niedziela, 30 stycznia 2011

Wypisy z anty-podmiotowości


Postkolonializm mentalno-strukturalny. Garść przykładów.



I. Podmiotowość po gruzińsku.


Niby drobiażdżek, ale pokazujący jak w soczewce różnice między polityką państwa suwerennego z mężem stanu u władzy, a polityką państwa suwerennego formalnie, w praktyce zaś skrępowanego postkolonialną mentalnością rządzących elit.


Spójrzmy - oto osaczona, zagrożona przez Rosję i rozczłonkowana Gruzja, kraj pozostający w skrajnie niekorzystnej sytuacji geopolitycznej, przed którym wymownie zatrzaśnięto drzwi do struktur euroatlantyckich... Otóż ta Gruzja właśnie, której niepodległy byt jest nieustannie zagrożony, uruchomiła niedawno rosyjskojęzyczną telewizję, mającą nadawać na obszarze Kaukazu i stanowić odtrutkę na propagandę zwasalizowanych przez Kreml reżimowych mediodajni. Łatwo sobie wyobrazić, jaką wściekłość w Moskwie musi budzić ta inicjatywa, tym bardziej, że TV Kaukaz jest osobistym „dzieckiem” gruzińskiego prezydenta, Micheila Saakaszwilego, znienawidzonego przez putinowski, ludobójczy reżim chyba w równej mierze, co ś.p. prezydent Lech Kaczyński.


II. Podmiotowość po „polskiemu”.


A teraz popatrzmy na zachowanie elit Priwislańskiego Kraju, które z niewolniczą uniżonością rzucają się odgadywać niewypowiedziane zachcianki nawet nie tyle potężnego Kremla, co sowchozowego satrapy, ponurego pajaca okupującego Białoruś.


Otóż polskie władze – władze, przypomnę, kraju formalnie suwerennego i obwarowanego rozlicznymi sojuszami, ponoć bezpiecznego do tego stopnia, że w zasadzie niepotrzebna mu armia (poza małymi, mobilnymi jednostkami, które można wysyłać na różne misje), demonstracyjnie rezygnują ze wspierania niezależnego Związku Polaków na Białorusi (bo Łukaszenka się pogniewa), marginalizują nadawanie Polskiego Radia Dla Zagranicy w obszarze wschodnim (bo Łukaszenka nastroszy wąsy – Polskie Radio Dla Zagranicy finansowane jest w większej części przez MSZ) i doprowadzają na skraj likwidacji nadającą po białorusku telewizję Biełsat (bo Łukaszenka rzuci kijem hokejowym w telewizor). A telewizja Biełsat, tak się składa, ma w założeniu pełnić podobną funkcję co wspomniana na wstępie TV Kaukaz.


Podkreślmy to raz jeszcze. Osaczeni przez Rosję Gruzini, którzy nie tak dawno padli ofiarą agresji, uruchamiają jawnie antykremlowską inicjatywę, my swoje zwijamy. Oni mają głęboko w tyle różne picowne „ocieplenia”, my natomiast ochoczo wypinamy się do wschodniej odmiany salonowca, gdzie walona po tyłku jest tylko jedna strona. Oni się nie boją, my trzęsiemy portkami i na wszelki wypadek sami z siebie wycofujemy się rakiem ze wszystkiego, co choćby potencjalnie mogłoby w odczuciu naszych „partnerów” bruździć w ich strefie wpływów.


Co więcej, zdajemy się tym szczycić, albowiem podobne zachowania mają nas rzekomo sytuować w „głównym nurcie” europejskiej polityki i gwarantować dobrosąsiedzkie, „ociepleniowe” relacje w ramach propagandowej hecy „partnerstwa wschodniego” i „pojednania”.


III. Na posyłki rosyjskiego ambasadora.


Kolejny przykład: Pamiętają państwo zapewne, jak na ledwo zakamuflowane życzenie rosyjskiego ambasadora Aleksandra Aleksiejewa nasze władze haniebnie zatrzymały czeczeńskiego emigracyjnego przywódcę, Ahmeda Zakajewa, uczestnika Światowego Kongresu Narodu Czeczeńskiego, pod pretekstem wyssanych z palca rosyjskich zarzutów o terroryzm. Zarzuty te już dawno zostały oddalone przez sądy w Danii i Wlk. Brytanii, ale to nie przeszkodziło naszym dzielnym organom w doprowadzeniu Zakajewa na randez vous z prokuratorem, przed którym „terrorysta” Zakajew i tak zamierzał się stawić.


Teraz dopisano groteskowe zakończenie do tej tragifarsy. Oto polski sąd apelacyjny zaledwie umorzył sprawę ekstradycji Zakajewa do Rosji. Obrona, która wniosła apelację chciała definitywnego uznania prawnej niedopuszczalności ekstradycji. Sąd jednak orzekł to co orzekł, gdyż w jego opinii niezbędny był osobisty udział Zakajewa w rozprawie, ten zaś nie stawił się, gdyż... polski konsulat w Londynie odmówił mu wizy! Trudno o jaśniejsze i bardziej upokarzające danie do zrozumienia, że przedstawiciel eksterminowanego narodu jest na terytorium Polski persona non grata. Przekaz jest jasny jak smagnięcie nahajką: zabieraj się pan ze swoimi Czeczeńcami, bo my teraz przyjaźnimy się z tymi, którzy was mordują. Zresztą, my o żadnym ludobójstwie nic nie wiemy i nie chcemy wiedzieć, a jeśli się pan tu pojawisz, to umorzone postępowanko ekstradycyjne zawsze można wznowić, a skuteczek owego wznowienia może być nieprzyjemny...


***


Kończę te ponure wypisy z „suwerennych” poczynań naszych „rozgrzanych” instytucji. Skoncentrowałem się zaś na przypadkach pozornie drugorzędnych, żeby uwypuklić jedno: jeżeli nasze państwo zachowuje się tak a nie inaczej w sprawach mniejszej wagi, to czego możemy oczekiwać w kwestiach tak fundamentalnych jak energetyka, surowce i wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej?


No właśnie.


Gadający Grzyb

czwartek, 27 stycznia 2011

Samiec alfa, android czy psychopata?


Portret psychologiczny premiera rządu Federacji Rosyjskiej Władimira Władimirowicza Putina.



I. Wyszkolony psychopata.


Swojego czasu, podczas burzy wywołanej przez Wiki Leaks, światowe mediodajnie podały, że amerykańscy dyplomaci ochrzcili Putina mianem „samca alfa”. Według mnie, popełnili błąd, uważam bowiem Putina nie tyle za samca alfa, beta czy jaką tam tam literkę greckiego alfabetu mu przypiszemy, ile za sprytnego psychopatę, zręcznie maskującego swe skłonności.


Psychopatę, jak wiadomo, cechuje zanik uczuć wyższych: brak empatii, wyrzutów sumienia i skłonność do traktowania innych jako obiektów manipulacji. Putin jednakże jest psychopatą, który przeszedł specjalistyczne szkolenie, tak by w zależności od kontekstu, symulować odpowiednie ludzkie odruchy.


II. Drapieżna ryba.


Przypomnijmy sobie sytuację, kiedy to na spotkaniu Putina z Angelą Merkel „spontanicznie” wbiegł ogromny pies. Władimir Władimirowicz doskonale wiedział o kynofobii pani Merkel. To nie było normalne, nawet jeśli chodziło tylko o „zmiękczenie” partnera w negocjacjach. Putin wyraźnie miał frajdę. Sycił się strachem niemieckiej kanclerz. Podobne sadystyczne figle lubił płatać tow. Dżugaszwili „Koba” - „Stalin”.


Ale straszenie (łagodnym z natury) labradorem to pikuś, niewinna „szutka” w porównaniu z innymi wyczynami kremlowskiego gospodina. Wysadzenia bloków mieszkalnych po to, by rozpętać wojnę mającą wynieść towarzysza czekistę do władzy; ćwierć miliona ofiar permanentnego ludobójstwa w Czeczenii; szkolenie w ośrodkach FSB wahabitów, by wojna na Kaukazie nie wygasła i by mieć na zawołanie zamachowców mordujących Rosjan – oto rozmach godny przywódcy turańskiego mocarstwa. Owi wyhodowani pod Moskwą terroryści dziwnym trafem uaktywniają się wówczas, gdy samodzierżawie potrzebuje „wzmocnienia”, gdy zbliżają się kolejne wybory – i generalnie - gdy w cieniu społecznego strachu przed terroryzmem kaukaskich „czarnożopców” trzeba załatwić coś niecoś „nadzwyczajnymi” środkami. Wystarczy wyszkolić kadry (wszak „kadry decydują o wszystkim”), a te na miejscu zwerbują już odpowiednie „mięsko” z doprowadzonych do ostateczności Czeczenów. Potem już toczy się gładko: Dubrowka, Biesłan i tak dalej.


