 r. w połączeniu z późniejszym „uśmieciowieniem” rynku pracy zakończyła się klęską, nie tylko sprowadzając na rzesze pracowników widmo nędzy na stare lata, lecz także powodując gigantyczną dziurę w ZUS odpowiedzialną za połowę przyrostu długu publicznego w latach 1999-2013 (ok. 330 mld. zł.). Do czego może to prowadzić na przestrzeni kilkudziesięciu lat, nader boleśnie przekonało się Chile, które po przeprowadzeniu w 1981 r. skrajnie liberalnej reformy, dziś musi borykać się z obciążającymi finanse publiczne dopłatami do głodowych emerytur – lecz nie mając do dyspozycji składek odprowadzanych w całości do prywatnych funduszy (co opisałem szczegółowo tydzień temu w felietonie „Chilijska lekcja”). Jakie płyną z tego wnioski dla nas?

W przeciwieństwie do cytowanej tu niejednokrotnie prof. Leokadii Oręziak nie jestem apriorycznym przeciwnikiem PPK – nie znaczy to jednak, że nie podzielam pewnych obaw związanych z ich wprowadzeniem. Przede wszystkim, PPK będące w istocie przymusowym III filarem (do tego sprowadzają się obostrzenia związane z wypisaniem się z projektu), nie mogą stanowić podstawowego składnika przyszłej emerytury. Związane jest to ze zbyt dużym ryzykiem jakie wiąże się z inwestowaniem na rynkach finansowych – wystarczy jeden porządny krach, by większość zainwestowanych pieniędzy „poszła z dymem”. Świadczenia decydujące dosłownie o życiu i śmierci (chociażby biorąc pod uwagę rosnące wraz z wiekiem koszty opieki zdrowotnej, leków) nie mogą być uzależnione od giełdowej ruletki – zwróćmy uwagę, że w tym systemie poza optymistycznymi szacunkami tak naprawdę nikt „oszczędzającym” niczego nie gwarantuje. Tymczasem premier Morawiecki sprawia wrażenie, jakby uznawał za znakomity pomysł rynkową ofertę polegającą de facto na obietnicy wygrania przyszłej emerytury w kasynie. A że w ciągu następnych kilkudziesięciu lat nastąpi kolejny globalny kryzys finansowy – i to najpewniej nie jeden – możemy założyć w ciemno.

Obawa numer dwa związana jest z tym, że składkami III filaru będą zarządzały prywatne Towarzystwa Funduszy Inwestycyjnych. Wprawdzie ich prowizja nie może przekroczyć łącznie 0,6 proc. zgromadzonych na kontach środków, ale można iść o zakład, że gdy tylko projekt zostanie ostatecznie „przyklepany” nastąpi intensywny lobbing, by podnieść opłaty za zarządzanie. No i wreszcie, mamy swoistą „alchemię finansową” - mianowicie, wprowadzenie PPK oznacza systematyczne zasilanie rynków finansowych dziesiątkami miliardów złotych z przymusowych „oszczędności” (i pieniędzy publicznych – 250 zł. „startowego” plus coroczne dopłaty 240 zł. z Funduszu Pracy). Gracze giełdowi i maklerzy już zacierają ręce. Nie jest tajemnicą, że część z tych środków będzie inwestowana w obligacje skarbu państwa, co spowoduje, że prywatne instytucje finansowe będą z naszych pieniędzy finansowały pożyczkowe potrzeby budżetu, potrącając sobie po drodze honorarium za pośrednictwo. Zostaniemy więc sponsorami długu publicznego - „rynki” zarobią, Morawiecki dostanie kasę na wymarzoną „elektromobilność”, a obowiązkowi dostarczyciele składek może na koniec odzyskają swoje pieniądze... a może nie.

