czwartek, 29 grudnia 2011

Obrotowa „bliska zagranica”


Po 10.IV.2010 polityczne elity kraju zupełnie jawnie zaczęły się zachowywać tak jakby suwerenność była dla nich nieznośnym, gniotącym ciężarem.


I. Degrengolada

Koniec polskiej europrezydencji to niezły moment aby przyjrzeć się zmianom, które w ostatnim czasie dokonały się w naszej polityce zagranicznej. Zresztą, co tu się bawić w eufemizmy – trzeba wziąć pod lupę wszechstronną degrengoladę, jaka dotknęła naszą międzynarodową pozycję w ramach szeroko rozumianej „katastrofy po-smoleńskiej”. Przypuszczam, że przyszli historycy, gdy przyjdzie im analizować okres po 10.IV.2010, jako jedną z cech wyróżniających przyjmą dalece posuniętą abdykację Polski z podmiotowości na arenie międzynarodowej.

O ile do czasu smoleńskiej hekatomby Polska aspirowała jeszcze do odgrywania znaczącej roli w regionie, próbując z lepszym lub gorszym skutkiem prowadzić samodzielną politykę – taką, która nie byłaby prostą wypadkową układu sił między Rosją a Niemcami (choć w schyłkowej fazie owa podmiotowość stała się domeną wyłącznie ośrodka prezydenckiego, sabotowanego na wszystkich polach przez rząd RP), o tyle po cezurze 10.IV.2010 polityczne elity kraju zupełnie jawnie zaczęły się zachowywać tak, jakby suwerenność i związane z nią obowiązki były dla nich nieznośnym, gniotącym ciężarem, który najchętniej scedowałyby z nieskrywaną ulgą na jakieś zewnętrzne struktury.

Tę cesję suwerenności należało tylko ładnie opakować i nazwać, tak by była do przełknięcia dla niezorientowanych nadwiślańskich aborygenów – postanowiono więc nadać jej nazwę „polityki piastowskiej” w kontrze do „polityki jagiellońskiej” uprawianej przez – hasłowo rzecz ujmując - „obóz IV RP”. W propagandowym przekazie miało to oznaczać rezygnację z „potrząsania szabelką” - nieprzynoszącego wymiernych korzyści i konfliktującego nas z wielkimi sąsiadami - na rzecz skrzętnego dbania o swoje, czemu miało dotąd stać na przeszkodzie zbyt altruistyczne zaangażowanie w sprawy regionu kosztem własnych interesów.

II. Między „polityką jagiellońską” a „ polityką piastowską”

Jak to wygląda w praktyce?

Otóż, sprawująca obecnie swe nie-rządy dyktatura matołów, świadomie bądź nie, odrzuciła podstawową zasadę: pozycja Polski w kontaktach ze światem jest pochodną naszej pozycji w regionie. Innymi słowy, zależy ona od naszych kontaktów z innymi krajami Europy środkowo-wschodniej i polityka ta była realizowana jeszcze w czasach „przedkaczyńskich”, że wspomnę chociażby nasze zaangażowanie w „pomarańczową rewolucję” na Ukrainie. Dopiero na tej bazie możemy myśleć o układaniu sobie stosunków z „wielkimi” - Rosją, Niemcami, czy USA. To jest treść „polityki jagiellońskiej”, którą ekipa Platformy wyrzuciła do kosza, odwracając wektory o 180 stopni. Tusk z Sikorskim i Komorowskim umyślili sobie bowiem, że będą budować pozycję Polski na sojuszu z „wielkimi braćmi” przy jednoczesnym ignorowaniu mniejszych regionalnych partnerów.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Ostentacyjne podważanie jeszcze za życia ś.p. Lecha Kaczyńskiego roli głowy państwa w polityce międzynarodowej doprowadziło do dyplomatycznych porażek jak ta, tuż przed Katastrofą Smoleńską, podczas wizyty Prezydenta na Litwie. Litwini odczytali bowiem sygnały płynące z Warszawy, że z Kaczyńskim nie trzeba się już liczyć. Szkopuł w tym, że po śmierci Lecha Kaczyńskiego nie liczą się z nami tym bardziej. Na dodatek, w imię rzekomej „polityki piastowskiej” zaczęliśmy zachowywać się tak, by nie przysparzać kłopotów Niemcom i Rosji, do czego od dawna nas usilnie namawiano. Hardość Łukaszenki, dyskryminacja Polaków na Litwie i postawa Ukrainy dla której przestaliśmy być adwokatem europejskich aspiracji i która woli rozmawiać bezpośrednio z Berlinem, nie wzięły się znikąd.

Do tego, niczym grzeczni uczniowie, wiemy również z kim przyjaźnić się nie należy, gdyż byłoby to niemile widziane. Kontakty z orbanowskimi Węgrami leżą odłogiem, podobnie jak z lekko eurosceptycznymi Czechami, czego żenującym przykładem było zlekceważenie przez najwyższe władze państwowe pogrzebu Vaclava Havla. To symboliczny despekt i policzek, który nad Wełtawą nie zostanie szybko zapomniany. Grupa Wyszehradzka przestała w praktyce funkcjonować.

Co zyskaliśmy w zamian? Nic. Brak zakotwiczenia w systemie regionalnych sojuszy przypłaciliśmy bowiem klienckim statusem wobec „wielkich braci” z lekka tylko maskowanym okazjonalnym poklepywaniem po plecach i jakimiś zdawkowymi pochwałami. Nasza pozycja tak w UE, jak i w relacjach z Rosją sprowadzona została do roli potakiwacza i klakiera na koncercie mocarstw.

III. Od hołdu smoleńskiego...

Wyraźnie było to widoczne podczas negocjacji w sprawie przedłużenia kontraktu gazowego. Negocjatorzy z Waldemarem Pawlakiem na czele gotowi byli przystać na wszelkie warunki Rosji – z absurdalnie długim terminem obowiązywania umowy i oddaniem Gazpromowi kontroli nad polskim odcinkiem Gazociągu Jamalskiego włącznie. Dopiero na samym finiszu do rozmów wmieszała się Komisja Europejska (czytaj – Niemcy), która uznała, że Rosja wzięła sobie za duży kawałek tortu i wbrew polskiemu rządowi doprowadziła do względnego złagodzenia warunków kontraktu.