Z opisanych tu psychopatycznych skłonności Wodza doskonale zdają sobie sprawę podwładni z odpowiednich służb, którzy na urodziny (7 października 2006) podarowali mu trupa Anny Politkowskiej. Dla porównania, w Polsce na urodziny prezydenta Kwaśniewskiego robiono zrzutkę na obraz Kossaka. Putin nie musiał mordować Politkowskiej i innych dziennikarzy, podobnie jak nie musiał karmić polonem Litwinienki. Ich siła oddziaływania była znikoma, zarówno w Rosji jak i na świecie, gdyż tak Rosjanie jak i zachodnie elity polityczno-medialno-opiniotwórcze doskonale wiedzą czego nie chcą wiedzieć o Rosji i zbrodniach rządzącego nią reżimu. Wiedzieć, czego nie wiedzieć – oto sztuka, którą wytresowany świat w odniesieniu do Rosji opanował bezbłędnie.


Mimo to, Putin Politkowską zamordował. Podobnie jak wielu innych, nieszkodliwych dla reżimu krzykaczy, których gardłowanie „na puszczy” w żaden sposób nie mogło mu realnie zaszkodzić. Uczynił to niczym drapieżna ryba, zimnokrwisty zabójca. Bo mógł.


III. Putin a skala Voigta-Kampffa.


Philip K. Dick w powieści „Czy androidy śnią o elektrycznych owcach?” sfilmowanej jako „Blade runner” („Łowca androidów”) opisał proces badania, czy delikwent jest człowiekiem czy androidem. Z tego co pamiętam, procedura oparta na tzw. „skali Voigta-Kampffa” analizowała m.in. mimowolne skurcze mięśni ocznych, rozszerzenia naczyń włosowatych twarzy (rumieniec) w reakcji na przykłady okrucieństwa wobec żywych istot, przeważnie zwierząt – czyli podświadomą empatię. Test był skuteczny, dopóki na rynek nie trafiła odpowiednio zaawansowana linia replikantów – Nexus-6 - potrafiących naśladować ludzkie odruchy, a z czasem wykształcić u siebie również coś na kształt współodczuwania.


Gdyby przeprowadzić taki test na Putinie... nie byłbym pewien wyniku końcowego. Prawdopodobnie byłby niejednoznaczny, albowiem Władimir Władimirowicz, jak wspomniałem na wstępie, przeszedł specjalistyczne, KGBowskie szkolenie, czyniące z ordynarnego psychopaty, psychopatę wysublimowanego – Nexusa-6 w ludzkiej skórze, który gdy trzeba, nawet przytuli roztrzęsionego premiera priwislańskiego rządu, po to by już nigdy go z tego uścisku nie wypuścić.


IV. Rosyjska psychopatia – polska bezradność.


Putin jest tak psychopatyczny, jak psychopatyczny był system, który go nie tyle ukształtował, ile wykorzystał i rozwinął jego naturalne predyspozycje. Tak, jak psychopatyczna jest współczesna Rosja, która wprawdzie nigdy (co najmniej od czasów Iwana Groźnego) nie była od tego, ale Putin niewątpliwie odcisnął na jej rysie mentalnym swoje własne, indywidualne piętno. Trudno oczywiście orzec, czy Putin dorównuje Iwanowi Groźnemu bądź Stalinowi i tylko ma mniejsze możliwości działania, niezaprzeczalne jednak jest, że czekistowska mentalność w stanie czystym, wyrwawszy się spod „czapy” strupieszałej kompartii, wniosła aportem kolejne elementy (po Bizancjum, Mongołach i komunistach) do kultury politycznej Rosji.


***


Postać Władimira Putina i jego wpływ na współczesną Rosję aż się prosi o profesjonalną analizę (psychologiczną, charakterologiczną). Ale to wyzwanie jakoś nie kręci gwiazd nadwiślańskiej psychologii – medialnych pajaców z profesorskimi tytułami, mówiąc hasłowo – profesorów Czapińskich tego świata. „Profesorowie Czapińscy” wolą bezpiecznie wyżywać się na opozycyjnym polityku, łamiąc przy okazji zapisy „Kodeksu Etycznego Zawodu Psychologa” .


Co gorsza, najwyraźniej portretu psychologicznego przywódcy naszego Północnego Sąsiada nie dokonały na użytek wewnętrzny polskie służby. Albowiem zrobiliśmy się na tyle „europejscy” a nawet „światowi”, iż również wiemy, czego nie należy wiedzieć o putinowskiej Rosji. Efekty widać. Idę o zakład, że władze rosyjskie dysponują odpowiednimi charakterystykami naszych polityków, które lądują na właściwych biurkach. Na przykład: „Donald Tusk – słaby, histeryczny, zakompleksiony, z silną potrzebą uznania w oczach innych i głodem przywództwa – podsumowując: kieszonkowy führer, łatwy do rozegrania”.


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 22 stycznia 2011

Między wojną a hańbą


"Przywiozłem pokój!” - Neville Chamberlain/Donald Tusk.



 


I. Z czym mam problem.


Jakoś nie byłem w stanie wykrzesać z siebie oburzenia po opublikowaniu raportu krasawicy Anodiny. Z prostego powodu: niczego się po nim nie spodziewałem. No, może łajdacka „wrzutka” z alkoholem we krwi ś.p. gen. Błasika utrafiająca idealnie w zachodni stereotyp Polaka i zapotrzebowanie innostrannych mediodajni, pełnych agentów wpływu i pożytecznych idiotów... Ale co do meritum – nic, czego by nie mówiono od pierwszych niemal chwil po katastrofie. W tym sensie, z MAKowskim raportem nie mam problemu.


Mam za to problem z reakcją krajowych polityczno–medialnych „pudeł rezonansowych”. Owe „pudła” opętane nienawiścią do „Kaczora” gotowe są podżyrować każdą rosyjską bzdurę, każde urągliwe kłamstwo, byle wdeptać w ziemię, byle „pisiory” nie ugrały jakichś politycznych punktów. Oto poziom myślenia o państwie, oto postkolonialne rozumienie racji stanu w całej swej okazałości. No, dla zachowania pozorów, można napomknąć o jakichś drugorzędnych „uchybieniach” po stronie rosyjskiej, ale żeby podważać pryncypia, godzić w sojusze – o, co to, to nie.


II. Wypisy z hańby.


W tym kontekście warto odnotować materiał wyemitowany 19.01.2011 w programie Tomasza Sekielskiego o iście orwellowskim tytule „Czarno na białym” w WSI24, bowiem zarysowuje on aktualną linię nieformalnej spółki TVN-Anodina. Otóż, za wszystko co złe w polskim lotnictwie w ostatnich latach z katastrofą Casy włącznie, odpowiada gen. Błasik i pośrednio Lech Kaczyński, który go mianował. Wyciągnięto archiwalne wypowiedzi m.in. Bogdana Klicha i - tu szczególna obrzydliwość - wdów po ofiarach tragedii pod Mirosławcem. Słowem, popis koncesjonowanego pseudo-nonkonformizmu spod znaku agit-propu. To, że ś.p. generał Błasik był cenionym dowódcą NATO, po najlepszych polskich i zachodnich uczelniach z nalotem 1592 godzin, nie ma nic do rzeczy, a nawet stanowi - jak można się domyślać - okoliczność obciążającą, gdyż nie zalicza się do grona „starych sprawdzonych fachowców” po moskiewskich wojennych ucziliszczach.


Chyba nie ma sensu, by kontynuować wypisy. Zostawiam zatem wyzute z sumień karierowiczowskie szumowiny - te wszystkie Lisy, Olejniki, Kuźniary...tfu – imię ich Legion ...


Chociaż nie. Zatrzymam się jeszcze przy felietonie Jacka Fedorowicza, (w „GW”, gdzieżby indziej), którego niegdyś lubiłem i poważałem, a który stoczył się ze szczętem w odmęty zapiekłej salonowszczyzny. Widzicie Państwo - życie Jacka Fedorowicza stało się lepsze. Życie Jacka Fedorowicza stało się weselsze:



(...) jakoś raźniej się czuję w sklepie, w pociągu, na ulicy. Jeszcze jesienią patrzyłem na rodaków z prawdziwym przerażeniem: oto barwny tłumek przechodniów, idą sobie, wyglądają zupełnie normalnie, ale co drugi z nich jeszcze niedawno nie miał nic przeciwko temu, żeby prezydentem został JK. Na zarzut, że zaledwie co czwarty (głosowała połowa), odpowiadam, że według fachowców sympatie nie głosujących rozkładają się podobnie jak tych, co głosowali. Tragiczna konstatacja, że aż co drugi rodak ma trochę porobione w głowie, długo mnie nękała. (...)



Smutne. Jakiś czas temu napisałem w „Pod-Grzybkach”: „jak to jest, że nawet w miarę sympatyczni i – zdawałoby się – pozbawieni agresji przedstawiciele tzw. Salonu prędzej czy później zamieniają się w ociekających jadem, zacietrzewionych staruchów? Fatum jakieś, czy co?”


No właśnie. Ilu jeszcze dołączy do tej ponurej galerii?


Stęchły smród pogardy wylewa się z ekranów, gazet, eterów.