Podsumowując – PPK mogą stanowić co najwyżej dodatek do emerytury. A zatem, projekt Morawieckiego ma sens jedynie wówczas, gdy całkowicie zlikwidujemy pozostałości reformy z 1999 r., włącznie z tymi wszystkimi IKE, IKZE i przekierujemy całość składki emerytalnej do ZUS oraz powrócimy do zasady zdefiniowanego świadczenia w miejsce obecnego systemu „rentierskiego”. To może mieć postać np. powszechnej emerytury obywatelskiej gwarantującej normalne funkcjonowanie – plus to, co ewentualnie wypracuje III filar. No i przede wszystkim – niezbędne jest podniesienie płac oraz likwidacja umów śmieciowych. Przy rozpaczliwie niskiej dominancie zarobków (2074,03 zł. brutto, czyli 1511,61 zł. netto) żaden cudowny „plan kapitałowy” nie zapewni godnego życia, może co najwyżej pełnić rolę „kieszonkowego”. Potrzeba nam cywilizowanych wynagrodzeń i stabilnych form zatrudnienia, bez tego wszelkie świetlane wizje będą kolejną fatamorganą w stylu pamiętnych „emerytur pod palmami”. Rozumieją to np. Czesi, którzy restrykcyjnie limitują napływ pracowników z Ukrainy, nie ukrywając, że ma to wymusić właśnie wzrost płac. W efekcie, niedawno czeski „Lidl” ogłosił podwyżki – szeregowy pracownik zarabiał będzie 28 tys, koron, czyli... więcej niż średnia krajowa w Polsce. Wreszcie – zarządzaniem środkami powinno zająć się docelowo (a nie jak jest w obecnej propozycji, jedynie przez pierwsze dwa lata) TFI działające pod egidą Państwowego Funduszu Rozwoju. Spekulantom przebierającym nogami, by gładko wskoczyć w buty OFE – dziękujemy.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Powtórka z „emerytur pod palmami”?

Chilijska lekcja


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 12 (23-29.03.2018)

niedziela, 18 marca 2018

Rejterada

Jak widać, osławiona „murzyńskość” niejedno ma imię - tyle że różne ekipy praktykują ją wobec różnych „bezalternatywnych” protektorów.

I. Dobrze, że nie ma tu „Walmartu”

Na początek komunikat. Oto za nami pierwsza niedziela bez handlu, za moment kolejna – i proszę sobie wyobrazić – nie umarłem z głodu, a nawet mam silne przeczucie, że nic podobnego nie nastąpi w dającej się przewidzieć przyszłości. Nie zauważyłem również ludzi dogorywających na ulicach, bądź masowo dobijających się do centrów handlowych, tudzież marketów. Nie zaobserwowałem nawet desperatów snujących się z obłędem w oczach i nie mających pojęcia co ze sobą zrobić. W poniedziałek zaś wybrałem się na zakupy – i znów zaskoczenie: nie nastąpił zbiorowy szturm wyposzczonego narodu na sklepy, ruch był taki sam jak zawsze. Słowem, wszystkie katastroficzne przepowiednie okazały się, jak było do przewidzenia, bujdą na resorach i jałowym narzekactwem garstki egoistów, gardłujących dla własnej wygody o pozbawianiu ich „wolności” i „prawa” do niedzielnych zakupów – i mających zarazem gdzieś te biedne, ganiające między półkami a kasą dziewczyny. Mam szczerą nadzieję, że mogły sobie wreszcie trochę odpocząć – również psychicznie, od sarkań zniecierpliwionych klientów, którzy jakoś nie są w stanie zrozumieć, że polityka minimalizacji kosztów poprzez celowe redukowanie personelu musi odbić się na jakości obsługi.

Całe szczęście - i tu już przechodzę do głównego tematu - że ustawy o handlu w niedzielę nie musieliśmy „konsultować” z ambasadą Izraela, ani z amerykańskim Departamentem Stanu, bo skutki byłyby takie same jak z nowelizacją ustawy o IPN, która właśnie na naszych oczach jest stopniowo odsyłana w niebyt. Sugestie rządzących (ostatnio prezydenta Dudy w wywiadzie dla „Dziennika”) formułowane pod adresem Trybunału Konstytucyjnego są jednoznaczne: ustawę należy „wykastrować”, by Żydzi i Amerykanie przestali się nas czepiać. Tak więc, gdyby na naszym rynku działał taki „Walmart”, to zapewne projekt wolnych niedziel błyskawicznie by upadł, bo amerykańska dyplomacja potrafi bardzo sprawnie lobbować za swoim biznesem. Zostalibyśmy postraszeni „pogorszeniem stosunków” i międzynarodowym arbitrażem (firmy z USA co do zasady nie przegrywają przed takimi gremiami) – i byłoby po sprawie. Warto tu przypomnieć, że w podobnym stylu w 2016 r. ambasador Paul W. Jones storpedował projekt chińskiej inwestycji w ramach „nowego Jedwabnego Szlaku” - budowy kanału Odra-Wisła (tzw. „Kanał Śląski”) - i to na kilka dni przed wizytą prezydenta Xi Jinpinga, kiedy to miano sfinalizować umowę.