Zresztą, sięgnijmy do dokumentu „Budowa zintegrowanego systemu bezpieczeństwa narodowego Polski”, opracowanego na zlecenie Belwederu i omówionego jakiś czas temu przez Aleksandra Ściosa. Znajdujemy w nim na stronie 45 następującą rekomendację:

„Aby przezwyciężyć nieufność, która utrudnia percepcję Rosji przez polskich polityków i media należałoby podjąć zorientowaną na przyszłość politykę normalizacji stosunków wzajemnych i pojednania polsko-rosyjskiego. Warunki ku temu powstały już jesienią 2009 r., po udziale premiera FR Władymira Putina w obchodach 70-tej rocznicy wybuchu II wojny światowej na Westerplatte, a zostały wzmocnione zbliżeniem polsko-rosyjskim po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem 10 kwietnia 2010 r. Jednak czołowa partia opozycyjna w Polsce – Prawo i Sprawiedliwość podjęła kilka miesięcy później działania na rzecz ponownego konfliktowania z Rosją, sugerując odpowiedzialność tego państwa za katastrofę. W tej sytuacji rząd Polski powinien szybko podjąć działania na rzecz ratowania szansy jaka szybko może zniknąć.” (wytł. moje - GG)

Teraz pytanie: czy władze szanującego się państwa mogłyby traktować bezprecedensową katastrofę, do której doszło w nader niejasnych okolicznościach i w której zginęła elita kraju z prezydentem na czele, jako okazję do poprawy stosunków z wrogim mocarstwem na terenie którego wydarzyła się tragedia? Potwierdzeniem stanu rzeczy wyłaniającego się z powyższego cytatu jest zachowanie polskich władz w sprawie smoleńskiego śledztwa. Od początku dbano przede wszystkim o to, by nie narazić się Rosjanom, zaś wszelkie dowody i opinie mogące wskazywać na winę strony rosyjskiej utrącano na szczeblu ministerialnym, czego świadectwo otrzymaliśmy niedawno w taśmach Edmunda Klicha. Wzmocniło to naszą pozycję wobec Rosji? Retoryczne pytanie. W przytoczonym dokumencie jest takich kwiatków znacznie więcej – zachęcam do lektury.

Trudno określić słynny uścisk Tuska i Putina inaczej, niż hołdem smoleńskim – jego długofalowe konsekwencje, niezależnie od intencji, były bowiem właśnie takie – hołdownicze.

IV. ...do hołdu berlińskiego

Nie lepiej wygląda nasza sytuacja w relacjach z Niemcami i szerzej – z Unią Europejską, czego jednym z wielu przykładów było zachowanie Niemiec w sprawie przyblokowania zespołu portów Szczecin–Świnoujście przez Gazociąg Północny. Warto nadmienić, że w międzyczasie Nord Stream zyskał status inwestycji unijnej, czemu Polska się nie przeciwstawiła. Ogłaszając „za darmo”, że celem samym w sobie jest „pozostawanie w głównym nurcie europejskiej polityki” Tusk z Sikorskim założyli Polsce na szyję dyplomatyczną pętlę – od tej pory każda próba twardszego zaakcentowania naszego stanowiska spotykać się musiała nieodmiennie z pomrukami, iż z owego „głównego nurtu” wypadniemy, a Europa nabierze „dwóch prędkości”. Nie mówiąc już o wizerunkowym blamażu na krajowej arenie politycznej.

W efekcie, jedynym rozwiązaniem było wejście w buty euro-prymusików i tu z pomocą pospieszył światowy kryzys gospodarczy, który w kontynentalnym wymiarze ma zostać zażegnany „pogłębioną integracją” w ramach „nowego europejskiego porządku” wykuwanego przez Grupę Frankfurcką. Dał temu wyraz Radosław Sikorski w słynnym „hołdzie berlińskim”. Sikorski, znany z tego że powie absolutnie wszystko co w jego mniemaniu pomoże mu w karierze, wprost wezwał do niemieckiego przywództwa w Europie, odsyłając tym samym wszelkie narodowe aspiracje Polski do lamusa historii. Klasyczna ucieczka do przodu – Sikorski, antycypując przyszłe wydarzenia, wyprzedził na moment „główny nurt europejskiej polityki”, werbalizując te cele Niemiec, których samym Niemcom ogłaszać tak otwartym tekstem nie wypadało.

Wszystko to oczywiście a propos groźby rozpadu strefy euro, co zagrażałoby utrwaleniu niemieckiej dominacji polityczno-gospodarczej w Europie. (Więcej na ten temat pisałem m.in. TU, TU i TU). Grupa Frankfurcka szykuje nowego pan-europejskiego Lewiatana, utrącając po drodze niewygodnych przywódców – jak w Grecji i we Włoszech, my zaś, w ramach „polityki piastowskiej” zapewne, zgłosiliśmy zawczasu do tegoż Lewiatana swój akces, dołączając do tzw. paktu „Euro-Plus”, który niepostrzeżenie stał się pasem transmisyjnym rozszerzającym zobowiązania i problemy krajów strefy euro na państwa, które zostają póki co przy walutach narodowych.

Na razie zapłacimy za przynależność do tego „elitarnego klubu” nadwyrężeniem naszej rezerwy rewaluacyjnej. Przypomnę tylko, że nieboszczyk Lepper również chciał swojego czasu część owej rezerwy spieniężyć - rzucenie tej dodrukowanej gotówki na rynek krajowy miało na celu pobudzenia popytu wewnętrznego. Ot, szkoła ekonomiczna rodem z Instytutu Schillera, ale Lepperowi przynajmniej o coś chodziło. Nie postulował, by oddać kasę MFW za bezdurno.

V. Obrotowa „bliska zagranica”, czyli zmęczenie niepodległością

Powyższe omówienie siłą rzeczy jest niepełne, bo na wymienienie wszystkich porażek międzynarodowych wołowej skóry by nie starczyło, skupiłem się więc na najbardziej charakterystycznych jak Smoleńsk, Nord Stream, konsekwencje „prymusowania” w Europie, czy zabagnienie stosunków z naszymi naturalnymi partnerami w regionie. Proszę również docenić fakt, iż starałem się ważyć słowa i programowo unikałem sformułowań o zdradzie stanu, agenturalności, jurgielcie i innych takich. Skupiłem się na interpretacji „życzliwej” - takiej mianowicie, że wszystko to jest efektem błędnej kalkulacji i niewłaściwych założeń wstępnych. Że to naiwność i głupota dyktatury matołów. Nawet tego wystarczy, by ta banda obwiesi trafiła przed Trybunał Stanu. Kiedyś. Może.

Kiedy prześledzimy bowiem zachowanie naszych mainstreamowych elit, możemy dojść do wniosku, że nastąpiło jakieś „zmęczenie suwerennością” - po co się szarpać, walczyć o swoje, czy to w Unii, czy poza nią – scedujmy jak najwięcej kompetencji, zwłaszcza strategicznych, na ponadnarodowe gremia i niech one się martwią, nawet jeśli za tymi gremiami stać będą Niemcy dogadujący kluczowe sprawy z Rosjanami. Zostawmy sobie kompetencje nadzorców autonomicznej prowincji i stosownie do tego zmniejszoną odpowiedzialność przed wyborcami.

Cóż, przed laty Antoni Słonimski we właściwym sobie stylu zakpił, że Polska jest „obrotowym przedmurzem”. Dziś należy powiedzieć dobitniej – stoczyliśmy się do roli obrotowej „bliskiej zagranicy”, której status wyznaczają ościenne potęgi, traktujące przestrzeń między Odrą a Bugiem jako strefę buforową i dzielące się w niej wpływami. Jak to w kondominium.

Gadający Grzyb

środa, 21 grudnia 2011

Ryszard Cyba i system kłamstwa


Działalność funkcjonariuszy reżimowych mediodajni można podsumować jako jedno nieprzerwane podżeganie do zabójstwa.


