niedziela, 26 maja 2019

PiS i „efekt Konfederacji”

Efekt Konfederacji” sprowadza się generalnie do jednego: PiS potrzebuje nad sobą bata.


I. Koalicja PiS-Konfederacja?

Na finiszu przed wyborami do europarlamentu relacje na prawicy między liderującym PiS, a pretendentami z Konfederacji zmieniły się o tyle, że oba ugrupowania postawiły na kopanie się po kostkach. W porównaniu z dotychczasowym bezceremonialnym okładaniem się po gębach jest to, przyznajmy, pewien postęp. Więcej, rozpoczynają się nawet nieśmiałe dusery – Korwin-Mikke oznajmił, że „nie odmówi” Jarosławowi Kaczyńskiemu ewentualnej koalicji po jesiennych wyborach, na co poseł PiS, Marek Ast z równą kurtuazją odrzekł: „Jesteśmy otwarci na rozmowy z formacjami, które podzielają nasze wartości i jeśli nie będziemy mieć większości w przyszłym Sejmie, to myślę, że z Konfederacją, z Januszem Korwin-Mikkem jest możliwa koalicja. Hmm, chciałbym wówczas zobaczyć miny niektórych medialnych zagończyków... Póki co jednak, jest to pisanie palcem na wodzie, tym bardziej, że tradycyjnie im bliżej wyborów, tym sondaże dostają coraz większej głupawki – raz prowadzi PiS, to znów Koalicja Europejska, natomiast Konfederacja na zmianę notuje kilka procent nad progiem wyborczym, by zaraz osunąć się poniżej 5 proc. poparcia. Krótko mówiąc, standard – sondażownie nawet nie udają, że starają się cokolwiek zbadać, tylko wykonują propagandowe zamówienia zleceniodawców.


II. Mit „rozbijania prawicy”

Jedną z największych przeszkód na drodze do powstania hipotetycznej koalicji PiS-Konfederacja jest rozpowszechniona od lat narracja, że jakiekolwiek nowe ugrupowanie po prawej stronie „rozbija patriotyczny elektorat”. Warto rozbroić ten mit, ukuty w ramach tzw. doktryny Lipińskiego i mający uzasadnić monopolistyczną pozycję Prawa i Sprawiedliwości na prawicy. Bazuje on na traumie lat 90-tych, kiedy to rozdrobniona prawica postsolidarnościowa faktycznie kanibalizowała się nawzajem. Ostatecznie z okresu „smuty” zwycięsko wyszedł obóz Jarosława Kaczyńskiego i odtąd swoją pozycję buduje on m.in. na emocjonalnym szantażu, by nie powtórzył się czarny scenariusz z minionej epoki. Rzecz w tym, że zarzut „rozbijactwa” w odniesieniu do Konfederacji jest pustą demagogią, mającą zdeprecjonować na samym starcie potencjalnego konkurenta.

Po pierwsze, nie bardzo wiem, skąd to feudalne przekonanie, że jakakolwiek partia jest „właścicielem” (czy też może raczej - „suwerenem”) „swoich” wyborców, których powinnością z kolei (niczym lojalnych „wasali”) jest oddawanie na nią głosu bez względu na wszystko. W systemie republikańskim taki paternalizm nie powinien mieć miejsca, bo stawia sprawy na głowie. W zdrowym układzie to elektorat jest zwierzchnikiem i pracodawcą polityków, i to wyborcy mają prawo wymagać i rozliczać swych przedstawicieli – również z lojalności. Zarzut o „podbieranie elektoratu” stawia natomiast wyborców w roli bezwolnej masy, stada kwok, które jakiś lis-przybłęda wykrada z partyjnego kurnika. To uwłaczające - przede wszystkim dla ludzi traktowanych niczym pańszczyźniani chłopi „przypisani” do danej siły politycznej i pozbawieni prawa do własnej oceny. Dochodzi do tego, że deklaracja o głosowaniu na opcję inną niż jedynie słuszna, odbierana jest wręcz w kategoriach „zdrady”. Zapamiętajmy więc: to wyborca zawsze jest suwerenem - podmiotem, a nie przedmiotem. Ma prawo zrobić ze swym głosem co uzna za stosowne i nikomu nic do tego.

Druga rzecz – Konfederacja nie tyle „podbiera” głosy, ile konsoliduje elektorat na prawo od PiS – ten bardziej antysystemowy i radykalny. On nie zniknie (choć zapewne PiS i jego medialni akolici bardzo by tego chcieli) i zawsze znajdzie swych reprezentantów. Jeżeli już mówić o walce o głosy, to toczy się ona raczej między Konfederatami, a walczącym o przetrwanie Kukizem (któremu, swoją drogą, przed wyborami w 2015 r. również usiłowano przyszyć różne niecne intencje). I to właśnie w przypadku Kukiz'15 daje się zauważyć odpływ wyborców, w znacznej mierze zniechęconych niestabilnością emocjonalną i różnymi narowami lidera. PiS nieodmiennie zbiera „swoją” pulę – gdyby było inaczej, to od momentu powstania Konfederacji powinien zaliczyć tąpnięcie na poziomie kilku procent, tymczasem nic takiego się nie stało.

Po trzecie wreszcie – Konfederacja mogła co najwyżej częściowo zagospodarować tych wyborców, których PiS z pełną premedytacją porzucił, licząc cynicznie na to, że i tak z braku konkurencji ma zapewnione ich głosy. Nerwowy dygot wziął się stąd, że owa konkurencja właśnie się pojawiła – ale tu PiS może mieć pretensje wyłącznie do siebie.


III. „Efekt Konfederacji”

Jak pisałem przed tygodniem, samo pojawienie się na scenie Konfederacji i realna perspektywa przekroczenia przez nią progu wyborczego podziałała na Prawo i Sprawiedliwość dyscyplinująco – i jest to pierwszy znaczący plus związany z nowym ugrupowaniem. Ów, pozwolę sobie tak nazwać, „efekt Konfederacji” sprowadza się generalnie do jednego: PiS potrzebuje nad sobą bata. Wbrew propagandzie „obozu beneficjentów III RP”, partia rządząca nie jest bowiem bynajmniej radykalna i dawała niejednokrotnie dowody, że miast twardych rozstrzygnięć woli miękką ekwilibrystykę i lawiranctwo, na co niekiedy nakłada się zwykła nieudolność przyprawiona naiwnością – chociażby w relacjach z USA, Izraelem i żydowską diasporą, ale też w stosunkach z Brukselą. Dlatego potrzebne jest ugrupowanie pełniące rolę dyscyplinatora i flankujące PiS z prawej strony. Już teraz Konfederacja i protesty przeciw żydowskim roszczeniom majątkowym wymusiły na PiS utwardzenie stanowiska – z pożytkiem dla Polski. Na razie odbywa się to wprawdzie na poziomie deklaracji, ale mamy za sobą tzw. dobry początek. Tej presji nie wolno odpuszczać, bo blokada procedowania zgłoszonej przez Kukiz'15 anty-ustawy przeciw JUST Act pokazała, że partia rządząca nadal nie jest w stanie wyjść poza retoryczne szarże.

Kolejna rzecz, bardzo istotna. Otóż PiS zdaje się nie dostrzegać, że powstanie Konfederacji wbrew pozorom poszerza jego pole manewru. Na tle „prawicowych ekstremistów” ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego może się prezentować jako siła stosunkowo umiarkowana. Tę samą rolę w stosunku do PO - tylko z lewa - pełni obecnie „Wiosna” Biedronia, a wcześniej, za Tuska, Ruch Palikota. Warto zaimplementować ten schemat po prawej stronie. Powyższe ma także przełożenie na politykę zagraniczną. Dociskany od prawej strony PiS będzie mógł sobie pozwolić (albo zostanie zmuszony) na bardziej asertywną politykę wobec naszego hegemona zza oceanu, Tel-Avivu, środowisk żydowskich i Unii Europejskiej. Innymi słowy, będzie mógł powiedzieć „strategicznym partnerom”: słuchajcie, nie możemy tego a tego dla was zrobić, bo podniesie się wrzask i napędzimy głosów tym „ruskim agentom”, „antysemitom”, „polexitowcom” itp. Co wolicie – nas, czy tych nieobliczalnych populistów, którzy mogą zdestabilizować sytuację nie tylko w Polsce, ale i w całym regionie?

