piątek, 30 listopada 2012

„Słupy” Układu

„Rzeczpospolita” skończy jak „Dziennik” pod rządami Krasowskiego, a „Uważam Rze” jak „Przekrój”.

I. Prawica potrafi!

Bądźmy szczerzy – te półtora roku ukazywania się „Uważam Rze”, szczególnie w medialnej stajni Hajdarowicza, to i tak był czas wykradziony losowi. Ten czas redakcja wykorzystała najlepiej jak mogła, tworząc topowy, opiniotwórczy tygodnik, którego Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, zgrzytając zębami, nie mógł ignorować i „unieważnić” jako marginalnego, oszołomskiego pisemko frustratów i nieudaczników, która to metoda jest dla mainstreamu bodaj ulubionym sposobem na deprecjonowanie niewygodnych inicjatyw.

Lisicki z ekipą dowiedli bowiem, że prawica potrafi stworzyć wartościowe, atrakcyjne, poczytne i pokupne medium, mogące podbić przebojem trudny, prasowy rynek, jeśli tylko nie stwarza się przed nim sztucznych barier. Co więcej, jest w stanie to zrobić bez uciekania się do kloacznej estetyki w stylu Tomasza Lisa i jego „Newsweeka”. Kto wie, czy nie jest to najbardziej wartościowa część spuścizny „URz”, która nie raz jeszcze zaprocentuje w przyszłości – jak każde przełamanie fałszywego stereotypu. To „odczarowanie” mitu prawicowego nieudacznictwa może otworzyć perspektywy przed kolejnymi przedsięwzięciami medialnymi.

II. „Słup” Hajdarowicz

No, ale wszystko co dobre ma swój kres, albowiem gdy w grę wchodzi trotyl, tam kończą się żarty. Grzegorz Hajdarowicz, który z łaski Dyktatury Matołów przejął „Presspublicę” za pożyczki otrzymane od powiązanego z WSI NFI „Jupiter”, od byłego esbeckiego „TeWusia” - milionera - Leszka Czarneckiego oraz od PW „Rzeczpospolita”, został uruchomiony, by zrobić to, do czego został zatrudniony w charakterze biznesowego „słupa” służb i obozu rządzącego. I „słupek” Hajdarowicz zadanie wykonał bez wahania. Zresztą, niechby tylko spróbował się zawahać – zlecone przez „czynniki” zadania lepiej wykonywać jeszcze przed weekendem. Wiadomo wszak, że właśnie podczas weekendów lawinowo przyrasta u nas liczba samobójstw „bez udziału osób trzecich”, więc lepiej nie kusić licha, które jak wiadomo nigdy nie śpi, podobnie jak Seryjny Samobójca.

Zatem, pan biznesmen ze służbowej łaski chwacko uwinął się z pacyfikacją powierzonych mu tytułów – najpierw „Rzepy”, następnie zaś „Uważam Rze”, przywracając tak pożądaną przez jego patronów jedność moralno-polityczną medialnego mainstreamu. W powszechnym przekonaniu jest to krok samobójczy z biznesowego punktu widzenia, ale przecież nie dlatego podarowano „zaprzyjaźnionemu przedsiębiorcy” „Presspublicę”, wykurzywszy z niej uprzednio krnąbrnego większościowego udziałowca, by pan Hajdarowicz miał się przejmować względami finansowymi, gdy Dyktatura Matołów walczy o przetrwanie, zwiera szeregi i przystępuje do batalii z „faszyzmem”, tudzież „mową nienawiści”. Pan Hajdarowicz zostanie wynagrodzony w odpowiednim czasie w stosowny sposób, albowiem wart jest robotnik zapłaty swojej – choćby nawet „Uważam Rze” padło pod nowym kierownictwem po kilku numerach. „Biznesmeni przyjaźni lewicy” - jak onegdaj ujął to Leszek Miller, są cennymi aktywami każdej „waadzy”.

III. Kres dwuznaczności

Trochę szkoda, że zespół „URz” nie podziękował za współpracę zaraz po tym, jak wywalono z „Rzepy” Cezarego Gmyza. Rozumiem, że żal porzucać własne dzieło, ale sytuacja była, przyznajmy, dość dwuznaczna. Nie rozumiem też, po co Lisicki plótł androny o niezależnym statusie tygodnika w strukturze „Presspubliki”, że nic mu nie grozi itp. Jak się rzeczy mają, właśnie się przekonaliśmy. W sumie, Hajdarowicz wywalając Lisickiego, wyratował poniekąd załogę „URz” z nielichego dylematu. Jednak trzeba oddać, że postawa zespołu redakcyjnego zasługuje na najwyższe uznanie. Mało którą redakcję stać by było na taką solidarność. Wyobrażacie sobie coś takiego w „Newsweeku”? Miejmy tylko nadzieję, że nie zaczną się łamać pod wpływem brutalnej rzeczywistości i nie zaczną się ciche powroty, bo wtedy heroizm zamieniłby się w farsę - ku uciesze reszty zblatowanych z władzą mediodajni.

A wieść niesie, że nowy naczelny – Jan Piński – wydzwania po dziennikarzach „kojarzonych z prawicą” i kusi ich tłustymi „pecuniami”, które jak wiadomo „nie oletują”, byle tylko zechcieli przyjść do wyludnionego tytułu, albowiem na pierwsze spotkanie z nowym szefem... nie przyszedł nikt ze składu „URz” i „Rzeczpospolitej”. Swoją drogą, jeśli jakimś cudem Pińskiemu uda się sformować zespół, to warto będzie odnotować nazwiska tych dziennikarzy. I zapamiętać. Dobrze zapamiętać.

IV. Jan Piński – „słup” drugiej kategorii

Skoro jesteśmy już przy Pińskim – doprawdy, nie wiem kim trzeba być, by w ogólnie znanej sytuacji „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” przyjąć propozycję „słupa” Hajdarowicza, uwiarygadniając i firmując własną twarzą prasowe porządki pod egidą Dyktatury Matołów. No chyba, że tę twarz straciło się już dawno temu wraz innymi przymiotami konstytuującymi tzw. „osobę ludzką” i pozostało już tylko nieśmiertelne „kasa, misiu, kasa”. Wtedy można schować wszystko do kieszeni i z uśmiechem pełnić rolę „słupa” drugiej kategorii, podliczając luby grosz.

Kim jest Piński pokazuje jego wywiad, w którym z miedzianym czołem, za przeproszeniem, pieprzy głodne kawałki o tym jaką to opozycyjną gazetę chce robić i umacniać jej niezależność. Wystarczy przeczytać tylko to, znając kontekst ogólnosytuacyjny, by wyrobić sobie opinię. Nic więcej nie trzeba. Nawet tego, że z „Nowym Ekranem” pożegnał się z zaskoczenia, z dnia na dzień. „Lojalny jak Piński”, tak się powinno mówić, co by tam Łazarz w jego obronie nie wypisywał.

Nie wiem, czy nowe „Uważam Rze” stanie się tubą jakiejś koncesjonowanej, zblatowanej endecji od Giertycha, jakiegoś „neo-PAX-u Trzeciej RP”, ale analogia do okoliczności, w jakich Bolesław Piasecki przejął „Tygodnik Powszechny” narzuca się sama. Nic to – mas nie porwą, to pewne. Najprawdopodobniej „URz” padnie po kilku numerach, lub w najlepszym razie podzieli los „Przekroju”. Cóż, jakiś czas temu prorokowałem, że „Rzeczpospolita” skończy jak „Dziennik” pod rządami Krasowskiego, a „Uważam Rze” jak „Przekrój” - i choć detale tej drogi do upadku nieco się różnią od moich przewidywań sprzed ponad roku, to zasadniczo wychodzi na moje.

A tak już na zakończenie, pozostaje tylko zadać pytanie: jaką rolę w zamachu smoleńskim odegrali ludzie z WSI i Dyktatura Matołów, skoro jeden tekst o trotylu na wraku tupolewa tak zaktywizował ich „słupa”, że postanowił zarżnąć dwie gazety?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Inne notki o „Presspublice” itp.

http://niepoprawni.pl/blog/287/gaudenizacja-rzepy

http://niepoprawni.pl/blog/287/krajobraz-po-przejeciu

http://niepoprawni.pl/blog/287/krajobraz-po-przejeciu-%E2%80%93-post-scriptum

http://niepoprawni.pl/blog/287/krajobraz-po-przejeciu-%E2%80%93-domkniecie

http://niepoprawni.pl/blog/287/wybuchowa-prowokacja

http://niepoprawni.pl/blog/287/ostatnia-linia-obrony

czwartek, 29 listopada 2012

Katofaszysta Grzegorz B.

Walka z „faszyzmem” zaostrza się w miarę postępów Postępu.

I. Walka klasowa...

Kiedy wreszcie odwiedzę siedziby TVN-u i „Wyborczej” ze spluwą w garści, różańcem na szyi i plecakiem trotylu, jak na porządnego katofaszystę przystało, to wtedy dopiero pozatrudniana tam dziennikarska swołocz będzie miała realny powód do spazmów i histerii. Prokuratura i jej Ślepokura dopiero wtedy otrzyma przesłanki do „wzmożeniowego” śledztwa i stawiania zarzutów, zaś „abewiaki” od Bondaryka powody do porannych nalotów. Obie służby natomiast - do konferencji prasowych z materiałami filmowymi świeższymi niż 12 lat.

Póki co natomiast, zgodnie z myślą Stalina, że walka klasowa zaostrza się w miarę postępów w budowie komunizmu, mamy do czynienia z sytuacją w której walka z faszyzmem zaostrza się w miarę postępów Postępu. To zaś naturalną koleją rzeczy powoduje wzmożone zapotrzebowanie na „faszystów”, których należy wytropić, zdemaskować, przykładnie napiętnować i wsadzić za kraty. Rzecz jasna, powyższe komponuje się idealnie z procederem pełzającej represjonizacji wdrażanej systematycznie przez Dyktaturę Matołów, która umiejętnie podsyca społeczny strach przed „prawicowym ekstremizmem” - wypisz wymaluj w identyczny sposób, w jaki władze PRL siały propagandę o „ekstremie” z „Solidarności”.

II. Na tropie „ekstremy”

Prowokacje podczas Marszu Niepodległości to już klasyka. Tylko przytomności umysłu rzecznika ONR, Mariana Kowalskiego, który zapanował nad wielotysięcznym tłumem zawdzięczamy, że „hodowanie zamieszek” się nie powiodło, ale było blisko. Do tego nagabywanie przez policję organizatorów wyjazdów zbiorowych, „profilaktyczne rozmowy” na komendach, najścia na domy członków ONR... Ale to jeszcze wypadło blado, trzeba było czegoś mocniejszego, by wokół „faszyzmu” rozpętać histerię.

Owym mocniejszym akcentem był finał groteskowej operacji ABW w sprawie „brunobombera”. Funkcjonariusze wychwycili w internecie narwańca, by następnie go hodować, podsuwając mu agenturalnych „współkonspiratorów”, a rzecz całą zakończyć prokuratorską pokazuchą z filmami sprzed 10-12 lat i „arsenałem” złożonym z jakichś rupieci oraz militarnych gadżetów z Allegro – akurat wtedy, gdy było potrzebne to Dyktaturze Matołów i jej medialnej ekspozyturze. Mamy tu do czynienia z istnym powrotem do czasów urbanowo-jaruzelskich. Telewizja stanu wojennego również pokazywała „arsenały” rzekomo gromadzone przez solidarnościowych „terrorystów”.