I. Krach narracji

Pocieszające, że pod rządami ponurej dyktatury matołów trafiają się od czasu do czasu jaskółki przywracające wiarę w elementarną sprawiedliwość – tak jak w przypadku wyroku dożywocia orzeczonego w sprawie Ryszarda Cyby. Na zdrowy rozum, dożywocie (z braku kary śmierci) wraz z dziesięcioletnim pozbawieniem praw publicznych i możliwością ubiegania się o warunkowe zwolnienie dopiero po upływie 30 lat (Ryszard Cyba, o ile dożyje tej chwili, będzie miał wtedy 93 lata) było jedyną możliwą karą, ale sądy III RP wydały już zbyt wiele skandalicznych i urągających poczuciu przyzwoitości wyroków, by można było oczekiwać finału sprawy ze spokojem. Tym bardziej cieszy, że polityczny morderca, nafaszerowany propagandą reżimowych mediodajni były członek PO i milicyjny konfident, usłyszał jednoznaczne potępienie swej zbrodni i poniesie stosowną karę.

Przy okazji posypało się kilka narracji, którymi wkrótce po łódzkim mordzie raczyły nas przekaziory, z niedwuznaczną intencją rozmycia odpowiedzialności i zrelatywizowania kwestii wyboru ofiar zabójstwa.

Po pierwsze – Ryszard Cyba nie był wariatem, jak usiłowano nam wmówić. Biegli wyraźnie stwierdzili, że był poczytalny i w pełni odpowiadał za swe czyny.

Po drugie – nie był to zamach na klasę polityczną „tak w ogólności”, którą to wersję również usiłowano przeforsować w społecznej świadomości za pomocą „przekazów dnia” i uporczywego zagadywania wymowy zbrodni propagandowym bełkotem. Zarówno sąd, jak i sam morderca jednoznacznie wskazali że celem ataku miała być trójka czołowych ówczesnych polityków PiS – Jarosław Kaczyński, Zbigniew Ziobro i Jacek Kurski. Ponieważ sprawca nie mógł ich dosięgnąć w dobrze chronionej warszawskiej siedzibie, skierował się w zastępstwie do łódzkiego oddziału partii, by tam zabić jakichkolwiek „pisowców”. Padło na Marka Rosiaka i Pawła Kowalskiego, który cudem ocalał.

Po trzecie wreszcie - upadła wyjątkowo ohydna insynuacja zwerbalizowana przez Waldemara Kuczyńskiego i powielana później w różnych formach, że winę za mord ponosi Jarosław Kaczyński, który „posiał wiatr”. Otóż nie. Z „manifestu” Ryszarda Cyby wyłania się obraz człowieka uwarunkowanego przez przemysł pogardy i nienawiści, powtarzającego „nagrane” mu wrzutki o winie braci Kaczyńskich za tragedię smoleńską.

II. Opętany propagandą

Spójrzmy:

„Na początku chciałbym przeprosić pokrzywdzonych za to co zrobiłem, ale winę ponosi PiS. Jarosław Kaczyński i Lech Kaczyński, który spóźnił się na samolot i nie chciał się spóźnić się na uroczystości, doprowadził do katastrofy smoleńskiej przez zmuszenie załogi samolotu do lądowania w bardzo trudnych warunkach atmosferycznych i słabo wyposażonym lotnisku. Według mnie to Lech Kaczyński jest największym mordercą Polskim od czasu II wojny światowej. (…)” (http://niezalezna.pl/19439-znamy-tresc-listu-ryszarda-cyby )

W tym cytacie mamy kondensację wątków pracowicie wdrukowywanych w umysły Polaków od pierwszych chwil po Katastrofie Smoleńskiej przez propagandową machinę reżimowych mediodajni. Po co Kaczyński się pchał do Katynia, trzy próby podejścia do lądowania, naciski na pilotów, presja powodująca u kpt. Protasiuka „tunelowanie poznawcze” - cały zestaw kłamliwych bredni powtarzanych dzień po dniu przez wiele miesięcy, wylewających się ze szczekaczek wciąż od nowa i od nowa... Bredni których nikt nie odwołał i za które nikt nie przeprosił, choć wszystkie bez wyjątku okazały się fałszywe.

Znamienne, że do świadomości Cyby nie dotarło, iż to rząd Tuska po tym jak Prezydent wyraził wolę uczestniczenia w obchodach katyńskich podjął wspólnie z rządem Putina grę dyplomatyczną obliczoną na zdeprecjonowanie głowy własnego państwa; że nie było żadnego podejścia do lądowania; że nikt nie wywierał na pilotach presji; że to Rosjanie wbrew procedurom nie zamknęli lotniska... Do Ryszarda Cyby dotarła wyłącznie i opętała go bez reszty nienawistna propaganda produkowana i kolportowana przez wiodące „pasy transmisyjne” tłukące bez chwili wytchnienia ten sam podły przekaz. Nie oszukujmy się – ten przekaz zdominował również setki tysięcy innych umysłów. Łódzki morderca po prostu zachował się konsekwentnie i wziął broń do ręki.

III. Mordercy zza biurek

Ryszard Cyba, skazany został za czyn „popełniony z motywów politycznych, adresowany do jednej tylko partii (...) i z pobudek zasługujących na najwyższe potępienie” (wPolityce.pl). To jedna strona tej zbrodni. Druga strona, która wciąż czekana rozliczenie, to mordercy zza dziennikarskich biurek, wyrobnicy propagandowego frontu obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, którzy w strachu o stan politycznego posiadania nie cofnęli się przed żadną nikczemnością. Ich działalność można podsumować jako jedno nieprzerwane podżeganie do zabójstwa. Odczłowieczanie „pisowców”, przedstawianie ich jako groteskowego „bydła” i „watah” które należy „dorżnąć”, robienie tematu dnia z każdej obrzydliwości wydalonej z gardzieli Palikota, promowanie każdej zaplutej, nieprzytomnej tyrady Niesiołowskiego, każdego rechotu z „kartofla” – to wszystko sprawia, że klawiatury, kamery i mikrofony tego towarzystwa są dziś zachlapane krwią niewinnych ofiar. To „Wyborcza” z TVN-em i innymi pomniejszymi mediodajniami wręczyły Cybie pistolet i poszczuły na „Kaczora”.

Nie mam złudzeń. Nie wierzę, że w tych wyzutych z sumień łajdakach – tych wszystkich Czuchnowskich, Olejnikach, Kuczyńskich, Kuźniarach, ekipie „Szkła kontaktowego” i całej reszcie coś się obudzi, drgnie jakaś resztka poczucia przyzwoitości. Nie łudzę się, że dokonają jakiegoś rozliczenia, że przeproszą, że zdobędą się na chwilę autorefleksji. Zamiast tego, będą domagać się od reżimu któremu się wysługują ochrony należnej funkcjonariuszom państwowym, dającej komfort działania w ramach systemu kłamstwa.

Wszak nie na darmo nazywa się ich cynglami.

Gadający Grzyb

niedziela, 18 grudnia 2011

Nasi Wielcy Energetyczni Przyjaciele


Rosja wybuduje nam elektrownię atomową. I most energetyczny z Kaliningradu na dokładkę.