PiS najwyraźniej jeszcze się nie zorientował, co może dzięki Konfederacji zyskać (albo na razie nie ma odwagi zagrać tą kartą). Zorientowali się za to zagraniczni przywódcy. To nie przypadek, że Juncker nagle wystawił PiS-owi „świadectwo proeuropejskości”, szokując tutejszą „totalną opozycję”, która z dnia na dzień musiała połknąć własne języki i przestała wrzeszczeć o groźbie „polexitu”. Nie jest też przypadkiem głos ambasador Mosbacher, która nagle zaczęła nas uspokajać w sprawie „ustawy 447”, po czym z jednej strony potępiła „antysemickie” demonstracje, a z drugiej zapewniła, iż „Mowa nienawiści przedstawicieli skrajnych organizacji nie zakłóci relacji między sojusznikami”. Waszyngton ewidentnie przestraszył się wizji utraty władzy w Warszawie przez „swoich sukinsynów” (jak Amerykanie zwykli pieszczotliwie nazywać pozostające pod ich patronatem rządy). Tylko Żydzi tradycyjnie prezentują postawę głupio-agresywną, ale pewnie i do nich wkrótce dotrze, że tylko pompują „antysemitów”. I to również jest „efekt Konfederacji”, który PiS powinien wykorzystać. Jeżeli tego nie zrobi – wtedy cóż, może naprawdę zacząć tracić głosy...


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

PiS kontra Konfederacja

Szczupak w stawie karpi


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 21 (24-30.05.2019)

Art. 212 – zaciskanie knebla

Z roku na rok rośnie ilość spraw wytaczanych z art. 212. Teraz na dokładkę dojdzie jeszcze policyjno-prokuratorskie ściganie „fejków”. Knebel zaciska się coraz mocniej.

Na posiedzeniu Sejmu z 16 maja br. uchwalono obszerną nowelizację Kodeksu Karnego. Obrady upłynęły w typowo „kampanijnej” atmosferze, a partyjne przepychanki i zainteresowanie mediów skupiły się głównie na zaostrzeniu odpowiedzialności za pedofilię – tymczasem, w gąszczu szczegółowych przepisów przemycono rzecz tyleż skandaliczną, co potencjalnie bardzo niebezpieczną dla wolności słowa. Rozszerzono mianowicie odpowiedzialność karną za zniesławienie – czyli wciąż pokutujący w naszym systemie prawnym haniebny art. 212 KK. Ten relikt komuny od lat jest przedmiotem krytyki organizacji pozarządowych, środowisk dziennikarskich oraz międzynarodowych organizacji, takich jak OBWE, która już w 2005 r. wezwała polskie władze do dekryminalizacji przestępstw zniewagi i zniesławienia. Na podobnym stanowisku stanęło w 2007 r. Zgromadzenie Parlamentarne Rady Europy. Również orzecznictwo Europejskiego Trybunału Praw Człowieka (np. sprawa Handyside przeciwko Wlk. Brytanii) wskazuje, iż groźba odpowiedzialności karnej za zniesławienie może prowadzić m.in. do stosowania przez dziennikarzy autocenzury i skutkować tzw. efektem mrożącym („chilling effect”).

Wszystko to jak dotąd nie skłoniło kolejnych ekip rządzących do wykreślenia art. 212 z Kodeksu Karnego – słyszymy, że przepis ten ma umożliwić obronę dobrego imienia osobom, których nie stać na wytoczenie procesu cywilnego o ochronę dóbr osobistych. Jest to tłumaczenie o tyle obłudne, że praktyka jasno pokazuje, iż art. 212 stał się w znacznej mierze narzędziem tłumienia medialnej krytyki przez osoby publiczne, ze szczególnym uwzględnieniem polityków. Kolejną grupą chętnie posługującą się art. 212 są podmioty instytucjonalne, o czym niżej podpisany przekonał się za sprawą dwuletniego procesu ze Związkiem Banków Polskich. Dotyczy to w szczególności typu kwalifikowanego przestępstwa opisanego w §2, penalizującego zniesławienie za pomocą „środków masowego komunikowania” (czyli z założenia wymierzonego w dziennikarzy), gdzie prócz grzywny czy ograniczenia wolności mamy możliwość zasądzenia kary do roku pozbawienia wolności. Co więcej, w przeszłości zdarzało się, że kara ta faktycznie była orzekana przez sądy – w ostatnich latach wprawdzie linia orzecznictwa odeszła od tej praktyki, lecz potencjalne zagrożenia odsiadką „za słowo” wciąż istnieje.

Jeśli chodzi o polityków, niezmiennie obserwujemy podejście zdeterminowane zasadą „punkt widzenia zależy od punktu siedzenia”. Każda opcja polityczna znajdująca się w danej chwili w opozycji solennie zapowiada zniesienie art. 212, by błyskawicznie zapomnieć o złożonej obietnicy w chwili objęcia rządów – bo też art. 212 jest nader poręcznym kneblem: niezależnie od finalnego rozstrzygnięcia, proces sam w sobie jest dolegliwością dla dziennikarza i redakcji, generując przy okazji koszty związane z obsługą prawną. Obecnie rządzące PiS niestety nie jest wyjątkiem – jako opozycja przygotowało nawet w 2008 r. projekt odpowiedniej nowelizacji, by teraz pójść w dokładnie odwrotnym kierunku.

Co konkretnie uchwalono? Otóż do wspomnianego wyżej §2 dopisano §2a w brzmieniu: „Tej samej karze (czyli grzywny, ograniczenia wolności lub pozbawienia wolności do roku – przyp. PL) podlega, kto w celu popełnienia przestępstwa określonego w § 1 albo po jego popełnieniu tworzy fałszywe dowody na potwierdzenie nieprawdziwego zarzutu lub nakłania inne osoby do potwierdzenia okoliczności objętych jego treścią”. Jak się zdaje, intencją ustawodawcy było uderzenie w zniesławiające fake newsy i fałszywe zeznania – tyle, że w prawie karnym już mamy zarówno karalność składania fałszywych zeznań, jak i podżegania do takowych. Zniesławiający fake news natomiast sam w sobie wyczerpuje znamiona czynu zabronionego z art. 212 – otrzymaliśmy więc legislacyjnego potworka dublującego odpowiedzialność karną.

Najgorsze jednak jest to, że o ile na mocy art.212 §4 zniesławienie z paragrafów 1 i 2 ścigane jest z oskarżenia prywatnego, o tyle „zapomniano” o tym w przypadku dodanego §2a! A to oznacza, że przestępstwo z paragrafu 2a ścigane będzie Z URZĘDU. Krótko mówiąc, do akcji wkroczy policja i prokuratura, nawet bez wiedzy poszkodowanego – a sąd będzie mógł zasolić nawet rok odsiadki.

Ten drakoński przepis poraża tym bardziej, że jeszcze w lutym min. Ziobro deklarował możliwość depenalizacji zniesławienia (było to po głośnym wyroku w sprawie dziennikarza Wojciecha Biedronia, którego sąd uznał winnym, bo w artykule o sędzim Łączewskim mylnie podał, że w jego sprawie toczy się postępowanie dyscyplinarne, podczas gdy toczyło się postępowanie wyjaśniające) - a w tym samym czasie w jego resorcie trwały prace nad omawianą nowelizacją.

Według dostępnych statystyk, z roku na rok rośnie ilość spraw wytaczanych z art. 212. Między 2006 a 2016 r. liczba wszczętych postępowań zwiększyła się ze 168 do 904, a wyroków skazujących – z 236 do 540. Teraz na dokładkę dojdzie jeszcze policyjno-prokuratorskie ściganie „fejków”. Knebel zaciska się coraz mocniej.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Art. 212 – knebel na dziennikarzy


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 21 (24-30.05.2019)

Pod-Grzybki 161

Na początek dobra wiadomość. Gejowska organizacja ILGA opublikowała ranking krajów UE sklasyfikowanych pod kątem promowania dewiacji. Polska (z wynikiem 18 pkt. na 100, wg zasady - im mniej punktów, tym lepiej) po raz drugi z rzędu zanotowała drugą pozycję wśród najbardziej „homofobicznych” państw, ustępując jedynie Łotwie. Srebrny medal cieszy, jednak nie wolno spocząć na laurach – zróbmy wszystko, by za rok sięgnąć wreszcie po złoto!