Tego było trzeba, by rozpętać histerię antyfaszystowskiego wzmożenia. Zaraz „Wyborcza” znalazła wpis Artura M. Nicponia, w którym pytał się o możliwość hipotetycznego referendum w sprawie zastrzelenia Tuska. Nicpoń sprawę postawił w kontekście głosowania w kwestii aborcji, ale tego już „Wyborcza” nie podała, bo taka wiedza jej czytelnikom jest niepotrzebna. Ponieważ strona http://www.nicek.info/ wyleciała w powietrze, to zacytuję dla porządku, za blogiem MarkaD: „No ale weź mi, jako prawnik, taką rzecz powiedz - mamy tę całą demokrację i liberalizm. Czy można w Polsce zrobić referendum na projektem zastrzelenia Tuska i zbierać pod takim projektem podpisy? Żeby zastrzelenie go jak psa było legalne. Kumasz, jeśli można majdrować przy dzieciach w fazie prenatalnej i można sobie głosować, czy je zabić czy nie, to czy tak samo można z Tuskiem? (wytłuszczenie moje - GG) .

No i wreszcie wypowiedź Grzegorza Brauna – z gatunku takich, które wygłasza w zasadzie na niemal każdym publicznym spotkaniu. Zdrajców należy rozstrzeliwać, bo jeśli nie wisi nad nimi widmo kary, to tworzy się popyt na zdradę i zaprzaństwo – taki z grubsza był jej sens. Oczywista oczywistość, również w odniesieniu do funkcjonariuszy reżimowych mediodajni z TVN-u i „Wyborczej” (odpowiednio – dwa tuziny i tuzin do rozwałki). Oni doskonale wiedzą, że Braun ze swoją atletyczną posturą notorycznie doprowadza do płaczu całe plutony policji, więc nie dziwię się, że mogło im powiać nieprzyjemnym chłodkiem po krzyżu. No, ale katofaszystą Grzegorzem B. zajęła się już niezależna prokuratura, a wkrótce może i rozgrzane sądy, zatem pewnie trochę odetchnęli.

III. Pełzająca represjonizacja

Aż żal bierze gdy się spojrzy, jakie to wszystko dęte, jak nieudolnie fastrygowane. „Terrorysta”, którego musi czynnie podżegać do przestępstwa komando „abewiaków”, jakieś sensacje z d...y wzięte w rodzaju internetowego wpisu z niszowej strony, jakaś wyrwana z kilkugodzinnej dyskusji wypowiedź sprzed niemal trzech miesięcy. No, ale skoro poszedł prikaz, by walczyć z „faszyzmem” i „ekstremą”, to nie ma rady. Należy pryncypialnie stać na nieubłaganym gruncie niczym czekiści o chłodnych głowach i gorących sercach, bo – powtórzmy - walka z faszyzmem zaostrza się w miarę postępów Postępu. Nie to, co taki Cezary Michalski ze swymi życzeniami uśmiercenia kilku byłych kolegów – publicystów, czy Krzysztofa Rybińskiego, który wedle Michalskiego skończyć miał jak Aldo Moro. Walczyć z lewacką ekstremą „nie lzia”.

A tak na poważnie – właśnie okazało się, po co to budowane od tygodni napięcie, to całe antyfaszystowskie wzmożenie i medialna histeria. Otóż wszystko to miało zbudować atmosferę przyzwolenia na nowelizację kodeksu karnego, a konkretnie – poszerzenie penalizacji tzw. „mowy nienawiści”. Tak się bowiem pięknie zorkiestrowała „podgatowka” mediów z zamysłami władzy, że PO w odpowiedzi na „społeczne zapotrzebowanie” złożyła w Sejmie projekt zmiany art.256 KK, który ma otrzymać brzmienie: „kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści wobec grupy osób lub osoby z powodu jej przynależności narodowej, etnicznej, rasowej, politycznej, społecznej, naturalnych lub nabytych cech osobistych lub przekonań podlega karze grzywny, ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2".

Obecnie art. 256 brzmi: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.” Jak łatwo zauważyć, do katalogu dodano kategorię polityczną oraz „naturalne lub nabyte cechy osobiste” (zapewne chodzi o homosiów), usunięto zaś kategorię wyznania – czyli wyjęto spod ochrony prawa „katoli”, wzięto zaś pod opiekę Dyktaturę Matołów i jej poputczików, bo chyba nie ma wątpliwości, w którą stronę rozgrzane sądy będą interpretowały „nawoływanie do nienawiści wobec osoby lub grupy osób z powodu jej przynależności politycznej”.

Mamy zatem do czynienia z kolejną odsłoną pełzającej represjonizacji – tym razem pod płaszczykiem walki z „mową nienawiści”. Knebel z sankcją karną, którego jedną z glównych ofiar będzie internet, w tym blogosfera oraz inne media niezależne. Oczywiście, nie da się kontrolować wszystkiego i karać wszystkich – stosowane będą uderzenia punktowe, wybiórcze, obliczone na efekt zastraszenia – przypuszczam zresztą, że rolę delatorów ochoczo wezmą na siebie reżimowe mediodajnie z „Wyborczą” (przypomnę – tuzin do „czapy”) i TVN (dwa tuziny...), jak uczyniły to z Braunem i Nicponiem. Jest to zresztą ciąg dalszy kampanii zapoczątkowanej kilka miesięcy temu przez prokuratora Seremeta, który zalecił ściganie „mowy nienawiści” w sieci, po tym jak „Tygodnikowi Powszechnemu” zrobiło się przykro, że nie ma kary na tych nienawistników (pisałem o tym w notce „Młot na pisowców”).

IV. Marzenia mediodajni i „antystemowcy” pod presją szantażu

Tak sobie myślę, że Dyktaturze Matołów i jej medialnej ekspozyturze bardzo odpowiadałoby, gdyby pojawił się jakiś prawicowy, „faszystowski” Cyba. Oni wręcz tego wyczekują, co widać po ich okrzykach na temat „brejwików”, że teraz, po tej wypowiedzi Brauna to już na pewno jakiś maniak zacznie ich mordować („zbliżamy się do jakiegoś krytycznego punktu, po którym zdarzy się nieszczęście” - prof. Jan Hartman), co pozwoli im pozbyć się uciążliwego moralnego garba po mordzie łódzkim, bowiem „prawicowi publicyści i politycy od razu przypominają, że to oni są obiektem ataków - przecież w Łodzi zamordowany został działacz PiS. I to ma zamknąć wszystkim usta” („Reagujmy na brednie” - GW). Wreszcie można by pograć na propagandzie męczeństwa i pod tym pretekstem zdelegalizować, zamknąć... a ileż nowych „surowych ustaw” można by wprowadzić! („Gdy tylko w Polsce obejmę władzę, szereg surowych ustaw wprowadzę” - jak marzył Gnom w „Rozmowie w kartoflarni”)

Stąd też mój wstęp o rozwałce w siedzibach „GW” i TVN-u. Oby ktoś się przypadkiem nie zabrał za spełnianie tych waszych marzeń, bo wtedy nigdy nie wiadomo na kogo trafi...

Na zakończenie pozwolę sobie jeszcze skonstatować ze smutkiem, że prawa strona tzw. „dyskursu publicznego” dała się niemal kompletnie sterroryzować tym nędznym, prymitywnym szantażem kleconym na zasadzie – wybieramy czyjąś wypowiedź i co wy na to: odcinacie się? PiS pozwolił, by „Wyborcza” korygowała mu politykę kadrową (zawieszenie Nicponia i sąd partyjny). Natomiast prawicowi gwiazdorzy – za wyjątkiem Ewy Stankiewicz - w sprawie Brauna albo nabrali wody w usta, albo wręcz uznali za stosowne na wyprzódki się od niego dystansować. Do tej pory im nie przeszkadzał: zapraszali go, dyskutowali na spotkaniach, robili z nim wywiady, fetowali filmy i zacierali ręce z radochy słysząc jego co bardziej ostre wypowiedzi. Tak to wygląda - koledzy, taka ich mać. Grunt, żeby żaden „wariat” nie popsuł im wizerunku i całego tego patriotyczno-opozycyjnego biznesu w którym wyrobili sobie pozycję celebrytów swoją starannie skalkulowaną „antysystemowością”. Obrzydliwe.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

niedziela, 25 listopada 2012

Brunobomberzy

Wszelkiej maści potencjalnych „brunobomberów” radzę odsyłać do puszczania „bączków” w kibelkach – bo albo są to prowokatorzy, albo idioci.

I. Internetowi brunobomberzy

Co jakiś czas można w komentarzach pod blogerskimi notkami spotkać się z kwękoleniem, że ta cała pisanina to, panie kochany, wentyl bezpieczeństwa i kanalizowanie w internecie przez wiadome czynniki energii niezadowolonych. Często za powyższym stwierdzeniem idzie zaraz deklaracja różnych wirtualnych twardzieli, że należy wyjść w „real” i w tymże „realu” namieszać – kryterium uliczne, zamach stanu, rewolta i takie tam. Do pewnego momentu zlewałem takie apele różnych gorącokrwistych narwańców, bowiem osobnicy ci cechują się na ogół postawą znaną jako „weźmy się i zróbcie” - poujadają, powzywają do „czynu” tak w ogólności i na tym z grubsza kończy się ich rewolucyjny zapał oraz inwencja.

Ostatnio postanowiłem sobie jednak, że jak taki jeden z drugim internetowy macho przylezie mi na bloga, będę odpisywał w stylu: „To działaj, obalaj reżim, kto ci broni? Skrzyknij oddział, zaopatrz go w broń, bomby, czy co tam uda ci się załatwić, przeszkol ludzi, wytrenuj swoich zawadiaków w partyzantce miejskiej, stwórz konspiracyjną siatkę... proszę bardzo”.

Po akcji z „brunobomberem” uzupełniłbym jeszcze powyższe o przestrogę: „tylko nie zdziw się, gdy się okaże, że twoja „siatka” składa się z agenciaków od Bondaryka, którzy hodują cię niczym brojlera do wrzucenia na medialny ruszt”. Ewentualnie, zasunę bez krępacji: „a ty co, prowoku jeden – brunobombera szukasz? Przekaż szefowi, że nie ze mną takie numery”.

II. Pod egidą służb

Brutalna prawda jest bowiem taka, że przewroty i zamachy, zwłaszcza te udane, odbywają się z reguły pod egidą odpowiednich służb, krajowego bądź cudzoziemskiego autoramentu, które dla sobie wiadomych celów prowadzą werbunek do zakładanych przez siebie konspiracyjnych organizacji, by następnie uruchamiać je w odpowiednim momencie. Oczywiście, na ogół nie kończy się to aż takim groteskowym blamażem, jak ta odpalona we wtorek żenada. Czasem udaje się zabić carskiego ministra, samego cara, czy w nowszych czasach – byłego włoskiego premiera. Nigdy jednak nie dzieje się to samo z siebie - że, prawda, jacyś gorącosercy, idealistyczni młodzieńcy zakładają organizację, a następnie zabijają tego Aldo Moro, czy innego Stołypina. Zawsze okazuje się potem, że wszyscy oni – te Czerwone Brygady lub eserowcy - szli na pasku KGB lub Ochrany.