I. Przyjaciel

Rosja nas lubi. Rosja potrafi być konkurencyjna cenowo. Rosja to ostoja najnowocześniejszych i bezpiecznych technologii. Rosja kieruje się wyłącznie czysto biznesowymi względami. Zatem Rosja wybuduje nam elektrownię atomową. I most energetyczny z Kaliningradu na dokładkę. Po co nam jakieś żabojady, amerykańce, czy koreańskie żółtki, skoro życzliwy sąsiad, gotów nam zawsze nieba przychylić, jest pod bokiem. Wszak przychyla nam nieba w kwestiach gazowych i to za rozsądną cenę od lat. Granice cenowego rozsądku, oczywiście, wyznacza sam Przyjaciel, taki już z natury jest uczynny, a naszym Przywódcom zostaje tylko przełożyć ów rozsądek na odpowiednio gładką frazę, jak ta wicepremiera Pawlaka o „korzystnej formule cenowej”. Ropę też nam sprzedają, podobno bardzo tanio i niezawodnie, no chyba, że zepsuje się akurat rurociąg do Możejek, ale przecież to na Litwie. Poza tym, jak sprzedamy im Lotos, to ho-hoo – energetyczna przyjaźń nam rozkwitnie niczym w drugim, bardziej dochodowym RWPG.

No to niech nam postawią tę atomówkę, skoro chcą, co nie?

II. Pstryczek – elektryczek, cd.

Powyższe streszczenie dobrosąsiedzkich stosunków z naszym Wielkim Energetycznym Przyjacielem ma szansę znaleźć swe potwierdzenie w postaci wybudowania przez wielce przyjazny koncern Rosatom elektrowni atomowej w Polsce. Cóż, skoro pragnie tego nasz Wielki Energetyczny Przyjaciel, to nie wypada odmówić, bo przyjaźń – rzecz bezcenna, zatem na szwank nie będziemy jej wystawiać, tym bardziej, że ci, którzy do brużdżenia byliby skłonni, albo szczęśliwym trafem zeszli poniżej 100 metrów, dzięki czemu polskie państwo zdało egzamin, albo nie mają dziś nic do gadania poza jałowym pomstowaniem z sejmowej trybuny, czy wyjęzyczaniem się na blogach.

Żeby nam było w tym przyjacielskim uścisku jeszcze bardziej cieplutko i przytulnie warto nadmienić (o czym pisałem już wcześniej TUTAJ i TUTAJ w notkach z serii „Pstryczek- elektryczek”), o planowanym moście energetycznym z Bałtycką Elektrownią Jądrową powstającą w Kaliningradzie, który to most jest obecnie na etapie prac studyjnych, powstać zaś może do 2015 roku o czym proudly zawiadomił nas w listopadzie przedstawiciel „Rosatomu" i szef projektu budowy Bałtyckiej Siłowni Atomowej Siergiej Bajarkin. Wprawdzie PGE zaznacza, że „nie kontynuuje rozmów biznesowych z rosyjską firmą Inter RAO na temat możliwości zakupu energii elektrycznej z Kaliningradu” (cyt. za rp.pl), ale zapytajmy retorycznie kto tu rządzi: Leon czy jego dzieci? Tym bardziej, że prezes Tauronu, imć Dariusz Lubera a propos importu energii od naszego Północnego Sąsiada podkreślił, że „Nie należy tu mieć żadnych uprzedzeń”.

Uprzedzenia, jak wiadomo, to w biznesie grzech niewybaczalny, a w kontaktach z przyjaciółmi w szczególności, zatem PGE już jęła się tej brzydkiej przywary pozbywać. Na początek więc Polska Grupa Energetyczna wyciągnęła Rosjanom z tyłka uwierającą zadrę w postaci naszego partnerstwa z Litwinami i „podjęła decyzję o zawieszeniu swojego zaangażowania w budowę elektrowni jądrowej w Visaginas na Litwie”. To ta sama elektrownia, w oparciu o którą nafaszerowany uprzedzeniami rząd Jarosława Kaczyńskiego chciał tworzyć inny most energetyczny, Alytus-Ełk. Most, dodajmy, z gruntu niesłuszny i zatruwający dobrosąsiedzkie stosunki ze słowiańskimi braćmi z Kaliningradu. Nic więc dziwnego, że wreszcie rozstano się bez żalu z tym kaczystowskim pomysłem, tym bardziej, że o ekologiczne konsekwencje wybranej przez Litwinów technologii niezwykle troska się przyjazny Rosatom, stwierdzając ustami Siergieja Bojarkina: „(…) mamy prawo zadawać pytania o skutki jej zastosowania. I na pewno je zadamy”. Rosatom przemówił, sprawa zamknięta, a kto by siał wątpliwości, ten nie zna się na przyjaźni i stosunkach.

III. „Zielona wyspa” pod młotek

Nie możemy również zapomnieć o naszych innych Energetycznych Przyjaciołach, którzy chętnie wykupią od nas elektrownie, byśmy nie musieli się zamartwiać ich obsługą, modernizacją i widmem blackoutów. Warszawiacy – klienci RWE Stoen - na ten przykład już się nie zamartwiają, tylko płacą wesolutko zawyżone rachunki – wrrróć! - co też ja gadam, oszołom nieszczęsny. Warszawiacy płacą rachunki obliczone w ramach „rozsądnej formuły cenowej” i zanoszą się płaczem ze szczęścia, zaś koncern RWE naszego Zachodniego Energetycznego Przyjaciela zanosi się dobrodusznym, teutońskim śmiechem. Może tylko Gromek Czempion się nie uśmiecha, bo o coś tam go ostatnio szarpią, ale nie ma strachu, zaskórniaków odłożonych na szwajcarskim koncie jako dodatek do generalskiej emeryturki mu nie ruszą. A i koncernu RWE, należącego do naszego Zachodniego Energetycznego Przyjaciela nie tkną małym palcem, bo to przecież głupio tak się czepiać o jakieś nieistotne prywatyzacyjne zaszłości.

Osobiście jestem ciekaw, jak bez Gromka Czempiona poradzi sobie nasze państwo z planowaną na pierwsze półrocze 2012 roku prywatyzacją poznańskiej Enei oraz Zespołu Elektrowni Pątnów-Adamów-Konin. Łączna wartość transakcji ma wynieść 7,2 mld złotych. Do tego należy dodać jeszcze elektrownię wodną w Nidzicy, którą nasz nie-rząd uparł się opchnąć Czechom za 200 mln złotych. Zwłaszcza po ostatniej, groszowej w skali budżetu państwa kwocie, widać wyraźnie na jakim rozpaczliwym musiku się znaleźliśmy, jak musimy ciułać grosik do grosika by spłacić rachunki za ostatnie cztery lata „zielonej wyspy”. Zapewne niebawem dowiemy się o sprzedaży zapory w Solinie. Razem z zielonymi wzgórzami opiewanymi w znanym szlagierze.