*

Widzieli kiedyś Państwo mandryla? To jest taka małpa z tyłkiem w kolorach tęczy. Przyszło mi do głowy, że nadaje się idealnie na symbol LGBTQWERTY obnoszony na gej-paradach - pasowałaby do tego towarzystwa jak ulał. Reszta lewaków może demonstrować pod sztandarami z tyłkiem pawiana. Bo czerwony.


*

Na gali 30-lecia „Wyborczej” Barbara Engelking zaliczyła „freudowskie przejęzyczenie”, nazywając „Gazetę Wyborczą” „gazetą żydowską” - zapominając jednak dodać, wzorem Stanisława Michalkiewicza, iż jest to „żydowska gazeta dla Polaków”. Ale najciekawsze nastąpiło później: otóż Engelking wytłumaczyła, iż to dlatego, że przyszła jej na myśl „Gazeta Żydowska” - pismo dla Żydów wydawane podczas okupacji w Generalnym Gubernatorstwie. Czy ja dobrze zrozumiałem, że Barbara Engelking przyrównała organ Michnika do okupacyjnej, żydowskiej gadzinówki? Uuu... grubo... ja tu widzę niezły antysemityzm!


*

Wstajemy z kolan. Znowu. Premier Morawiecki i prezes Kaczyński poodgrażali się trochę Żydom w sprawie roszczeń majątkowych, po czym tradycyjnie przestraszyli się własnej odwagi i zdjęli z porządku obrad Sejmu projekt Kukiz'15 sprzeciwiający się „ustawie 447”. Tym samym zachowali godną podziwu konsekwencję w wykonywaniu swojego ulubionego układu gimnastycznego: powstań – padnij, powstań – padnij – i tak w kółko. Słowem - stary, dobry PiS...


*

A tymczasem grupa amerykańskich kongresmanów zgłosiła postulat, by budowa „Fortu Trump” została uzależniona od spełnienia żydowskich roszczeń restytucyjnych. Wychodziłoby zatem, że za amerykańską bazę zapłacimy dwa razy – najpierw Amerykanom (bo zadeklarowaliśmy już chęć współfinansowania budowy), a potem, wielokrotnie więcej - Żydom. I tak oto, zamiast „Fortu Trump” będziemy mieli „Fort Netanjahu”.


*

A propos „ustawy 447”. Czy zastanawialiście się Państwo, dlaczego w latach 90-tych organizacje „holocaust industry” żądały od nas 60-65 mld. USD, a teraz już 300-330 mld.? Czyżby w międzyczasie przedwojenny majątek polskich Żydów uległ cudownemu rozmnożeniu? Moim zdaniem, wyjaśnienia są dwa: albo naliczyli nam karne odsetki, albo na przestrzeni tego okresu dolar uległ... pięciokrotnej dewaluacji! Ostatecznie, ci którzy wysuwają żądania restytucyjne najlepiej znają realną wartość amerykańskiej waluty – w końcu, sami ją „wypłukują z powietrza”, więc nie zadowolą się byle wydmuszkami i uaktualniają wartość roszczeń na bieżąco. Swoją drogą, chciałbym mieć podgląd na ten licznik – robiłbym wtedy na giełdzie geszefty lepsze od Sorosa!

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 21 (24-30.05.2019)

niedziela, 19 maja 2019

Stanowczość popłaca

Nieoczekiwanie okazało się, że nawet w relacjach z naszym „hegemonem” opłaca się bardziej asertywna postawa - i oby był to trwały zwrot, a nie jedynie doraźna taktyka wyborcza.

Presja ma sens – tak można skomentować rozwój wypadków wokół żydowskich roszczeń majątkowych, o których ostatnio informowałem w felietonie „Gra o bilion złotych II”. Wówczas powodem do alarmu była upubliczniona przez Stanisława Michalkiewicza notatka z poufnego spotkania ambasadora Jacka Chodorowicza z wysłannikiem amerykańskiego Departamentu Stanu, Thomasem K. Yazdgerdim, podczas którego przedstawiciel USA domagał się, byśmy najpóźniej do jesieni 2019 r. porozumieli się „nieoficjalnie” z organizacjami żydowskimi w sprawie tzw. restytucji mienia – i, w domyśle, po najbliższych wyborach parlamentarnych przekuli zakulisowe ustalenia w odpowiednie rozwiązania prawne. W tle oczywiście przewijała się słynna „ustawa 447” (JUST Act) oparta o podpisaną w imieniu Polski przez Władysława Bartoszewskiego w 2009 r. „deklarację z Teresina”. Ustawa ta wprawdzie formalnie nie rodzi w Polsce bezpośrednich skutków, lecz stwarza Departamentowi Stanu możliwości wywierania politycznego nacisku na Polskę i inne kraje, by te „zalegalizowały” roszczenia we własnych systemach prawnych. Szczególne zaniepokojenie budziła, delikatnie mówiąc, chwiejna postawa strony polskiej: w żadnym momencie rozmowy nie padł jakikolwiek sprzeciw, więcej – dowiedzieliśmy się, że takich rozmów było więcej, padły nawet spekulacje odnośnie możliwości zaspokojenia roszczeń w 20 proc. - co wobec żądań opiewających na 300-330 mld. dolarów oznaczałoby kwotę 60-66 mld. USD.

Patrząc jednak na ostatnie tygodnie, można chyba zaryzykować ostrożne stwierdzenie, że coś powoli zmienia się na naszą korzyść – i jest to pozytywny efekt trwającej właśnie kampanii wyborczej do Parlamentu Europejskiego. W sprawie roszczeń bowiem, w jak mało której, kwestie prawno-finansowe przeplatają się z polityką. Zaczęło się od tego, że sprzeciw wobec JUST Act wzięli na swoje sztandary radykałowie z Konfederacji KORWIN-Braun-Liroy-Narodowcy, organizując protesty – najpierw w USA, a ostatnio (12 maja) w Warszawie, gdzie wg organizatorów demonstrowało 20 tys. uczestników. To z kolei najwyraźniej wymusiło na przedstawicielach PiS i rządu zajęcie zdecydowanego stanowiska. Usłyszeliśmy zatem stanowcze „nie” zarówno ze strony Jarosława Kaczyńskiego, jak i premiera Morawieckiego czy min. Brudzińskiego. Jest to wyraźny kontrast w porównaniu z dotychczasową „strusią” polityką rządu, który stawiał dotąd na usypiający przekaz, twierdząc, iż „ustawa 447” nie ma w Polsce mocy obowiązującej, a niekiedy posuwając się wręcz do stwierdzeń, że wspomniany akt prawny ma wymiar jedynie symboliczny. Jak ognia przy tym unikano jednoznacznych deklaracji co do ewentualnych dalszych kroków strony polskiej – a w międzyczasie, jak się dowiedzieliśmy, prowadzono rozmowy... Niedawny zwrot usztywniający polskie stanowisko stawia nas na zupełnie innych pozycjach.

Nie da się ukryć, że dotychczasowe stanowisko PiS podyktowane było uwarunkowaniami geopolitycznymi – rząd jak ognia obawiał się zadrażnień z Waszyngtonem, szczególnie w kontekście trwających rozmów o zwiększeniu amerykańskiej obecności militarnej w Polsce, oraz z wpływowymi środowiskami żydowskimi i patronującemu im Izraelowi. Nieoczekiwanie jednak okazało się, że nawet w relacjach z naszym „hegemonem” opłaca się bardziej asertywna postawa. Warto tu odnotować pojednawcze wypowiedzi ambasador Mosbacher, twierdzącej, iż ustawa nie nakłada na nikogo prawnych ani finansowych zobowiązań i ogranicza się jedynie do sporządzenia dla Kongresu raportu. W podobnym duchu wypowiadał się podczas wizyty w Warszawie przedstawiciel USA ds. walki z antysemityzmem, Elan Carr. Oczywiście, oboje mijają się z prawdą, bo w JUST Act wyraźnie jest mowa m.in. o odszkodowaniach za „mienie bezdziedziczne” które miałyby trafić do żydowskich organizacji – zresztą, w innym przypadku jakiekolwiek rozmowy byłyby bezprzedmiotowe – ale sam fakt, że oboje postanowili „dyplomatycznie” ignorować ten wątek „ustawy 447”, świadczy o tym, że również USA wolałyby nie pogarszać swego wizerunku nad Wisłą i zadrażniać bez potrzeby wzajemnych relacji. Jak by nie patrzeć, jest to postęp chociażby w porównaniu z wystąpieniem Mike'a Pompeo z lutego br., gdy na szczycie bliskowschodnim w Warszawie wzywał nas do „kompleksowego uregulowania” kwestii restytucji.