Najgorzej zaś, gdy jakiś nabuzowany emocjonalnie palant uwierzy, że on naprawdę zorganizował taką super hardkorową konspirę, co to ma broń, saletrę amonową i wypieprzy Sejm w powietrze.

Oczywiście, to wszystko jest do zrobienia. W szkole popularną zabawą było puszczanie tak zwanych „bączków” - brało się tę saletrę właśnie, mieszało bodajże z cukrem pudrem, ubijało w przedziurawionej od spodu zakrętce od wódki i podpalało. Sufit szkolnego kibla nosił niezliczone ślady tego typu zabaw młodocianych piromanów. Przypuszczalnie, po dopracowaniu proporcji i kilku eksperymentach, można by na tej bazie wypichcić jakąś bombkę i gdzieś zdetonować. Może nawet w Sejmie. Pod warunkiem, że będzie działało się samemu – dwóch to już zbyt wielkie ryzyko, że cała sprawa skończy się odsiadką i człowiek wyjdzie na idiotę, jak ten Brunon z Krakowa.

Jest jeszcze inny wariant – taki mianowicie, że z jakichś względów obce służby będą zainteresowane zrobieniem tutaj rozpierduchy i wtedy pod ich parasolem faktycznie uda się założyć jakąś organizację. Tylko miejmy przynajmniej tę świadomość, że w takim przypadku działamy w interesie służb obcego państwa, zaś ich plany i interesy wcale nie muszą pokrywać się z naszymi. Nie każdy jest Piłsudskim i nie każde państwo uprzejmie rozleci się w odpowiednim momencie na kawałki jak Austro-Węgry, których wywiadowi Komendant świadczył to i owo.

III. Brunobomberzy do „bączków”

Jeśli zaś nie zdajemy sobie sprawy z realiów, to prędzej czy później skończymy wycyckani przez różnych Bondaryków, otoczeni chłopcami z ABW, a niezależna prokuratura będzie zarykiwać się ze śmiechu na konferencji prasowej, prezentując ku uciesze gawiedzi z reżimowych mediodajni nagrania z próbnych eksplozji i jakieś podrzucone nam militarne gadżety z Allegro. To już lepiej zostać przy tych „bączkach” puszczanych w szkolnej toalecie.

A na domiar złego, przy okazji rykoszetem może oberwać jakiś Bogu ducha winny Artur M. Nicpoń, bo „Wyborcza” za pomocą zmanipulowanego cytatu akurat zechce podkręcić temat „terroryzmu” w kierunku bardziej pisowskim, a sam PiS nie dostrzeże niczego zdrożnego w tym, by organ Michnika korygował mu politykę kadrową, jak niedawno słusznie zauważył MarkD.

Dlatego też ja osobiście wszelkiej maści potencjalnych „brunobomberów” radzę odsyłać do puszczania „bączków” w kibelkach – bo albo są to prowokatorzy, albo idioci. Zarówno na jednych, jak i na drugich szkoda czasu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 22 listopada 2012

Dzieci Zbigniewa S.

Agorowe „Metro” dziwi się, że duchowe dzieci Zbigniewa S. reagują agresją, gdy ktoś im powie, że należy w autobusie ustąpić miejsca jakiemuś „moherowi”.

I. Inwencja warszawskich biurokratów

Agorowe „Metro” wielce zdziwiło się fiaskiem kampanii warszawskiego Zarządu Transportu Miejskiego promującej m.in. ustępowanie miejsca osobom starszym, niepełnosprawnym, kobietom w ciąży itp. Oczywiście, cała ta kampania to typowe urzędnicze „działanie pozorne” polegające na wywaleniu w błoto jakiegoś budżetu, by można było potem wykazać w sprawozdawczości, że owszem, prawda, palący problem społeczny został dostrzeżony i przedsięwzięto w związku z tym odpowiednie przeciwdziałania. Wszystko wedle znanego od czasów PRL-u schematu: jest „bolączka”, z którą nie wiadomo co zrobić - organizujemy „akcję”! Wywieszamy transparenty, smarujemy hasła, i generalnie – dajemy odpór.

Tym razem padło na walkę z tłokiem i złymi manierami w środkach komunikacji miejskiej. Rzecz jasna, żadnych dodatkowych autobusów, czy tramwajów na miasto nie wypuszczono, bo po co, skoro można wydrukować plakaty ze szczytnymi wezwaniami, by nie blokować wejść, ustępować sobie miejsca i tak dalej. Szkoda, że nie zaapelowano o korzystanie z usług stołecznego ZTM w krawatach, jako że klient w krawacie jest mniej awanturujący się. Jasna sprawa, że od tego wykwitu urzędniczej inwencji nikomu się nie polepszyło, nie przeszkadza to jednak zapowiedzieć, że kolejna odsłona akcji będzie miała miejsce również w przyszłym roku. A w ogóle, to wedle Pawła Olka z biura prasowego ZTM „Widać, że kampania była potrzebna”, bo „Nareszcie rozmawiamy o tym problemie na szerszą skalę”.

II. Młodzi z „fejsbuka”

Jednak przy tej okazji – i jest to zasadniczy powód dla którego skrobię tę notkę – wyszły na jaw reakcje, które „poraziły” ponoć organizatorów kampanii. Otóż młodzi, wykształceni mieszkańcy Stolicy, do których w pierwszym rzędzie adresowano plakatowe hasła w rodzaju „Obywatelu, powstań!” bez większego obcyndalania stwierdzali na forach internetowych i „fejsie”, że nie mają najmniejszego zamiaru ustępować miejsca zgredom i moherom, bo ci powinni w godzinach szczytu siedzieć w domu zamiast jeździć po mieście, a poza tym, skoro zapłaciłem za bilet to mam prawo siedzieć jak wszyscy i w ogóle, te mohery same są sobie winne, bo doprowadziły do tego, że starszych się nie szanuje.

Do wyjaśnienia tej erupcji chamstwa zaprzęgnięto jakąś panią profesor socjologii ze Społecznej Akademii Nauk w Łodzi (dlaczego akurat z Łodzi, skoro akcja dotyczy Warszawy?), w myśl nieśmiertelnej medialnej zasady: nie wiesz co sądzić o jakimś zjawisku – spytaj socjologa! Pani ta, zapewne pełna najlepszych chęci, prawi o tym, jak to młodzież jest papierkiem lakmusowym zmian społecznych, do tego „żyjemy w czasach upadku systemów etycznych i orientacji na siebie”, a na domiar złego „osłabiona kontrola społeczna sprawia, że zachowania kiedyś uznawane za niedopuszczalne dziś uchodzą”.

Prócz tego, niejaka Anna Fomicz z miejskiego wydziału konsultacji i dialogu społecznego (wiedzieliście, warszawiacy, że macie tak niezbędną do funkcjonowania miasta instytucję?) niczym ciocia Klocia na imieninach peroruje na temat „dzisiejszej młodzieży”, jak to, pani kochana, młodzi „źle rozumieją pojęcie równości”, dodając, iż „problem leży w świadomości, kulturze osobistej i braku wrażliwości społecznej. Negatywny i roszczeniowy odzew młodych tylko potwierdza fakt, że podnoszenie świadomości społecznej jest konieczne”. Na koniec zaś przygważdża morałem: „ci sami, którzy dziś się oburzają (na apel o ustępowanie miejsca – GG), jutro mogą potrzebować wsparcia i życzliwości od innych”.

III. Dzieci Zbigniewa S.

Krótko mówiąc, wszyscy z redakcją „Metra” włącznie, obchodzą się z tematem jak ze śmierdzącym jajeczkiem, zamiast udzielić odpowiedzi, która narzuca się sama, tyle, że jest skrajnie politycznie niepoprawna, obciąża bowiem zarówno władze Warszawy, jak i „Agorę”.

Mamy oto do czynienia z pokłosiem pompowania i dowartościowywania w sferze publicznej zdziczenia, które objawiło się podczas pamiętnych zajść pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu w 2010 roku. Pamiętamy? Czy nie pamiętamy? To wtedy przykłady skrajnego zbydlęcenia były promowane i dopieszczane jako „radosny Hyde Park” spontanicznie zorganizowany przez „młodych z fejsbuka”. To władze Warszawy dokładały z jednej strony wszelkich starań, by obrońcom krzyża obrzydzić te całe zdrowaśki pod Pałacem Prezydenckim, z drugiej zaś – zezwoliły na demonstrację Dominika Tarasa. To media „Agory” promowały „happening” tego wioskowego przygłupka jednorazowego użytku i wbijały w dumę żulernię z „Przekąsek-zakąsek” - jacy to są nowocześni, postępowi, europejscy i dzielnie stają do rozprawy z moherowym ciemnogrodem.

To przychylna neutralność służb porządkowych gwarantowała bezkarność i wiodącą rolę innego „działacza młodzieżowego”: oddelegowanego na odcinek walki z moherowszczyzną sutenera, gwałciciela i kryminalisty - Zbigniewa S. pseudonim „Niemiec”, szefa gangu szantażującego Krzysztofa Piesiewicza, który słowem i czynem zachęcał pijane hordy by dały popalić bandzie dewotek. Tak nawiasem – jak tam proces pana Zbigniewa? Rozpoczął się, czy wciąż jakoś nie może ruszyć z miejsca? A może doczekał się już szczęśliwego umorzonka, jak w 2009 roku? Przynajmniej wiemy, jakież to zasługi dla służb Dyktatury Matołów gwarantują panu Zbigniewowi bezkarność.

Zbigniew S. i Anna Mucha

Lżenie, plucie, szczanie do zniczy, przypalanie petami karków modlących się kobiet – wszystko to nie wzbudzało emocji miejskiej administracji pod rządami HG-W, ani oburzenia „Metra”, czy innych mediów wiadomego koncernu. Agresja, chamstwo i zezwierzęcenie doczekały się w tamtych „dniach pogardy” niewiarygodnej wręcz promocji. Cóż więc się dziwić, że teraz to procentuje. To nie jest bowiem tak, że uwolniono wtedy na krótko dżinna, którego następnie po cichu schowano na powrót do butelki. Nie, wówczas stało się coś więcej – postawy, które spotykały się dotychczas ze społeczną dezaprobatą, a przynajmniej nie wypadało się nimi chwalić, weszły na stałe do kanonu zachowań akceptowalnych, ba – nawet afirmowanych przez Siły Postępu.

A teraz słyszymy głosy zdumienia, że duchowe dzieci Zbigniewa S. reagują agresją, gdy ktoś im powie, że należy w autobusie ustąpić miejsca jakiemuś moherowi. Szczyt obłudy, czy może wyprane mózgi urzędników i dziennikarzy naprawdę nie widzą tu związku przyczynowo-skutkowego?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Zbigniew S. „Niemiec” w akcji: http://www.youtube.com/watch?v=lQ5VZp4u0-w

sobota, 17 listopada 2012

Perspektywy Ruchu Narodowego

Na polskiej scenie politycznej powinno znaleźć się miejsce dla znaczącego ugrupowania narodowego.