„Zielona wyspa” idzie ze szczętem pod młotek i potrzeba tu całej gromady niekoniecznie krajowych Gromków do obsługi licytacji, ale nic to, Gromków ci u nas dostatek. O tym, że dajemy radę świadczy fakt, że stać nas na dofinansowanie MFW, a gdyby zabrakło cyferek w zapisach z rezerwy rewaluacyjnej NBP na „poręczenie”, to odda się coś jeszcze w pomocne ręce przyjaznych kontrahentów i tym sposobem ugruntuje się nasza „mieżdunarodna” wiarygodność. Wiarygodność budowana na sprzedaży z pocałowaniem ręki ostatniej koszuli, którą to koszulę wraz z gaciami nasi wypróbowani partnerzy odkupią, a następnie miłosiernie będą nam wypożyczać ten sam przyodziewek z rozsądnie obliczoną marżą, byśmy nie świecili gołą rzycią w eleganckiej Europie.

Widać zatem jak na dłoni, że otoczeni jesteśmy energetycznym przyjaciółmi i nie powinniśmy się martwic o przyszłość – ba, wszelkie głosy obawy z definicji lokują krytykantów w gronie destrukcyjnych oszołomów godzących w stosunki i sojusze. A godzenie w stosunki w naszych postępowych czasach jest, jak wiemy, faszyzmem. Wracając na chwilę do atomu zapytałbym może nieśmiało, gdzie są rozmaici „zieloni”, którzy w innych razach potrafią być tak głośni i elokwentni, ale najwyraźniej zaprzątnięci są obecnie zwalczaniem imperialistycznego wymysłu w postaci gazu łupkowego. Odeślę więc tylko do bajek Krasickiego, który pisywał różne ucieszne historyjki o zajączkach i jagniątkach – ze szczególnym uwzględnieniem zakończeń, tym bardziej, że i okres historyczny w którym owe rymowanki powstawały zaczyna wyglądać coraz bardziej znajomo.

Gadający Grzyb

wtorek, 13 grudnia 2011

Trzydziesty Trzynasty



Dziś, gdy mija trzydziesta rocznica wypowiedzenia wojny polsko-jaruzelskiej, stwierdzić należy, iż owa wojna bynajmniej się nie skończyła.


I. Kremlowski namiestnik

Mamy kolejną rocznicę wprowadzenia stanu wojennego zroszoną potokiem cynizmu, wydalonym przez chwiejącego się nad grobem czerwonego starca. Tym razem cynizm ów przybrał formę listu, w którym sowiecki generał w polskim mundurze na jednym oddechu przeprasza i stwierdza, że po raz drugi zrobiłby to samo.

Nie wątpię, że zrobiłby. Cała jego biografia, tak klarownie przedstawiona chociażby w filmie „Towarzysz generał” jasno wskazuje, że ten kremlowski namiestnik zaprzedany był swym mocodawcom w stopniu przekraczającym granice zwykłego karierowiczowskiego służalstwa. Należał do NICH i do komunizmu całym swym jestestwem, od chwili, kiedy został skutecznie złamany przez syberyjskie doświadczenia. Od tamtej pory „kwestia polska” miała dla tego człowieka wartość o tyle, o ile mogła być spożytkowana jako część składowa „nierozerwalnych sojuszy”. W momentach gdy „kwestia polska” sojuszowi z Sowietami zagrażała, towarzysz generał wiedział co robić – należało podejmować „dramatyczne decyzje”, spowodowane, oczywiście, „wyższą koniecznością” i strzelać do ludzi. I towarzysz namiestnik te decyzje podejmował. W ten sposób pojmował bowiem komunistyczny patriotyzm, przez którego pryzmat patrzył na swoje służbowe powinności.

Tak właśnie należy rozumieć frazę: „Gdybym w identycznych okolicznościach miał dziś decydować, uczyniłbym to samo”. Takie jest jej niewypowiedziane przesłanie, chyba że przyjmiemy, iż satrapę ogarnęła demencja i uwierzył we własną propagandę o wojnie domowej i groźbie wkroczenia „radzieckich”. Dla porządku przypomnijmy więc, że to on prosił o „zabezpieczenie” - interwencję sowiecką przeciw własnemu narodowi, gdyby coś poszło nie tak. To on, napotkawszy na jednoznaczną odmowę, zdecydował się zdusić „solidarnościową ekstremę” własnymi siłami. To on wreszcie, zadanie wykonał gorliwie i starannie – jak na zaufanego prymusa przystało.

I to on, gdy nadeszły inne wytyczne, zabrał się do przepoczwarzenia ustroju. Na bardziej zgodny z duchem epoki, gwarantując wpływy i dozgonną bezkarność wyznaczonym grupom „aparatu” – plus należytą pozycję dokooptowanym przy okrągłym stole świeżym sojusznikom i starym konfidentom, rekrutowanym przez generała Kiszczaka spośród „konstruktywnej opozycji”. Aby nowy ład spełniał zadekretowane wymogi pluralizmu.

II. Dwie biografie

Za każdym razem gdy myślę o dożywającym swych dni czerwonym starcu (acz, dla higieny, staram się nie myśleć o nim zbyt często) przychodzą mi na myśl słowa Andrzeja Gwiazdy, który powiedział (przytaczam sens wypowiedzi), że Syberia kształtowała dwa rodzaje ludzi: jedni wracali zahartowani jako nieprzejednani wrogowie nieludzkiego systemu i wszystkiego, co się z nim wiązało; inni przeciwnie – powracali złamani, stłamszeni, przekonani o sowieckiej wszechpotędze i bezsensowności oporu.

Ci drudzy stanowili gotowy materiał na „ludzi sowieckich” - niewolników niższej i wyższej rangi z zaszczepionym na stałe, nieusuwalnym genem poddaństwa.

Nie muszę chyba dodawać, że postaci Andrzeja Gwiazdy i Wojciecha Jaruzelskiego stanowią modelowe przykłady obu typów, co w zaistniałych warunkach siłą rzeczy jednego musiało popchnąć do heroicznego sprzeciwu, drugiego zaś wywindować na szczyty niewolniczej hierarchii, która ów sprzeciw dławiła.

Obecnie ten pierwszy ma za sobą lata zapomnienia, „wygumkowywania” z kart najnowszej historii, przyprawiania gęby oszołoma i życia na poziomie materialnym ofiar transformacji, w których imieniu zresztą nieugięcie występował - za co zapłacił wyznaczoną mu przez mainstream III RP cenę wzgardy. Ten drugi dożywa swych dni w spokoju i dobrobycie, otoczony czcią „aparatu” i wdzięcznością całego obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, dla którego stał się patronem lukratywnych przemian.

III. Niedokończona wojna

Dziś, gdy mija trzydziesta rocznica wypowiedzenia wojny polsko-jaruzelskiej, stwierdzić należy, iż owa wojna bynajmniej się nie skończyła. Stan wojenny był warunkiem koniecznym, by stłumić w zarodku odradzającą się polskość, rozumianą jako świadomość istnienia wspólnego dobra i wtłoczyć nadwiślański materiał ludzki na powrót w mentalne koleiny, że tak odwołam się do Ziemkiewicza – polactwa. Temu służyła mroczna dekada lat 80-tych. Bez niej niemożliwy byłby okrągłostołowy przekręt założycielski III RP i jego wszystkie patologiczne konsekwencje z obecną dyktaturą matołów włącznie.

Dlatego...

