czwartek, 28 sierpnia 2014

Embargo, czyli normalka

Stosunki polsko-rosyjskie od lat upływają w rytmie – lub raczej, w paroksyzmach - wprowadzanych i zdejmowanych embarg, obostrzeń i sankcji.

I. Nieuchronność embarga

Rozdzieranie szat nad rosyjskim embargiem nałożonym na płody rolne i inne produkty spożywcze w odpowiedzi na zachodnie sankcje ma tyle samo sensu, co groteskowa akcja „jedz jabłka na złość Putinowi”. Ci bowiem, którzy najgłośniej biadolą nad polskim jabłkiem zdają się wychodzić z założenia, że gdybyśmy siedzieli cicho i nie gardłowali przeciw rosyjskiej agresji na Ukrainę, to mielibyśmy wciąż otwarte rynki zbytu na wschodzie i szafa by grała. Nic bardziej mylnego.

Otóż embargo pomijające Polskę nie miałoby z punktu widzenia Rosji najmniejszego sensu. To przez nasz kraj wiedzie główny szlak tranzytowy z zachodu. Gdyby Rosja pominęła nas w swych sankcjach, to stalibyśmy się automatycznie głównym punktem reeksportu obłożonych embargiem towarów z pozostałych krajów Unii Europejskiej. Przepakowywalibyśmy je i wysyłali dalej jako swoje – dokładnie tak, jak obecnie mają zamiar to czynić Kazachstan i Białoruś wykorzystując fakt znajdowania się wraz z Rosją w Unii Celnej. Na Kremlu nie siedzą idioci. Zbrodniarze, owszem, ale z pewnością nie głupcy – zatem chcąc uczynić embargo dotkliwym dla Europy po prostu musieliby tak czy inaczej objąć nim również Polskę, w przeciwnym razie jego ostrze zostałoby zupełnie stępione.

II. Jak z „katarskim inwestorem”

Inną sprawą pozostaje indolencja naszych władz. Jak słusznie zauważył Grzegorz Braun, gdy jasnym stało się, że sytuacja na Ukrainie zmierza do nieuchronnej konfrontacji wobec której Rosja nie pozostanie obojętna, to polski rząd najdalej w styczniu powinien był zacząć się rozglądać za alternatywnymi rynkami zbytu dla naszego rolnictwa. Tak to już jest we współczesnym świecie, że rządy muszą wypełniać m.in. zadania lobbystów i akwizytorów dla swych gospodarek. Jeśli np. do Chin jedzie kanclerz Angela Merkel, to w jej świcie znajduje się gospodarcza elita Niemiec, która przy wsparciu służb dyplomatycznych nawiązuje kontakty i zawiera umowy.

Tymczasem rząd Donalda Tuska sprawia wrażenie kompletnie zaskoczonego rozwojem wydarzeń, zaś jego niezborna miotanina przypomina próby gaszenia pożaru w burdelu. Nagle ich oświeciło, że wypadałoby się rozejrzeć za alternatywnymi odbiorcami naszych towarów, by mieć jakiekolwiek pole manewru w relacjach z chimerycznym rosyjskim rynkiem. Teraz dotarło, że konieczność dywersyfikacji nie dotyczy wyłącznie dostaw surowców, ale także kwestii zbytu i że nie jest zdrową sytuacja, gdy skazani jesteśmy na jednego kontrahenta, dla którego gospodarka jest narzędziem uprawiania mocarstwowej polityki.

Obecnie jesteśmy świadkami gorączkowych peregrynacji do Brukseli z uniżoną prośbą o „rekompensaty”, tudzież prób kokietowania białoruskiego „baćki” by stał się naszym handlowym dywersantem w Unii Celnej. Łukaszenka swój rozum ma i jeśli będzie mu się to opłacało, to pewnie przystanie na taki interes – pytanie, za jaką cenę i czy warunki nie byłyby korzystniejsze, gdybyśmy wcześniej mieli z Białorusią normalne relacje. Ostatnio dowiedziałem się, że polskie pomidory nagle zaczęły jeździć do Serbii – w domyśle, przez Serbię do Rosji - z tym, że jest to zasługa inicjatywy naszych przedsiębiorców, a nie rządu. Osobiście kojarzy mi się to z pamiętnym poszukiwaniem „katarskiego inwestora” wziętego z googla. Wtedy też było wiadomo, że stocznie w Gdyni i w Szczecinie będą musiały zwrócić pomoc publiczną co jest równoznaczne z ich bankructwem – również na skutek zbrodniczego zaniechania rządu PO, który nie miał odwagi (lub mu zabroniono) odwołać się od decyzji Komisji Europejskiej. I podobnie jak dziś - żenująco amatorskie zresztą - działania podjęto, gdy mleko już się rozlało.

III. Embargo a „bliska zagranica”

Zastanawiam się, czy nasi mężykowie stanu dopuszczą kiedyś do głów myśl, że rynek rosyjski może być wprawdzie chłonny i popłatny, lecz jest zarazem dramatycznie niestabilny. Dzieje się tak dlatego, iż gospodarka – jak nadmieniłem powyżej – pełni w Rosji rolę jednego z narzędzi politycznych za pomocą którego Kreml z lubością dyscyplinuje kraje, które zwykł uznawać za swą „bliską zagranicę”. Przecież stosunki polsko-rosyjskie od lat upływają w rytmie – lub raczej, w paroksyzmach - wprowadzanych i zdejmowanych embarg, obostrzeń i sankcji. Jest to dla Rosji arcyporęczny instrument nacisku stosowany pod byle pretekstem, gdy Putin chce coś ugrać, bądź przywołać do porządku niepokornego sąsiada. Tak to działa w przypadku Polski, ale też np. Gruzji, lub Mołdawii. Tak było, jest i będzie, nie ma co się łudzić, dlatego też możliwość wprowadzenia przez Rosję blokady handlowej należy przyjąć jako element stały w politycznej grze i szukać zawczasu innych rynków zbytu.

Szkodliwym złudzeniem jest także postawa poddańcza, wedle której jeśli będziemy grzeczni, to Rosja pozwoli nam spokojnie handlować. Z kremlowskiej, neoimperialnej perspektywy jesteśmy bowiem chwilowo utraconą częścią składową mocarstwa, zbuntowanym wasalem, w związku z czym nigdy nie będziemy traktowani jako równorzędny partner – w przeciwieństwie do Niemiec lub Francji. Względny spokój moglibyśmy mieć jedynie za cenę totalnego podporządkowania, a i wtedy groźba sankcji „fitosanitarnych” wisiałaby nad nami niczym miecz Damoklesa – choćby przy okazji renegocjacji umów gazowych, prób przejęcia strategicznych przedsiębiorstw przez rosyjski kapitał, czy co tam akurat Putin chciałby na nas wymusić.