Zupełnie niedawno zaś polski rząd „odmówił” wizytę izraelskiej delegacji w Polsce, gdy okazało się, że w ostatniej chwili dokonano zmiany jej składu i agendy, przez co zachodziła obawa, że głównym tematem stałyby się żądania majątkowe - rzecz wcześniej nie do pomyślenia. Wprawdzie spotkało się to z rytualnym „rozczarowaniem” Gideona Taylora ze Światowej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego – lecz i tu wystarczy porównać wymowę komunikatu z wcześniejszymi, gniewnymi i aroganckimi pohukiwaniami WJRO (np. w sprawie projektu „dużej” ustawy reprywatyzacyjnej), by dała się zauważyć zmiana tonu. Krótko mówiąc – stanowczość popłaca i dobrze by się stało, aby był to trwały zwrot, a nie jedynie doraźna taktyka wyborcza.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 20 (17-23.05.2019)

PiS kontra Konfederacja

Do prawicowego stawu wdarły się „szczupaki” z Konfederacji i stąd nerwowa reakcja pisowskich „karpi”.

I. Potępieńcza wojenka

„Walić w Konfederację czym się da!” - taki przekaz wg posła Roberta Winnickiego miał wyjść z centrali PiS po tym, jak wewnętrzne sondaże zaczęły pokazywać, że Konfederacja KORWIN-Braun-Liroy-Narodowcy przekracza próg wyborczy. No i zaczęło się: część prawicowych mediów (ze szczególnym uwzględnieniem grupy medialnej zogniskowanej wokół „Gazety Polskiej” oraz TVP Kurskiego) ruszyła z kampanią rozmaitych insynuacji i personalnych ataków – m.in. na profesorów Włodzimierza Osadczego czy Jerzego Roberta Nowaka. Z kolei Antoni Macierewicz w felietonie dla Radia Maryja i TV Trwam zaapelował do Konfederatów, by wycofali się z wyborczego wyścigu, bo startując „szkodzą Polsce”. Tomasz Sakiewicz z okazji święta 3 Maja wystosował natomiast do Klubów „Gazety Polskiej” rozpaczliwy list, w którym m.in. przestrzegał przed nową „konfederacją targowicką”, uspokajał w sprawie amerykańskiej ustawy 447 i dyscyplinował klubowiczów, by nie ważyli się brać udziału w inicjatywach i występować w mediach – najogólniej mówiąc – nie autoryzowanych przez szefa tzw. „Strefy Wolnego Słowa”. Swoją drogą, już sam fakt, że tego typu epistoła okazała się konieczna świadczy o jakimś oddolnym fermencie w tym środowisku. W tle pojawiły się oczywiście oskarżenia o „ruskiej agenturze” i chodzeniu na pasku Moskwy. Niejako przy okazji uderzono również w „Warszawską Gazetę” imputując nam... powiązania z Romanem Giertychem (!) i polityczne zaangażowanie na rzecz Konfederacji.


II. Mit „ruskiej agentury”

Warto na początek zdefiniować ową „ruską agenturę”, by mieć już ten absurd za sobą. Otóż „ruskim agentem” jest każdy, kto w jakimkolwiek punkcie nie zgadza się z aktualną linią polityczną PiS i jej medialnego nośnika, czyli „Gazety Polskiej” - jaka w danym momencie owa linia by nie była. Jak widać, „ruskim agentem” w tym ujęciu może zostać właściwie każdy, kto nie wykazuje się odpowiednim refleksem i elastycznością. Przykładowo, Tomasz Sakiewicz przypomina, że swojego czasu to „Gazeta Polska” podejmowała temat wołyńskiego ludobójstwa i żydowskich roszczeń majątkowych – i jest to akurat prawda, jako były czytelnik „GaPola” pamiętam, że faktycznie tak było. Jednak teraz, gdy obowiązuje nowa „mądrość etapu”, podnoszenie tych tematów ma świadczyć o działaniu na rzecz Rosji – no chyba, że znów zmienią się wytyczne. Prawda, jakie to proste? Wystarczy być na bieżąco...

Jako żywo, przypomina to metodę „młotkowania” przeciwników rodem z „Gazety Wyborczej” - z tą różnicą, że „Wyborcza” lubuje się w oskarżeniach o „antysemityzm”, a media okołopisowskie – o „agenturalność”. Przy czym zarzuty te stosowane są czysto instrumentalne, jako polemiczna maczuga na przeciwników, zwalniająca z obowiązku rzeczowej argumentacji. Skutkiem ubocznym jest dewaluacja obu oskarżeń – mało kto przejmuje się już wrzaskami o „antysemityzmie”, podobnie rzecz się ma z zarzutem o „agenturalność”. Konsekwencją niestety może być sytuacja, że gdy w przestrzeni publicznej zaczną harcować prawdziwi agenci, to społeczeństwo okaże się niewrażliwe na ostrzeżenia – dokładnie jak w słynnej bajce o pastuszku, który dla zabawy przestrzegał przed wilkami, a gdy wilki naprawdę nadeszły, nikt nie pospieszył z pomocą, sądząc że to kolejny dowcip przygłupiego pastuszka.

Druga rzecz, czyli rzekome wspieranie przez „Warszawską” Konfederacji. Otóż nie, naszą zasadą pozostaje hasło „nie ma wroga na prawicy” oraz motto „Nie obchodzą nas partie lub te czy owe programy. My chcemy Polski suwerennej, Polski chrześcijańskiej, Polski – polskiej. I stosownie do powyższego, jeżeli Konfederacja podejmuje inicjatywy, które wg nas są pożyteczne, to może liczyć na nasze wsparcie, podobnie jak Prawo i Sprawiedliwość. Żadne poparcie jednak nie może być bezkrytyczne i bezwarunkowe (co najwyraźniej niektórym nie może się pomieścić w głowach i uporczywie wolą doszukiwać się jakichś mętnych powiązań i niecnych intencji). Dlatego też, jeśli którakolwiek z sił politycznych robi coś szkodliwego – jest to przez nas punktowane. Jesteśmy medium tożsamościowym, a nie partyjnym. Tylko tyle i aż tyle.


III. „Karpie” kontra „szczupaki”

No dobrze, ale skąd wzięła się ta potępieńcza wojenka? Otóż PiS, pozbawiony przez lata liczącej się konkurencji po prawej stronie, poczuł się niejako „właścicielem” patriotycznego elektoratu, co dobrze obrazuje tzw. doktryna Lipińskiego, mówiąca, iż „poza PiS-em nie ma życia na prawicy” - a to z kolei przekłada się na przekonanie, że wyborcy „muszą” zagłosować na PiS, by nie zmarnować głosu. Nie trzeba geniusza, by przewidzieć skutek takiego podejścia – partyjny aparat, przekonany o swej monopolistycznej pozycji, coraz bardziej zamieniał się w stado „tłustych karpi”, których główną troską jest to, by w ich stawie nie zalęgły się przypadkiem jakieś szczupaki. Na to nakłada się dodatkowo sprawowanie władzy i związane z tym profity – w tych warunkach nader łatwo utożsamić interes partyjny z interesem państwa.