I. Miejsce dla narodowców!

Pozwolę sobie pozostać jeszcze przez chwilę w tematyce „okołomarszowej”, a konkretnie – przy powołanym 11 listopada Ruchu Narodowym.

Na początek powtórzę swoją tezę z tekstu „Co dalej z Marszem?”, że na polskiej scenie politycznej powinno być miejsce dla znaczącego ugrupowania narodowego. Nie gdzieś na marginesie, wśród różnych dziwnych grupek, nie będących nawet w stanie zarejestrować komitetów wyborczych, ale w parlamencie, jako pełnoprawna reprezentacja części Polaków podzielających narodowe przekonania. Tym bardziej, że spuścizna Romana Dmowskiego jest w przestrzeni publicznej rozpaczliwie niedowartościowana, zohydzona i obrosła rozlicznymi kłamstwami. Przeciętne wyobrażenie o Narodowej Demokracji doskonale oddaje słynna wypowiedź Wojewódzkiego, jak to w „Myślach nowoczesnego Polaka” Dmowski miał rzekomo zachwycać się Hitlerem. Erudycja godna Macieja Stuhra i jego „Cedyni”.

Oczywiście, jest w tym pewien haczyk – gdyby okazało się, że ugrupowanie narodowców zostało skolonizowane przez jakieś PAX-owskie popłuczyny po Bolesławie Piaseckim - dla których realizm polityczny przedwojennej endecji stanowił parawan dla kolaboracji z komuną, a rozbiorowe „ratowanie substancji” było pretekstem do urządzenia się w realiach PRL-u i popierania junty Jaruzelskiego z zaangażowaniem godnym najbardziej twardogłowych aparatczyków - to taka partia byłaby skrajnie szkodliwa. Mielibyśmy wówczas do czynienia z nawrotem tzw. „endokomuny” i mówiąc wprost – rosyjskiej agentury wpływu na prawicy. Ruskich poputczików mamy już teraz w życiu publicznym na pęczki, zatem dziękujemy, nie skorzystamy.

Póki co jednak, Ruch Narodowy takich ciągot nie zdradził, choć Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny „Gazety Polskiej”, od pewnego czasu ostrzega przed pro-rosyjską siłą polityczną po prawej stronie. Konkretów jednak nie podaje, zatem na razie traktuję to jako uderzenie wyprzedzające, by patriotyczny elektorat nie zachłysnął się przypadkiem urokiem nowości i nie zaczął odpływać od PiS-u. Tak więc, kwestię domniemanej prorosyjskości zostawmy na razie na boku – jeśli jest coś na rzeczy, to szydło i tak wyjdzie z worka.

II. Wyborcze „żerowisko”

Przypuszczam, że Ruch Narodowy wyłoni z siebie partię polityczną, która będzie stanowiła „twarde jądro” obudowane organizacjami społecznymi (bo nie wierzę, że Robert Winnicki, czy Przemysław Holocher będą na tyle głupi, by rezygnować z Młodzieży Wszechpolskiej i ONR-u). Gdzie taka partia mogłaby szukać elektoratu?

Przede wszystkim, nie sądzę, by nadszarpnęła wyborczy stan posiadania Prawa i Sprawiedliwości. Ze strony PiS słychać już głosy niechętne tej inicjatywie. Jak się zdaje, odczytywana jest ona jako chęć „obejścia” Prawa i Sprawiedliwości z prawej strony. Być może również pewną rolę odgrywa obawa przed „podebraniem” dawnego elektoratu LPR. Moim zdaniem, nie do końca słusznie. PiS może utracić co najwyżej jakiś promil narodowych wyborców, którzy „zatykając nos” głosują na tę partię z braku laku. Ale generalnie, pisowski elektorat, scementowany dodatkowo Tragedią Smoleńską, jest nie do ruszenia. Zdają się to rozumieć sami liderzy Ruchu, rezygnując w tegorocznym Marszu Niepodległości z odwołań do Piłsudskiego, czy nie wspominając w przemówieniach o Smoleńsku.

Myślę, że naturalnym „żerowiskiem wyborczym” dla Ruchu będą raczej ludzie, którzy nie akceptują obecnego kształtu Polski – tej „republiki Okrągłego Stołu”, ale z różnych przyczyn nigdy nie zagłosują na PiS. Dla jednych PiS to po prostu partia systemu, pospołu z innymi betonująca scenę polityczną, dojąca państwowe dotacje i nie dopuszczająca nikogo z zewnątrz. Dla drugich, PiS to „piłsudczycy”, dla kolejnych – etatyści, socjaliści z bogoojczyźnianą retoryką. Następni jeszcze uważają że partia Jarosława Kaczyńskiego jest zbyt centrowa, miałka. Zdecydowani przeciwnicy Unii Europejskiej nie wybaczą podpisania przez Lecha Kaczyńskiego traktatu lizbońskiego, który negocjował rząd Jarosława Kaczyńskiego, a poza tym PiS ani myśli wyprowadzać Polski z UE. No i wreszcie są również zafiksowani na punkcie różnych „list Żydów”, dla których Kaczyński to „Kalkstein” i w ogóle nie ma o czym gadać – tym bardziej, że Jarosław Kaczyński wygłosił kilka lat temu referat w Fundacji Batorego, co automatycznie ma go stawiać w szeregu kolaborantów Sorosa i światowej finansjery.

Ile procent wśród powyższych grup się uzbiera? Przy maksymalnej mobilizacji, może wystarczyć do przekroczenia progu wyborczego. Poza tym, warto pamiętać o grupie, którą na własny użytek nazywam „elektoratem jednorazowym” - są to ludzie głosujący na złość „onym”, co siedzą w parlamencie, których to „onych” traktują jako jednorodną masę, bez podziału na polityczne barwy. Ostatnio ich głosy zebrał Palikot – teraz są do wzięcia.

Osobiście ciekawi mnie jeszcze potencjał wyborczy środowisk kibicowskich, „kibolskich”, których liczna reprezentacja wzięła udział w Marszu Niepodległości. Przed zeszłorocznymi wyborami wydawało się, że „przypisani” są do PiS-u. Tymczasem, nic z tego. Po wyborach Piotr Lisiewicz dał wyraz swemu rozczarowaniu pisząc tekst w którym wytykał, że nikt wśród kibiców nie przeprowadził pracy uświadamiającej, wskutek czego zagłosowali na Palikota, bo ten obiecał im legalizację marihuany. Czy Ruch Narodowy przyciągnie ich do siebie? Potencjał narodowego radykalizmu jest w tym kontekście nader obiecujący.

III. Fidesz – Jobbik po polsku

No i wreszcie, warto zastanowić się nad wzajemnymi stosunkami na linii Ruch Narodowy – Prawo i Sprawiedliwość. Krytyka z pozycji radykalnych, narodowych, „na prawo od...” jest tyleż nieunikniona, co zrozumiała. Sądzę wręcz, że PiS-owi, który dłuższymi momentami grzęźnie w marazmie, taki oścień się przyda. Patrząc chłodno, nawet jakiś nurt „prorosyjski” byłby do przełknięcia, bo jakoś trzeba zagospodarować różne sentymenty do „braci Słowian” drzemiące wciąż tu i ówdzie w narodzie. Jeśli tego typu wątki nie zyskają pozycji dominującej w nowym ugrupowaniu, to zawsze lepiej mieć rodzimych „panslawistów” we własnym namiocie i... pod kontrolą. Polityczna logika wskazywać będzie i tak na powyborczą koalicję z PiS-em (zakładając oczywiście, że RN przekroczy próg pięciu procent). Rodzima wersja Fidesz-Jobbik nie musi być małżeństwem z miłości. Wystarczy rozsądek i w miarę poprawne stosunki. Dlatego też warto, by PiS ze swej strony wykazywał umiarkowanie w podejściu do potencjalnego partnera.

Oczywiście, istnieje również możliwość, że Ruch Narodowy pójdzie na totalną konfrontację i samoizolację. Jakieś podchody pod ten kierunek zaczął portal konserwatyzm.prl, zadając „pytanie publiczne” do Artura Zawiszy, w którym Adam Wielomski z Ludwikiem Skurzakiem żądają, by ten określił się wobec środowiska „Gazety Polskiej”, oraz by odpowiedział na pytanie, czy „celem [Ruchu] jest doprowadzenie do tego, że wraz z PiS - czy też poszerzając zaplecze polityczne PiS dzięki Ruchowi Narodowemu - Jarosław Kaczyński ma przejąć władzę w Polsce?”. Taak, najlepiej pójść z Wielomskim i Skurzakiem. I Engelgardem na dokładkę. Niewątpliwie jest to przepis na sukces.

Na zakończenie zostawiam ewentualność destrukcyjną – że tacy znani z konstruktywnego działania i owocnych inicjatyw politycy jak Artur Zawisza i Dariusz Grabowski, którzy żwawo wokół Ruchu się dziś krzątają, zrobią to, w czym są najlepsi – czyli spieprzą całe to przedsięwzięcie i nic z tego nie wyjdzie, a potencjał twórczy panów Winnickiego i Holochera wyczerpie się na zorganizowaniu marszu raz do roku – i na tym skończy się całe to „obalanie republiki okrągłego stołu”.

Byłoby szkoda, bo jak wspomniałem – znaczące ugrupowanie narodowe powinno znaleźć swe miejsce w głównym nurcie polskiej polityki.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

środa, 14 listopada 2012

Co dalej z Marszem?

Czy Marsz Niepodległości stanie się „wewnętrzną imprezą” Ruchu Narodowego?

I. Węższe spektrum

Nie byłem na zeszłorocznym Marszu Niepodległości, ale z licznych relacji wynika, że miał on o wiele bardziej „ekumeniczny” charakter od tegorocznego. Symboliczny był moment, gdy młodzi narodowcy w pewnym momencie zaintonowali... „Pierwszą brygadę”. To połączenie w jednym pochodzie różnych opcji i tradycji niepodległościowych było niewątpliwym sukcesem, który sprawił, że w tym roku na Marsz przybyło jeszcze więcej uczestników. Nie sposób nie zauważyć, że właśnie owo otwarcie na różne patriotyczne środowiska zadecydowało o gigantycznym sukcesie inicjatywy, która z roku na rok z niszowej demonstracji środowisk nacjonalistycznych przekształciła się w wydarzenie o charakterze masowym, integrującym pod biało-czerwonymi sztandarami dziesiątki tysięcy ludzi, pragnących manifestować swój „antysystemowy” patriotyzm mimo prowokowanych zadym i gazu łzawiącego.