III. Ze Smoleńska przywiozłem pokój.


Stop. Dość już popłuczyn z medialnych garkuchni. Przejdźmy do popłuczyn z garkuchni politycznych. Wystąpienie Tuska podczas smoleńskiej debaty sejmowej było kopią pamiętnej agresywnej mowy podczas kampanii prezydenckiej. Wtedy też grunt usuwał się Platformie spod nóg, Jarosław Kaczyński zdobywał punkty i Tusk na konwencji „pojechał” z taką „wilczą” zaciekłością, że komentatorów na chwilę zamurowało – ale tamta mowa, zmultiplikowana w społecznym odbiorze przez wiodące pasy transmisyjne, zadziałała mobilizująco na platformerski elektorat. Teraz Tusk powtarza ten „myk” - robiąc z trybuny „wilcze oczy” ciska gromy na opozycję. Strasząc wojną, odwraca sytuację, wpierając PiSowi dziecko w brzuch, czyli działanie na korzyść Moskwy. Klasyczny mechanizm przeniesienia własnych intencji na przeciwnika. Igor Ostachowicz rzetelnie zarobił na swoje pieniądze.


Tyle, że... Tusk bredzący o tym, że „lepiej znać prawdę i nie mieć wojny” jako żywo przypomina Neville Chamberlaina na lotnisku A.D. 1938 po konferencji monachijskiej wymachującego świstkiem (czyżby załącznikiem nr. 13 do Konwencji Chicagowskiej?) i wykrzykującego „przywiozłem wam pokój!”. Warto nadmienić, iż Winston Churchill skomentował później tę fanfaronadę słowami - „Mieliście do wyboru wojnę, bądź hańbę. Wybraliście hańbę, a wojnę i tak będziecie mieli”.


I jeszcze to: wystawienie zaburzonego wicemarszałka Sejmu, Stefana Niesiołowskiego do prowadzenia części debaty sejmowej. Szalony Entomolog dał prawdziwy popis, wyłączając z małpią złośliwością mikrofony posłom PiS w pół słowa, jeszcze podczas pikania sygnalizatora upływu czasu.


To był wyraźny sygnał od małp, które obsiadły drzewo: będziemy bronić pozycji – wbrew wszystkiemu – bo to nasze drzewo i nasze gałęzie. I frukta też nasze.


IV. Długa zima ocieplenia.


Podsumowując, zjednoczone siły polit-medialne idą na całość. W zaparte. Będą zgodnie z tą knajacką taktyką bronić ministra Klicha, Arabskiego, Sikorskiego i kogo tam jeszcze, jak niepodległości - by nie wywołać efektu domina. Albowiem, może to szkodliwe, ale tylko pionki. Prócz nich, musieli by bowiem pójść w odstawkę wszyscy inni umoczeni w zatajanie prawdy i robienie „ociepleniowego" pijaru Rosjanom i MAKowi z włodarzami mediodajni i Premierem Rządu III RP, Donaldem Tuskiem, na czele.


Nie przeceniałbym też siły i skali społecznego oburzenia. Odnoszę wrażenie, że u większej części postkolonialnego „Polactwa" nastąpiło zmęczenie tematem, pilnie dopieszczane przez mediodajnie, które nawet teraz, jak „Wyborcza" w materiałach informacyjnych piszą/mówią jedno a w komentarzach drugie, bo też przez 9 m-cy uczestniczyły w tej samej ruskiej grze, co wspierany przez nie rząd. Ludzie są zdezorientowani i na Smoleńsk nawet teraz reagują „a dajcie wy mi wszyscy święty spokój". Nastój ten ma dodatkowo podsycić podła „wrzutka” z upublicznieniem wysokości proponowanego odszkodowania, tak by zawistna czereda tubylców zzieleniała z zazdrości – ile to pazerne wdowy i dzieci dostaną kasiory.


Cóż, minie trochę czasu, zanim to wszystko się z hukiem wy...li. Państwo przegnije, brak kiełbasy na grilla zajrzy w oczy - i dopiero wtedy ludziska przypomną sobie również o Smoleńsku.


Póki co, czeka nas długa zima ocieplenia.


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

poniedziałek, 17 stycznia 2011

Karnawał u Prezydenta


...czyli półgęskowe Ministerstwo Wolności Narodowej.



Jak doniosły mediodajnie, Jego Wspaniałość Bronisław „Panie Kochanku” Komorowski, pan na Belwederze, Obornikach, Ruskiej Budzie, et caetera, et caetera, et caetera... w czas MAK-owej zawieruchy zaniemógł na infekcję górnych dróg oddechowych, przez co nie mógł wydać z siebie głosu do Narodu, za to mógł poświergolić telefonicznie z prezydentem Miedwiediewem. No więc, jak to w końcu jest? Postanowiłem sprawdzić - odkurzywszy ciuszki Inwigilatora - agenta 0-700 wemknąłem się na nieoficjalną biesiadę w Belwederze, zakamuflowany za pomocą mojej super-duper-komórki jako faska bigosu. Na belwederskiej „domówce” u Głowy Państwa perorowano w najlepsze. Po dość nudnawym omówieniu stanu bieżącego posiadania, Jego Wspaniałość stuknąwszy w kieliszek, zabrał głos i przeszedł z właściwą sobie jowialną swadą do zarysowania przyszłościowej wizji. Com podsłuchał, przytaczam:


„... niemniej, nie oszukujmy się, towarzysze. Są cały czas w tym kraju grupki jątrzących malkontentów i politycznych bankrutów, którzy swym jątrzącym bankrutyzmem sieją malkontenckie plewy, na których pieką swe tłuste półgęski ich zapluci mocodawcy z wiadomych, odwetowych kręgów. Urządzają marsze i zebrania, kontestując wolność słowa, nad którą to wolnością troskliwą pieczę roztaczają Rząd i Partia z pełnym, chciałbym to mocno podkreślić, poparciem społeczeństwa, wyrażanym w sondażach, w których to, bez zbędnej żenady mówiąc, osiągamy kwadrylion koma trzy dziesiąte procent poparcia. Ale, jak powiedział słynny mędrzec, pan Tarei, wszystko płynie, zatem nie zasypiajmy gruszek pod korcem MAK-u. Wolność nie może sobie chadzać ot tak, samopas. Prawdziwa wolność bowiem wyraża się, że tak powiem, instytucjonalnie, zatem postuluję powołanie Ministerstwa Wolności Narodowej w odzewie na postulaty wiodących dojarek z kołchozów zlokalizowanych przy ulicach Czerskiej, Wiertniczej, Ostrobramskiej i niedawno przywróconych społeczeństwu placówek na Myśliwieckiej i Woronicza.


Ministerstwo Wolności Narodowej, jako jedynie słuszna odpowiedź na wzmiankowane tu społeczne zapotrzebowanie, zajmie się tropieniem i unieszkodliwianiem wrogów wolności - owych nieodpowiedzialnych elementów zatruwających przynależną nam swobodę swymi zbankrutowanymi miazmatami malkontenctwa, wyklutymi z tłustych półgęsków. Owe tłuste półgęski, towarzysze, nie biorą się znikąd i nie wspominam o nich bez przyczyny, albowiem ich brudne koryto zanieczyszcza atmosferę pojednania z bratnim narodem, godząc w sojusz polsko-MAKowski. Wyrażę to z całą mocą, drodzy towarzysze: nie ścierpimy wrażych kretowisk w Ruskiej Budzie pojednania. Ministerstwo Wolności Narodowej jest potrzebą chwili bieżącej i przyszłej. Wiem, człon „narodowy” w nazwie postulowanej instytucji wywołuje słuszną odrazę w waszych uszach, niemniej zważmy na realia i materiał ludzki z którym przychodzi nam się tu użerać – ja sam musiałem udawać polskiego, tfu, szlachciurę, by zyskać kilka procent więcej z wyborczej puli, która i tak cała nam się należy.


A zatem, cały lud pracujący, zarówno młody, wykształcony, miastowy, jak i ten z tak bliskiej memu sercu WSI, winien wiedzieć, że półgęsków... przepraszam, że ja ciągle z tymi półgęskami, ale jak wiadomo, nie rosną one na drzewach. Otóż, półgęski a nawet całe gęsi dawni Polacy przyrządzali na świętego Marcina... nie wiem, czy tłumaczka sobie z tym poradzi... a tak, jako mundurowa oddaliła się by honorowo palnąć sobie w potylicę... odziedziczyliśmy po teściach pewne znajomości... Co ja to...? A, właśnie: półgęski. Przekażcie przepis Donkowi, bo ostatnio jakiś taki niedożywiony. Sławku... no, SŁAWOMIRZE NOWAK! Nie śpij-że, kiedy ja tu biję w tarabany. Jako łącznik z Rządem przekażesz mój postulat odnośnie nowego Ministerstwa... Jak to, gdzie? Pisz na Dolomity!


Panie generale, chciałbym tu z całego serca podziękować za półgęsek... to jest, za twórczą inspirację Stanu Wojennego... co ja z tym półgęskiem... no cóż, jak wiadomo, mowy powinny być krótkie a półgęski długie... głodnemu chleb na myśli... Ot, co tu dalej gadać - wznieśmy toast, towarzysze, za naszego honorowego gościa, szczodrego ambasadora zaprzyjaźnionego mocarstwa, Aleksandra Aleksiejewa! Ura! Urra! Urrraaaa!