Do czego prowadziła w ostatnich latach opisana sytuacja? Ano do tego, że w miarę upływu czasu PiS zaczął zaniedbywać najbardziej radykalny elektorat, podążając w kierunku mitycznego „centrum”, mającego mu dać po jesiennych wyborach parlamentarnych pełnię władzy – a najlepiej większość konstytucyjną. Kalkulacja była następująca: głosy „radykałów” i tak mamy w kieszeni, bo nie mają żadnej alternatywy, należy więc sięgnąć teraz po wyborców umiarkowanych, do tego zaś potrzeba pozbyć się balastu w postaci wewnętrznej „ekstremy” i kontrowersyjnych postulatów programowych, oraz generalnie nieco złagodzić linię polityczną. Stąd brak istotnych rozliczeń z ośmioma latami rządów PO-PSL, połowiczna reforma wymiaru sprawiedliwości i „taktyczne kompromisy” w polityce zagranicznej.

Nastąpiło jednak nieprzewidziane: PiS przesuwając się do centrum, zostawił siłą rzeczy miejsce po prawej stronie, licząc na to, że prawicowy „plankton” nie będzie w stanie zagospodarować wyborców. I tu się przeliczył, bowiem ów rozdrobniony „plankton” zjednoczył się pod szyldem Konfederacji, uzyskując efekt synergii. Konfederacji wystarczyło podnieść z ziemi porzucone hasła, takie jak sprzeciw wobec żydowskich roszczeń, twardą postawę wobec historycznych zaszłości polsko-ukraińskich, suwerennościowy eurosceptycyzm czy postulaty środowisk pro-life sabotowanych w obecnym Sejmie. Nie obyło się, rzecz jasna, bez ostrej krytyki rządzącej partii – czasem zasadnej, czasem nie (np. wyjątkowo irytujące mnie osobiście hasło „PiS-PO jedno zło”). Nie obyło się również bez wpadek, takich jak wywiad Grzegorza Brauna dla kremlowskiego „Sputnika”, lecz generalnie okazało się, że Konfederacja „bierze”. Do prawicowego stawu wdarły się „szczupaki” i stąd nerwowa reakcja pisowskich „karpi”.


IV. Pożytki z Konfederacji

Ostatnie tygodnie pokazują, że pojawienie się Konfederacji przynosi pożyteczne efekty w postaci zdyscyplinowania partii rządzącej. Najdobitniej zaznaczyło się to w kwestii żydowskich roszczeń. Ujawnienie poufnej notatki ze spotkania J. Chodorowicz-T. Yazdgerdi oraz protesty przeciw „ustawie 447”, mimo groteskowych prób ich dyskredytowania, wymusiły wreszcie na obozie władzy szereg jednoznacznych deklaracji, że Polska nie jest nikomu nic winna – zwłaszcza jeśli chodzi o tzw. mienie bezdziedziczne. Odwołanie przez stronę polską wizyty izraelskiej delegacji również jest pokłosiem rosnącej presji – jakiekolwiek kontakty i rozmowy ze stroną żydowską w sprawie „odszkodowań” byłyby dziś dla PiS politycznym samobójstwem. Wreszcie – nieodzowna będzie obecność Konfederacji w przyszłym Sejmie, niejako wymuszająca zawarcie szerokiej, prawicowej koalicji, uwzględniającej przynajmniej w jakimś stopniu program na prawo od PiS. Dotyczy to również uchwalenia nowej Konstytucji – dlatego dobrze by się stało, gdyby po obu stronach nieco wyciszono emocje. Oba ugrupowania by realnie coś osiągnąć będą potrzebowały siebie nawzajem, a prawdziwy wróg jest zupełnie gdzie indziej. Warto pamiętać o tym już dziś.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Szczupak w stawie karpi


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 20 (17-23.05.2019)

Pod-Grzybki 160

Włodzimierz Cimoszewicz przejechał na pasach zakonnicę w ciąży... nie, wróć – nie zakonnicę, tylko staruszkę na rowerze. Na dodatek okazało się, że samochód nie miał ważnego przeglądu. No, ale powiedzcie Państwo uczciwie sami – jak Cimoszewicz miał zrobić badania techniczne, skoro w Polsce łamana jest OTUA? Przecież te pisowskie badania i tak byłyby z definicji nieważne, co zapewne niedługo potwierdzi TSUE w odpowiedzi na pytania prejudycjalne. No i przecież to było przejście dla pieszych, a nie dla rowerzystów! To gdzie się baba pchała? Pisówa jedna!


*

Niemcom grozi głód! W samym szczycie sezonu szparagowego brakuje pracowników z Polski i warzywa gniją na polach! Niemieckie MSZ wskazuje, że wszystko przez program „500+”, bo rozbestwionym Polakom nie chce się już tyrać u bauera. Dziwne, przecież dopiero co przyjęli rzesze „cenniejszych niż złoto” inżynierów i lekarzy... Chociaż, w sumie, trzeba oddać przybyszom z ciepłych krajów sprawiedliwość - wszak wysoko wykwalifikowany specjalista nie będzie się zniżał do pracy przy jakichś wykopkach i to jeszcze w ramadan. Mam jednak rozwiązanie tej napiętej sytuacji – Komisja Europejska powinna ogłosić, że przyznanie Polsce funduszy europejskich zostanie uzależnione od dostarczenia Niemcom corocznego kontyngentu robotników przymusowych.


*

Andrzej Zybertowicz nie zostanie „profesorem belwederskim” - tak zadecydowała Centralna Komisja ds. Stopni i Tytułów Naukowych ustami prof. Tadeusza Gadacza. Wniosek z tego, że zdiagnozowana przez Rafała Ziemkiewicza „choroba wściekłych profesorów” się rozszerza. Ani chybi, służby weterynaryjne będą musiały porozrzucać na uczelniach kulki tłuszczu ze szczepionkami – i dopilnować, by zostały zjedzone. Zawsze to bardziej humanitarne, niż odstrzał prewencyjny.


*

Do Polski miała przyjechać delegacja urzędników z Izraela – ponoć, by zdyscyplinować rząd, który ostatnio zaczął wierzgać w sprawie roszczeń i odgrażać się, że Żydzi nie zobaczą nawet złotówki. Na szczęście, szybko zdementowano ten fake news. Okazało się, że to nie żadna delegacja, tylko misja humanitarna, mająca z Polaków odessać antysemityzm – najlepiej razem z kasą.


*

Ale! Jak wieść niesie, mimo że strona polska odwołała spotkanie, to „misja humanitarna” i tak przybyła – tyle, że na „nieoficjalne” rozmowy „bez przedstawicieli polskiego rządu”. To chyba jakiś nowy zwyczaj – wpraszać się wbrew gospodarzom i prowadzić jakieś „rozmowy”. Ciekawe, z kim? Proponuję zatem rewizytę polskiej delegacji w Strefie Gazy, by porozmawiać z Palestyńczykami odnośnie odszkodowań za wysiedlenia. To chyba byłaby adekwatna odpowiedź zgodnie z izraelskimi „standardami dyplomatycznymi”?


*

Donek Tusk został Człowiekiem Roku „Wyborczej”. Na trzydziestolecie. Jedno pytanie - kiedy człowiek roku stanie się człowiekiem wyroku? Trzydziestolecie dla Tuska moim skromnym zdaniem, byłoby w sam raz. „Tusk dostał trzydziestolecie” - ech, chciałoby się przeczytać taki nagłówek...

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 20 (17-23.05.2019)

Między brexitem, a polexitem

Mocny, eurosceptyczny głos jest nam w tej chwili niezwykle potrzebny – bez tego istnieje realna groźba, że zanim dojdzie do społecznego przebudzenia Unia ugotuje nas jak żabę.