W tym roku tak już nie było. Marsz Niepodległość AD 2012 przybrał formę zdecydowanie bardziej „oenerowsko-wszechpolską”, z akcentami kibolskimi – i na tym kończyło się spektrum przekazu. By była jasność - nic nie mam do kiboli, przez dłuższy czas szliśmy z reprezentacją Niepoprawnego Radia PL tuż obok sporej kibicowskiej grupy i było wielce OK, a „oprawa” flarami – cóż, to po prostu trzeba zobaczyć. Odnotowałem pewien przykładzik kibicowskiego poczucia humoru – gdy zapiewajło z wozu nagłaśniającego zaapelował, by napominać sąsiadów, którzy nie podejmują wspólnego śpiewu, jeden z kibiców zwrócił się do swego kolegi aksamitnym, łagodnym tonem: „Słyszałeś? To co nie śpiewasz? A wyjebać ci?” ;))

Niemniej, zabrakło odniesień do Józefa Piłsudskiego, fetowany był wyłącznie Roman Dmowski. Organizatorzy tłumaczyli, że na przejście pod pomnik Piłsudskiego nie zgodziły się władze miasta – tyle, że kluby „Gazety Polskiej” pod ten pomnik przeszły i nie sądzę, by miały na to jakieś osobne pozwolenie. Poza tym, w trakcie demonstracji nic nie stało na przeszkodzie, by zapodać przez megafony chociażby jakąś pieśń legionową – od takiego gestu nikomu korona z głowy by nie spadła. W przemówieniach nie było też słowa o Smoleńsku, co jest już kompletnie niezrozumiałe, zważywszy, że kwestia wyjaśnienia Tragedii jest ważnym elementem „paliwa” wyprowadzającego ludzi na ulicę – również na Marsz Niepodległości, którego istotnym wątkiem jest sprzeciw wobec wyzbywania się przez dzisiejszą Polskę kolejnych atrybutów suwerenności, czego tzw. „śledztwo” smoleńskie jest dojmującym przykładem.

II. Czy Marsz zostanie upartyjniony?

Marsz Niepodległości zakończył się na Agrykoli, gdzie proklamowano powstanie Ruchu Narodowego. Niestety, na skutek opóźnień spowodowanych zadymą, musiałem odłączyć się nieco wcześniej – pod pomnikiem Dmowskiego, bo czekał mnie jeszcze powrót do domu (nie mieszkam w Warszawie), więc nie byłem świadkiem tego aktu. Jednakże, jeśli wierzyć relacjom, to prócz Roberta Winnickiego (MW) i Przemysława Holofera (ONR) pierwsze skrzypce mają grać tam Artur Zawisza, Dariusz Grabowski, zaplecze medialne gwarantować ma Ryszard Opara z „Nowym Ekranem”, zaś nieformalnym ideologiem zostanie chyba prof. Ryszard Bender.

No i tutaj dochodzimy do ważnej kwestii: Ruch Narodowy zapewne przekształci się w partię o bardzo wyrazistym polityczno-ideowym obliczu. Czy Marsz Niepodległości nie stanie się wówczas imprezą stricte partyjną? I jakie będą wówczas jego losy? Czy na taki marsz pójdą zwolennicy PiS? Solidarni 2010? Ludzie poczuwający się bardziej do tradycji piłsudczykowskiej niż endeckiej? Albo tacy jak niżej podpisany, którzy uważają, że należy czerpać z najwartościowszych części spuścizny zarówno Dmowskiego jak i Piłsudskiego? Czy organizatorzy będą potrafili oprzeć się pokusie upartyjnienia? W wariancie skrajnie pesymistycznym, formuła Marszu może zatoczyć koło i powrócić do demonstracji środowisk nowo powstałego Ruchu Narodowego, tak jak jeszcze kilka lat temu był „wewnętrzną” imprezą ONR i Młodzieży Wszechpolskiej – może tylko bez „hailowania” pod pomnikiem Dmowskiego.

Sporo do myślenia daje tu historia Lasu Smoleńskiego, po zaprzęgnięciu tej blogerskiej inicjatywy do promowania „trzeciej siły” i „Nowego Ekranu”. Las rozwijał się, dopóki nie miał jednoznacznie polityczno-medialnej afiliacji. Obecnie umiera stojąc.

III. Jaki Marsz w przyszłym roku?

Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że Marsz Niepodległości od początku był przedsięwzięciem organizowanym przez narodowców, że to oni są tutaj gospodarzami i „dysponentami tematu”. Uważam też, że na polskiej scenie powinno być miejsce dla znaczącego, narodowego ugrupowania politycznego – pod warunkiem, że nie będą to jakieś post-paxowskie popłuczyny po Bolesławie Piaseckim. Analogie z węgierskim Jobbikiem są jak najbardziej zasadne (widziałem zresztą na Marszu grupę Węgrów z Jobbiku właśnie). Tyle, że jednym z powodów sukcesu Marszu Niepodległości był brak jednoznacznie partyjnych skojarzeń – z kategorycznym zakazem eksponowania partyjnych transparentów na czele. To dzięki temu kilkadziesiąt tysięcy ludzi z wielonurtowego „obozu niepodległościowego” mogło maszerować obok siebie.

Symbolicznym początkiem niekorzystnych tendencji może być tu postawa Tomasza Sakiewicza i Klubów „Gazety Polskiej”. Żeby nie było niedomówień – wystąpienie z Komitetu Poparcia pod pretekstem obecności w nim Jana Kobylańskiego i uczestnictwo w osobliwej formule „razem ale osobno” uważam za przejaw buractwa i braku szacunku dla organizatorów. Ciekawe, czy Sakiewicz dopuściłby kogokolwiek na podobnych zasadach do swojej demonstracji.

Przypuszczam, że powodów było kilka. Jako zadeklarowany zwolennik PiS, Tomasz Sakiewicz nie chciał firmować powstania politycznej konkurencji po prawej stronie – to raz. Dwa – kwestie ambicjonalne: Sakiewicz od dawna walczy o rząd dusz na prawicy i impreza, w której nie gra pierwszych skrzypiec była dlań zapewne dość bolesna. Trzy – względy światopoglądowe, czyli ujmując hasłowo – bliżej Piłsudskiego niż Dmowskiego. No i obawa, by pod wpływem nowego ruchu zaplecze organizacyjne w postaci klubów „GP” nie zaczęło rozłazić mu się w rękach. Jeśli chodzi o rzekomo prorosyjski charakter Ruchu Narodowego, którym również straszył naczelny „GP”, to trudno na dzień dzisiejszy o tym wyrokować, aczkolwiek milczenie w sprawie Smoleńska było, powtarzam, niezrozumiałe. Być może liderzy Ruchu uznali, że jest to temat na wyłączny użytek PiS, być może coś więcej – czas pokaże.

Niemniej, przypuszczam, że w przyszłym roku Kluby „GP” urządzą już własną imprezę, a jeśli organizatorzy Marszu Niepodległości nie oprą się pokusie formatowania wydarzenia w wąskim spektrum światopoglądowym, z czego początkami mieliśmy do czynienia w tym roku, odpadać będą kolejne środowiska.

Oby się tak nie stało.

Gadający Grzyb

P.S. Jeszcze anegdotka z Marszu: na samym początku, gdy szliśmy od kościoła św Barbary w stronę Ronda Dmowskiego, usłyszałem słowa jakiejś pani idącej za nami, zwracającej się do koleżanki (cytuję z pamięci): „Kiedyś już myślałam, że nie będzie trzeba demonstrować, że już z tym koniec. A jednak... Od 1968 roku, człowiek przez czterdzieści cztery lata na ulicy...” Trzeba było słyszeć melancholijny śmiech, który tej wypowiedzi towarzyszył.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 10 listopada 2012

Wybory bez ekscytacji

Wybory w USA: z punktu widzenia Polski nie stanowiłoby większej różnicy, czy olewał będzie nas Romney, czy Obama.

I. Zero ofert

Jakoś nie potrafiłem wykrzesać z siebie ekscytacji tegorocznymi wyborami prezydenckimi w USA. Głównie z tej przyczyny, że z punktu widzenia Polski nie stanowiłoby większej różnicy, czy olewał będzie nas Romney, czy Obama. Wizyta nadzianego mormona w Polsce rozwiewała co do tego wszelkie wątpliwości. Wydeklamowanie paru zdań o Papieżu i obowiązkowe ściśnięcie grabuli z Bolesławem W., plus foto do wyborczego portfolio w zestawie, pokazywało, że w optyce republikańskich sztabowców Polska wciąż tkwi gdzieś na przełomie lat 80 i 90 zeszłego stulecia, pod świeżym wrażeniem dopiero co zakończonej prezydentury Reagana, które przekładało się – nie do końca słusznie – na sympatię do Busha seniora.

Tymczasem, realia się zmieniają. Polacy, zakosztowawszy unijnej „michy”, wyraźnie w swej sympatii do USA – dotąd często bezkrytycznej – „wychłódli”, do czego walnie przyczyniły się również wojny w Iraku i Afganistanie, odbierane u nas jako niepotrzebne awantury, w które zaangażowaliśmy się za bezdurno, nie mając w tamtym regionie świata żadnych interesów i nie otrzymując niczego w zamian. Obecnie, zamiast poklepywania po pleckach i zapewnieniach o „sojuszu”, tudzież „strategicznym partnerstwie” (też coraz rzadszych zresztą) wolelibyśmy jakieś konkretne oferty. Taką ofertą była tarcza antyrakietowa George'a W. Busha – Romney zaś nie potrafił się nawet zdobyć na jasną deklarację w sprawie podzielenia się know-how i modelu współpracy przy eksploatacji złóż gazu łupkowego.

Pozostaje mieć nadzieję, że nasi rodacy z czasem nabiorą podobnej wyrachowanej rezerwy również wobec unijnych struktur, którym jak na razie gremialnie czapkują, niczym pańszczyźniany przed dziedzicem, tyleż zauroczeni blichtrem brukselskich Białych Bwana, co powodowani nadzieją na rzucony grosz.

II. „Change” nie przejdzie

Jedyne, co mogłoby nieco rozgrzać atmosferę również z naszej perspektywy, to kwestie światopoglądowe. Obama, to wiadomo - lewak, wywodzący się z antytradycji kontrkultury lat -60 i -70 montowanej przez campusowych „użytecznych idiotów” (Lenin) i „gawnojedów” (Suworow). Najchętniej uczyniłby Stany Zjednoczone poligonem doświadczalnym wszelkich szaleństw cywilizacji śmierci, będącej integralnym elementem Antycywilizacji Postępu. To wciąż pozostaje największym niebezpieczeństwem prezydentury „czarnego mesjasza lewicy” ze względu na promieniowanie amerykańskich wzorców w świecie.

Ale, i tu trudno mi było popadać w gorączkę – przede wszystkim, ze względu na miałkość kontrkandydata, któremu mormoński konserwatyzm nie przeszkadzał wielokrotnie zmieniać zdania w tak kluczowej kwestii, jak aborcja. Owszem, można przyjąć, że Ameryka Romneya byłaby pewnie nieco bardziej zachowawcza obyczajowo i trochę bardziej wolnorynkowa niż ta z wizji „change” Obamy, za którą to „zmianą” kryje się po prostu socjalizm i „europeizacja” wedle najgorszych biurokratycznych wzorców rodem z Brukseli, ale cóż... pierwsza kadencja Obamy pokazuje, że Ameryka wciąż dysponuje ciałami odpornościowymi na postępackie szaleństwa i kolejną kadencję „mesjasza” zwyczajnie przeczeka, stosując bierny opór. No, chyba, że Obama po prostu tę Amerykę zbankrutuje, powiększając dług publiczny o kolejne nieprzytomne biliony dolarów.