II. Kompromitacja

Dziś historia się powtarza i spełniają się moje obawy wyrażone niedawno w artykule „Moratorium, czyli »uspokajactwo« stosowane” - najpierw mamy patriotyczne wzmożenie, a następnie cichą rejteradę przestraszonych własną odwagą mężyków stanu.

Wróćmy na chwilę do wspomnianego wywiadu, udzielonego przez prezydenta Andrzeja Dudę Piotrowi Zarembie z „Dziennika”. Jest to jedno wielkie trąbienie do odwrotu, nieudolnie maskowane „suwerennościową” retoryką. Z jednej strony bowiem padają zaklęcia w rodzaju „nikt z zagranicy nie może nam dyktować, czy wolno Polakom bronić się przed szkalowaniem”, ale gdy przychodzi do konkretów, to prezydent uderza w zgoła odmienne tony. Odpowiadając na pytanie dziennikarza odnośnie naszych relacji z Izraelem i USA (w tym kwestię obronności), Andrzej Duda przyznaje: „Między innymi dlatego skierowałem ustawę o IPN do Trybunału Konstytucyjnego. Chcę, żeby chłodnym okiem ocenił, czy prawo zostało przygotowane dobrze, bezpiecznie, choćby dla świadków tamtych straszliwych wydarzeń”. Prezydent oczywiście doskonale wie, że żadne świadectwa ocalałych nie są zagrożone - a przy okazji tak on, jak i wywiadujący przechodzą do porządku nad elementarną sprzecznością: „nikt nam nie będzie dyktował...itd” - lecz jednocześnie ustawę do TK skierował w trosce o relacje z USA i Izraelem. Wszystko niemal na jednym oddechu, by kilka zdań później półgębkiem potwierdzić sugestię Zaremby, że oczekuje od TK pomocy w wyplątaniu się z „niezręcznej sytuacji politycznej” (Jeżeli wskazówki co do legislacji można uznać za »pomoc w wyplątaniu się«, to tak. Może pan to tak rozumieć”).

No i wreszcie, pada wprost wyrażone oczekiwanie, co do orzeczenia Trybunału: Przede wszystkim dodałbym jednoznaczną deklarację, że chodzi wyłącznie o czyny popełnione z winy umyślnej. Ale, jak wspomniałem wcześniej, liczę na orzeczenie trybunału. To będzie najlepsza wskazówka, co dalej robić z tym prawem”. Prezydent jako prawnik doskonale wie, że ograniczenie penalizacji do „winy umyślnej” oznacza pozostawienie z ustawy jedynie retorycznej wydmuszki. Przecież znana powszechnie linia obrony paszkwilantów używających określenia „polish dead camps” sprowadza się właśnie do obłudnych zapewnień, że „nie chcieli nikogo urazić” i mieli na myśli jedynie „geograficzną lokalizację” obozów. Teraz, o ile TK spełni „zapotrzebowanie”, to tłumaczenie zostanie usankcjonowane prawnie. Co ciekawe, w tym akurat przypadku nie słychać alarmów, że Trybunał został „upolityczniony” i zapewne wyda wyrok na zamówienie – milczy „totalna opozycja” wraz ze swymi mediami, milczy Bruksela, milczy Ameryka... Najwyraźniej wszystkie zainteresowane ośrodki stoją na stanowisku, że jest upolitycznienie „słuszne” i „niesłuszne” - i jeżeli tylko TK zachowa się prawidłowo i spacyfikuje ustawę zgodnie z obstalunkiem, to wszystko będzie w jak najlepszym porządku i nikt nie rozedrze szat biadając nad upadkiem praworządności.