I. Brexitowe paroksyzmy

Jak wiemy, sprawa brexitu utknęła w martwym punkcie, wskutek czego przywódcy pozostałych państw Unii Europejskiej zdecydowali 10 kwietnia 2019 r. o przełożeniu daty opuszczenia przez Wlk. Brytanię struktur europejskich do 31 października 2019 r. Oznacza to, że Brytyjczycy będą musieli przeprowadzić eurowybory i wprowadzą swoich deputowanych do Parlamentu Europejskiego – przynajmniej na kilka miesięcy, co samo w sobie jest dość groteskowe. No chyba (bo w tej sprawie od początku nic nie jest pewne), że wcześniej dogadają się między sobą na jakich zasadach chcą wyjść z Unii – a Unia tę propozycję zaakceptuje. W tej chwili możliwe są tak naprawdę wszystkie opcje: brytyjski parlament akceptuje umowę wynegocjowaną przez Theresę May; przegłosowana zostaje któraś z kilku opcji alternatywnych leżących na stole – począwszy od „twardego brexitu”, poprzez różne warianty pośrednie, aż po zorganizowanie powtórnego referendum; parlament nie dochodzi do porozumienia i 31 października Wielka Brytania wychodzi z UE bez umowy; Theresa May prosi o kolejne odłożenie „deadline'u”, a UE się zgadza; no i wreszcie – brytyjski rząd podkula ogon i wycofuje wniosek brexitowy. Tę ostatnią możliwość poddał wyspiarzom w charakterze ewidentnie motywowanego politycznie orzeczenia Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Orzekł mianowicie, że wystarczy jednostronne wycofanie wniosku przez Wlk. Brytanię i wszystko zostaje po staremu, bez konieczności zgody organów unijnych i reszty członków UE. Jednak to „koło ratunkowe” (za którym optuje Donald Tusk, który kilkukrotnie podkreślił, że Wlk. Brytania zawsze może zmienić zdanie), jest w istocie zatrutym podarunkiem – skorzystanie z niego oznaczałoby bowiem bezprzykładne upokorzenie i polityczną klęskę Londynu. W strukturach unijnych Brytyjczycy mieliby status pariasów i nie przepuszczono by żadnej okazji do zemsty za próbę buntu mogącego zapoczątkować demontaż unijnego projektu. Niemniej, jak pokazała niedawna historia, niczego wykluczyć nie można.

Ze strony brukselskiej biurokracji i naczelnych unijnych mandarynów gra jest natomiast jasna: jeżeli nawet brexitu nie da się powstrzymać, to trzeba przynajmniej maksymalnie go utrudnić i przeczołgać rebeliantów. Podsycać wewnętrzne spory i podziały, organizować medialną histerię, straszyć konsekwencjami i generalnie „męczyć temat”, tak by sami Anglicy mieli go w końcu powyżej uszu. Piszę „Anglicy”, bo to oni przeważają wśród eurosceptyków na Wyspach, a np. Szkoci głosowali w większości za pozostaniem w Unii Europejskiej – po referendum z 23 czerwca 2016 r. grożono wręcz secesją Szkocji ze Zjednoczonego Królestwa, co mogłoby mieć o tyle zabawny skutek, że mieszkaniec Londynu aby udać się do Glasgow czy Edynburga potrzebowałby wizy... Cichą nadzieją europejskich elit jest powtórne referendum, w myśl zasady „głosowania aż do skutku”, co przerobiono przy okazji ratyfikowania przez Irlandię Traktatu Lizbońskiego. W szerszym aspekcie natomiast, brexitowe paroksyzmy mają odnieść skutek wychowawczy i odstraszyć potencjalnych następców. Reszta Europy ma widzieć, że opuszczenie eurostruktur to droga przez mękę, skutkująca rozlicznymi konfliktami, również wewnętrznymi, dla kraju opuszczającego UE, groźba zapaści gospodarczej (na razie nie wiadomo na ile realna, lecz wystarczy o tym mówić, by wywołać negatywny odzew na rynkach), destabilizacji waluty itp. Przesłanie tej lekcji brzmi: nawet o tym nie myślcie.


II. Czego chce Londyn?

Inna sprawa, że również polityczne elity Wielkiej Brytanii, delikatnie mówiąc, się nie popisały – i to począwszy od mimowolnego ojca brexitu, premiera Davida Camerona. Samemu będąc przeciwnikiem brexitu, użył obietnicy przeprowadzenia referendum czysto instrumentalnie – by ugruntować swoją pozycję w szeregach Torysów, spacyfikować opcję antyeuropejską w partii i odebrać polityczny tlen ugrupowaniom eurosceptycznym w rodzaju Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP) Nigela Farage'a. Prognozy przedwyborcze wskazywały, że będzie musiał rządzić w koalicji z proeuropejskimi Liberalnymi Demokratami, więc – jak wówczas kalkulował – obiecując referendum niczym nie ryzykuje, bo na jego przeprowadzenie nie zgodzi się koalicjant. Okazało się, że przedobrzył – Partia Konserwatywna wygrała samodzielną większością, na co najprawdopodobniej miała wpływ właśnie referendalna obietnica. Cameron nie miał wyjścia – wbrew sobie musiał rozpisać referendum, do ostatniej chwili agitując za pozostaniem w Unii, spraszając na gościnne występy Angelę Merkel, Donalda Tuska, a nawet schodzącego ze sceny Baracka Obamę, który zagroził, że w razie wyjścia z UE Wielka Brytania spadnie na szary koniec krajów mogących się ubiegać o ekskluzywne stosunki z Waszyngtonem. Efekt był odwrotny do zamierzeń – Anglicy odebrali tę nachalną propagandę jako próbę mieszania się obcych w ich wewnętrzne sprawy i zagłosowali za wyjściem. Formalnie referendum nie jest wprawdzie dla rządu wiążące, ale cała tradycja brytyjskiej demokracji sprawiła, że tego głosu nie można było zignorować – każda siła polityczna, która by się odważyła na taki krok byłaby skończona. Wynik referendum był dla klasy politycznej na Wyspach szokiem – Cameron podał się do dymisji i przekazał pałeczkę (oraz bałagan do posprzątania) Theresie May (która, nawiasem, również prywatnie jest przeciwniczką brexitu), więcej – nawet gardłujący wcześniej za brexitem politycy, jakby wystraszyli się konsekwencji i przycichli. Boris Johnson, który wydawał się logicznym kandydatem na „brexitowego” premiera podziękował za zaszczyt, a szef UKIP Nigel Farage nagle ogłosił, że wycofuje się z życia politycznego, bowiem „wypełnił już swą misję” - teraz wprawdzie wrócił na czele Partii Brexitu, ale o tym za chwilę.

Słowem, istna komedia pomyłek. Na tym jednak nie koniec, szybko bowiem okazało się, że brytyjskie elity polityczne nie mają cienia pomysłu na to, jak przeprowadzić rozwód z Brukselą, nie wspominając już o jakiejkolwiek spójnej koncepcji, czy przygotowanym zawczasu planie na taką okoliczność. Najwyraźniej brexit uznawano za poręczne hasło w walce o głosy wyborców, ale nikt tak naprawdę nie brał takiej możliwości na poważnie. Efektem była rozpaczliwa improwizacja, strategię wymyślano w biegu, przez co Theresa May przystąpiła do negocjacji kompletnie nieprzygotowana, czego negocjatorzy unijni nie omieszkali skrzętnie wykorzystać. Symbolem porażki jest tzw. irlandzki backstop, zakładający brak granicy między Republiką Irlandii a Irlandią Północną do czasu wynegocjowania stosownej umowy – to trochę tak, jakby w przypadku polexitu Polska musiała zaakceptować częściowe pozostanie w UE Pomorza Zachodniego, albo Ziemi Lubuskiej, czy Śląska, ze względu na ekonomiczne związki tych regionów z Niemcami.

Skutkiem powyższego jest obecny stan zawieszenia – Wielka Brytania niby wychodzi, ale jakby jedną nogą, nie będąc w stanie ostatecznie sfinalizować brexitu. Patrząc na rozgrywki w tamtejszym parlamencie i kolejne głosowania, nie sposób nie zadać sobie pytania: o co chodzi brytyjskiej klasie politycznej? Czego tak naprawdę chce? Zjeść ciastko i mieć ciastko? Prawdopodobnie znaczna część wyspiarskich elit żyła do tej pory imperialnymi mitami wyobrażając sobie, że rozwód będzie bezbolesny i na ich warunkach – a teraz nie może dojść do siebie po tym, jak rzeczywistość boleśnie skorygowała te wyższościowe urojenia. Zachodzi też podejrzenie swoistej gry pozorów – będziemy tak długo prezentować nieprzejednaną postawę, aż koniec końców... z brexitu nic nie wyjdzie. Może społeczeństwo zmęczy się przedłużającą się awanturą i machnie ręką: „no to już zostańmy”? W grę może wchodzić również chęć odegrania się na Brukseli: ani nie wyjdziemy, ani nie zostaniemy – i co nam zrobicie? Odrzucenie bodaj ośmiu (!) wariantów brexitu sprawia wrażenie celowej obstrukcji. I pomyśleć, że przywykliśmy sądzić, że to polska klasa polityczna nie może ze sobą dojść do ładu... Tymczasem jednak nastroje społeczne buzują – nowa Partia Brexitu Nigela Farage'a, który znów wyczuł polityczną krew, przoduje w sondażach przed wyborami do Parlamentu Europejskiego (27 proc., o 5 pkt. proc. więcej, niż następna Partia Pracy), a i sama UE może stracić cierpliwość i skończy się „twardym” brexitem po 31 października – czyli Wlk. Brytania de facto zostanie z Unii wyrzucona, co oznacza, że będzie musiała od zera żmudnie negocjować przyszłe relacje z kontynentem.