III. I tylko McCaina żal...

Nie ukrywam, że patrząc na zakończone niedawno starcie, żałowałem przegranej cztery lata temu kandydatury Johna McCaina. Był to człowiek, który na własnej skórze zakosztował uroków sowietyzmu – w północnowietnamskiej mutacji – i na resztę życia pozbył się wszelkich złudzeń co do tego systemu i jego dzisiejszych spadkobierców. Tortury w wietnamskim gułagu dla jeńców nie złamały go, przeciwnie – utwierdziły w antykomunistycznych przekonaniach. Koresponduje to poniekąd z wypowiedzią Andrzeja Gwiazdy, który stwierdził niegdyś, że z Syberii wracały dwa rodzaje ludzi – jedni złamani i przekonani o sowieckiej wszechpotędze, jak Jaruzelski; inni natomiast zahartowani i z niezłomną wolą oporu. McCain zdecydowanie należał do tych drugich – powrócił z wietnamskiego „sybiru” jako człowiek ulepiony z żelaznej gliny.

Jego nieprzejednany stosunek do sowieckiego imperializmu – dorównujący niemal postawie Reagana – znajdował przełożenie również na czasy obecne, kiedy to czekistowski reżim z pułkownikiem Putinem na czele usiłuje wskrzesić dawne mocarstwo. Słynne zdanie – „spojrzałem w oczy Putina i zobaczyłem w nich trzy litery K-G-B” mówi samo za siebie.

Tak sobie myślę, że z McCainem w Białym Domu, Polska miałaby dziś zupełnie inny status na arenie międzynarodowej, szczególnie w naszym regionie. Putinowskiej Rosji o wiele trudniej byłoby wyciągać łapy po nas i inne kraje dawnego bloku. Przede wszystkim zaś, nie do pomyślenia byłoby to, co zdarzyło się 10 kwietnia 2010 na Siewiernym. Czekiści zwyczajnie by się na to nie odważyli.

IV. Bez Jacka Kwiecińskiego

A poza tym, obserwując te wybory - tych wszystkich zauroczonych Obamą telewizyjnych prezenterów, te panienki z błyskiem w kroku wysmętniające się nad sprawnością czytania z telepromptera z jednej, i profesora Lewickiego obskakującego w czerwonym szaliku jako dyżurny republikanin redakcje wszelkich możliwych mediodajni z drugiej strony – widząc tę całą żenadę i pompowaną na siłę atmosferę politycznego show, uświadomiłem sobie, jak bardzo brakuje w naszym dziennikarstwie ś.p. Jacka Kwiecińskiego.

Nikt tak nie potrafił – czy to w dwuzdaniowych, cudownie lapidarnych „Odcinkach”, czy w pogłębionych analitycznych tekstach na łamach „Gazety Polskiej” wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, sprowadzić medialne stereotypy do właściwych proporcji, wygrzebać naprawdę istotne, a u nas skrzętnie pomijane aspekty amerykańskiej polityki. Wszystko przystępnie, nierzadko z gryzącym sarkazmem, a jednocześnie z niebywałą erudycją i znajomością rzeczy jaką dają tylko dziesięciolecia obserwowania amerykańskich spraw z perspektywy o wiele szerszej, niż medialno-polityczne bajorko Wschodniego Wybrzeża. Dziś nikt już nie jest w stanie „dotknąć” Ameryki tak jak ON.

I tym spóźnionym hołdem dla Mistrza pozwolę sobie zakończyć dzisiejszą notkę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

środa, 7 listopada 2012

Gaudenizacja „Rzepy”

Jaką rolę odegrali ludzie WSI w zamachu smoleńskim, skoro ich biznesowy protegowany tak energicznie wyczyścił „Rzepę”?

I. Nawrót gaudenowszczyzny

Można powiedzieć, że po zwolnieniu z „Rzeczpospolitej” Cezarego Gmyza za artykuł „Trotyl na wraku tupolewa”, historia zatoczyła koło. Nawet z pewnym naddatkiem, bowiem prócz dziennikarza poleciał też naczelny, Tomasz Wróblewski, wraz ze współpracownikami - szefem działu krajowego Mariuszem Staniszewskim i zastępcą redaktora naczelnego Bartoszem Marczukiem (ciekawe, za co ten ostatni, skoro w newralgicznym czasie był na urlopie). Słowem, wracamy do roku 2005, kiedy to ówczesny redaktor naczelny „Rzepy”, Grzegorz Gauden, wyrzucił z pracy za „nielojalność” Bronisława Wildsteina, po tym, jak ten ostatni wrzucił do internetu tzw. „listę Wildsteina”, która, przypomnijmy, nie była żadną „listą” (to manipulacja „Wyborczej”), tylko jawnym katalogiem osobowym IPN.

W obu przypadkach mamy do czynienia z naruszeniem tabu – w 2005 roku było to „tabu” lustracyjne, obecnie - „tabu” dotyczące hipotezy, że 10.04.2010 pod Smoleńskiem mogło dojść do zamachu na rządowy samolot z Prezydentem na pokładzie. Zarówno wtedy, jak i dziś bezbłędnie zadziałał mechanizm cenzury represyjnej, karzącej za nieprawomyślne treści, które mają pozostać domeną ledwie tolerowanego „drugiego obiegu”, nigdy zaś nie mogą przedostać się do mainstreamu – chyba, że w formie kpin lub histerycznych fraz o „podpalaniu Polski”. Wreszcie, te dwie historie łączy potężne ciśnienie zewnętrzne wywierane na właścicieli i redakcję.

W 2005 roku komentowano, że „Wyborcza”, która rozpętała wokół Wildsteina nagonkę w swym niepowtarzalnym, unikalnym stylu, jest w stanie zwalniać dziennikarzy z teoretycznie konkurencyjnej gazety, do tego wówczas udziałowcem „Presspubliki” był Skarb Państwa. Obecnie wprawdzie po dawnej potędze „Wyborczej” zastało już tylko wspomnienie, zaś „Presspublica” jest formalnie zupełnie prywatną firmą, jednak tempo i styl w jakim pozbyto się niewygodnego dziennikarza oraz – dla przykładu – trzech innych pracowników, świadczy o tym, że nad „medialnym porządkiem” III RP nadal czuwają z ramienia Niewidzialnej Ręki odpowiednie siły, dbające o zachowanie status quo.

II. Jak Hajdarowicz „Presspublicę” kupował

Co sądzę o zachowaniu Tomasza Wróblewskiego napisałem w poprzedniej notce „Ostatnia linia obrony”, a o wmanewrowaniu „Rzepy” i Gmyza w „operację trotyl” - w tekście „Wybuchowa prowokacja”, nie będę się więc powtarzał. Warto natomiast przypomnieć okoliczności w jakich Grzegorz Hajdarowicz nabył „Presspublicę”.

Otóż, przed przejęciem „Presspubliki” Hajdarowicz był właścicielem spółki „Gremi Media” wydającej dołujący sprzedażowo „Przekrój” i niszowy „Sukces”. I to właśnie owo Gremi Media odkupiło za 80 mln zł od brytyjskiego funduszu inwestycyjnego „Mecom” większościowy pakiet (51,1 %) „Presspubliki” należący do „Mecom Poland Holdings S.A.” (transakcję sfinalizowano 11.10.2011). Dodajmy, że wcześniej ten sam Mecom bezskutecznie starał się o odkupienie całości wydawnictwa od mniejszościowego udziałowca – Skarbu Państwa (48,9%).

Nie dość, że „Mecom” „Presspubliki” nie odkupił, to jeszcze Skarb Państwa na tyle skutecznie uprzykrzał mu życie, robiąc podchody pod rozwiązanie spółki, że w końcu brytyjski fundusz sprzedał swe udziały wskazanej osobie – czyli panu Hajdarowiczowi. Najprawdopodobniej po zaniżonej cenie, bowiem sprzedaż odbyła się w sposób bardzo nietypowy dla tego typu przedsięwzięć: „(...) firma giełdowa, jaką jest Mecom Group, nie prowadziła tego procesu sprzedaży przez doradcę inwestycyjnego i nie wysłała zapytań do dużych graczy, którzy byli zainteresowani kupnem udziałów w ”Rzeczpospolitej”. Zwłaszcza że dzięki takim negocjacjom mogłaby uzyskać wyższą kwotę sprzedaży – komentuje (...) Zbigniew Benbenek, przewodniczący rady nadzorczej ZPR SA.” (cyt. za www.press.pl, wytł. i skróty moje – GG).

Koniec końców, jak wiemy, ten sam Skarb Państwa, który za Chiny nie chciał zbyć swych udziałów Mecomowi, prędziutko (12.10.2011) i bez oporów odsprzedał je za ok. 55 mln. zł Hajdarowiczowi, który w ten sposób stał się niepodzielnym właścicielem wydawnictwa.

Warto nadmienić, że znaczną część zakupu „Presspubliki” sfinansowała pożyczka od należącego do Grupy Gremi NFI „Jupiter” S.A. powstałego po przejęciu 11 NFI S.A. przez 3 NFI S.A. Na pożyczkę w wysokości 20 mln 200 tys zł zgodę musiała wydać Komisja Nadzoru Finansowego, gdyż jej wartość przekraczała 10% kapitału własnego NFI „Jupiter”. Pożyczka była oprocentowana na 11,5% w skali roku, zaś jej zwrot wraz z odsetkami nastąpić miał do 30 września 2011. „Zabezpieczenie zwrotu kwoty pożyczki wraz z oprocentowaniem stanowi zastaw cywilny oraz zastaw rejestrowy na udziałach spółki Gremi Media Spółka z o.o. z siedzibą w Krakowie oraz weksel własny in blanco wystawiony przez Pożyczkobiorcę.” (cyt. za raportem Komisji Nadzoru Finansowego). Czy Hajdarowicz pożyczkę zwrócił? Jeśli tak, to z jakich środków? Czy aby nie z majątku „Presspubliki”?

No i nade wszystko należy pamiętać o partnerze biznesowym Hajdarowicza - Kazimierzu Mocholu - byłym szefie kontrwywiadu i zastępcy szefa Wojskowych Służb Informacyjnych, który wówczas był prezesem zarządu spółki KCI S.A. (dawniej – państwowy PONAR) - udziałowca NFI „Jupiter”. Zrezygnował ze swej funkcji dopiero 28 października 2011 – po sfinalizowaniu przejęcia „Presspubliki” (zrobiło się o nim za głośno?). No, z takim patronem, żaden interes w III RP niestraszny...