- rozumiejąc, czemu obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP zaprzągł wszelkie możliwe służby i środki, by patroni owego tworu polsko-podobnego zeszli do grobu bez orzeczenia o winie;

- rozumiejąc, iż jedyny realny wybór decydujący o przyszłych losach Polski przebiega między tymi, którzy (świadomie lub nie) wspierają długofalowe konsekwencje 13 grudnia roku 1981, a tymi którzy w owe założycielskie imponderabilia godzą;

- rozumiejąc, dlaczego hołubieni są jedni, a niszczeni drudzy - bez względu na deklarowane kwestie „programowe”, bo nie o „program” tu chodzi, tylko o coś znacznie głębszego;

- rozumiejąc wreszcie, że mamy przeciw sobie całą państwową machinę, wszystkie zasoby ludzkie i materialne pozostające we władzy jawnych i tajnych sieci wzajemnych powiązań;

…winniśmy zrobić wszystko, by ten dogorywający z poczuciem wygranej czerwony starzec nie zwyciężył. By nie zwyciężyło urągliwe przesłanie jego listu, powtarzające z dementywnym uporem zestaw propagandowych bredni.

By zwyciężyło przesłanie z gruntu odmienne. To, które kończy się słowami:

„Bądź wierny Idź”

 

Gadający Grzyb

wtorek, 6 grudnia 2011

Nowa podmiotowość Lewiatana


Nasze elity nader skwapliwie zrzucają dziś ze swych barków gniotący ciężar suwerenności, cedując ją na rzecz „nowego porządku w Europie”.


I. Od podmiotowości...

Swojego czasu jednym z nielicznych powodów dla których warto było włączyć TVP Kultura był program „Trzeci punkt widzenia” prowadzony przez zespół „Teologii Politycznej” w składzie Marek Cichocki, Dariusz Gawin i Dariusz Karłowicz. Panowie dywagowali na tematy międzynarodowe, cywilizacyjne, filozoficzne - w duchu z gruntu odmiennym od tego, do czego przyzwyczaili widzów stale dyżurujący w reżimowych mediodajniach salonowi „eksperci”. Jednym z wątków, który przewijał się podczas tych spotkań była kwestia podmiotowości rozumianej, nieco upraszczając, jako wewnątrzsterowność, co w kwestiach publicznych przekładać się winno na prowadzenie suwerennej polityki – tak wewnętrznej, jak i zagranicznej – takiej, w której państwo jest podmiotem, a nie bezwolnym przedmiotem reagującym jedynie na posunięcia głównych rozgrywających.

Oczywiście, w ramach czyszczenia TVP z „pisowców”, programu od dawna nie ma już na antenie, bo też było – przyznajmy – niewyobrażalnym skandalem, by raz w tygodniu w niszowym kanale pojawiała się trójka facetów analizujących rzeczywistość z pozycji odmiennych od intelektualno-politycznego mainstreamu III RP.

Przypominam to ze względu na słynny już artykuł Marka Cichockiego w „Rzeczpospolitej” („Nowy porządek w Europie”), którym to tekstem autor z ideą podmiotowości państwa polskiego się żegna. W telegraficznym skrócie: wychodząc od hobbesowskiego Lewiatana, Cichocki przychyla się do formuły nowego europejskiego porządku, w którym nośnikiem podmiotowości w miejsce państw stałby się jakiś twór wyłoniony z obecnego kryzysu. Jak bowiem inaczej rozumieć zdanie: „Jedyną odpowiedzią jest dzisiaj, jak się zdaje, autorytatywnie, choć praworządnie zarządzany obszar rozwoju i stabilności, którego projekt już kreśli le Groupe de Francfort.”

Innymi słowy, należy pożegnać się z podstawowymi atrybutami suwerenności na rzecz jakiejś formuły „praworządnego autorytaryzmu” – w imię stabilizacji i zażegnania widma ogólnoeuropejskiego chaosu.

II. ...do Grupy Frankfurckiej

Kilka słów o „Grupie Frankfurckiej”, która ma nam ten „nowy porządek” urodzić. Otóż, jest to nieformalne ciało nieoczekiwanie powołane do istnienia 19 października, podczas spotkania eurodecydentów w gmachu frankfurckiej Starej Opery. W jego skład wchodzą:

- Angela Merkel (kanclerz Niemiec),

- Nicolas Sarkozy (prezydent Francji),

- Jean-Claude Juncker (szef eurogrupy – państw strefy euro),

- Christine Lagarde (dyrektor zarządzający Międzynarodowego Funduszu Walutowego),

- José Manuel Barroso (przewodniczący Komisji Europejskiej),

- Herman Van Rompuy (przewodniczący Rady Europejskiej),

- Mario Draghi (prezes Europejskiego Banku Centralnego),

- Olli Rehn (komisarz UE ds. gospodarczych i walutowych).

Podczas listopadowego szczytu G-20 w Cannes członkowie tejże grupy nazywanej „ósemką trzymającą władzę”, bądź wręcz „politbiurem” chodzili już z plakietkami „GdF” („Groupe de Francfort”). Pierwszymi zauważalnymi posunięciami były: utrącenie wierzgającego i grożącego referendum premiera Grecji Jeorjosa Papandreou, oraz – dotąd niezatapialnego – premiera Włoch, Silvio Berlusconiego. W ich miejsce powołano „swoich ludzi” - technokratów: Lukasa Papademosa (były członek zarządu EBC) i byłego eurokomisarza Mario Montiego.

Cechą charakterystyczną nowego „politbiura” jest jego niedemokratyczny charakter: tylko Merkel i Sarkozy pochodzą z wyboru, reszta to przedstawiciele europejskiej kasty dygnitarsko-urzędniczej, co stanowi swoiste usankcjonowanie kierunku w którym od dawna podąża Unia Europejska. Kolejna rzecz warta odnotowania, to fakt, iż owe „politbiuro” funkcjonuje obok jakichkolwiek formalnych przepisów czy umów międzynarodowych, z Traktatem Lizbońskim włącznie. Liczą się wyłącznie „dogadane” uzgodnienia, którym następnie nadaje się prawny pozór – wszak zmiany rządów Włoch i Grecji dokonały się de lege artis – rekami tamtejszych parlamentów!

Ciało to skupia potężną władzę, zdolną obalać niewygodnych przywódców i kreować nowych, posłuszniejszych. Jest ono zarazem formą przypieczętowania niemieckiej dominacji w Europie - to przemówienie kanclerz Merkel skarżącej się, że „wszystko dzieje się zbyt wolno” stało się impulsem do powołania Grupy i to Merkel (z koncesjami na rzecz Sarkozy'ego, żeby sprawy szły gładko) wyznacza polityczne cele dla „frankfurckiego” gremium. W ten oto sposób struktury międzynarodowe (unijne plus MFW) stają się machiną wzmacniającą niemiecką „miękką hegemonię” polityczno-gospodarczą w Europie.