Koniec końców, wygląda na to, że sami sobie, w pełni „suwerennie” „podyktowaliśmy” rejteradę – w „trosce o relacje”, ma się rozumieć i żadne naciski zewnętrzne nie miały tu nic do rzeczy... Kto chce, niech wierzy. A mówiąc serio: widać wyraźnie, że na najwyższych szczeblach PiS zapadła decyzja o strategicznym odwrocie, którą można streścić następująco: 1) nie stosujemy uchwalonych przepisów; 2) rękami Trybunału Konstytucyjnego wybijamy ustawie zęby i staramy się ugłaskać Izrael oraz USA; 3) odkładamy na „święty nigdy” ustawę reprywatyzacyjną. Czyli zrobimy dokładnie odwrotnie, niż powinniśmy. Oznacza to całkowitą kompromitację, a dla świata (szczególnie zaś dla nieprzyjaznych nam środowisk) powyższe stanowi sygnał, że można z nami zrobić wszystko – trochę pokrzyczymy, ale wystarczy, niczym w bajce o wilku i trzech świnkach, „chuchnąć, dmuchnąć” i nasz słomiany domek rozlatuje się w drobny mak. Ciekawe tylko, jak opinii publicznej wyjaśnią to wszystko publicyści z redakcji uzależnionych finansowo od różnych partyjno-rządowych „kroplówek”. Stawiam na narrację o „moralnym zwycięstwie” i wyższych racjach stojących za ustępstwami.


III. „Murzyńskość”

Do takiego wniosku skłania mnie paniczna reakcja niektórych mediów na ujawnienie przetrzymanej w MSZ notatki o amerykańskich „ostrzeżeniach” w sprawie przepisów o IPN oraz projektu ustawy reprywatyzacyjnej. Jak pamiętamy, spotkanie z Thomasem K. Yazdgerdi'm (odpowiedzialnym w Departamencie Stanu za kwestie związane z holokaustem) odbyło się 19 stycznia, a notatka trafiła do Ministerstwa Sprawiedliwości dopiero 30 stycznia. Ujawnienie tego „zatoru komunikacyjnego” wywołało prawdziwą burzę – dopytywano się o przyczyny opóźnienia i kto zawinił, a w tle pobrzmiewała niedopowiedziana sugestia, że gdyby Min. Sprawiedliwości wiedziało o sprawie, to ustawa w obecnej wersji nie ujrzałaby światła dziennego. Czyli, na zmarszczenie brwi „strategicznego sojusznika”, wyrzucilibyśmy projekt do kosza – tyle, że po cichu, a nie jak teraz, w świetle międzynarodowych jupiterów. Jak się domyślam, wtedy wszyscy byliby zadowoleni – a co niektórzy może nawet otarliby z ulgą pot z czoła, że oto udało się zachować fikcję „nadzwyczajnych stosunków” z naszymi „partnerami”. Retorycznie tylko zapytam, czy polska dyplomacja komunikowała w ramach symetrii stosunków stronie amerykańskiej, że ewentualne uchwalenie „ustawy 447 (1226)” zostanie odebrane przez Polskę jako krok nieprzyjazny? Jak widać, osławiona „murzyńskość” niejedno ma imię - tyle że różne ekipy praktykują ją wobec różnych „bezalternatywnych” protektorów.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Koniec złudzeń

Polska – USA: zaufanie traci się tylko raz

Moratorium, czyli „uspokajactwo” stosowane

Hucpa – reaktywacja

Ćwierć miliarda za nic

Nic tak nie gorszy, jak prawda

Jedwabne – czas prawdy

Koniec epoki „pedagogiki wstydu”

Lekcja ojkofobii


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 11 (16-22.03.2018)

Chilijska lekcja

Polskę od Chile różni jedynie zakres reformy emerytalnej – oznacza to jednak tylko względne osłabienie negatywnych konsekwencji społecznych i budżetowych.

W kontekście rozpoczętego tydzień temu wątku emerytur, warto pochylić się nad analizą prof. Leokadii Oręziak (SGH) pt. „Plany dalszej prywatyzacji emerytur w Polsce” zawartą w zbiorze „Ekonomia polityczna »dobrej zmiany«” (wyd. Instytut Studiów Zaawansowanych). Tu od razu uprzedzam zarzut promowania skrajnej lewicy (wydawnictwo jest afiliowane przy „Krytyce Politycznej”). Tak się bowiem składa, że prof. Oręziak jako bodaj jedyny polski naukowiec miała okazję na własne oczy obserwować skutki katastrofy emerytalnej w Chile do jakiej doszło za sprawą przeprowadzonej w 1981 r. reformy systemu ubezpieczeń społecznych, będącej z kolei wzorem dla zmian przeprowadzonych w 1999 r. w Polsce przez rząd Jerzego Buzka – więc choćby dlatego wypada przyjrzeć się wspomnianemu opracowaniu. Polskę od Chile różni jedynie zakres reformy – u nas wprowadzono ją w wersji „light”, tzn. nie zlikwidowano w całości „państwowych” („ZUS-owskich”) emerytur, a jedynie dokonano podziału na „filary”. Oznacza to jednak tylko względne osłabienie negatywnych konsekwencji społecznych (niskie emerytury) i budżetowych (narastanie długu publicznego podyktowane koniecznością refundowania ubytków w ZUS, do jakich doszło na skutek podziału składek).