III. Do czego powinna dążyć Polska?

Opisuję tak szczegółowo ten ponury spektakl, bo jest to wielka lekcja również dla nas. Skoro takie problemy ma Wielka Brytania – co by nie mówić, państwo silniejsze, lepiej poukładane i z mocniejszą pozycją międzynarodową niż Polska – to jak by to wszystko wyglądało w naszym przypadku? Jak wiadomo, najlepiej (i najtaniej) jest uczyć się na cudzych błędach, dlatego z brexitowej telenoweli należy wyciągnąć konstruktywne wnioski. Po pierwsze – konstruktywnym rozwiązaniem nie jest tani radykalizm spod znaku „opuszczamy eurokołchoz bez względu na wszystko i natychmiast”, w czym celuje część gorącokrwistych narodowców. Szybko bowiem może się okazać, iż odzyskana w ten sposób „niepodległość” jest mocno iluzoryczna (o skutkach ekonomicznych zamkniętych granic nie wspominając – czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy obecnie przyspawani „na sztywno” do niemieckiej gospodarki). Tym bardziej, że te same kręgi na jednym oddechu żądają wycofania z Polski – i tak symbolicznych - wojsk amerykańskich. To recepta na pozostanie sam na sam z Rosją – bez militarnego parasola NATO i instytucjonalnego ze strony UE. Rosja wprawdzie dzięki temu być może wreszcie przestałaby się „czuć zagrożona” - tyle, że Rosja „czuje się zagrożona” zawsze wtedy, gdy nie może kogoś bezkarnie napaść. W scenariuszu radykalnym wreszcie by mogła.

Z drugiej strony – konstruktywnym podejściem nie jest również zarzekanie się, że dla naszej obecności w UE „nie ma alternatywy” - jak głosi z uporem godnym lepszej sprawy PiS, sterroryzowany medialnie wrzaskami „totalnej opozycji” o polexicie. W ten sposób sami ustawiamy się w pozycji petenta i skazujemy na przegraną w kolejnych sporach z Brukselą. Uprawianie polityki „bezalternatywnej” - i co gorsza, obnoszenie się z tym – nigdy nie jest korzystne. Co do opcji uprawianej przez rodzimą Targowicę, to rzecz jasna nie ma o czym mówić – popieranie federalizacji Unii i przystąpienie do strefy euro w oczywisty sposób prowadzi do utraty nie tylko formalnej niepodległości, ale również resztek jakiejkolwiek podmiotowości i oznacza ostateczne zredukowanie Polski do roli niemieckiej kolonii w ramach Mitteleuropy.

Co zatem pozostaje? Przede wszystkim musimy wiedzieć, czego chcemy i co leży w naszym realnym interesie. Wg mnie, w pierwszym rzędzie musimy sprzeciwiać się przekształcaniu Europy w „superpaństwo”, jakieś nowe „Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego” i dążyć do zwrotu ku źródłom – czyli Unii Europejskiej rozumianej jako „Europa Ojczyzn”. A tak się składa, że zaczęły na tym odcinku wiać sprzyjające wiatry. W całej Europie rosną w siłę partie i ruchy tożsamościowe – od Włoch po Finlandię (w Finlandii niedawno drugie miejsce zajęła antyimigrancka Partia Finów, przegrywając o ułamek procenta z socjaldemokratami). Włoski wicepremier i lider Ligi Matteo Salvini montuje międzynarodowy sojusz pod kątem zbudowania największej frakcji w nowym europarlamencie – detronizacja zdominowanej przez Niemców pseudo-chadeckiej EPL, byłaby naprawdę osiągnięciem mogącym zapoczątkować stopniowy odwrót od obecnego, federalistycznego kierunku UE, spuentowanego przez Angelę Merkel słynną frazą o tym, iż „państwa narodowe muszą być gotowe do zrzeczenia się swej suwerenności”. I tu niestety, PiS daje ciała. Jak donoszą niemieckie media, PiS nie zamierza być w jednej frakcji z Salvinim - „bo Putin”. Tym samym, składa ofiarę z politycznej skuteczności na rzecz czystości ideologicznej. Wszystko wskazuje na to, że rządząca Polską partia pozostanie w kieszonkowej frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów razem z będącymi „na wylocie” z Unii Torysami – i będzie miała tak samo guzik do powiedzenia, jak obecnie. Na dodatek, może się przyczynić do zachowania pozycji przez nieformalny sojusz chadeków i socjalliberałów, nie mówiąc już o tym, że zostając na marginesie PiS wystawia Polskę na grillowanie, bo frakcja Salviniego nie będzie miała interesu, żeby nas bronić przed różnymi Timmermansami. Zgroza, oni chyba nigdy się nie nauczą...

Ale, prócz rozgrywek wewnątrzunijnych, nie powinniśmy zapominać o opcji polexitu, traktując ją wprawdzie jako ostateczność, lecz ostateczność jak najbardziej realną i wyobrażalną. Apeluję o to od lat i będę powtarzał przy każdej okazji: Polska musi mieć przygotowany plan ewentualnościowy, mapę drogową, na wypadek konieczności wyjścia z Unii – m.in. po to, by nie znaleźć się w obecnej sytuacji Wlk. Brytanii i nie powielać jej błędów. Owa mapa drogowa, prócz strategii negocjacyjnych, powinna zawierać takie elementy, jak określenie, w jakich okolicznościach nasza dalsza obecność w UE stanie się nieakceptowalna z punktu widzenia państwowych i narodowych interesów oraz do uzyskania jakiego statusu w relacjach z UE powinniśmy dążyć. Jest też element trzeci – jak oswajać Polaków z perspektywą polexitu. Póki co bowiem, nasi rodacy wciąż w dużej mierze traktują Unię z mieszaniną podszytego kompleksami podziwu i nabożnego lęku – jedyne wahnięcie w tych nastrojach nastąpiło podczas kryzysu migracyjnego, co jest jakąś wskazówką. Należy mówić, że członkostwo to kwestia kalkulacji i w pewnych okolicznościach może się zwyczajnie nie opłacać – politycznie, gdy postępująca federalizacja pozbawi nas prawa do samostanowienia i ekonomicznie – gdy suma zysków i strat zacznie grać na naszą niekorzyść (a to może stać się już wkrótce, wraz z nową, chudszą dla nas, perspektywą budżetową). Okrojenie budżetu może mieć zresztą dla nas ozdrowieńcze skutki, gdyż źródłem uwielbienia Polaków dla UE są dwie rzeczy: strefa Schengen i kasa, dlatego jak ognia boją się sporów z Brukselą, bo jeszcze Unia się zdenerwuje, zamknie granice i odbierze pieniądze. Jako państwo i społeczeństwo uzależniliśmy się od finansowej szprycy, niczym ćpun, któremu diler zrobił promocję – odwyk zatem z pewnością nam nie zaszkodzi. Powrót z krainy ułudy do twardej rzeczywistości może sprawić, że Polacy zaczną zwracać uwagę również na inne aspekty naszego członkostwa – jak chociażby okrawanie metodą salami suwerenności państwowej.

No i wreszcie – jaki miałby być finał ewentualnego polexitu? Na pewno nie leży w naszym interesie twardy exit. Ideałem byłoby wystąpienie z polityczno-biurokratycznych struktur przy pozostaniu w strefie Schengen i Europejskim Obszarze Gospodarczym (EOG), uzyskując status zbliżony do Norwegii i państw EFTA (Europejskie Stowarzyszenie Wolnego Handlu). Co ciekawe, podczas marcowych głosowań w parlamencie brytyjskim zgłoszono właśnie taki postulat, co pokazuje, że nie jest to jakaś kompletna egzotyka. Dałoby nam to większą swobodę manewru (również w polityce wewnętrznej, co staje się palącym zagadnieniem po doświadczeniach z Timmermansem i szytymi na polityczne zamówienie wyrokami TSUE) przy zachowaniu korzyści płynących z wymiany handlowej.