Uuuch... Nie ma to jak „Moskowskaja”. Pamiętam, że raz na polowaniu, kiedy to postrzeliłem się w... no, mniejsza z tym. Panie i panowie! Po kolacji tradycyjna zabawa w rozdzieranie postawu czerwonego sukna! Andziu, podaj mi faskę z tym apetycznym bigosikiem... tak, właśnie tę... i półgęsek...”


***


Obezwładniony słowotokiem Gospodarza w ostatniej chwili dostrzegłem pulchne dłonie Pierwszej Damy wyciągające się właśnie po mnie – skromną faskę z bigosem. Jakież było zdziwienie gości, gdy za pomocą mojej miniaturowej super-duper-komórki wzniosłem się w powietrze i uleciałem przez otwarty lufcik. Wkrótce jednak rozległy się brawa – solidnie podchmieleni goście uznali mój odlot za wstęp do części kulturalnej – tej z klaunami, co to robią różne ucieszne hece. Nawet Gospodarz z właściwą sobie inteligencją zaczął klaskać spoconymi wąsikami niedorobionego sarmaty. Jedynie wiecznie trzeźwy Ambasador Nadzwyczajny i Pełnomocny Federacji Rosyjskiej w Rzeczypospolitej Polskiej, Aleksander Nikołajewicz Aleksiejew, odprowadził mnie uważnym spojrzeniem. Ja tymczasem zawisłem nad Stolicą.


Mury Belwederu do późnej nocy trzęsły się od toastów i wiwatów.


Wasz Inwigilator, agent 0-700.


Gadający Grzyb

niedziela, 16 stycznia 2011

Pod-Grzybki (odc. 6)


„Hej! Gerwazy! daj gwintówkę, / Niechaj strącę tę MAKówkę!”



I. Wieści dobrej treści:


Hurra! Szefowa radiowej „Trójki”, Magdalena Jethon, uratowała stację od faszyzmu! Jak? Wywaliła Wojciecha Cejrowskiego i jego „Audycję podzwrotnikową” w której puszczał muzykę latynoamerykańską. W audycji nie było wprawdzie ani słowa o polityce, ale od czego rewolucyjna czujność pani Magdy... Pani Magdo, pani pierwszej to powiem: nigdy więcej różnych sambów, rumbów i czaczów! I w ogóle, te latynosy to reakcyjny element – same katole! Podobno jak zobaczą krzyż, to od razu się modlą! Istne średniowiecze! Precz z latynofaszystowską cejrowszczyzną! Ura! Urra! Urrraaaa!


***


Czas na kolejną dobrą wiadomość: Dzięki mostowi energetycznemu z Kaliningradem nie będziemy musieli budować własnej elektrowni atomowej! Czysty zysk! Ura! Urra! Urrraaaa!


***


I jeszcze to: rusko-germańskie konsorcjum „Nord Stream” położyło Gazociąg Północny pod torem podejściowym do portu w Świnoujściu tak, by zabezpieczyć nasz gazoport przed kosztami jego budowy i przyjmowania statków o nieprzewidzianym dla polskich portów zanurzeniu! Wyręczą nas w tym porty niemieckie! Jakież oszczędności! Ura! Urra! Urrraaaa!


***


Nie można pominąć: Jego Wspaniałość Prezydent Bronisław Komorowski zapadł na infekcję górnych dróg oddechowych, dzięki czemu przestał raczyć naród bon-motami rodem z Ruskiej Budy! Wdzięczni poddani robią zrzutkę na mszę dziękczynną w łagiewnickim Sanktuarium Bożego Miłosierdzia! Ura! Urra! Urrraaaa!


***


Poza tym: Na Euro2012 nie powstaną drogi, szybkie koleje ani lotniska! Niczego nie będzie! Polityczne przesłanie samorodnego geniusza Krzysztofa Kononowicza urzeczywistnione! Gdy nie ma w pobliżu kamer, Donald Tusk w hołdzie dla swego Mistrza przywdziewa kultowy sweterek! Ura! Urra! Urrraaaa!


***


Zaraz, zaraz – właściwie to czemu w kółko wyję „urrraaaa”? Bo od bąkania „izwinitie druzja, eto prosta oszybka” jest kto inny. Ja tam wolę kultywować mieżdunarodną przyjaźń z komsomolskim entuzjazmem. Stakan, sało i „Podmoskownyje wieczera”! Ura... khe khe, zacny samogon, niech no złapię oddech... no, już lepiej: Ura! Urra! Urrraaaa!


II. Tuskowe MAK-owiny:


Nie wiem jak wam, ale mnie reakcja Donalda Tuska na raport MAK-u przypomina zachowanie prezydenta USA z komedii Tima Burtona „Marsjanie atakują!”. Tym którzy nie oglądali wyjaśnię, że filmowy prezydent (świetny Jack Nicholson) na każdy akt agresji ze strony marsjańskich najeźdźców reaguje pacyfistycznym bełkotem w rodzaju: musimy się porozumieć, to nieporozumienie, pokojowa koegzystencja... Ten skończony debil ciągnie swoją gadkę nawet wówczas, gdy przywódca Marsjan po rozpirzeniu Ameryki i reszty świata wkracza do tajnej kwatery dowodzenia. Efektem jest spektakularny zgon amerykańskiego prezia. Teraz porównajmy to sobie z bełkotem Tuska na konferencji 13.02.2011: dla dobrych relacji Polski z Rosją nie ma mądrej alternatywy, Polska nie ma większych zastrzeżeń, poprawne relacje... pozytywne relacje... I tak do usranej śmierci.


***


Skoro jesteśmy już przy filmach, to przypomnę klasyczny obraz „Cincinnati Kid” ze Steve McQueen’em. Młodemu pokerzyście z ambicjami wydawało się, że jest mocny dopóki nie trafił na starego wygę, który dał mu do wiwatu. Tyle, że pokerowa batalia trwała tam długo, zaś tytułowy Cincinnati Kid był gościem z jajami. Natomiast Tusk, którego widzieliśmy na „po-MAKowskiej” konferencji, to wykastrowany politykier, któremu wydawało się że jest cwany grając z Putinem w „ocieplenie”. Teraz obudził się z ręką we własnej dupie i gorączkowo pragnie zatrzeć złe wrażenie. Nic to - niedorobiony „Cincinnati Tusk” jeszcze Polską porządzi. Wygra wybory. Naprawdę.


***


Byłbym zapomniał: podczas przemówienia premier robił swoje słynne „wilcze oczy” - niechybny znak, że wilczek został zagoniony w kozi róg i stał się zającem: „Raz ordynarny niedźwiedź kucnąwszy na łące / W dość niewybredny sposób podtarł się zającem. / Zając się potem żonie chwalił po obiedzie: / - Wiesz stara, nawiązałem współpracę z niedźwiedziem!”  Wiem, że ten wierszyk Andrzeja Waligórskiego został w kontekście Donka i MAK-u dość solidnie przez blogerów wyeksploatowany, ale cóż poradzę – trafne jak w mordę strzelił. Tudzież, jak w mordę napluł, niestety.


***


Ech, poetycka dusza... „W góry! w góry, miły bracie! / Tam swoboda czeka na cię” poinstruował Donalda Tuska XIX-wieczny poeta Wincenty Pol, zaś Donek, nie mieszkając, wyjechał w Dolomity. Szkopuł w tym, że Wincenty Pol sławił polskie góry w „Pieśni o ziemi naszej”, czego płemieł albo nie doczytał, albo uznając, że „polskość to nienormalność”, wstrząsnął się z odrazą na myśl o spędzeniu jakże zasłużonego wypoczynku w jakimś krajowym grajdole.


***


Hm, przeczytałem powyższy wpis i doszedłem do wniosku, iż nie można wykluczyć, że zadziałał tu instynkt samozachowawczy: znając poglądy i sympatie polityczne naszych górali, można założyć, że pan płemieł wracałby z urlopu z pamiątkową ciupażką w czerepie albo między łopatkami, co wyglądałoby głupio w telewizji, nawet po zastosowaniu poczwórnej warstwy pudru. Tak, Dolomity zdecydowanie bezpieczniejsze – można z nich wyskoczyć do kraju na ekspresową konferencję prasową i wrócić, przeczekać aż sprawa przyschnie, to jest – aż „przyjaciele z TVN i drugiej stacji komercyjnej” (a obecnie również z państwowej) zrobią Polakom wodę z mózgów na tyle skutecznie, że znów zaczną odrastać umiłowane „słupki”. A w międzyczasie uknuć jakąś medialną wrzutkę z faktycznym sternikiem polskiej nawy państwowej – pijarowcem Igorem Ostachowiczem.


***


Na zakończenie nutka optymizmu: jak radzić sobie z różnymi MAKami przypomina nam nieoceniony Aleksander hr. Fredro w iście profetycznym passusie:


„Hej! Gerwazy! daj gwintówkę,


Niechaj strącę tę MAKówkę!”