W Chile mianowicie przekierowano do prywatnych ubezpieczalni (AFP – odpowiednik naszych OFE) całość składek pracowników, za wyjątkiem służb mundurowych, które najwyraźniej uznały, że nie po to jako żołnierze i policjanci ryzykują zdrowiem i życiem, by wystawiać na rynkowy hazard swoje zabezpieczenie na starość – i jak się okazało, słusznie. Mniej więcej po trzydziestu latach, gdy zaczęły osiągać wiek emerytalny kolejne roczniki płacące składki w nowym systemie, wyszło na jaw, że inwestujące w instrumenty finansowe AFP nie gwarantują ubezpieczonym nawet emerytur minimalnych. Z tej przyczyny od 2008 r. chilijski rząd został zmuszony do interwencyjnego uruchomienia dopłat i zasiłków emerytalnych. Dziś zatem, prócz emerytur mundurowych, budżet państwa dofinansowuje ok. 80 proc. „sprywatyzowanych” świadczeń, by zapewnić ludziom minimum środków do życia – i nie łudźmy się, że podobny scenariusz nas ominie, choć zapewne w Polsce wystąpi w nieco mniejszej skali.

Mechanizm tej zapaści polega na tym, że ponieważ składki inwestowane są na rynkach finansowych (w dużej mierze w USA), to nie mogą być przeznaczane na wypłacanie bieżących emerytur, tak jak dzieje się to w systemie opartym na „solidarności międzypokoleniowej”. Z całości zgromadzonych aktywów, na świadczenia przeznaczane jest ok. 30 proc. - reszta pozostaje do dyspozycji AFP, stanowiąc źródło gigantycznych zysków tego sektora, który jak dotąd „przejadł” w postaci opłat za zarządzanie 1/3 wpłacanych środków. Do powyższego trzeba jeszcze dodać skutki kryzysów finansowych, dramatycznie „ścinających” wartość instrumentów w które zainwestowano składki. To doprawdy zdumiewające, że rządy w reformatorskim zapale zdawały się kompletnie lekceważyć pazerność instytucji finansowych, ślepo wierząc przy tym, że na przestrzeni kolejnych kilkudziesięciu lat rynki będą nieustannie rosnąć i generować powszechny dobrobyt. W efekcie, owe „rynki” otrzymały rozłożony w czasie wielomiliardowy prezent w postaci stałego zastrzyku gotówki (na chwilę obecną – 160 mld. USD, czyli 60 proc. chilijskiego PKB), zaś emeryci zostali z bieda-emeryturami, które trzeba dotować z budżetu. Bardziej by im się opłaciło, gdyby odkładali te pieniądze do skarpety. Dla finansów publicznych z kolei, opisywany tu system stał się źródłem nieustających obciążeń – średnio 5 proc. PKB rocznie. Tak wygląda kolonialny drenaż w pigułce.

Co gorsza, od raz wdrożonych rozwiązań trudno odejść, mimo że większość Chilijczyków zdecydowanie optuje za powrotem do tradycyjnego modelu emerytalnego, a krajem wstrząsają protesty społeczne. Działający w Chile międzynarodowy kapitał wygenerował bowiem w międzyczasie warstwę powiązanej z nim lokalnej, skorumpowanej oligarchii, skutecznie blokującej wszelkie zmiany. Prezydent Michelle Bachelet powołała wprawdzie w 2014 r. grupę ekspertów (15 profesorów z Chile i 9 z zagranicy, w tym prof. Leokadię Oręziak) mających przygotować odpowiednie propozycje – ale do realnych rozstrzygnięć wciąż jest daleko. O sile finansowego lobby i zakorzenionej „rynkowej mitologii” świadczy fakt, iż prof. Oręziak jako jedyna postulowała całkowitą likwidację AFP i przywrócenie publicznego repartycyjnego systemu emerytalnego, jako w ostatecznym rozrachunku tańszego i gwarantującego niemal natychmiastowy wzrost emerytur o 75 proc., do tego pozwalającego na oszczędności budżetowe rzędu 1,8 proc. PKB rocznie. Reszta proponowała półśrodki – podniesienie wieku emerytalnego i wzrost składek odprowadzanych do AFP (!), lub w najlepszym razie „podział” składki między AFP i odpowiednik ZUS-u, czyli wprowadzenie aż za dobrze nam znanych „filarów”.