Prócz realnych strat, embargo ma skutkować efektem psychologicznym, na który Putin liczy równie mocno, co na skutki ekonomiczne. Jest to komunikat: nie podskakujcie, bo wasi rolnicy, przetwórcy, transportowcy pójdą z torbami. Jednak jest to broń obosieczna. Rosja z dnia na dzień nie obsieje pól, nie posadzi sadów, nie wyhoduje ryb, bydła, drobiu i trzody – a jeść trzeba. Nie zastąpi też tanich dostawców z naszego regionu, dajmy na to, argentyńską wołowiną. Pozostaje przeczekać, a nade wszystko – wyciągnąć wreszcie konstruktywne wnioski na przyszłość.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 34 (25.08-31.08.2014)

niedziela, 24 sierpnia 2014

O księdzu Hartmańskim

Świecka mutacja Lemańskiego i Hartmana, jakiś niby-ksiądz „Hartmański” to zdecydowanie nie to samo, nie ta siła rażenia po prostu.

I. Lemański jak Natanek

A obiecywałem sobie, że nie napiszę ani słowa o księdzu Wojciechu Lemańskim...

Jednak, skoro opera mydlana o mamie Madzi w sutannie zbliża się do nieuchronnego końca za sprawą suspensy nałożonej przez abp. Henryka Hosera na niesubordynowanego kapłana, to może w sumie warto skrobnąć kilka uwag.

Pierwsze, co się rzuca w oczy, to lustrzane podobieństwo do sprawy ks. Piotra Natanka. Lustrzane, bo o ile ks. Natanek głosił poglądy skrajnie tradycjonalistyczne, o tyle ks. Lemański zaliczył odchylenie postępowo-liberalne. Obaj, każdy na swój sposób, przekroczyli granice doktrynalne i obaj nie chcieli podporządkować się swym biskupom, którym ślubowali posłuszeństwo. Obu kapłanów łączy również grzech pychy spowodowany uwielbieniem jakim obdarzyli ich wierni, zaś niewątpliwa charyzma stopniowo przeszła w stan zwyrodnieniowy, czyli sekciarstwo i przeświadczenie o własnej nieomylności. Co tam episkopat, kościelna doktryna i kapłańskie śluby – liczę się ja i moja nauka.

Dla jednego Kościół był przerośnięty mackami masonerii i nie dość ortodoksyjny, dla drugiego – zbyt konserwatywny, za mało otwarty na współczesność, zwłaszcza w kwestiach bioetycznych i dialogu z innowiercami, ze szczególnym uwzględnieniem Żydów. Wreszcie, zarówno ks. Lemański, jak i ks. Natanek dostali zwyczajnej małpy na tle syndromu zwanego „parciem na szkło”, z tym że pierwszemu basowały najbardziej wpływowe mediodajnie rozgrywające własną partię obliczoną na rozbicie Kościoła, a drugi zachłysnął się klikalnością w internecie. Obaj, koniec końców wypowiedzieli posłuszeństwo swym biskupom – abp. Dziwiszowi i abp. Hoserowi. Obaj nie podporządkowali się karze suspensy. Przypadek ks. Natanka świetnie opisała w swoim czasie Mama Katarzyna w notce „Kościół Chrystusa, czy ks. Natanka?” - polecam.

W zasadzie różni się jedynie medialna otoczka towarzysząca ich poczynaniom. Ks. Natanek służył mainstreamowym mediodajniom za dostarczyciela tzw. „lol-kontentu”, czyli mówiąc po ludzku – darto z niego i jego kazań na potęgę łacha, a warto pamiętać, że był to szczytowy okres promowania „młodych z fejsbuka”, akcji „Krzyż”, Dominika Tarasa, słowem – całej tej socjotechnicznej operacji mającej uderzyć w Kościół Katolicki i sponiewierać w masowej świadomości „moherów”. Księdza Lemańskiego natomiast traktuje się z pełną atencją, zaś Jan Turnau z Adamem Szostkiewiczem płaczą: „Kościół wycofał z pola walki ważnego wojownika”; tudzież „jedną z twarzy Kościoła okazuje się nie ks. Lemański, tylko jego prześladowca abp Hoser”. Jakoś nie przypominam sobie, by jeden z drugim wylewał łzy nad prześladowaniem ks. Natanka przez kardynała Dziwisza. A już zupełnie nie sposób wyobrazić sobie, by ci dwaj ujęli się za księżmi Isakowiczem-Zaleskim bądź Małkowskim, którzy też nie mają ze swymi zwierzchnikami lekko, ale mimo to zachowują dyscyplinę i wierność Kościołowi.

II. Ksiądz Hartmański

Warto zwrócić uwagę, skąd ks. Lemański otrzymał ofertę. Otóż, złożył mu ją prof. Jan Hartman, co do którego żywię silne podejrzenie, iż jest osobistym pełnomocnikiem Lucyfera na Polskę, co snadnie poznać można po chorobliwej nienawiści jaką żywi wobec religii w ogóle, a katolicyzmu w szczególności, oraz po demonicznej treści głoszonych przezeń nauk bioetycznych. Ówże Hartman na swym blogu wzywa „pana” Lemańskiego, by ten dał sobie spokój z tym odrażającym Kościołem, zrzucił duchowną sukienkę i „wyszedł z kruchty” „czynić dobro” „pośród wolnych i światłych ludzi” - tak jak uczynili to już byli duchowni Obirek, Bartoś i Węcławski. Przypomnę jeszcze, że imię Lucyfer oznacza „Niosący Światło” i właśnie do tego zadania – promowania specyficznie pojmowanego „oświecenia” - nawołuje Lemańskiego swemi syrenimi śpiewy mąż uczony Hartman. Całość kończy apelem: „Niech Pan do nas wraca! Wraca, mówię, bo tak naprawdę należy Pan do nas. Czekamy na Pana!”

Powtórzmy. Hartman wzywa Lemańskiego, by wrócił „do nas”. „Do nas”, czyli do kogo? Do loży Synów Przymierza, czyli B'nai B'rith Polin? Wtedy rzekome pytanie abp. Hosera odnośnie obrzezania Lemańskiego, o które podniosła się taka wrzawa, nagle stałoby się uzasadnione... A może, porzucając złośliwości, mamy do czynienia, na co zwrócił uwagę Toyah, z wezwaniem demonicznym – szatan manifestujący się u opętanych nader często posługuje się bowiem liczbą mnogą (np. „on/ona jest NASZ/NASZA”). W tym drugim przypadku ks. Lemański zasiliłby szeregi oświeconych satanistów trudzących się nad zgotowaniem nam piekła na Ziemi, czyli Nowego Wspaniałego Świata.