- co polecam głębokiej rozwadze, jako konstruktywną odpowiedź, która z pewnością utkwiłaby w głowie pani generał Tatiany Anodiny i jej licznie objawionych ostatnio priwislanskich poputczików.


Gadający Grzyb



pierwotna publikaqcja: www.niepoprawni.pl

czwartek, 13 stycznia 2011

Robak na haczyku


Donald Tusk stał się zakładnikiem „ocieplenia”, uzależnionym od każdego zmarszczenia brwi kremlowskiego samodzierżcy.



I. Odpowiedź na „bolesne zaskoczenie”.


Raport MAK-u, poza wszystkim innym, jest policzkiem wymierzonym Tuskowi, który ośmielił się „kwiknąć” w grudniu zeszłego roku, że „projekt raportu MAK w tym kształcie, w jakim został przysłany przez stronę rosyjską, jest bezdyskusyjnie nie do przyjęcia”. Świadczy o tym zarówno sposób ogłoszenia raportu, bez konsultacji ze stroną polską, w chwili, gdy premier przebywał na urlopie a prezydent legł złożony jakowąś niemocą, jak i jego treść – usztywniająca stanowisko rosyjskie i nieodwołalnie sprowadzająca je do kilku tez lansowanych od pierwszych godzin po katastrofie. Nastawienie Rosji dobrze ilustruje wywiad w „GW” z reżimowym dziennikarzem, komentatorem agencji informacyjnej Rosbałt, Iwanem Prieobrażeńskim. Otóż, stwierdza on, że krytyka Tuska wstępnej wersji raportu była „bolesnym zaskoczeniem”, gdyż „Tusk był uznawany za przyjaciela Rosji, z którym można się porozumieć”. Dalej już zaczyna się jazda bez trzymanki, padają groźby:



„Zobaczymy, jakie będą jego kolejne reakcje, ale w końcu Moskwa może stracić cierpliwość do polskiego premiera. Do tej pory tandem Tusk - Komorowski był u nas postrzegany jako ludzie zainteresowani poprawą stosunków z Rosją. Rozumiem, że Tusk jest w trudnej sytuacji, musi pokazać wyborcom, że nie idzie na pasku Rosji, ale nie powinien przesadzać z antyrosyjską retoryką. Inaczej Moskwa straci chęć do współpracy z nim. Sam czekam na konferencję prasową Tuska.” (wytłuszczenia moje – GG)



Z powyższym koresponduje wypowiedź Siergieja Markowa (przedstawianego jako „ideolog Kremla”) w wywiadzie dla „Dziennika Gazety Prawnej”, który jednym tchem przyznaje, że „Rosja powinna popracować nad swoją postawą starszego brata. Porzucić aspiracje pouczania Polski”, by zaraz potem dorzucić :



„Obecna reakcja Polski przypomina zachowanie kapryśnego pryszczatego nastolatka. I taka postawa zaszkodzi tylko Polsce, która przez to w oczach jej europejskich sąsiadów nie wypada jako obiektywne państwo.”



II. Ruska bałałajka.


Tak z grubsza przygrywa na dzień dzisiejszy ruska bałałajka: chcecie nadal chwalić się dobrymi, albo chociaż poprawnymi stosunkami z naszym mocarstwem, bądźcie grzeczni, bo jeżeli nie, to „Moskwa straci cierpliwość” a i u „europejskich sąsiadów” też sobie nagrabicie jak, nie przymierzając, za „Kaczora”. Retoryka w sam raz taka, jaką należy stosować wobec obdarowanych jarłykiem nadzorców „kondominium”. Sprowadzono brutalnie Tuska na ziemię: nie wyobrażaj sobie, pętaku, za dużo. Pozostań „na ścieżce i kursie”, bo się pogniewamy.


Tusk widać zrozumiał poprawnie tę ruską melodię, gdyż na konferencji prasowej śpiewał i tańczył już w odpowiedniej tonacji i do właściwego rytmu: zawodząc cieniutko i drobiąc skwapliwie nóżkami. Zaczął od pochwały rzeczy, zdawałoby się, nie do obrony – przyjęcia za podstawę „dociekań” w kwestii katastrofy zasuflowanej przez Kreml Konwencji Chicagowskiej, następnie zaś kwiląc, że „nie podważa” ustaleń MAK, suplikował jedynie o uwzględnienie naszych uwag itd.


W sumie jego wystąpienie sprowadzało się do płaczliwych apeli o dobrą wolę i podtrzymanie dobrosąsiedzkich stosunków. Ustąpcie choć o kroczek, przyjaciele Moskale, przyznajcie choćby półgębkiem, że i po waszej stronie coś tam szwankowało... Nie sposób było nie zauważyć ukrytego między wierszami mrugania oczkiem, że śledztwo smoleńskie i raport MAK interesuje Premiera Rządu o tyle, o ile może niekorzystnie zaważyć na jego politycznej pozycji. Ciekawe, czy Siergiej Markow z Iwanem Prieobrażeńskim poczuli się usatysfakcjonowani.


III. Robak na haczyku.


Do biedaczyny Tuska chyba po niewczasie dotarło, że dał się Rosjanom koncertowo „wypuścić” - teraz wije się rozpaczliwie, niczym robak na haczyku. Ponieważ jednym z filarów swej polityki wizerunkowej uczynił „ocieplenie” wzajemnych stosunków z putinowską Rosją, składając na ołtarzu „pojednania” co tylko mógł, z interesami i powagą Państwa Polskiego na czele, a wszystko to za kilka telewizyjnych migawek na których Putin w jego towarzystwie pokazuje łaskawe oblicze, to w efekcie stał się zakładnikiem „ocieplenia”, uzależnionym od każdego zmarszczenia brwi kremlowskiego samodzierżcy.


Cóż, Rosja ma to do siebie, że (w przeciwieństwie do Niemiec) nie zadowala się „cichą” dominacją. Dla zaznaczenia swej pozycji musi spektakularnie przeczołgać swego raba, tak by nie było wątpliwości ani złudzeń co do charakteru wzajemnych relacji. Jak bowiem zauważyła generał Tatiana Anodina „Rosja jest wielka, a Polska to mały kraj”. W optyce i kulturze politycznej zmongolizowanego bizantynizmu, jakiej od zawsze hołduje Rosja, nie ma miejsce na partnerskie relacje. Możliwy jest jedynie stosunek według schematu siła-podporządkowanie. Dlatego dotychczasowe umizgi „tandemu Tusk-Komorowski” odczytywane były na Kremlu jako podejście jedynie możliwe i konstruktywne, zaś grudniowe „bryknięcie” Tuska w sprawie raportu wstępnego potraktowano tak, jakby jakiś pomniejszy wasal miast leżeć plackiem, zaczął nagle pyskować na audiencji u Wielkiego Chana.


IV. Fiasko pro-rosyjskiej postpolityki.


Doprawdy, aż nie chce się wierzyć, że inteligentny zdawałoby się człowiek z historycznym wykształceniem i doświadczony polityk jakim jest Donald Tusk, tak łatwo uwierzył, że jeśli on zrobi dobrze Rosjanom, to i oni nie będą mu bruździć, narażać na szwank wizerunku jako premiera przyjaznego Rosji rządu. Frajer, frajer, po trzykroć frajer. Gdyby chodziło tu wyłącznie o Tuska, to pies go jechał. Problem w tym, że za jego złudzenia, że z Rosją da się prowadzić „postpolitykę” płaci Polska, którą właśnie publicznie sponiewierano i upokorzono. Rosja nie uprawia postpolityki, tylko politykę jak najbardziej realną.


Donald Tusk, premier rządu Rzeczypospolitej Polskiej, właśnie doświadczył tego na własnej skórze a wraz z nim my wszyscy. Zostały mu gorączkowe zabiegi, by ocalić resztki twarzy w sytuacji, którą zafundował sobie na własne życzenie. Nam pozostało zaciskanie pięści w bezsilnej wściekłości.


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

wtorek, 11 stycznia 2011

Pod-Grzybki (odc. 5)


To nie Wałęsę werbowano, tylko on werbował, a „Bolek” to nie Wałęsa, tylko Stanisław Rybiński – agent Wałęsy w SB.



Trochę czasu minęło od ostatnich „Pod-Grzybków”, zatem rozrzut czasowy notek będzie odpowiednio większy. Może to i dobrze, bo amnezja to jedna z podstawowych chorób naszego życia publicznego. No to lecimy:


Tusio w sprawie MAK-owskiego raportu spektakularnie postawił się Rosji, słyszeliście? Podobno robił wilcze oczy, groźnie tupał nóżkami, krzyczał że MAK mu się już nie podoba i ogólnie wyczyniał najdziksze brewerie. Nawet pąsów dostał i musieli mu nałożyć podwójną warstwę pudru. Uspokoił się dopiero jak mu Igor Ostachowicz pogroził, że nie dostanie pod choinkę nowej „gały”.