III. Fikus czy Gauden?

Cóż, Gmyzowi i „Rzepie”, nawet z Wróblewskim siedzącym okrakiem na barykadzie jeszcze bardziej niż niegdyś Lisicki, zbierało się od dawna. W sumie może dziwić, że „Rzeczpospolita” przetrwała aż do tej pory w dotychczasowym, umiarkowanie opozycyjnym kształcie, zaś „Uważam Rze” funkcjonuje nadal, skupiając opozycyjnych dziennikarzy (wentyl bezpieczeństwa?). Wszystko bowiem wskazuje na to, że Hajdarowicz jest biznesowym „słupem” ludzi WSI. Zastanawiająca jest też rola Hajdarowicza w „operacji trotyl”, bo należy pamiętać, że osobiście dopuścił artykuł Gmyza do druku – specjalnie wrócił z Austrii – by potem ekspresowo zmasakrować „winowajców”, czyszcząc miejsce przyszłemu naczelnemu – Andrzejowi Taladze. Rola tego drugiego jest jasna – to miałki karierowicz, który skorzystał z okazji, by wbić nóż w plecy Gmyzowi i Wróblewskiemu (który zresztą sprowadził go ze sobą do „Rzepy”) publikując niesławne pierwsze dementi ze słowami „pomyliliśmy się”. I pomyśleć, że Talaga był kiedyś dziennikarzem „Nowego Państwa”. Nie ma co – ma ta nasza prawica rękę do ludzi...

Przeszło rok temu zastanawiałem się, nieco przedwcześnie, czy „Rzeczpospolita” pójdzie drogą „doktryny Fikusa” („Rzepa” jako gazeta gospodarczo-prawna, bo od polityki jest „Wyborcza”), czy też Gaudena (dołączenie do propagandowej ekspozytury Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP zwieńczone wyrzuceniem Wildsteina). Po deklaracji Hajdarowicza, który mówiąc o „wywołaniu wojny polsko-polskiej”, sięgnął do propagandowej retoryki Dyktatury Matołów, trudno mieć wątpliwości.

Wychodzi na to, że pomniejsze „wpadki” Dyktatury Matołów można było piętnować - to nawet dobrze, bo uwiarygadnia gazetę - ale od rozważania możliwości zamachu w Smoleńsku – wara! A ponadto - jeśli jedna konferencja prasowa prokuratora Szeląga jest w stanie „zdmuchnąć” niewygodnego dziennikarza i wierchuszkę formalnie prywatnej gazety, jeśli okazuje się, że pewnych tematów lepiej nie ruszać... i jeśli połączyć to z przejęciem „Presspubliki” za którym stali najprawdopodobniej ludzie WSI...

…to warto zapytać, jaką rolę odegrały „byłe” Wojskowe Służby Informacyjne w zamachu smoleńskim, skoro ich biznesowy protegowany najpierw dał zielone światło „wybuchowej prowokacji”, by następnie skwapliwie wyczyścić teren?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Moje wcześniejsze notki o „Rzeczpospolitej”:

http://niepoprawni.pl/blog/287/krajobraz-po-przejeciu

http://niepoprawni.pl/blog/287/krajobraz-po-przejeciu-%E2%80%93-post-scriptum

http://niepoprawni.pl/blog/287/krajobraz-po-przejeciu-%E2%80%93-domkniecie

http://niepoprawni.pl/blog/287/ostatnia-linia-obrony

http://niepoprawni.pl/blog/287/wybuchowa-prowokacja

piątek, 2 listopada 2012

Ostatnia linia obrony

Wróblewski zachował się jak ciota. A wystarczyło napisać kolejny artykuł, punkt po punkcie obalający dyrdymały płk Szeląga.

I. Wróblewski jak ciota

Nie da się ukryć, że naczelny „Rzepy”, Tomasz Wróblewski, zachował się po wtorkowej konferencji Prokuratury Wojskowej jak ciota. W artykule Cezarego Gmyza „Trotyl na wraku tupolewa” nie było literalnie nic, z czego należałoby się wycofywać rakiem, jak zrobił to Wróblewski, publikując w internecie kolejne wersje kuriozalnych sprostowań, wyjaśnień itd.

O czym bowiem napisał Gmyz? Ano o tym, że z Rosji przysłano dokumenty urągające procedurom, w wyniku czego polscy biegli odmówili podpisania się pod protokołami o przyczynach zgonu bez przebadania wraku pod kątem pirotechnicznym. Napisał ponadto, że na miejscu tragedii odkryto nowe „wielkogabarytowe” części Tupolewa (to by było tyle, jeśli chodzi o „metr wgłąb”) - i że zarówno te nowo odkryte, jak i „stare”, spoczywające pod dachem i umyte przez Rosjan części samolotu dały wynik pozytywny przy badaniu na obecność materiałów wybuchowych. Jedno z urządzeń miało nawet wyczerpać skalę – zaś owe „materiały wybuchowe” zostały zidentyfikowane jako trotyl i nitrogliceryna.

Gmyz napisał również, że polska ekipa wyposażona była w nowoczesny sprzęt, co ma swoje implikacje (o tym za chwilę) i nawet zastrzegł, że brana jest pod uwagę hipoteza o pochodzeniu śladów trotylu z niewybuchów z okresu II wojny światowej, kiedy to w rejonie Smoleńska toczyły się intensywne walki. Kolejną istotną informacją było, że o odkryciu prokurator Seremet osobiście poinformował Ober-Matoła i od dwóch tygodni „trwały intensywne konsultacje” co z tym fantem zrobić.

Z czego tu się wycofywać? Redaktor Gmyz dochował należytej staranności, potwierdzając informacje w czterech niezależnych źródłach. Wróblewski osobiście rozmawiał o sprawie z Seremetem. Artykuł – niezależnie od bulwersującej treści – napisany został w sposób wyważony. Tymczasem, po konferencji prasowej Prokuratury Wojskowej z płk Szelągiem w roli głównej, naczelny „Rzeczpospolitej” sprawiał wrażenie, jakby nagle uświadomił sobie, że ktoś ich podpuścił „na Smoleńsk” - i rzucił się do zacierania złego wrażenia. Oczywiście, „przeciek” mógł być prowokacją, osobiście sądzę wręcz, że tak właśnie było, czemu dałem wyraz w tekście „Wybuchowa prowokacja”, ale nie zmienia to faktu, że Tomasz Wróblewski zachował się w sposób najgorszy z możliwych.

Spójrzmy: naczelny, który osobiście dopuścił artykuł do publikacji, nagle zwyczajnie zostawił swego dziennikarza na lodzie. Wali jako „redakcja” tekst ze słowami „pomyliliśmy się” (następnie, po interwencji Gmyza, zmieniony), potem bredzi coś, że chodziło tylko o zwrócenie uwagi na przewlekłość śledztwa – słowem, panikuje. Dno. W ten sposób nie tylko zdezawuował własną gazetę i swego podwładnego, ale dostarczył również amunicji Sekcie Pancernej Brzozy, reżimowym mediodajniom i propagandzie Dyktatury Matołów.

II. Obnażyć kłamstwa prokuratora Szeląga

A wystarczyło tylko nalać sobie lampkę koniaku, czy co tam Wróblewski lubi, wziąć głęboki oddech, i... pójść za ciosem! Przecież to, co wygadywał płk Szeląg na słynnej konferencji, to były jakieś kompletne brednie, banialuki obliczone na zrobienie ludziom wody z mózgów i na danie pożywki „antysmoleńskiej narracji”. Wciskanie kitu – i tu wracamy do wątku o „nowoczesnym sprzęcie” - że spektrometr ruchliwości jonów nie odróżnia trotylu od namiotu z PCV, to obraza dla rozumu, o czym można się łatwo przekonać wrzucając w wyszukiwarkę hasło „detektor materiałów wybuchowych”. Ja wrzuciłem i przykładowe efekty można zobaczyć w notce „Czy detektor nie jest w stanie odróżnić trotylu od dezodorantu?”.

Jest tam m.in. opis urządzenia o nazwie „Przenośny detektor materiałów wybuchowych PED-8800 Pro”. Najważniejsze dane: - funkcjonowanie w oparciu o technologię IMS (Ion Mobility Technology) plus transformacja Hardamarda; - wskaźnik fałszywych alarmów – 1%; - czas analizy – 4-10 s; - wykrywa całą paletę środków wybuchowych (w tym TNT) z możliwością poszerzenia bazy danych; - nazwę zidentyfikowanej substancji wyświetla na monitorze LCD; - i tak dalej...

Jeśli nasza ekipa na Siewiernym dysponowała sprzętem podobnego rodzaju, to zwyczajnie nie mógł się on zachowywać tak, jak opisywał to ze swadą płk Szeląg. Nie mógł alarmować skierowany na namiot z PCV, czy na kosmetyki. Zwyczajnie nie mógł i już, tak jak nie „wyją” non-stop analogiczne wykrywacze na lotniskach i przejściach granicznych, ilekroć którykolwiek z nich natrafi na tworzywo sztuczne, lub szminkę w czyjejś torebce.

A jak najprawdopodobniej było? Ano, specjaliści „omiatali” detektorem, bądź pobierali tzw. „długopisem” próbki z powierzchni szczątków samolotu i po kilku sekundach wyświetlało się: TNT, TNT, TNT, NG, TNT, NG, TNT....

III. Na ratunek karierze

Wystarczyło usiąść na chwilę, odtworzyć sobie nieprzytomne filipiki płk Szeląga z nagrania konferencji i napisać kolejny artykuł, punkt po punkcie obalający jego dyrdymały. Z takim zadaniem poradziłby sobie zwykły bloger, a co dopiero rutynowani dziennikarze. Trzeba było zapędzić kolegów i koleżanki z działu popularnonaukowego do pisania tekstów wyjaśniających w przystępny sposób czym dysponowali nasi śledczy w Smoleńsku i jak to działa. I nie odpuszczać. Dzień po dniu powtarzać na różne sposoby – prokurator Szeląg kłamie! Kłamie, najprawdopodobniej na polecenie swych przełożonych, działających z politycznej inspiracji.

Tak właśnie należało zrobić.

Wróblewski jednak tak nie postąpił. Zamiast tego, w modnym ostatnio stylu „oddał się do dyspozycji” zarządu Presspubliki (czytaj – Hajdarowicza – biznesowi kumple z WSI i te sprawy). Czyli, zachował się jak kapitan uciekający z tonącego okrętu, przed pasażerami i załogą – ale nie do końca, bo dymisji jednak nie złożył. Stoi jedną nogą w szalupie, drugą na pokładzie, licząc, że go zawołają, bo może okaże się jednak, że łajba wcale nie tonie, a wtedy on, owszem, bardzo chętnie zgodzi się znów nią dowodzić. Jak to nazwać?

Moim skromnym zdaniem, Tomasz Wróblewski zorientował się, że jeszcze chwilka, a zaliczony zostanie do „smoleńskich wariatów”, co skutkuje automatyczną banicją z „towarzystwa” i „ludzi na poziomie”, a w wymiarze materialnym – utratą roboty bez żadnej nadziei na kolejną, a już zwłaszcza w charakterze redaktora naczelnego. Rzucił się więc do tyleż chaotycznego, co desperackiego ratowania własnej kariery. Pewnie nawet nikt nie musiał go straszyć. Sam zrozumiał. Taka jest siła Niewidzialnej Ręki sprawującej właścicielski nadzór nad III RP.

Dziwi tylko, dlaczego Gmyz jednak nie zwołał konferencji. Być może dostał zakaz publicznego wypowiadania się, może zagrożono mu zwolnieniem, gdyby upierał się przy swoim...