Jest tylko jedno „ale”, którego prof. Hartman w swej lucyferiańskiej gorliwości nie wziął pod uwagę. Otóż Lemański najskuteczniejszy jest w sianiu zamętu jako ksiądz, a nie osoba świecka. Siłom Postępu niezbędny jest właśnie dywersant w łonie Kościoła, podpierający swe herezje autorytetem kapłańskim. Lemański bez sutanny nie jest im do niczego potrzebny. Mają takich na pęczki. Oni go potrzebują właśnie działającego wewnątrz Kościoła i skuteczniej dzięki temu ogłupiającego wiernych i rozbijającego wspólnotę od środka. Potrzebny jest, by mogli wskazywać go palcem i mówić – „oto właściwe, nadążające za duchem czasu oblicze nowoczesnego i otwartego Kościoła”. Świecka mutacja Lemańskiego i Hartmana, jakiś niby-ksiądz „Hartmański” to zdecydowanie nie to samo, nie ta siła rażenia po prostu.

III. Ostatnia misja Lemańskiego

Cóż, z Lemańskim-dywersantem sprawa wydaje się skończona, bo trudno mi uwierzyć, że Watykan uwzględni jego rekurs i zezwoli, by ksiądz podskakiwał swemu biskupowi kiedy mu się spodoba. I sam ksiądz Lemański zdaje sobie chyba z tego sprawę, stąd uporczywe przeciąganie spektaklu – skoro już przyjdzie mu zrzucić sutannę, to z maksymalnym hukiem, tak by odejść ze stanu duchownego w glorii męczennika zgnojonego przez bezduszną hierarchię i z tej pozycji, już jako były kapłan, krytykować Kościół. Pozycjonuje się w ten sposób na przyszłość jako ofiara - to jego ostatnia misja w obecnej roli duchownego – myślę jednak, że wiele mu to nie pomoże.

Wracając do przywołanej na początku analogii sprawy księży Lemańskiego i Natanka – sądzę, że obaj skończą podobnie. Ks. Natanek jak się zdaje wciąż odprawia świętokradcze Msze Święte w Grzechyni, lecz w jego Pustelni Niepokalanów wieje, nomen omen, pustką. Zostali przy nim jedynie najbardziej zaczadzeni akolici. Ks. Lemański najprawdopodobniej skończy jako „pan od religii” plączący się w okolicach „Gazety Wyborczej” i wyciągany z szafy gdy trzeba będzie wydać te kilka rutynowych odgłosów potępiających polski Kościół za rozmaite błędy i wypaczenia. Dokładnie tak, jak dzieje się obecnie z innymi byłymi duchownymi przywołanymi przez prof. Hartmana – Bartosiem, Obirkiem i Węcławskim. Siedzą gdzieś na tych swoich uczelniach i pies z kulawą nogą się nimi nie interesuje – za wyjątkiem tych krótkich momentów, gdy otrzepani z naftaliny zjawiają się na łamach „Wyborczej”, bądź w okienku TVN24, by pomstować na zakamieniały Kościół, który nie wyświęca kobiet i wymaga od księży celibatu, przez co ci popadają w pedofilię.

I tak to, proszę Państwa, będzie jechać - do momentu, aż mediodajnie wynajdą nowego niepokornego księdza, by napompować go pychą i na kilka miesięcy zrobić z niego duchownego celebrytę i reformatora. Albowiem show must go on.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/pe%C5%82nomocnik-lucyfera-na-polsk%C4%99#.U_jUP6PqWSo

Polecam:

http://mamakatarzyna.blogspot.com/2011/07/koscio-chrystusa-czy-ks-natanka.html

 

wtorek, 19 sierpnia 2014

Agora w Sieci

Należy jasno komunikować opozycji, że zaprzestanie dotowania „gwiazdy śmierci” z ulicy Czerskiej powinno być jednym z pierwszych posunięć po przejęciu władzy.

I. Nacjonalizacja „Agory”

Przeczytałem sobie zajawkę najnowszego numeru „wSieci” - tego, którego tematem okładkowym jest sponsorowanie i w zasadzie przejmowanie przez rząd krok po kroku spółki „Agora”. Mamy do czynienia z oczywistym procederem nacjonalizacji tylnymi drzwiami formalnie prywatnej firmy wraz z jej okrętem flagowym, czyli „Gazetą Wyborczą”, czego efektem jest stworzenie kolejnego medium rządowego i to pozostającego na bardzo krótkiej smyczy. Niby nic nowego – niektórzy może pamiętają jeszcze jak za rządów SLD ówczesna władza zafundowała sobie z państwowej kasy własny tygodnik opinii o nazwie, o ile sobie przypominam, „Fakty” (nie jestem pewien tej nazwy, ale pamiętam jak Leszek Miller pozował z nim przed kamerami). Tu mamy działanie mniej ostentacyjne, ale przez to bardziej skuteczne propagandowo - „Wyborcza” pozostając medium formalnie niezależnym może przez to skuteczniej robić lemingom wodę z mózgów.

To, że akcje „Agory” systematycznie spadają i warte są dziś ułamek tego co jeszcze kilka lat temu, zaś sama „Wyborcza” wraz z malejącą sprzedażą jest obecnie tylko cieniem dawnej potęgi świadczy z jednej strony o tym, że tonąca Platforma futrując organ Michnika chwyta się brzytwy, z drugiej zaś dobitnie unaocznia, że skupowanie aktywów spółki przez państwowe podmioty nie ma cienia uzasadnienia biznesowego. Gdyby było to chwilowe wahnięcie, po którym następuje odbicie, to państwowe przedsiębiorstwa mogłyby się na upartego tłumaczyć – kupujemy tanio, by za chwilę sprzedać drogo. Tymczasem trend spadkowy jest stały od lat, nie ma więc mowy o racjonalnym inwestowaniu, jest to ewidentnie ruch pod zamówienie politycznych mocodawców.

II. Gazeta reżimowa

Swoją drogą, ciekawy paradoks – ten sam rząd Tuska wykupił od brytyjskiego Mecomu udziały w Presspublice, a następnie ekspresowo „sprywatyzował” wydawnictwo oddając je w ręce zaprzyjaźnionego biznesmena Hajdarowicza (i zapewniając mu fundusze na zakup) – bo inaczej nie dało się spacyfikować „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”. Teraz zaś po cichu nacjonalizuje inną spółkę, by utrzymać medialną dominację. Spadający nakład „Wyborczej” to bowiem jedno, a drugie – to wpływ narracji produkowanej na Czerskiej na pozostałe mediodajnie mainstreamu III RP, z telewizjami na czele, które wciąż w znacznej mierze powielają przekaz dziennika „resortowych dzieci” - niczym za komuny, kiedy to medialną linię formułowała „Trybuna Ludu”.