***


Osobnik, jakże krzywdząco znany do tej pory jako „Bolek”, wystawił zaświadczenie esbekowi Stanisławowi Rybińskiemu, że ten działał na korzyść „Solidarności”. „(..) miałam paru agentów w różnych służbach. Trudno, żebym się brał za robotę, a nie miał” oznajmił „Bolek”. I wszystko jasne: ci pseudo-historycy, Cenckiewicz z Gontarczykiem wszystko pokręcili. To nie Wałęsę werbowano, tylko on werbował, a „Bolek” to nie Wałęsa, tylko Stanisław Rybiński – agent Wałęsy w SB. Andrzej Wajda z Januszem Głowackim już nanoszą odpowiednie poprawki do scenariusza hagiografii „My, Naród Polski”.


***


Na spotkaniu opłatkowym Jego Wspaniałość Bronisław Komorowski wywołał do złożenia życzeń Lecha „My, Naród” Wałęsę, którego oratorskie talenty są dla obecnego prezydenta niewątpliwą inspiracją. Chyba zaraz pożałował tej decyzji, bowiem Lech „My, Naród” Wałęsa, w swoim stylu, bez obcyndalania się, „pożyczył” zebranym aby „przez ten następny rok mądrzej wybierali, mądrzej uczestniczyli w wyborach”. „Mądrzej wybierali"?! Co słyszę?! To do tej pory lemingi nie wybierały „mądrze".głosując na „Polskę jasną” i jej najlepszych przedstawicieli z Jego Wspaniałością Bronisławem Komorowskim na czele?! Lechu - kryptopisowiec!


***


Niby przestarzałe i obgadane na wszelkie sposoby, niemniej, wrócę do amerykańskich gawęd Jego Wspaniałości Bronisława Komorowskiego. Konkretnie do tej o kobitkach, dzieciakach i męskim polowanku. Tłumacząc z Bronkowego na nasze, freudowska myśl Jego Wspaniałości brzmiała następująco: Kobieta jest kapłanką domowego ogniska i ukojeniem dla spragnionych lędźwi wojownika. A teraz, drogie panie feministki, popierajcie dalej tego mizogina.


***


„Białoruś rośnie w silę a ludziom żyje się dostatniej” obwieścili liczni wielbiciele „baćki” Łukaszenki, którzy objawili się nad Wisłą przy okazji białoruskich wyborów prezydenckich. To nieprzejednani patrioci – tacy najwięksi z największych. Mają pod bokiem raj na ziemi a mimo wszystko twardo siedzą w Polsce, okupowanej, jak powszechnie wiadomo, przez żydowskich spekulantów. Co tu robią? Ano, poza kontestowaniem wszystkich nie dość radykalnych w ich mniemaniu inicjatyw jako „hasbarskich” - cierpią. I wzdychają do wąsatego słoneczka zza miedzy.


***


Nagłówek z „Rzeczpospolitej”: „Ludzki mózg się kurczy”. Na miejscu „Rzepy” byłbym ostrożniejszy z takimi rewelacjami. Władza niektóre aluzje traktuje bardzo osobiście.


***


Lubelskie Centrum Handlowe „Plaza” poszczuło firmą ochroniarską uczestników tamtejszej akcji ob-ciachowej. Bardzo słusznie. Skłanianie klientów jakiegokolwiek centrum handlowego do myślenia, choćby przez demonstracyjne czytanie czegokolwiek poza gazetkami reklamowymi, musiało zostać odczytane jako dywersja konsumencka – działanie na niekorzyść firmy. Podobno klienci na widok „ob-ciachowców” uciekali z krzykiem, wrzeszcząc że słowo pisane ryje im zwoje mózgowe, co dla nienawykłych organizmów jest arcybolesnym doświadczeniem.


***


Wiadomo, że wszelkie przybytki typu „CH Plaza” zaplanowane są tak, by wywołać u klientów bezrefleksyjną, konsumpcyjną głupawkę. Wszystko – od wystroju wnętrza, przez ekspozycję towarów, po muzykę ma otumanić i wyłączyć krytycyzm. Widok jakiejś bandy czytającej gazety musi siłą rzeczy wprawiać konsumentów w dysonans poznawczy i co za tym idzie, wpływać niekorzystnie na komfort zakupów. Na podobnej zasadzie reklamodawcy nie lubią „kontrowersyjnych” treści w mediach – bo gdy „kontrowersyjny” tekst/audycja nie spodoba się odbiorcy, to z rozpędu nie spodoba mu się również reklamowany obok produkt. „Świątynie lemingów”, jakimi są centra handlowe winny zatem zostać nieskalane. Myśleniem w szczególności.


***


Dyrektorem lubelskiej „Plazy” jest niejaki Artur Pleskot. Jak widać, w Lublinie niedaleko pada Pleskot od Palikota.


***


Narodowi tak bardzo spodobały się świąteczno-noworoczne podróże pociągami po ośmioro w jednej toalecie, że z wdzięczności przesłali ministrowi Grabarczykowi kwiaty, wręczone za pośrednictwem przedstawicieli „Polski jasnej”. Moje blogerskie śledztwo wykazało, że do bukietu dołączony był liścik: „pamiętamy, kto co spieprzył”. Moim skromnym zdaniem, zamiast chabziów powinna być owinięta w gazetę śnięta ryba, wręczona na cmentarzu obok stacji benzynowej, jako bardziej oddająca mafijną mentalność ekipy rządzącej.


***


Pamiętają państwo jak w mediodajniach królowały doniesienia, jak to zima sparaliżowała Europę Zachodnią? W domyśle – nie narzekajcie na rząd, bo u innych jest tak samo. Podrzucam kolejny pomysł tego typu. Otóż, jak donosi „Rzepa” w artykule „Zakończone śledztwo w sprawie źródeł Amazonki”, ustalanie źródeł tej rzeki ciągnęło się od 1971 roku. Od tej pory malkontentów jątrzących w sprawie Smoleńska będzie można zbywać: „co się czepiacie, spójrzcie ile czasu trwało śledztwo w sprawie źródeł Amazonki”.


***


„Cały świat” - czyli europejskie rządy z Niemcami na czele (którzy z właściwym sobie praktycyzmem występują z obroną wolności słowa wtedy, gdy nie naraża to na szwank relacji z Putinem), organizacje międzynarodowe, plus niezawodna w takich razach, zideologizowana unijna biurokracja, domagają się od Węgier zmiany świeżutkiego, fideszowego, prawa prasowego. Moje blogerskie śledztwo wykazało, że Viktor Orban pilnie przyglądał się Polsce i ustawowo pragnie zabezpieczyć się przed powtórzeniem casusu polskiego „przemysłu pogardy” (© Piotr Zaremba). Zły Orbanie, wszak przemysł pogardy jest poza „Wyborową” jednym z naszych nielicznych hitów eksportowych! Wspomóż-że polskich bratanków, wykup licencję i daj ją za darmo węgierskim (niezależnym, oczywiście, hehe) mediodajniom! Sam Adam Michnik apelował! Co, od Michnika licencji pan nie kupisz?


***


Po ukazaniu się przejmującego dokumentu „Mgła”, publicysta Łukasz Warzecha wyraził zatroskanie, co do zbyt „pisowskiego” „kontekstu” dzieła Dłużewskiej i Lichockiej. No bo, wiadomo - „Gazeta Polska” dla lemingów a priori będzie niewiarygodna... Cóż, poza tekstami trafnymi, panu Łukaszowi zdarza się odlatywać w jakąś alternatywną rzeczywistość, w której to wszelkie możliwe i niemożliwe mediodajnie zabijają się o to, by jako pierwsze nakręcić film o Smoleńsku czy przeprowadzić ekskluzywne wywiady ze współpracownikami ś.p. Prezydenta. Panie Łukaszu, następnym razem przed publikacją proszę wrócić do naszego świata i nieco się rozejrzeć. Ewentualnie, proszę podać namiary na alternatywną Polskę wokół której Pan od czasu do czasu orbituje, a w której Smoleńsk jest tematem nr 1 publicznej debaty. Chętnie odwiedzę – i nie tylko ja, jak sądzę.


Gadający Grzyb


pierwotna publikacja:www.niepoprawni.pl

sobota, 8 stycznia 2011

Domknięty system (cz. II – Czas rozkładu)


Narodowa pobudka nastąpi - jak zwykle u Polaków – w najmniej spodziewanym momencie.



W części pierwszej skoncentrowałem się na domykaniu systemu w aspektach, nazwijmy to, społeczno-symboliczno-emocjonalnych. Dziś, kontynuując diagnozę, rozważę zarazem perspektywy wyjścia z obecnej sytuacji.


I. Platforma „Rewolucyjno-Instytucjonalna”.


Przede wszystkim jednak wyjaśnię, co rozumiem przez pojęcie „oświeconego (neo)totalitaryzmu”, którym to mianem określam system klarujący się pod rządami Platformy Obywatelskiej. Otóż, jest to system formalnie demokratyczny, ze wszystkimi właściwymi demokracji procedurami, z tym że zawłaszczenie państwa i spacyfikowanie wiodących środków masowego przekazu sprawia, iż owe procedury spełniają rolę coraz bardziej fasadową, zaś rządzący układ polityczny stopniowo stapia się w jedno ze strukturami państwa. W formie skrajnej mieliśmy z tego typu zjawiskiem do czynienia np. w Meksyku pod rządami Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej. W dzisiejszej „postpolitycznej” Polsce mamy podobne procesy w wersji light, niemniej uczynienie debaty społecznej fikcją (ujednolicenie medialnego przekazu) i „odpolitycznienie” przez zawłaszczenie wszystkich już chyba publicznych instytucji sprawia, że system staje się nadspodziewanie trwały i to mimo (a może właśnie dzięki) degrengolady i marazmu aparatu państwowego.