III. Podmiotowość Lewiatana

Marek Cichocki zauważając w swym tekście, że kraje południa Europy nie mają wyboru, troska się zarazem czy Wielka Brytania i kraje skandynawskie zaakceptują „nowy stan rzeczy”. Stwierdza ponadto, że „Trudno także obecnie precyzyjnie powiedzieć, co nowy stan będzie oznaczał dla takich krajów jak Polska, a szerzej dla całej Europy Środkowej.” Doceniam żart, bo nie wierzę, by tak wytrawny znawca stosunków międzynarodowych mając przed oczyma przytoczone wyżej przykłady z odwołaniem premierów formalnie suwerennych krajów nie orientował się co do istoty nowego ładu, któremu będziemy z woli Grupy Frankfurckiej podlegali. I formuła prawna, którą ów „praworządny autorytaryzm” przybierze będzie doprawdy bez znaczenia.

W tym kontekście groteskowo brzmią nerwowe połajanki zawarte w jego odpowiedzi na oświadczenie Jarosława Kaczyńskiego o „nieumiejętności odróżniania bieżącej polityki partyjnej od refleksji intelektualnej”, a także zaklinanie, że nie opowiada się „za koniecznością podporządkowania Polski Niemcom”. Wiele tu po obu stronach goryczy narastającej od czasu niepotrzebnego „wywrócenia” przez Jarosława Kaczyńskiego linii przedlizbońskich negocjacji, które jako „szerpa” prowadził w imieniu polskiego rządu Cichocki (szło o system pierwiastkowy), a która wylała się ostatecznie przy okazji późniejszego rozłamu w PiS i powstania popartego przez „Teologię Polityczną” m.in. ze względów środowiskowych PJN-u.

Niemniej, abstrahując od tych animozji, nie sposób nie zauważyć, iż owa „polityczno-filozoficzna refleksja”, którą uraczył nas na łamach „Rzepy” redaktor „Teologii Politycznej”, przełożona na wymiar praktyczny oznaczać musi scedowanie podmiotowości państw członkowskich (w tym Polski) na rzecz pan-europejskiego Lewiatana. Lewiatana, który obecnie ma oblicze Grupy Frankfurckiej, a którym politycznie kręcić będą właśnie Niemcy, nikt inny – i to niezależnie od spisanych na papierze traktatowych reguł.

IV. Sikorski mówi Grupą Frankfurcką

W kontekście opisywanych tu europejskich „tryndów” trzeba jeszcze wspomnieć o zwieńczającym symbolicznie polską europrezydencję berlińskim wystąpieniu Radosława Sikorskiego. Otóż nie było to żadne „ponaglenie Angeli Merkel” do niezbędnych reform, jak chce „Wyborcza”, która przekraczając wszelkie granice błazenady obwieściła, iż „Europa mówi Sikorskim”. Nie. To Sikorski mówi Grupą Frankfurcką. Mówi to, kultywując linię „pozostawania w głównym nurcie europejskiej polityki”, która sprowadza się w praktyce do wyczuwania wiatrów i przyswajania kolejnych „mądrości etapu”.

Sikorski w Berlinie zgłosił akces swojego środowiska politycznego do „nowego ładu” - złożył gwarancję, że jego opcja polityczna będzie gorliwie i lojalnie ów wykuwający się porządek wspierać – w zamian za życzliwy patronat i może jakieś euro-konfitury dla wiernego Donalda i Radosława. Tak należy to czytać. Jest to gorliwość w pełni zrozumiała. Wszak obecna dyktatura matołów zadłużyła kraj w stopniu umożliwiającym „ósemce trzymającej władzę” zdmuchnięcie każdej ekipy w trybie natychmiastowym, co nawiasem mówiąc, marnie wróży wszelkiej patriotyczno-niepodległościowej opozycji, nawet jeśli jakimś cudem uda się jej przejąć rządy w naszym kraju. Kraju, którego elity tak skwapliwie zrzucają dziś ze swych barków gniotący je ciężar suwerenności.

Gadający Grzyb

Na podobny temat: „W uścisku Merkozy'ego”

niedziela, 4 grudnia 2011

Zero autorefleksji


Funkcjonariusze mediodajni chcą zagwarantować sobie prawo do bezkarnego szczucia, kłamania i obrażania. Dajcie im to!


I. Medialny immunitet

Dni mijają, a ja – biedny żuczek – wciąż nie wiem, czy kwiat naszego narodu, dziennikarze znaczy się, otrzymają tę ekstraordynaryjną ochronę prawną podczas pełnienia obowiązków, nomen omen, służbowych, czy też nie. Przypomnijmy, iż państwo gryzipiórkowstwo skupione w Press Club Polska zażądało ni mniej ni więcej, tylko wprowadzenia przepisów chroniących pracowników mediów w stopniu analogicznym do ochrony przysługującej funkcjonariuszom państwowym. Z kolei Stowarzyszenie Twórców Obrazu Telewizyjnego skupiające operatorów i realizatorów telewizyjnych zapragnęło spotkania z Komendantem Głównym Policji i szefem MSWiA, zapowiadając jednocześnie, że zwróci się do wszystkich świętych (prezydenta, premiera, marszalicy Sejmu, szefów klubów parlamentarnych i kogo tam jeszcze) o podjęcie „zdecydowanych działań prawnych umożliwiających bezpieczne, a jednocześnie rzetelne i obiektywne wykonywanie zawodu” (cyt. za rp.pl, wytł. moje - GG). Wszystko z powodu obicia fizjonomii reportera Polsatu, spalenia wozów TVN-u 11 listopada i innych despektów na które Jaśnie Oświeceni narażeni są przy spotkaniu z ludnością autochtoniczną, kiedy tylko podetkną przed oczy kamery opatrzone logami swoich stacji, co każdorazowo powoduje u tubylców niezrozumiałe przypływy złej adrenaliny.

Innymi słowy, państwo ci domagają się bezkarności. Funkcjonariusze mediodajni chcą zagwarantować sobie prawo do niezakłóconego szczucia, kłamania i obrażania. Pragną swoistego medialnego immunitetu przed gniewem ludzi, których co dzień szkalują, ranią słowem i obrazem, w stosunku do których uprawiają permanentny medialny terror i nagonkę, jadowitą manipulację czy wręcz ordynarne kłamstwa.

Zero autorefleksji. Zero poczucia odpowiedzialności. Nie zmieniła tego ani tragedia smoleńska, ani mord polityczny w Łodzi. Skoro takie wydarzenia nie odcisnęły się na sumieniach funkcjonariuszy, to znaczy, że oni tych sumień zwyczajnie nie mają. Wolą zakazać okazywania wobec nich negatywnych emocji, strojąc się w szaty męczenników i układając na pluszowym krzyżu (tak, wiem z czyjej retoryki pochodzi to ostatnie sformułowanie). Żądają komfortu kłamstwa bez odpowiedzialności przed widzem, słuchaczem i czytelnikiem.

Co ciekawe, podobnych głosów ze strony „środowiska” nie było słychać, gdy pod namiotem Solidarnych 2010 brutalnie potraktowany został dziennikarz „Gazety Polskiej” - i to nie przez jakichś chuliganów, lecz przedstawicieli władzy publicznej - funkcjonariuszy Straży Miejskiej.