Platforma ma więc swój organ prasowy, rezonujący w pozostałych punktach medialnej układanki. Obecnie spółki państwowe z PZU na czele mają 17,5% akcji „Agory”, do tego dochodzi sponsorowanie „Wyborczej” ogłoszeniami różnych publicznych instytucji. Wystarczy wziąć do ręki jakikolwiek numer „GW” i podliczyć, ile jest reklam publicznych, a ile prywatnych, by wyrobić sobie ogląd skali jaką osiągnął ten proceder. O tym, że uderzenie wyprowadzone przez „wSieci” jest celne, świadczy chociażby reakcja – a w zasadzie jej brak. W niedzielnej prezentacji tygodników na stronie gazeta.pl skrzętnie ominięto najnowszy numer „wSieci” - do tej pory gazety Karnowskich w tego typu przeglądach nie pomijano. Na stronie wyborcza.pl również głucho. Wymowne milczenie, widać że temat dla funkcjonariuszy z Czerskiej jest drażliwy niczym mówienie o sznurze w domu wisielca.

III. W sieci zależności

Ta sytuacja dla samej „Wyborczej” jest niczym pocałunek śmierci. Znalazła się – nomen, omen - „w sieci” partyjno-rządowych zależności, co prędzej czy później wyjdzie jej bokiem i skończy jak ta gazeta rządu SLD o której wspomniałem na początku. Nie wyobrażam sobie bowiem, by po zmianie władzy państwowe instytucje wciąż dotowały „Gazetę” ogłoszeniami, a spółki z udziałem Skarbu Państwa podtrzymywały sztucznie kurs akcji „Agory”. Gdyby rząd PiS-u zostawił sprawy tak jak się mają obecnie, byłby to strzał w stopę, który skreśliłby partię Jarosława Kaczyńskiego w oczach znacznej części najwierniejszego elektoratu, nienawidzącego „Agory” i „Wyborczej” jak zarazy. Dlatego już dziś należy jasno komunikować opozycji, że zaprzestanie dotowania „gwiazdy śmierci” z ulicy Czerskiej powinno być jednym z pierwszych posunięć po przejęciu władzy. Tym łatwiejszym, że wystarczy nie dawać ogłoszeń, nie prenumerować i sprzedać posiadane akcje. Abstrahując już nawet od całego zła, jakie „Agora” z „Wyborczą” wyrządziły Polsce, warto spojrzeć na sprawę z punktu widzenia pragmatyki władzy. Jeśli PiS wykaże się należytą determinacją, to „Wyborcza” odłączona od publicznej kroplówki sama padnie, a związane z tym osłabienie medialnego hejtu niewątpliwie ułatwi rządy.

Jest również rozwiązanie alternatywne. Poczekać, aż pozbawiona rządowych dotacji „Agora” zacznie bankrutować i wtedy kupić ją za grosze, by następnie „przeorientować” jej media w duchu konserwatywnym – tak jak udało się to zrobić z „Rzeczpospolitą” pod rządami Lisickiego. Byłaby to zaiste piękna zemsta - „Gazeta Wyborcza” z, powiedzmy, Bronisławem Wildsteinem jako naczelnym – wyobrażacie to sobie Państwo? Nawet etnicznie wszystko by grało, więc odpadłyby ewentualne zarzuty o antysemicki spisek. Już sobie wyobrażam to wycie w kręgach medialnych piekieł – ciekawe, co powiedziałaby Helena Łuczywo, która onegdaj pod adresem Wildsteina wykrzykiwała, że „najgorszy Żyd, to taki, który wysługuje się prawicy”. Takie stworzenie „Presspubliki – bis” jest jednak obarczone podstawową wadą – po kolejnym odbiciu wyborczego wahadła „GW” wróciłaby na dawne tory polityczno-światopoglądowe, należałoby ją więc zawczasu powtórnie sprywatyzować, pytanie tylko, czy znalazłby się chętny, bo historia brytyjskiego Mecomu, którego reżim Tuska zmusił do wycofania się z Presspubliki nie napawa optymizmem. Ale, mimo wszystko – może warto zaryzykować?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

ilustracja – money.pl

czwartek, 14 sierpnia 2014

Ideologizacja aparatu przemocy

Mamy do czynienia z ideologizacją organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, które zdają się zlewać w jeden, sprawnie działający aparat przemocy.

I. Pełzająca represjonizacja

Niezawisły sąd uznał w majestacie prawa, że kara aresztu nałożona na Grzegorza Brauna była zasadna i tym samym oddalił zażalenie reżysera. W sumie można się było tego spodziewać. Przypuszczam zresztą, że dla każdego, kto obserwuje ostatnie poczynania naszego sądownictwa i organów ścigania w kwestiach zahaczających o politykę, bądź tematy symboliczno-światopoglądowe, muszą się one układać w pewien większy, całościowy obraz pełzającej represjonizacji, której ostrze zwrócone jest przeciw elementom niepożądanym tak z punktu widzenia władzy, jak i szerzej – polit-ideologicznego establishmentu III RP. Spójrzmy.

Wrocław ze swoją czujnie łypiącą na podsądnych, pozbawioną opaski na oczach Temidą, przyozdabiającą od czasów hitlerowskich wejście do tamtejszego Sądu Okręgowego wiedzie niewątpliwie prym. Mamy tu ciągnącą się już siódmy rok sprawę Grzegorza Brauna, która w zasadzie od samego początku przybrała formę kolejnych sądowych szykan – z ostatnim osadzeniem na tydzień w areszcie za rzekomą obrazę sądu, który sposobem prowadzenia postępowania skutecznie pozbawił niepokornego reżysera prawa do obrony. Prócz tego wciąż nie milkną echa tzw. „baumangate” - czyli skazania na wysokie grzywny bądź areszt uczestników zeszłorocznego protestu przeciw fetowaniu na Uniwersytecie Wrocławskim stalinisty Zygmunta Baumana. Po tych drakońskich wyrokach środowiska patriotyczne zorganizowały demonstrację pod hasłem „Wszystkich nas nie zamkniecie”. Obecnie wzywa się na przesłuchania kolejnych organizatorów demonstracji z ewidentnym zamiarem uszycia z tego grubszej sprawy. Nazwiska takich sędziów jak Krzysztof Korzeniewski (sprawa Brauna) czy Pawła Chodkowskiego („baumangate”) należy zachować w szczególnie wdzięcznej pamięci. Zobaczymy, czy wezwań na przesłuchanie nie otrzymają za chwilę uczestnicy niedawnej manifestacji przed aresztem upominający się o Grzegorza Brauna.