II. Trędowate państwo.


Symptomy degeneracji i rozkładu państwa mnożą się na każdym kroku. Współczesna Polska pod rządami „Platformy Rewolucyjno-Instytucjonalnej” nie radzi sobie literalnie z niczym, z czym powinno sobie radzić normalne, nowoczesne państwo: klęski żywiołowe (powódź), infrastruktura (zapaść kolei), modernizacja (odłożenie ad calendas graecas budowy kluczowych odcinków autostrad i tras szybkiego ruchu), finanse (gigantyczny dług publiczny), siły zbrojne (rozkład armii przez nieudolnie przeprowadzone „uzawodowienie”) - gdzie nie spojrzeć, tam trąd i strukturalna niemoc. Jeśli do tego dodać co najmniej podejrzane decyzje lub zaniechania w kwestiach międzynarodowych (rezygnacja z aspirowania do wiodącej roli w regionie) czy strategicznych sprawach energetycznych (pogłębienie uzależnienia surowcowego od Rosji, bierna postawa w kwestii Gazociągu Północnego i świnoujskiego gazoportu, przymiarki do importu energii elektrycznej z Obwodu Kaliningradzkiego, ignorowanie możliwości dywersyfikacyjnych, ambiwalentna postawa odnośnie gazu łupkowego) otrzymamy obraz „państwa na niby”, pozorującego działalność, samoograniczającego swą misję do „ciepłej wody w kranie” i wiecznego „tu i teraz”. Państwo takie jest już właściwie trupem – tyle tylko, że na trupie najwygodniej pożywiać się robakom, czyli dominującej części naszej „klasy politycznej”.


III. Społeczna katatonia.


Ten dryf, oczywiście, nie może trwać wiecznie, ale może trwać długo. Przypadł bowiem na okres „letargu” społecznego opisanego na początku poprzedniej części „Domkniętego systemu”. Polacy zmęczeni dwuleciem prób zaprowadzenia „IV Rzeczypospolitej” zdemonizowanej przez rozpisany na głosy aparat propagandowo-medialny, pozostający w wyłącznym posiadaniu sił „beneficjentów III RP”, pragną na dzień dzisiejszy przede wszystkim świętego spokoju. Mówiąc obrazowo, Tusk mógłby narobić im na głowy (co zresztą, metaforycznie, czyni) a ci uznaliby, że w sumie nic się nie stało, a poza tym, lepiej że obsrywa ich Tusk a nie Kaczyński.


Ów letarg daje się utrzymywać tym łatwiej (za pomocą „pijaru” i dawkowanych w kryzysowych momentach „wrzutek”), że zasygnalizowane problemy są z punktu widzenia przeciętnego obywatela zbyt abstrakcyjne, by mogły rozniecić silniejsze emocje. Wszak gaz wciąż jest w kuchenkach, zaś zadłużenie państwa kosztem przyszłych pokoleń... hm, nawet mając przed oczyma zegar długu większość nie jest w stanie poprawnie przeczytać wyświetlanej na nim liczby, nie mówiąc już o skojarzeniu jej z jakimikolwiek konsekwencjami. A co do kwestii międzynarodowych... cóż, z badań wynika, że Polacy czują się bezpieczni jak nigdy, pogrążeni w ogłupiającym błogostanie a poza tym grunt żeby nas lubiano... To postkolonialne, zakompleksione poczucie niższości znakomicie wykorzystują obecni „włodarze politycznej wyobraźni”, zagospodarowując społeczne zapotrzebowanie na bycie docenianym obrazkami poklepywania się po plecach z europejskimi przywódcami.


IV. Gdy skończą się igrzyska.


No dobrze, system jednak nie będzie trwał w nieskończoność, kiedy zatem można spodziewać się zmiany? W wariancie pierwszym następuje krach finansowy zmiatający ekipę „Platformy Rewolucyjno-Instytucjonalnej”, tego jednak nie pragnę, gdyż nie nazywam się Waldemar Kuczyński, który za rządów PiS ogłosił, że życzy Polsce jak najgorzej, bo to skróci rządy znienawidzonych „Kaczorów”. W wariancie drugim państwo będzie nadal powoli gniło, aż odezwie się ta charakterystyczna właściwość, którą opisałem w „polskich porach roku” – to samo z czym Polacy żyli przez lata nagle zacznie uwierać i przy jednym niepozornym ruchu rządu, jakich było wcześniej wiele, nagle nastąpi obudzenie. Niemniej, PO wygra następne wybory parlamentarne, tak jak poprzednie – prezydenckie i samorządowe – może nie miażdżąco, ale wyraźnie. Pytanie, czy dotrwa do kresu następnej kadencji?


Osobiście, kres rządów PO przewiduję na okres po Euro2012. Państwo do tej pory przegnije na tyle, że zacznie to doskwierać ludziom na różnych poziomach – nie dość, że zabraknie „chleba” to jeszcze skończą się „igrzyska”. Niewykluczona jest również jakaś spektakularna katastrofa organizacyjna podczas przyszłorocznej imprezy – już dziś wiadomo, że poza infrastrukturą sportową nie powstanie niemal nic z obiecywanych na Euro cudowności, możemy co najwyżej oczekiwać liftingu tego co już mamy, a to może zaowocować chociażby paraliżem komunikacyjnym. Polacy – kibice nie darują piłkarzykowi Tuskowi takiej kompromitacji...


V. Czekając na pobudkę.


Oczywiście, niewykluczone, że społeczna katatonia jest głębsza i trzeba będzie czekać dłużej na kres „oświeconego (neo)totalitaryzmu”. Dlatego też na zakończenie chciałbym jeszcze wrócić do dni Żałoby Narodowej po katastrofie smoleńskiej. Może wydawać się, że tamte emocje wypaliły się ze szczętem, że nic po tłumach zaludniających Krakowskie Przedmieście nie zostało... Otóż sądzę, że czas żałoby nie minął na próżno. Odłożył się gdzieś na dnie dusz uśpiony codziennością lecz kiedyś wypłynie na wierzch. Gdy wybrano Karola Wojtyłę papieżem, ówczesna „waadza” miała zgryz – ale, ostatecznie, nic się z punktu widzenia czerwonych nie stało. Gdy Papież przyjechał z pierwszą pielgrzymką do Polski „waadza” miała kolejny zgryz – ale i wówczas nic groźnego się nie wydarzyło. Rok później wybuchła Solidarność. Trzeba było sowieckiego generała w polskim mundurze żeby to zdusić.


Tragedia smoleńska i czas „Solidarnych 2010”, którzy mieli okazję policzyć się na Krakowskim Przedmieściu i podczas wawelskiego pogrzebu ma podobny potencjał duchowej bomby z opóźnionym zapłonem. To kiedyś da o sobie znać. Kiedy? Jak zwykle u Polaków – w najmniej spodziewanym momencie.


Gadający Grzyb

czwartek, 6 stycznia 2011

Domknięty system (cz. I – Rok pogardy)


Przed nami długa noc orwellowszczyzny.



I. Polskie pory roku.


Polacy to taki naród, który lata letargu przedziela okresami zrywów. Letarg przypada z reguły na kolejne „małe stabilizacje”, tudzież „noce” - tym czarniejsze, im silniejszy zryw je poprzedzał. Ta przypadłość może być irytująca – czy to za „króla Sasa”, czy to za Gomułki, czy za Gierka – trąb, bij na alarm, wołaj aż do zdarcia płuc – i nic. Polacy zdają się mieć wszystko w głębokim zwisie, państwo może sobie gnić, dogorywać, a tych „polaczków” - choćby tłuc po łbach – nie wyrwiesz z odrętwienia. Pij i popuszczaj pasa, odwalaj zmianę i na wódkę, załatwiaj talon na pralkę a jak się uda to i na małego fiata...


Aż wreszcie, niespodziewanie, przychodzi taki moment, w którym ten sam oczadziały naród nagle czuje, że coś zaczyna dusić, uwierać, wiercić niczym kolec – i wtedy trach! – robi awanturę: jakieś powstanie, strajk, wychodzi na ulice... I wszystko to pozornie bez głębszej przyczyny: ot - jeden cios w mordę z ręki namiestnika więcej, ot - droższe pęto kiełbasy. Nagle to, z czym żyło się przez lata, staje się nie do zniesienia i – często ku zaskoczeniu samych buntowników – okazuje się, ni z tego ni z owego, że tu chodzi o coś więcej niż brak zagrychy, że nagle Polska, że orzeł, że biało-czerwona...