A jaki jest z tego morał dla nas – szczególnie w kontekście opisanej przed tygodniem reformy Morawieckiego? O tym już za tydzień.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Powtórka z „emerytur pod palmami”?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 11 (16-22.03.2018)

sobota, 17 marca 2018

Chrześcijański syjonizm, czyli fanatycy apokalipsy

Chrześcijańscy syjoniści tworzą najpoważniejsze lobby w Stanach i liczyć się z nimi musi każdy – z prezydentem włącznie.

I. Największy sojusznik Izraela

Omawiając kwestie sporne na linii Polska-Izrael oraz szerzej Polska-żydowska diaspora, nie sposób abstrahować od jednoznacznie proizraelskiej polityki Stanów Zjednoczonych. W tym kontekście wiele mówi się o wpływach żydowskiego lobby w USA – i faktycznie, stosunkowo niewielka mniejszość (ok. 4 mln wyborców – czyli 2 proc. elektoratu) poprzez usytuowanie swych przedstawicieli w kluczowych obszarach, takich jak administracja, finansjera, media, czy przemysł rozrywkowy, ale też chociażby w biurach kongresmanów, odgrywa rolę nieproporcjonalnie dużą w stosunku do liczebności żydowskiej populacji.

Sami Żydzi jednak nie byliby w stanie aż tak mocno oddziaływać na kierunki amerykańskiej polityki, gdyby nie mieli potężnego sprzymierzeńca, którego istnienie – w USA oczywiste – jest niemal kompletnie pomijane przez obserwatorów zagranicznych, w tym polskich. Tym sojusznikiem jest wielki ruch „chrześcijańskich syjonistów”, którego ideowo-religijnym założeniem jest wspieranie Żydów i państwa izraelskiego we wszelkich jego poczynaniach. Wspominałem już o nim na tych łamach (artykuł „Polscy judeochrześcijanie” - „Polska Niepodległa” nr 22 (92) 10-16.06.2015), ale sądzę, że w obliczu obecnego napięcia wokół sporu o holokaust i forsowania w amerykańskim kongresie żydowskich roszczeń majątkowych (słynna ustawa 447/1226) warto wrócić do tematu i przedstawić go nieco bardziej obszernie – bo bez tego nie sposób zrozumieć poczynań Waszyngtonu, również w odniesieniu do naszego kraju.


II. Starotestamentowi protestanci

Na początek nieco historii. Termin „chrześcijański syjonizm” powstał pod koniec XIX w. - w ten sposób ojciec-założyciel współczesnego syjonizmu Theodor Herzl określał chrześcijan sprzyjających ruchowi syjonistycznemu. Sama idea sięga jednak co najmniej XVII stulecia – przykładowo, w 1649 r. purytańska rodzina Cartwrightów skierowała do brytyjskiej Rady Wojennej petycję w której domagała się, by Wlk. Brytania użyła swej floty do przetransportowania europejskich Żydów do Palestyny, powołując się na „bożą misję” przywrócenia Żydom Ziemi Świętej. Z pomysłu nic nie wyszło, zresztą Żydzi mieli wtedy swój „Paradisus Judaeorum” w Rzeczypospolitej Obojga Narodów i nigdzie się nie wybierali, jednak doktryna zwana na różnych etapach „hebraizmem”, później (XIX w.) „restauracjonizmem”, wreszcie - „chrześcijańskim syjonizmem” trwała, osiągając prawdziwy triumf w zasiedlanych przez ortodoksyjnych protestantów amerykańskich koloniach, następnie zaś, po wywalczeniu niepodległości, w Stanach Zjednoczonych.