II. Elementy „słuszne” i „niesłuszne”

W kontekście sprawy kabewiaka Baumana warto wspomnieć o zakłóceniu wykładu ks. prof. Pawła Bortkiewicza w grudniu 2013 na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu. Wykład zatytułowany ,,Czy gender to dewastacja człowieka i rodziny?” przerwany został przez grupę anarchistów, w tym osobnika przebranego w złotą kieckę. Tak się składa, że ostatnio prokuratura umorzyła dochodzenie pod pretekstem, że „nie było odmowy opuszczenia sali na wyraźne i stanowcze wezwanie osoby do tego uprawnionej” - czyli przedstawiciela władz uczelni, bowiem do opuszczenia sali wzywali jedynie organizatorzy wykładu. We Wrocławiu prokuratura jak się zdaje w ogóle takim dzieleniem włosa na czworo nie zawracała sobie głowy. W efekcie otrzymaliśmy bijący po oczach dowód na to, kto wedle wymiaru sprawiedliwości jest elementem słusznym, kto zaś niesłusznym. A skoro już jesteśmy w Poznaniu, to swoje zapewne mogliby dopowiedzieć członkowie Akcji Alternatywnej „Naszość”, onegdaj notorycznie nękani za swe antymainstreamowe happeningi.

Jedźmy dalej. Niedawno na policję został wezwany pan Damian Kowalski, lider inicjatywy „Nie dla islamizacji Europy” i właściciel portalu ndie.pl. Stało się tak na skutek delatorskiego zapału związanego z „Krytyką Polityczną” Jasia Kapeli, który złożył już w 2013 roku zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art.256 §1KK, czyli „nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość - chodzi o tzw. „mowę nienawiści”. Kowalskiego wezwano w charakterze świadka, po czym już na komendzie nastąpiło „cudowne przeistoczenie świadka w podejrzanego”, następnie zaś policja przeszukała mieszkanie rekwirując komputer, telefon komórkowy i kartę SIM. Zestawmy to chociażby ze sprawą Michała Nowickiego (syna Wandy Nowickiej), który na swej stronie internetowej propagował komunistyczny totalitaryzm i wzywał do siłowej rozprawy z przeciwnikami politycznymi – temu oczywiście nie spadł włos z głowy i „mowy nienawiści” nie stwierdzono.

III. Na tropie myślozbrodni

Można by ciągnąć tę wyliczankę, ale chyba powyższe przykłady wystarczą do sformułowania diagnozy, że mamy oto do czynienia z ideologizacją organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, które w newralgicznych kwestiach zdają się zlewać w jeden, sprawnie działający aparat przemocy. To by było tyle, jeśli chodzi o „państwo neutralne światopoglądowo” i „niezawisłe sądy” - w przytoczonych przypadkach widać bowiem jak na dłoni, iż sądy stają się jednym z trybów machiny represji. Kogo się im postawi do skazania, tego skażą i to często nie szczędząc w swej gorliwości mentorskich połajanek niczym sędzia Chodkowski skazanym za „baumangate”, na podobieństwo stalinowskich sędziów piętnujących gromko „wrogów ludu”.

Dlaczego tak się dzieje? Ano dlatego, że lewactwo zdaje sobie doskonale sprawę, że jego ideologiczne wykwity są zwyczajnie nie do strawienia dla stanowiących milczącą większość tzw. „zwykłych ludzi”. Normalny człowiek odrzuci np. genderyzm, homopropagandę lub radykalne multi-kulti niemal instynktownie, aby więc ruszyć z posad bryłę świata i przeprowadzić nową rewolucję wedle obrządku Antonio Gramsciego należy zaprząc do roboty państwowy aparat przymusu poddając go uprzednio odpowiedniej ideologicznej obróbce. Na poważnie zabrano się do tego jesienią 2013, kiedy to w 49 terenowych jednostkach prokuratur odbyła się tresura indoktrynacyjna przeprowadzona przez przedstawicieli lewicowych organizacji „Otwarta Rzeczpospolita” i „Nigdy Więcej”. Wstępnie przeszkolono 96 prokuratorów, lecz zainteresowanie wyraziło 350, więc wszystko jeszcze przed nami.

Cóż, „nihil novi sub sole”. Niegdyś chciano kolbami sowieckich karabinów wybijać z tubylczych głów „alienację”, obecnie zaś ściganie myślozbrodniarzy zostało powierzone sprawdzonym pod kątem odpowiedniego światopoglądu funkcjonariuszom państwowym i „dobrowolcom” rekrutującym się spośród aktywistów Nowego Wspaniałego Świata.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 32-33 (11-24.08.214)

piątek, 8 sierpnia 2014

Grzegorz Braun – ulubieniec Temidy

Grzegorz Braun uparł się, że dojdzie sprawiedliwości wbrew kafkowskim regułom panującym we wrocławskim światku policyjno-prokuratorsko-sądowniczym.

I. Wrocławska bogini

Kiedy jakiś czas temu mieliśmy okazję rozmawiać na antenie Niepoprawnego Radia PL z Grzegorzem Braunem i zahaczyliśmy o temat drakońskich wyroków w tzw. „Baumangate”, podzielił się on z nami pewną ciekawostką. Otóż nad wejściem do wrocławskiego Sądu Okręgowego stoi rzeźba rzymskiej Iustitii bez opaski na oczach. Posąg został wykonany w 1934 roku przez niemieckiego rzeźbiarza Theodora von Gosena, kiedy to Wrocław nazywał się Breslau i był częścią III Rzeszy. Odsłonięte oczy bogini symbolizować miały według Brauna nowy rodzaj narodowo-socjalistycznej sprawiedliwości – takiej, która w przeciwieństwie do klasycznej poprzedniczki bacznie zwraca uwagę, czy staje przed nią delikwent słuszny czy niesłuszny i stosownie do tego feruje wyroki. Za komuny rzeźbę pozostawiono w niezmienionym kształcie, co nie może dziwić zważywszy jaką wagę czerwoni okupanci przykładali do tego, czy przed ludowym wymiarem sprawiedliwości staje element socjalnie i klasowo bliski, czy też jakiś reakcjonista. Socjalistyczne sądownictwo bowiem, czy to w wersji brunatnej czy czerwonej, nie miało wręcz prawa być ślepe, gdyż jego zadaniem było eliminowanie wrogich elementów w ramach totalitarnego aparatu represji.

Jak później doczytałem, w latach 2005-2006 wrocławskiej Temidzie założono metalową opaskę, lecz na skutek nacisków wrażliwców oburzonych dewastacją „zabytku” rzeźbie przywrócono pierwotny wygląd, który można podziwiać do tej pory.