Zaczyna się patriotyczny karnawał – często krwawy, wśród świstu kul lub głuchego łomotu zomowskich pałek – i tak to trwa czas jakiś, aż wreszcie czyjaś pięść łapie nas za gardło i odbiera dech, czyjś but wdeptuje w ziemię i następuje noc – czy to paskiewiczowska, czy to trwające niemal dekadę mroki jaruzelszczyzny... Cykl się zamyka, ludzie chowają się po domach, uciekają w życie prywatne, popadają w marazm, zniechęcenie. Ponarzekają, owszem, w gronie znajomych przy wódce, zeklną władzę i czasy... ale żeby ruszyć dupę, zrobić coś – o nie, nie ma frajerów – znów można potrząsać, chwytać za klapy, apelować, pokazywać czarno na białym, że wokół syf i stęchlizna... Wzruszenie ramionami, czego pan się czepiasz, oszołom, aktywista się znalazł. I tak do następnego zrywu, niespodziewanego zarówno dla władzy jak i dla samych jego uczestników.


II. Rok pogardy.


W którym miejscu cyklu znajdujemy się obecnie? W letargu. Miniony rok był okresem „domykania systemu”, który to system nazywam „oświeconym (neo)totalitaryzmem”, przed nami zaś czas w którym tenże system będzie trwał – wbrew wszystkiemu.


1) Smoleńska mgła upodlenia.


Ktoś już chyba nazwał rok 2010 „rokiem pogardy” - trudno o trafniejsze określenie. „Podrywanie godnościowych podstaw” prezydentury Lecha Kaczyńskiego trwało przed Smoleńskiem w najlepsze. Przed tymże Smoleńskiem premier polskiego rządu wszedł w zaproponowaną przez Kreml rozgrywkę mającą na celu zdeprecjonowanie Głowy Państwa. Dla doraźnej wizerunkowej korzyści, spotkania z Putinem, Donald Tusk przyjął moskiewską ofertę podziału obchodów katyńskich na dwie osobne uroczystości, zaś podległe mu służby (Kancelaria Premiera z Tomaszem Arabskim i MSZ Radosława Sikorskiego) do ostatniej chwili piętrzyły przed Lechem Kaczyńskim trudności, czego efektem było fatalne przygotowanie prezydenckiej wizyty 10 Kwietnia i w konsekwencji - ułatwienie zamachu.


Dopełnieniem tego kursu stało się przekazanie śledztwa Rosjanom i błyskawiczne przechwycenie BBN-u oraz wejście w „pełnienie obowiązków” prezydenta przez Bronisława Komorowskiego na podstawie „paska” na telewizyjnym ekranie. Motywowana polityczną bieżączką pogarda dla powagi państwa, międzynarodowego prestiżu, instytucji... Skryte za smoleńską mgłą upodlenie Polski.


2) Żałobna wojna domowa.


Podczas pierwszych dni Żałoby Narodowej mieliśmy chwilę względnej ciszy przerywanej tylko z rzadka łajdackimi wypowiedziami Andrzeja Wajdy, Waldemara Kuczyńskiego, czy dopieszczonej medialnie grupki platformerskich krzykaczy, zorganizowanych przez Mateusza Sławińskiego, asystenta w biurze poselskim Róży Marii Gräfin von Thun und Hohenstein, protestujących przeciw wawelskiemu pochówkowi pary prezydenckiej. Cisza ta motywowana była z jednej strony koniecznością zachowania pozorów, z drugiej zaś – przerażeniem na widok tłumów na Krakowskim Przedmieściu udokumentowanych przez „nieodpolitycznioną” wtedy jeszcze państwową telewizję. Śmiem twierdzić, że to m.in. film „Solidarni 2010” spowodował przyśpieszenie rządowego skoku na media „publiczne”. Te tłumy trzeba było jakoś spacyfikować mentalnie, przyszpilić „pedagogiką wstydu” - że mohery, że krzyż, że Europa się śmieje... że „kult Tanatosa”, że „demony polskiego patriotyzmu”... Słowem - wszystkie ręce na pokład! - aby zadeptać w zarodku odżarzające się węgiełki narodowej podmiotowości.


Dlatego też, po pogrzebach ofiar, postkolonialny przemysł pogardy ruszył ze zdwojoną siłą do walki o rząd dusz - wszystko z pozycji poczucia bezgranicznej wyższości nad tubylczym motłochem.


Definitywny kres żałoby oznajmiła Hanna Gronkiewicz-Waltz za pomocą warszawskich służb miejskich, które z niespotykaną pod jej rządami sprawnością natychmiast usunęły z trotuarów Krakowskiego Przedmieścia znicze, pamiątki i zmyły stearynę. W międzyczasie (16.V.2010, Łazienki) było proklamowanie ustami Andrzeja Wajdy „wojny domowej”. Owa „wojna domowa” toczona przez sojusz rządowego „tronu” z medialnym „ołtarzem” (słynni „przyjaciele z TVN-u i drugiej stacji komercyjnej”) przybrała, prócz walki politycznej, postać szeregu większych i mniejszych podłości.


3) Skrócony katalog nieprawości.


Rzućmy okiem: nagonka na Ewę Stankiewicz po emisji „Solidarnych 2010” (co poskutkowało wycofaniem się Romana Gutka z promocji jej fabularnego debiutu „Nie opuszczaj mnie”), połączona z odmową zamieszczania reklam wydania „Rzeczpospolitej” z dołączonym „trefnym” filmem o nocach na Krakowskim Przedmieściu. Rozpętana świeżo po elekcji przez Bronisława Komorowskiego i „Wyborczą” wojna o Krzyż Smoleński przed Pałacem Prezydenckim z antycywilizacyjną demonstracją Dominika Tarasa i conocnymi orgiami barbarzyństwa (z walnym udziałem warszawskich alfonsów ze Zbigniewem S. ps. „Niemiec” na czele) wymierzonymi w modlących się ludzi przy celowej bierności policji i straży miejskiej. „Wyborcza” reklamowała to-to jako „radosny Hyde Park”.


Jedziemy dalej z tym opętańczym szajsem. Pomnik wystawiony bolszewickim najeźdźcom w Ossowie. Groteskowy teatr „pojednania” polsko-rosyjskiego nad demolowanym wrakiem Tupolewa. Wystosowanie do przyjaciół Moskali prośby o zgodę na przeniesienie praskiego pomnika Polsko - Radzieckiego Braterstwa Broni („Czterech Śpiących Trzech Walczących”) by mogła ruszyć budowa drugiej linii metra. Rugowanie z publicznych mediów nie dość entuzjastycznych wobec władzy dziennikarzy i skorelowana z tym analogiczna działalność „niezależnych”, prywatnych mediodajni. Przyrównywanie uczestników comiesięcznych Marszy Pamięci na Krakowskim Przedmieściu do faszystów. Dzielenie Polaków przez premiera rządu Rzeczypospolitej na tych z RFN i NRD. Dzielenie rodzin smoleńskich na słuszne i niesłuszne. Publiczna rehabilitacja Jaruzelskiego przez zaproszenie na polityczny salon Rady Bezpieczeństwa Narodowego...


I te de, i te pe. Do tego cała medialna agentura opinii zjednoczonych sił III RP, uprawiająca „dziennikarstwo kontr-faktyczne”, skoncentrowana na jednym, jedynym celu: nie dopuścić do nawrotu „wzmożenia moralnego” i zdusić godnościowe podstawy patriotyzmu. Ta antygodnościowa socjotechnika uprawiana przez dziennikarskich „morderców zza biurek” znalazła swą kulminację w mordzie politycznym na działaczu łódzkiego biura Prawa i Sprawiedliwości i, nieco później, w próbie zablokowania patriotycznego marszu w dzień Święta Niepodległości. O ideologiczną oprawę zadbał pawianogrzywy profesor Radosław Markowski wychodząc z postulatem wewnątrzpolskiego apartheidu: „trzeba pracować nad tym, żeby się skutecznie, instytucjonalnie podzielić”. Mamy zatem społeczną eugenikę - wykluczenie poza nawias całych grup nieprzydatnych z punktu widzenia establishmentu, określanych wspólnym mianem „moherów”, tudzież „pisowców”. Ot, czas wielkiego podzielenia – warto by pokusić się o opisanie socjologii obojga narodów.


Pogarda, pogarda, pogarda... Nad którą unosi się cyniczny slogan: „Państwo Polskie zdało egzamin”.


4) Czas orwellowszczyzny.


Rok pogardy został symbolicznie zwieńczony decyzją o likwidacji audycji „Warto rozmawiać” Jana Pospieszalskiego (zemsta za „Solidarnych 2010”), wyautowaniem „Antysalonu Ziemkiewicza” (zemsta za całokształt) i zapowiedzią przekształcenia apartamentów Lecha i Marii Kaczyńskich na biura dla urzędników Kancelarii Prezydenta. W Pałacu Prezydenckim nie powstanie nawet Izba Pamięci. Nikogo nie było, nic się nie stało. Oto orwellowszczyzna w działaniu. System został domknięty. Nastał czas Oświeconego (Neo)totalitaryzmu.


Ta noc, niestety, jeszcze trochę potrwa. Dlaczego? O tym niebawem.


CDN


Gadający Grzyb