Wywodzi się ona z ewangelikalnego protestantyzmu, zaś jej usystematyzowanie dokonało się wraz z narodzinami teologii dyspensacjonalizmu (od lat 30. XIX w.) – zakładającej m.in. literalne odczytywanie Pisma Świętego i prezentującej „biblijną” wizję historii oraz czasów przyszłych. W interesującym nas aspekcie, historia ludzkości sprowadzona zostaje do wypełniania się proroctw – aż do powtórnego nadejścia Chrystusa i jego tysiącletniego panowania na Ziemi, poprzedzonego ostatecznym, apokaliptycznym starciem z Antychrystem. Jednym z kluczowych elementów dyspensacjonalizmu jest również starotestamentowa koncepcja przymierza Izraela (ludu bożego) z Bogiem – co warto odnotować, z pominięciem Kościoła, liczy się bowiem zbiorowy akt dobrowolnie zrzeszonych ludzi zawierających „sojusz” ze Stwórcą.


III. „Błogosławienie Izraelowi”

Owo dowartościowanie Starego Testamentu (czasem można odnieść wrażenie, że wręcz przedkładanego nad Nowy) niesie ze sobą szereg implikacji – i tu dochodzimy do sedna. Otóż niezbędnym warunkiem ponownego przyjścia Jezusa jest powtórne zgromadzenie się „ludu Izraela” w Palestynie - a co za tym idzie, obowiązkiem chrześcijan jest dopomagać w spełnieniu się proroctwa. Fundamentem podejścia chrześcijańskiego syjonizmu do Żydów jest ustęp z Księgi Rodzaju w którym Pan obiecuje Abrahamowi: „Będę błogosławił tym, którzy ciebie błogosławić będą, a tym, którzy tobie będą złorzeczyli, i ja będę złorzeczył. Przez ciebie będą otrzymywały błogosławieństwo ludy całej ziemi” (Rdz. 12,3). W optyce chrześcijańskich syjonistów zatem Żydzi pozostają narodem wybranym, będącym w szczególnej więzi z Bogiem (co bardziej radykalni uznają, że Bóg ma przewidzianą dla Żydów osobną ścieżkę zbawienia, więc nie muszą się nawracać na chrześcijaństwo), zaś drogą do zaskarbienia sobie Bożych łask jest „błogosławienie Izraelowi”.

Trzeba tu zaznaczyć – nie mówimy o jakiejś nielicznej sekcie fundamentalistów, wszystko opisane powyżej jest integralną częścią amerykańskiej kulturowej tożsamości. Przykładowo, cytowana w eseju Philipa Earla Steele „Jutro będzie koniec świata, czyli religia w Ameryce” (miesięcznik „Znak” nr 686-687) amerykańska polityk Michele Bachmann wyznała w 2011 r. na spotkaniu Republikańskiej Koalicji Żydowskiej: „Jestem przeświadczona w swoim sercu oraz w swoim umyśle, że jeśli Stany Zjednoczone nie staną przy Izraelu, będzie to koniec Stanów Zjednoczonych (…) Musimy pokazać, że jesteśmy nierozłącznie ze sobą związani i że jako naród jesteśmy błogosławieni z powodu naszych stosunków z Izraelem, i że jeśli odwrócimy się od Izraela, to klątwa da o sobie znać. Mój mąż i ja jesteśmy chrześcijanami, i oboje mocno wierzymy w werset z Księgi Rodzaju, mocno wierzymy, że narody będą błogosławione, o ile błogosławią Izrael. Jest to mocna i piękna zasada”. Tak wygląda amerykański polityczny mainstream. Historycznym odpowiednikiem pani Bachmann może być anglikański duchowny i współpracownik Theodora Herzla, wielebny William Hechler, który wyliczył ponowne przyjście Jezusa na lata 1897-1898 i w związku z tym jego „najwyższą życiową ambicją było zostać biskupem Jerozolimy i osobiście przywitać Zbawiciela przy bramie miasta”.