II. Ulubieniec Temidy

Trudno doprawdy o lepszą metaforę tego, co wyrabia się we wrocławskim sądownictwie. Tamtejsi sędziowie mają bowiem pilny wzgląd na to, kogo przyprowadza się przed ich nieubłagane oblicza. Taki Grzegorz Braun surowej ręki sprawiedliwości ludowej doświadcza od sześciu lat – jest oskarżony o pobicie pięciu funkcjonariuszy Policji stojącej na straży „demokratycznego państwa prawa”. Dla porządku przypomnijmy, iż w kwietniu 2008 roku Grzegorz Braun został poturbowany podczas manifestacji w rocznicę zbrodni katyńskiej przez policjantów w cywilu, którzy wbrew prawu odmówili wylegitymowania się, następnie zaś rzucili go na ziemię, skuli i celowo wyłamali palce. Reżyser złożył skargę, jednak tę odrzucono, a wkrótce oskarżono właśnie jego. Sprawa ciągnie się już siódmy rok, odbyło się kilkadziesiąt rozpraw w różnych instancjach i póki co nie widać końca tej sądowej farsy. Najwyraźniej wrocławska, pozbawiona opaski Temida do tego stopnia upodobała sobie niepokornego reżysera, że za nic w świecie nie chce wypuścić go ze swych objęć.

Ostatnio, w ramach szykan represyjno-prewencyjnych, żeby podsądnemu Braunowi odechciało się kozaczyć, postanowiono wlepić mu tydzień ciupy. Polecam dostępne w internecie nagranie z sali sądowej, bo to naprawdę niezły kabaret. Oto na rozprawę przychodzi jeden ze świadków – były już policjant Grzegorz Balcerzak, który dowodził w 2008 roku grupą tajniaków – i niemal od progu rzuca, że bardzo się śpieszy, bo akurat ma do podpisania „kontrakt na 2 miliony”. W związku z tym sędzia Krzysztof Korzeniewski spytał się jedynie, czy świadek ma coś do dodania w sprawie, a następnie szybciutko zwolnił go z rozprawy, uniemożliwiając Braunowi zadanie Balcerzakowi pytań i pozbawiając go tym samym prawa do obrony. Wzburzony Braun zaprotestował, nazywając przy tym eks-policjanta „bandytą”, za co rozgrzany sędzia przysolił mu grzywnę, podając częściowo fałszywe uzasadnienie – mianowicie włożył w usta Brauna również słowo „złodziej”, którego pan Grzegorz w odniesieniu do Balcerzaka nie użył. Braun się odwołał, ale ponieważ Sąd Odwoławczy podtrzymał karę nie pozwalając oskarżonemu dojść do słowa, Braun wyszedł z sali trzaskając drzwiami za co dostał 7 dni aresztu.

Ostatecznie, po przeszukaniu mieszkania podczas jego nieobecności, korowodach proceduralnych, kiedy to chcącemu odbyć karę Braunowi kazano czekać na wezwanie, zatrzymano go 29 lipca (jednak wciąż bez wezwania do odbycia kary) i reżyser poszedł siedzieć.

III. Samotność „Bożego szaleńca”

Tak naprawdę, to mamy w sprawie Grzegorza Brauna impas z którego sąd nie potrafi się wywikłać. Każdy widzi, że Braun jest niewinny, a jego oskarżenie jest wynikiem zemsty policjantów, którzy postanowili uprzykrzyć mu życie. Do skazania reżysera nie ma podstaw, jednakże gdyby go uniewinniono, to wówczas w stan oskarżenia trzeba by postawić funkcjonariuszy – za odmowę wylegitymowania się, przekroczenie uprawnień, mataczenie i składanie fałszywych zeznań. Na domiar złego, Grzegorz Braun – prawdziwy „szaleniec Boży” - najwyraźniej uparł się, że dojdzie sprawiedliwości nawet wbrew kafkowskim regułom panującym we wrocławskim światku policyjno-prokuratorsko-sądowniczym. No i „niezawisły” sąd ma teraz problem. Wszystko wskazuje na to, że przed „ulubieńcem Temidy” jeszcze kolejne lata sądowych przepychanek.

W całej tej sprawie przygnębiające jest, że Braun w swych zmaganiach jest tak osamotniony. To, że chce go zgnoić postkomunistyczny establishment III RP reprezentowany w tym przypadku przez tzw. „układ wrocławski” nie dziwi w kontekście poglądów reżysera i polityczno-kulturowej wymowy jego filmów. Gorzej, że mur obojętności można zauważyć również po prawej stronie sporu publicznego. Odnoszę wrażenie, że Braun jest niewygodny także dla sporej części „naszych” polityków i dziennikarzy – i to już od dłuższego czasu. Najpełniej tej postawie dał wyraz Piotr Skwieciński pisząc w październiku 2013 na łamach „wSieci” o „Lunatycznych wizjach Brauna”. Zdefiniował wówczas radykalizm Brauna i jego publiczną aktywność jako groźną i destrukcyjną, ma ona bowiem odstraszać od prawicy potencjalnych umiarkowanych wyborców. Dziś za Braunem ujmuje się KSD, „Polonia Christiana”, blogerzy czy poszczególne osoby, takie jak Ewa Stankiewicz lub Adam Słomka, lecz dla największych prawicowych mediów diagnoza Skwiecińskiego wydaje się być wciąż obowiązująca. Oby ta zaprogramowana obojętność kiedyś się na nich nie zemściła.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/bauman-i-neokolonialny-kulturkampf#.U9mGxKPd77Q

http://niepoprawni.pl/blog/346/prawicowi-celebryci-a-sprawa-grzegorza-brauna

Artykuł został opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 31 (04-10.08.2014)

niedziela, 3 sierpnia 2014

Delator Jaś Kapela

...czyli smutna historia chłopczyka z dobrego domu.

I. Wybić z głów alienację

Przypadek związanego z „Krytyką Polityczną” Jasia Kapeli, który doniósł do prokuratury na właściciela stron parezja.pl i ndie.pl oraz lidera inicjatywy „Nie dla islamizacji Europy”, zarzucając mu szerzenie „mowy nienawiści” jest kolejnym dowodem tego, że lewactwo w obliczu kontrrewolucji uruchamia atawizmy sięgające korzeniami czasów Pawlika Morozowa. Przyczyny takiego postępowania widzę dwojakie: prócz cech osobniczych w których poczesne miejsce zajmuje zamiłowanie do delatorstwa, istotną rolę odgrywają względy praktyczne. Postępactwo doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że ich ideologiczne wykwity są przez milczącą większość niemal instynktownie odrzucane – i to nawet nie tyle z powodów światopoglądowych, ile po prostu ze zdrowego rozsądku. W związku z tym, aby ruszyć z posad bryłę świata niezbędne staje się prędzej czy później sięgniecie do państwowego aparatu przemocy, by tą drogą wybić z ciemnych łbów alienację, co zresztą jest zgodne z totalniackimi przekonaniami lewicy dawnej i obecnej, co by tam nie plotła o wolności.