Wspominałem tu o PiS-ie, ale warto też zwrócić uwagę na zyskującą w sondażach Konfederację grupującą różne siły antysystemowe. Ugrupowanie to może mieć zbawienny, dyscyplinujący wpływ na partię rządzącą – zarówno w europarlamencie, jak i w przyszłym Sejmie, również w kontekście debaty o UE. Mocny, eurosceptyczny głos jest nam w tej chwili niezwykle potrzebny – bez tego istnieje realna groźba, że zanim dojdzie do społecznego przebudzenia, będzie już po wszystkim, a Unia przy nieudolności PiS-u ugotuje nas jak żabę. Tak czy inaczej, najbliższe eurowybory w odróżnieniu od wszystkich poprzednich są naprawdę wyjątkowe – to one zadecydują, czy znajdziemy się w Europie suwerennych państw, czy też trzeba będzie ewakuować się na niepewną szalupę polexitu.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polexit – czas na debatę

Niemiecka strefa euro

EFTA – alternatywa dla Polski?

Kiedy nastąpi „polski exit”?

Opuścić Eurokołchoz!

Exodus z domu niewoli

Żegnaj Brukselo!

Exit Wyszehradu?

Porozmawiajmy o Polexicie

Chcecie sankcji? Dobrze!

Polexit coraz bliżej?

Niemiecka Europa

Śmierć eurokomunie!

Brexit – lekcja na 2019 rok

Coudenhove-Kalergi – europejski federalista

Euro-jurgielt


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 06 (Maj 2019)

niedziela, 12 maja 2019

Polska w UE – kiedy bilans?

Eurofundusze w przytłaczającej większości są u nas tylko przez chwilę i stanowią tak naprawdę ukrytą formę dotowania zachodniej produkcji i eksportu.

1 maja minęło 15 lat od przystąpienia Polski do Unii Europejskiej i przy tej okazji byliśmy świadkami istnego festiwalu euroentuzjazmu, na co niewątpliwy wpływ ma trwająca kampania przed wyborami do Parlamentu Europejskiego. Padły wręcz propozycje, by członkostwo w UE wpisać do Konstytucji – co z kolei jest pokłosiem wyścigu o to, kto jest bardziej „europejski”. Opozycja liczy na mobilizację proeuropejskiego, wielkomiejskiego elektoratu, z kolei PiS usiłuje zdjąć z siebie przyklejoną gombrowiczowską „gębę” eurosceptyków dążących jakoby do „polexitu”. To jest oczywista bzdura – wszystko pokazuje, że PiS nie wyobraża sobie Polski poza UE, co zresztą już dawno temu ogłosił Jarosław Kaczyński twardo stwierdzając, że dla naszej obecności w Unii „nie ma alternatywy”.

W tym wszystkim jednak jak powietrza brakuje jednego, podstawowego elementu – próby bilansu dotychczasowego członkostwa Polski w Unii Europejskiej. To aż niewyobrażalne, lecz fakty są takie, że na ten temat panuje swoista zmowa milczenia. Literalnie nikt - ani instytucje rządowe, ani niezależne think-tanki - jakoś się nie kwapi, by dokonać całościowego oszacowania zysków i strat. Wyczuwam tu wręcz jakąś niewypowiedzianą obawę, że gdyby przyjrzeć się liczbom, to okazałoby się, że rzeczywistość nie wygląda wcale tak różowo, jak się nam to przedstawia. Więcej – podejmując w latach 90-tych strategiczną decyzję o akcesji, również nie zdobyto się na opracowanie analiz dotyczących konsekwencji tego kroku. Pewne światło rzuca tu wypowiedź dr. Andrzeja Sadowskiego z Centrum im. Adama Smitha dla portalu „Do Rzeczy”, w której przypomniał, że bodaj jedynym krajem, który pokusił się o stosowne prognozy była Estonia – i wyszło jej, że pod względem ekonomicznym integracja ze strukturami europejskimi jest zwyczajnie nieopłacalna. Zadecydowały względy bezpieczeństwa – przede wszystkim obawa przed agresywną polityką Rosji, która mogłaby dążyć od odbudowy swojej strefy wpływów, co było jednym z głównych motorów napędowych starań akcesyjnych również w przypadku Polski.

W kontekście naszej obecności w UE wymienia się przede wszystkim otrzymane środki unijne – i tutaj bilans faktycznie jest dodatni. Wg danych Ministerstwa Finansów do końca sierpnia 2018 r. otrzymaliśmy 153,3 mld. euro, przy naszej łącznej składce 50,5 mld. euro – czyli na plusie możemy sobie zapisać 102,8 mld. euro. Tyle, że to zaledwie wycinek szerszej rzeczywistości. Po pierwsze, unijne fundusze to nie jest podarunek od bogatych wujków z Zachodu, lecz rekompensata za otwarcie naszego rynku ze wszystkimi tego konsekwencjami – i to na długo przed akcesją, zanim jeszcze do Polski zaczęły napływać jakiekolwiek poważniejsze kwoty z unijnego budżetu. Warto to przypominać zwłaszcza teraz, gdy pojawiają się głosy o uzależnieniu wypłat środków unijnych od „przestrzegania praworządności”, co byłoby arbitralnie oceniane przez brukselskich biurokratów. Unia zatem uznała, iż poprzez środki kupiła sobie prawo do ingerencji w nasze wewnętrzne sprawy. Trzeba więc powiedzieć jasno, że eurofundusze nie mogą być wypłacane w formie nagrody za „dobre sprawowanie”.

Druga rzecz – z każdego wypłaconego Polsce euro ok. 70 eurocentów odpływa z powrotem za granicę, przy czym w przypadku największego płatnika netto, czyli Niemiec, odsetek ten sięga nawet 85 eurocentów. Wystarczy spojrzeć czyje firmy realizują różne inwestycje, czyjej produkcji sprzęt pracuje na budowach, jakie maszyny kupują polskie firmy, bądź rolnicy... Innymi słowy, eurofundusze w przytłaczającej większości są u nas tylko przez chwilę i stanowią tak naprawdę ukrytą formę dotowania zachodniej produkcji i eksportu, ze szczególnym uwzględnieniem Niemiec.

Kolejna sprawa, to zadłużenie do którego przyczyniają się unijne środki. Mechanizm jest prosty – do realizacji jakiejkolwiek współfinansowanej przez Unię inwestycji niezbędny jest wkład własny, ten zaś pozyskiwany jest z kredytów, zaciąganych na ogół w filiach zagranicznych banków. Ten swoisty „generator długu” dotyczy wszystkich - państwa, samorządów, prywatnych firm... I to też jest część ceny za autostrady, aquaparki, zrewitalizowane ryneczki – jednak o tym nie przeczyta się na tabliczkach informujących, iż „projekt jest współfinansowany z środków funduszu spójności UE”. Pytanie – czy powyższe nie ma przypadkiem czegoś wspólnego z lawinowo narastającym zadłużeniem polskich samorządów?

No i wreszcie – przepływy finansowe. Niedawno natrafiłem na wyliczenia Thomasa Piketty'ego, który podał, że w przypadku Polski w latach 2010-2016 napływ netto środków unijnych wynosił 2,7 proc. PKB, podczas gdy wyprowadzane z Polski zyski oraz inne dochody z tytułu własności sięgnęły 4,7 proc. PKB. Podobna prawidłowość dotyczy innych krajów naszego regionu.

Biorąc to wszystko pod uwagę – czy aby na pewno członkostwo w Unii jest dla nas ekonomicznie opłacalne? Pozwolę sobie wątpić – i zapewne dlatego jakoś nie ma chętnych do przeprowadzenia rzetelnego bilansu naszego piętnastolecia w UE.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Kiedy nastąpi „polski exit”?

Drenaż kolonialny

Dekolonizacja Polski


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 19 (10-16.05.2019)