IV. Ostatnia linia obrony

Dlaczego jednak, skoro truję o Wróblewskim, ten tekst zatytułowałem „Ostatnia linia obrony”? Z prostej przyczyny: niezależnie od doraźnych korzyści, jakie Dyktatura Matołów odniosła z całej zawieruchy i dupkowatego zachowania redaktora Wróblewskiego, długofalowo Dyktatura i jej Ober-Matoł na tym stracą. Podobne „operacje trotyl” ich dobiją. Zadławią się własnymi kłamstwami.

Zwróćmy uwagę: definitywnie skończył się czas „wrzutek” ofensywnych – o „naciskach” Lecha Kaczyńskiego, kłótni z kpt Protasiukiem na Okęciu, pijanym generale Błasiku w kokpicie itd. Chwilowe otrzepanie z kurzu na potrzeby telewizorni Hypkiego, „ekspertów” od Milera, Białoszewskiego i innych ruskich agentów wpływu (o Osieckim nawet szkoda gadać), nic nie zmienia. Zaraz zniknęli.

Obecnie mamy do czynienia z sytuacją, gdy na potrzeby „anty-smoleńskiej narracji” musiano zmanipulować autentyczne odkrycie świadczące o zamachu. Oni już nie atakują – pod naporem kolejnych danych świadczących o kompromitacji „śledztwa” cofają się krok po kroku, nieudolnie się odgryzając. Aż dotarli na ostatnią rubież – dzisiaj muszą się już wprost bronić przed zarzutami o zamach, o zamordowanie Prezydenta i pozostałych niewinnych ofiar. Do walki posyłają ostatnie rezerwy – dzieci i starców z panzerfaustami. A tymczasem, badanie dla TVN 24 wykazuje wprawdzie kilkuprocentową przewagę PO nad PiS, ale zarazem mówi o 34% Polaków, którzy uważają, że miał miejsce zamach i o 63% domagających się międzynarodowej komisji. Biorąc poprawkę na stację, odsetki mogą być jeszcze wyższe.

Już niedługo... Czekaliśmy ponad dwa i pół roku, poczekamy jeszcze trochę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/czy-detektor-nie-jest-w-stanie-odroznic-trotylu-od-dezodorantu

http://niepoprawni.pl/blog/287/wybuchowa-prowokacja

http://niepoprawni.pl/blog/287/krach-anty-smolenskiej-narracji

Ciekawy tekst (i jeszcze ciekawsze linki wewnątrz):

http://niezalezna.pl/34370-trotyl-i-spektrometry-czyli-jak-krecil-szelag

Ilustracja: Adam Dee

czwartek, 1 listopada 2012

Wybuchowa prowokacja

„Oni nas uduszą, uduszą tym kłamstwem. Wytrują nas wszystkich cynizmem i kłamstwem, jak cyklonem B.”

I. Operacja „Trotyl”

Nie udało się ze zdjęciami Karacuby, więc postanowiono podgrzać atmosferę za pomocą prowokacji z trotylem i nitrogliceryną. Nie widzę innego wyjaśnienia dla tego, co stało się we wtorek. Scenariusz najprawdopodobniej był następujący: podpuszczamy redaktora Gmyza informacją o śladach materiałów wybuchowych. Mówią mu tak biegli, bądź ludzie z Prokuratury Wojskowej (bo chyba tak należy rozumieć słowa Gmyza o „czterech niezależnych źródłach”). Prokurator Generalny, Andrzej Seremet próbuje odwieść naczelnego „Rzepy” od publikacji, czym tylko utwierdza Tomasza Wróblewskiego, że ma w rękach dziennikarską bombę (podpuchy ciąg dalszy). Następnie czekamy aż ryba chwyci przynętę i „Rzepa” „puści” artykuł, który wywołuje burzę i ostre reakcje ze strony rodzin ofiar oraz Antoniego Macierewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Wreszcie, organizujemy konferencję na której wszystkiemu zaprzeczamy... ale nie do końca – twierdzimy, że nie znaleziono śladów materiałów wybuchowych, tylko jakieś substancje, które mogą lecz nie muszą wskazywać na obecność trotylu, a tak w ogóle, to trzeba wszystko przebadać, co potrwa jakieś pół roku.

W ten sposób załatwiono za jednym zamachem kilka spraw. Po pierwsze, rozniecono na nowo „smoleńską wojnę domową” i to w wersji maksymalnie niekorzystnej dla Jarosława Kaczyńskiego oraz zwolenników tezy o zamachu smoleńskim – czyli odpalono narrację spod znaku „Kaczyński i wariaci od Smoleńska chcą podpalić Polskę”. Po drugie, „przykryto” sprawę błędu przy identyfikacji zwłok prezydenta Kaczorowskiego. Po trzecie, wyciszono kolejną akcję Seryjnego Samobójcy, którego ofiarą padł chorąży Remigiusz Muś, technik pokładowy Jaka-40, którego zeznania podważają oficjalną wersję tragedii. Po czwarte, odwrócono uwagę od porażających „zaniedbań” w śledztwie. Po piąte, przystopowano „jesienną ofensywę” PiS, zaganiając opozycję na powrót do smoleńskiego narożnika.

II. Nowe oblicze „wrzutek smoleńskich”

Wszystko to oczywiście nie zmienia faktu, że dopiero teraz polscy specjaliści zdecydowali się na przebadanie wraku pod kątem pirotechnicznym, wcześniej poprzestając na „ustaleniach” Rosjan. I że bardzo się przestraszono tego, co odkryto. Cały jazgot posłużył właśnie do tego, by owo odkrycie zawczasu rozmydlić, poniekąd „unieważnić” - i zarazem „przykryć” kolejną kompromitację, bo kto z przeciętnych konsumentów mediodajni będzie wnikał, że śledczy przywieźli do Polski tylko „gołe” odczyty, bez materiałów z Tupolewa? Że próbki z samolotu będą badane w moskiewskim laboratorium? Już teraz można się założyć, że badania – nawet jeśli „badać” będą polscy śledczy - niczego nie wykażą, co w wygodnym dla Putina momencie zostanie upublicznione i z miejsca potraktowane przez Dyktaturę Matołów oraz sprzęgnięte z nią mediodajnie jako koronny dowód na prawdziwość wersji Anodiny-Millera o „pancernej brzozie”.

I pomyśleć, że nie tak dawno pisałem o „Krachu anty-smoleńskiej narracji” i wyczerpanym arsenale „wrzutek”. Nie przyszło mi jednak do głowy, że w charakterze „wrzutki” zostanie użyte autentyczne odkrycie wskazujące na materiały wybuchowe, które odpowiednio „podkręcone” zostanie podrzucone umiarkowanie opozycyjnej, a więc przez to wiarygodnej gazecie, tylko po to, by następnie z hukiem je zdyskredytować. I żeby nikt nie wyczytał, iż „Polscy prokuratorzy mieli wątpliwości co do rosyjskiej ekspertyzy pirotechnicznej. Dostarczona przez Rosjan analiza nie spełniała wymogów proceduralnych. Nasi biegli odmówili podpisania ostatecznej opinii o przyczynach zgonu bez dokładnego przebadania wraku.” (cyt. z artykułu „Trotyl na wraku tupolewa”)

W wytworzonym szumie zginęła również informacja, że pan Stanisław Zagrodzki przekazał amerykańskim naukowcom rzeczy osobiste swej kuzynki - śp. Ewy Bąkowskiej ze Stowarzyszenia Rodzin Katyńskich - i że na pasie biodrowym od samolotowego fotela odkryli oni ślady trójnitrotoluenu, czyli trotylu. Co więcej, obecność trotylu wykryto za pomocą laboratoryjnej analizy chemicznej – czyli tej, do której dopiero mają zabrać się w Moskwie, bowiem jak na razie szczątki wraku zaledwie „omieciono” detektorem.

III. Tlen dla Ober-Matoła

Ostatnimi czasy Ober Matołowi nie brakowało rozlicznych, potencjalnie śmiertelnych politycznie zgryzot. Kolejne skandale ekshumacyjne, Konferencja Smoleńska z udziałem 100 naukowców podważających oficjalną wersję Tragedii, fiasko rozbujania emocji „elektoratu” wokół kwestii światopoglądowych związanych z aborcją i zapłodnieniem „in wiadro”, rosnące słupki PiS-u na skutek „jesiennej ofensywy” i zrównoważenia przekazu „merytorycznego” ze „smoleńskim”, przestawienie społecznej „wajchy” sympatii politycznych, kryzys i zimne grille... Do tego Jarosław Kaczyński nagle zrobił się irytująco odporny na prowokacje i złowrogo milczał, nawet po publikacji zdjęć Karacuby. Redaktor Wroński z „Wyborczej” nawoływał wręcz w desperacji: „Kiedy Kaczyński powie wreszcie: to był zamach”.

Tak, Tusk i jego zdychająca Dyktatura Matołów potrzebowali tej prowokacji jak powietrza – i ten tlen został im podany. Trudno oczywiście dziwić się Kaczyńskiemu, że po publikacji artykułu (i zapewne dysponując jakimiś własnymi źródłami) zaczął mówić o zbrodni i zamordowaniu 96 osób, podobnie jak reakcjom rodzin ofiar. Przynajmniej redaktor Wroński mógł wreszcie wypuścić powietrze i z cynizmem na który stać tylko długoletnich wyrobników reżimowej propagandy podziękować „Rzepie”, że „wyciągnęła zawleczkę z Kaczyńskiego”. Hurra! Kaczyński mówi o zamachu! Nareszcie możemy znowu zacząć robić z niego wariata! Zaś sam Ober-Matoł mógł dosiąść swego ulubionego konika i obwieścić, że „nie sposób ułożyć sobie życie w jednym państwie z ludźmi, którzy formułują tego typu wnioski”. Wszak nie od dziś wiadomo, że jedyną szansą Tuska jest gra obliczona na straszenie Kaczyńskim i zmęczenie społeczeństwa „smoleńskimi awanturami”.

Niemniej, trudno było oczekiwać od lidera opozycji i brata zamordowanego Prezydenta milczenia – byłoby ono wręcz nienaturalne. I tu tkwi kolejna warstwa perfidii Operacji „Trotyl”.

***

Na zakończenie pozwolę sobie zacytować fragment poruszającego maila, jakiego otrzymałem od redakcyjnej koleżanki z Niepoprawnego Radia PL. Nie sposób lepiej ująć całej ohydy, z jaką mamy do czynienia:

„To o to chodziło tym sługusom diabła, o to, żeby znowu zdyskredytować, ośmieszyć Kaczyńskiego, zadrwić ze świętego oburzenia rodzin, z naszej pewności o ich zdradzie! Takiej pogardy dla człowieka nawet za komuny nie było. (…) Oni nas uduszą, uduszą tym kłamstwem. (…) Potrzebne nam są dobre wiadomości, bo już nie ma czym oddychać. Wytrują nas wszystkich cynizmem i kłamstwem, jak cyklonem B.

W całej tej ponurej sprawie jeden aspekt jest pocieszający. To są ostatnie, desperackie podrygi obliczone na zmęczenie społeczeństwa Smoleńskiem. Dyktaturze Matołów musi naprawdę ostro palić się pod tyłkami, skoro sięga po takie metody. Ten „cyklon B” kłamstwa i cynizmu prędzej czy później zadusi ich samych.

Gadający Grzyb

P.S. Ilustracja – Adam Dee

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/