„My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji" - pisał w 1948 roku stalinowski filozof Tadeusz Kroński w liście do Czesława Miłosza. Dziś wprawdzie kolby sowieckie wyszły z użycia wraz ze zmianą historycznego etapu, lecz istota rzeczy pozostała niezmieniona. Stalinizm gdzieś po drodze ustąpił miejsca gramscizmowi, lecz oznacza to jedynie modyfikację metod, nie zaś celu ostatecznego, którym niezmiennie pozostaje globalny kołchoz. A że zgodnie z naukami Lenina moralne jest to, co służy Rewolucji, należy więc odrzucić burżuazyjne przesądy i jeśli trzeba jednego z drugim zadenuncjować, to nie ma co bawić się w skrupuły, tylko należy siąść do smarowania donosu.

II. Indoktrynacja aparatu przemocy

Wybijanie alienacji z głowy Damiana Kowalskiego przybrało postać wezwania na policję w charakterze świadka w celu złożenia zeznań, jak się okazało tylko po to, by już na komendzie nastąpiło „cudowne przeistoczenie świadka w podejrzanego”. Kowalskiemu zarzuca się przestępstwo z art. 256 §1KK, czyli „nawoływanie do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość”. Spektrum kar – od grzywny poprzez ograniczenie wolności, aż do 2 lat odsiadki. Następnie na mocy decyzji prokuratury policja przeszukała mieszkanie i zarekwirowała potencjalne dowody, czyli telefon komórkowy, kartę SIM i komputer.

W tym miejscu warto nadmienić, że by aparat przemocy spełniał funkcje wyznaczone mu przez postępactwo, musi zostać uprzednio poddany odpowiedniej obróbce ideologicznej, czyli indoktrynacji. Tylko wtedy bowiem jest w stanie precyzyjnie odczytać stawiane mu wymagania i efektywnie wyłapywać winnych myślozbrodni. I takie przeszkolenie zafundowano na jesieni 2013 r. 49 jednostkom prokuratur na terenie całego kraju w którym wzięło udział ok. 90 prokuratorów. A szkolił ich nie byle kto, bo sami pierwszorzędni fachowcy z organizacji „Otwarta Rzeczpospolita” i „Nigdy Więcej”. Ta druga współpracuje również z PZPN, czego wynikiem jest zakaz dla eksponowania na trybunach symbolu falangi, czy mieczyka Chrobrego, przy jednoczesnej tolerancji dla symboli komunistycznych – czerwonej gwiazdy, tudzież sierpa i młota. Dodajmy, iż zainteresowanie praniem mózgów wyraziło 350 prokuratorów, tak więc widać wyraźnie, że wykonanie polecenia „idziemy po was” jest dopiero w powijakach i wszystko jeszcze przed nami.

Co ciekawe, Jaś Kapela zawiadomienie złożył już w zeszłym roku, ale najwyraźniej przetrawienie zdobytej na warsztatach pożywki ideologicznej musiało prokuraturze iść dość opornie, skoro zdecydowała się zainterweniować dopiero teraz.

III. Profesjonalni delatorzy z „Krytyki Policyjnej”

Teresa Kapela, matka Jasia i działaczka katolicka, konstatuje w rozmowie z Mazurkiem, że „środowisko, do którego trafił, okazało się niesłychanie silne. On się 'Krytyką Polityczną', która jest ciekawym środowiskiem, zachłysnął i tak trwa”. Od siebie dodałbym, że najwyraźniej młodzieńczy bunt przybrał u „Jasia” formę permanentną, która pod wpływem towarzystwa w jakim się obraca płynnie przeszła w degenerację. Ot, historia chłopca z dobrego domu, który na złość porządnym rodzicom uparł się, by przy każdej okazji mówić „dupa”, aż w pewnym momencie odkrywa, że może to być wstępem do interesującej kariery. Pan Jaś bowiem już zastanawia się, czy aby nie donieść na portal wPolityce.pl, tak więc jest pełen zapału i planów na przyszłość.

Przypomnę jeszcze, że donos Kapeli nie jest pierwszym przejawem tego typu aktywności środowiska „Krytyki Policyjnej”, które najwyraźniej wzięło sobie do serca postać z opowiadania Woody'ego Allena. Bohater ów od dzieciństwa marzył, by zostać zawodowym donosicielem – brał nawet lekcje wymowy, by wyraźniej kapować. „- Mój Boże, jak ja lubię donosić na ludzi” - wyrywa mu się w pewnym momencie. We wrześniu 2013 podobnym ciągotom dał upust Tomasz Piątek, który zadenuncjował u jednego z reklamodawców tygodnik „Do Rzeczy” za rzekome popieranie prześladowania homoseksualistów przez Putina. Wcześniej zaś tenże Piątek doniósł do brytyjskiego „Guardiana” na rysownika Andrzeja Krauzego za „homofobiczny” rysunek w „Rzeczpospolitej”. Jak widać pasja delatorska udziela się na podobieństwo opryszczki.

Dla Piątka skończyło się to wprawdzie niewesoło, bo „Krytyka” wyrzuciła go przestraszona, że w rewanżu „Do Rzeczy” zacznie pisać z kolei do ich grantodawców, jednak ziarno zostało zasiane i właśnie obrodziło pierwszymi plonami. Póki co dola delatora na tym świecie bywa jeszcze chwilami ciężkawa i wymagająca pewnego samozaparcia, bo Jaś Kapela skarży się, że doświadcza za swój uczynek hejtu w internecie, zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy z kulturowych konotacji donosicielstwa w kraju takim jak Polska. Jednakże wszystko wskazuje, iż są to jedynie tzw. trudne początki i wraz z doszkalaniem kolejnych państwowych instytucji w zakresie wyłapywania „faszystów” życie donosicieli stopniowo stanie się lepsze i weselsze.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/346/pawlik-morozow-i-mlynskie-kamienie

 

piątek, 1 sierpnia 2014

Zachód ma swój Smoleńsk

Dziś Zachód doczekał się, poniekąd na własne życzenie, swojego Smoleńska.