Tu dotykamy kolejnego istotnego wątku, ustawiającego perspektywę ewangelikalnych chrześcijańskich syjonistów – mianowicie przytłaczająca większość spośród nich wierzy, że żyjemy w biblijnych „dniach ostatnich”, a koniec dziejów to kwestia jednego-dwóch pokoleń. Widomym znakiem tego jest dla nich powstanie izraelskiej państwowości w 1948 r., zaś argumentem rozstrzygającym stała się wojna sześciodniowa z 1967 r. - oto na ich oczach wydarzyła się historia jak z kart Starego Testamentu: Izraelici, niczym w starożytnych czasach, gromią swych wrogów! Nie trzeba było lepszego dowodu na bezpośrednią ingerencję Boga w historię. Z tego punktu widzenia, historia współczesnej izraelskiej państwowości jest czymś na kształt dopisywania kolejnych kart Biblii. Tym bardziej więc należy „błogosławić Izraelowi”, by zyskać dla siebie łaski – a kres czasów jest tuż-tuż...


IV. Najpotężniejsze lobby

Podkreślam – to co dla nas brzmi niczym obłęd, przez rzesze Amerykanów traktowane jest ze śmiertelną powagą i całą dosłownością. I dopiero na tym tle możemy właściwie zrozumieć politykę zagraniczną USA, mentalność jaka za nią stoi, a także oszacować należycie żydowskie wpływy. Otóż liczebność „chrześcijańskich syjonistów” ocenia się na 50 do 70 mln. Są to ludzie silnie zdeterminowani, zaangażowani i znakomicie zorganizowani. Tworzą w sumie najpoważniejsze lobby w Stanach, wywierając nieustanny nacisk na polityków i liczyć się z nimi musi każdy – z prezydentem włącznie. Jeśli zachodzimy w głowę, dlaczego Donald Trump przenosi amerykańską ambasadę do Jerozolimy, to właśnie mamy odpowiedź – jest to ukłon w stronę chrześcijańskich syjonistów i spełnienie jednego z ich postulatów, symbolizującego amerykańskie „błogosławienie Izraelowi”. O ile więc politycy mogliby od biedy machnąć ręką na nieliczną mniejszość żydowską (która i tak przeważnie głosuje na Demokratów), o tyle już kilkudziesięciu milionów baptystów, zielonoświątkowców tudzież innych denominacji zaludniających tzw. „pas biblijny” (plus kilka milionów mormonów) zlekceważyć nie mogą – zwłaszcza Republikanie, dla których jest to żelazny elektorat, skrupulatnie rozliczający ich z tego, co dobrego zrobili dla „ludu Izraela”.

Na stronach internetowych największej organizacji chrześcijańskich syjonistów, „Christians United For Israel” (CUFI), można np. przeczytać świadectwa „łask” otrzymanych za sprawą „błogosławienia Izraelowi”, ta sama organizacja stoi za mityngami z cyklu „Noce oddania czci Izraelowi”, podczas których wierni w ekstazie wymachują flagami z gwiazdą Dawida. Nic dziwnego, że izraelscy politycy (zwłaszcza z prawicy) utrzymują z CUFI ożywione kontakty, a Benjamin Netanjahu stwierdził, iż „jedynym pasem bezpieczeństwa dla Izraela jest amerykański pas biblijny”. Jak łatwo zauważyć, chrześcijański syjonizm tak naprawdę ustawia się w roli służebnej – dobre jest to, co służy Izraelowi. Dla „izraelitów” jest to więc sojusznik idealny, wzmacniający ponad dziesięciokrotnie żydowski potencjał w amerykańskiej polityce. Do tego hojny – niezależnie od pomocy amerykańskiego rządu, chrześcijańscy syjoniści przekazują Izraelowi co roku dziesiątki milionów dolarów. A wszystko w apokaliptycznej atmosferze końca świata, do którego należy się przygotować, by w wielkiej bitwie między Dobrem a Złem stanąć po właściwej stronie jako „good guys” - bowiem amerykański syjonizm jest również silnie militarystyczny, zaś takie zjawiska jak islamski terroryzm jedynie utwierdzają wyznawców w przekonaniu o rychłym Ostatecznym Rozstrzygnięciu.

A morał dla nas? Jeśli Ameryka będzie musiała wybierać: stanąć po stronie Polski czy Izraela - ZAWSZE wybierze Izrael. Warto mieć tego świadomość.


*

PS. Podczas pisania artykułu posiłkowałem się m.in. esejami Philipa Earla Steele „Jutro będzie koniec świata, czyli religia w Ameryce” (miesięcznik „Znak” nr 686-687) oraz „Chrześcijański syjonizm” („Znak” nr 698-699).


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polscy judeochrześcijanie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 06 (14-27.03.2018)