I. U nich i u nas

Zastanawiałem się, czy w krajach, których obywatele zostali zamordowani przez rosyjskich terrorystów grasujących na wschodzie Ukrainy, pojawią się głosy podobne do tych, jakich doświadczyliśmy w Polsce przy okazji Smoleńska. Czy objawi się tam chór celebrytów zapewniających jeden przez drugiego, że to nieistotne co się stało z ciałami ofiar. Czy wyskoczy jakaś stara wariatka ogłaszająca, że chciałaby aby jej prochy spuszczono w kiblu samolotu. Czy w tamtejszych mediach lansowany będzie pogląd, że pomieszanie fragmentów zwłok to nic strasznego, a trumien pod żadnym pozorem nie wolno otwierać, bo to jest sprzeczne z rosyjskimi przepisami sanitarnymi i dowodzić będzie rusofobii, co zaszkodzi relacjom z Kremlem. Czy pojawi się jakiś holenderski lub australijski odpowiednik Ewy Kopacz zapewniający, że ziemię na miejscu tragedii przekopano na metr w głąb, a wszelkie szczątki zostały starannie przesiane i zidentyfikowane. W końcu, nie bez racji wskazuje się na uległość zachodnich rządów w stosunku do reżimu Putina i generalnie Rosji – że przedkładają interesy gospodarcze nad wartości o których przy innych okazjach gardłują dniem i nocą, że nie zauważają zbrodni czekistowskiej junty, że zapatrzeni w potencjał rosyjskiego rynku i tani gaz nie chcą zająć stanowczego stanowiska wobec rosyjskiej agresji na Ukrainę...

I co? Nic z tych rzeczy. Większość ciał trafiła do Holandii, gdzie zostaną poddane sekcji oraz identyfikacji przez tamtejszych specjalistów. Przedstawiciele OBWE obecni na miejscu zbrodni alarmują, że wciąż walają się tam ludzkie szczątki, a w powietrzu unosi się fetor rozkładu. Czarne skrzynki są w Wielkiej Brytanii i tam będą badane. Wreszcie, nikt nie waży się oznajmiać, że dla wyjaśnienia okoliczności mordu nie jest potrzebny wrak samolotu. Przeciwnie – alarmuje się, że części boeinga są niszczone przez „zielone ludziki”, co może znacząco utrudnić dochodzenie. Holenderski urząd ds. bezpieczeństwa ogłosił, iż będzie koordynował międzynarodowe śledztwo w którym weźmie udział 24 ekspertów z różnych krajów.

II. Bez „pojednania”

Nikt też nie namawia do „pojednania” z Rosją – nawet gdyby politycy Holandii, Wlk. Brytanii, czy Australii ze względu na interesy różnych lobbies biznesowych chcieliby zmarginalizować znaczenie tragedii, to nie pozwalają im tamtejsze media i opinia publiczna. Więcej nawet: otwartym tekstem mówi się o winie Rosji i próbach sabotowania śledztwa przez moskiewskich „separatystów”. Telewizja Sky News podaje za brytyjskim wywiadem, że terroryści chcieli usunąć wszelkie pozostałości po ofiarach z rejonu zestrzelenia i rozrzucić na miejscu szczątki innych samolotów, by wprowadzić w błąd śledczych. Holenderski „De Telegraaf" publikuje zdjęcie apartamentowca w którym mieszka córka Putina, by każdy mógł jej powiedzieć, co sądzi o jej ojcu. „Frankfurter Allgemeine Zeitung" pisze: „Gdyby Putin tylko zechciał, przez granicę nie przedostałby się nawet jeden nabój, nie mówiąc o systemach przeciwlotniczych z przeszkoloną załogą”. Równie krytyczne jest nastawienie zachodnich mediów wobec prób szerzenia rosyjskiej dezinformacji.

Jakże to wszystko jest różne od tego, czego byliśmy świadkami po zamachu smoleńskim. Jakże dalekie od zapewnień o omnipotencji i rzetelności MAK, wszechstronnej pomocy udzielanej przez rosyjskie instytucje, wiary w bezstronność rosyjskiego śledztwa. Nie ma bezkrytycznego kolportowania rosyjskich wrzutek, jak tej o rzekomym zestrzeleniu malezyjskiego boeinga przez ukraińskie myśliwce – odpowiednika „czterech podejść do lądowania”, „nacisków” i „pijanego Błasika w kokpicie tupolewa”. Jakże, powiadam, inne są reakcje władz Holandii czy Australii od tchórzliwego chowania głów w piasek przez nasze łże-elity, które wolały rozpętać operację socjotechniczną – zimną wojnę smoleńską skutkującą trwałym podziałem społeczeństwa i jak na szyderstwo ogłosić, że „państwo polskie zdało egzamin”, bo sprawnie zorganizowało pogrzeby. Pogrzeby, dodajmy, w których na dobrą sprawę do dziś nie wiemy gdzie kogo pochowano, jak w przypadku śp. Anny Walentynowicz.

III. Zachodni Smoleńsk

Dziś Zachód doczekał się, poniekąd na własne życzenie, swojego Smoleńska. Gdyby nie uporczywe zamykanie oczu na naturę rosyjskiej agresji, korytarz powietrzny nad wschodnią Ukrainą dawno byłby zamknięty. Gdyby nie miesiące bredzenia o „deeskalacji” konfliktu, gdyby zdecydowano się na realną izolację Rosji przez kraje europejskie i wsparcie Ukrainy w walce z „separatystami” z importu, do tragedii by nie doszło. Oczywiście, okoliczności obu zamachów są nieco inne. Jednak podstawową różnicą jest podejście władz poszkodowanych krajów – tamci, w przeciwieństwie do „naszych”, posłali na drzewo MAK wraz z jego uroszczeniami i wydębili od Ruskich zwrot czarnych skrzynek, ciał ofiar oraz obecność delegatów OBWE na miejscu tragedii. Nikt, ani w rządach ani w mediach państw traktujących siebie i swych obywateli serio, nie śmiał lekceważyć wagi zamachu. I nawet jeśli nie dojdzie do znaczących obostrzeń międzynarodowych wobec Rosji, bo „business is business”, można mieć pewność, że przynajmniej tej sprawy rządy zachodnich państw nie odpuszczą. Takie rzeczy możliwe są tylko u nas.

Na koniec - mamy oto niepowtarzalną szansę, by kwestię smoleńską wprowadzić na poważnie w orbitę międzynarodowego zainteresowania. W obecnej sytuacji nikt nie zbagatelizowałby możliwości zamordowania przez Putina polskiej elity z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Jednak, by umiędzynarodowić sprawę Smoleńska, gang Tuska musiałby siłą rzeczy poddać niezależnej ocenie ekspertów całość matactw i zaniechań których się dopuścił – ze wszystkimi konsekwencjami. Dlatego bez zmiany władzy szansa pozostanie niewykorzystana. Ale czy za rok, po wyborach parlamentarnych, wciąż będzie jeszcze sprzyjający klimat, by świat gotów był zainteresować się tym, co naprawdę wydarzyło się na Siewiernym 10 kwietnia 2010 roku? No właśnie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 30 (28.07-03.08.2014)