II. Miedziane czoła

„Poprosimy pana prezydenta, by potraktował tę sprawę priorytetowo, ponieważ powtarzające się ataki na dziennikarzy i pracowników mediów stanowią zagrożenie nie tylko ich osobistego bezpieczeństwa, ale mogą także zagrażać prawu obywateli do swobodnego dostępu do informacji" – to słowa Marcina Lewickiego z Press Clubu. Wszystko byłby OK, gdyby zmienić ostatnią frazę na „mogą także zagrażać prawu obywateli do swobodnego dostępu do propagandy". Miedziane czoła funkcjonariuszy nie znają wstydu. Żądają przywileju uprawiania propagandy pod osłoną prawa. W tym kontekście, domaganie się umocowania właściwego funkcjonariuszom publicznym i to raczej tym z resortów mundurowych, faktycznie ma jakieś logiczne podstawy. Dziennikarz wprost, bez żadnej krępacji, stanie się przedstawicielem władzy - w jednym szeregu z policjantem, czy funkcjonariuszem służb specjalnych. Charakterystyczne, że pragną tego żurnaliści z mediów proreżimowych, stanowiących immanentną część obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP i wysługujących się do obrzydliwości dyktaturze matołów. Teraz, za wysługę, chcą od swych patronów ochrony przed ludźmi, którzy w jedyny dostępny im sposób dają wyraz swemu sprzeciwowi wobec polityki „wbijania milionów gwoździ w milion desek”. Niby racja – wszak wart jest robotnik zapłaty swojej.

Oczywiście, państwo funkcjonariuszowstwo in spe, zapłonie oburzeniem (oni w ogóle mają skłonność do uniesień) gdy ktokolwiek wypomni im, że np. nie patrzą władzy na ręce. A w latach 2005 – 2007 to nie patrzyli? Jeszcze jak patrzyli! Z najwyższą odrazą patrzyli! I teraz patrzą również. Wpatrują się, mianowicie, w ręce władzy z należną czcią i szacunkiem, przy okazji tychże rąk całowania.

Ciekawostka na marginesie – zaostrzenia prawa i nadzwyczajnego traktowania domagają się ci, którzy na co dzień nader skłonni są do powtarzania abolicjonistycznych bredni o tym, że kara „nie odstrasza”, że liczy się nieuchronność a nie surowość itd. Jak widzimy, gdy strach zajrzał im do d...y, nagle zaczęli gardłować pod zupełnie innym kątem, z innych pozycji i w odmiennym kierunku.

III. Dajcie im mundury!

Zła wiadomość, wyrobnicy systemu kłamstwa – będzie jeszcze gorzej i żadne obostrzenia prawne tego nie zmienią. Pisałem o tym niedawno, ale powtórzę: w 2006 roku, podczas zamieszek w Budapeszcie, jednym z obiektów będących celem ataków demonstrantów był budynek tamtejszej państwowej telewizji - tuby rządzącej wówczas postkomuny. Obecnie mamy wszelkie warunki po temu, by przy jakiejś okazji posypało się szkło w siedzibach kreatorów rzeczywistości na Czerskiej i Wiertniczej. I to raczej prędzej niż później.

Kończąc, pozwolę sobie na przyłączenie się do apelu medialnych środowisk, które ostatnio tak wybitnie zasłużyły się dla urabiania zbiorowej świadomości społeczeństwa przy okazji Marszu Niepodległości, wypełniając swe podstawowe, leninowskie zadanie, którym jest, jak wiemy – organizatorska rola prasy. Dajcie im to! Niech dostaną tę ochronę skutkującą zaostrzonymi sankcjami w przypadku zelżenia pana dziennikarza słowem lub czynem. Niech wszystko stanie się jasne i dopowiedziane do końca, do ostatniej litery.

No i jeszcze jedno: kiedy zostanie rozpisany konkurs na wzory mundurów dla medialnych funkcjonariuszy? Żeby naród zawsze mógł poznać z kim ma do czynienia.

Gadający Grzyb

sobota, 26 listopada 2011

Gromek Czempion i Niewidzialna Ręka


W sprawie Gromka nikt nie wierzy, że mieliśmy do czynienia z rutynowym zatrzymaniem - poza funkcjonariuszami mediodajni, którzy są wierzący z urzędu.


I. Bez moralnego wzmożenia

W całej hecy z zatrzymaniem ojca – założyciela naszej nie-miłościwie panującej dyktatury matołów charakterystyczny jest jeden objaw. Otóż niemal nikt nie kompromituje się dociekaniem, co też nagle ober-matołowi się stało, że zaczął walczyć z korupcją i ścigać – he, he - „układ”. Nikt również nie wierzy, że mieliśmy do czynienia z rutynowym zatrzymaniem będącym naturalną konsekwencją śledztwa. Nikt, poza funkcjonariuszami reżimowych mediodajni, którzy są wierzący niejako z urzędu. Taki Marcin Wojciechowski z „Wyborczej” wzlatuje na szczyty wyrafinowanej ironii przeciwstawiając czarnej nocy pisowszczyzny obecną „normalność” pod rządami Słońca Kaszub - Donalda Matołescu. Używa nawet wyklętego słowa „układ”, jednak tylko po to, by zaraz czujnie dodać: „Chyba że zarzuty wobec generała C. rozsypią się w pył w sądzie. Wtedy państwo polskie po raz kolejny się skompromituje.”

Oczywiście, „skompromituje się” jak za Ziobry i Macierewicza, boć każdy wie, że żadnego „układu” nie ma i być nie może, pan funkcjonariusz Wojciechowski tak tylko o tym – he, he - „układzie” napomknął, by zgrabnie dowalić pisowcom, do której to zbożnej czynności każda okazja jest dobra. Wszak właściwą interpretację rzeczywistości już dawno na łamach tejże „Wyborczej” przedstawił Wojciech Mazowiecki w fundamentalnym artykule „Po wielkiej wrzawie”, w którym przy okazji afery hazardowej przestrzegał przed widmem nawrotu „wzmożenia moralnego”, bo wiadomo, panie, komu to służy i na czyj brudny młyn jest ta wzmożona woda. Zatem dziennikarska brać się moralnie nie wzmaga, gdzieżby tam, a nawet jak się któryś przez roztargnienie chwilowo wzmoży, to obsługa szybko posprząta podłogę, podczas gdy reszta dobrego towarzystwa będzie kulturalnie spoglądać w innym kierunku. Choćby i tysiąc STOEN-ów czy innych LOT-ów sprywatyzowano za pomocą służbowych wziątek, są to co najwyżej drobne zakłócenia Matrixa i wedle takich wytycznych należy je opisywać.

Zresztą, jak słusznie zauważa pan dziennikarz Wojciechowski, z tym bezbłędnym wyczuciem linii i bazy którą daje tylko terminowanie w Największej Gazecie między Ziemią a Tytanem, państwo polskie zawsze może się „po raz kolejny skompromitować” i Gromek Czempion wyjdzie z sali sądowej nieskalany niczym lilia wodna – a bo to pierwszy raz?

II. Przesłanie od Niewidzialnej Ręki

Tego, że Gromka nie wsadzą akurat jestem absolutnie pewien, byłby to bowiem z punktu widzenia obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP szkodliwy precedens. To taka gra, której zasad przestrzegają wszyscy uczestnicy, gdyż ich złamanie może mocno zaszkodzić i skutkować wizytą seryjnego samobójcy. Kilku niefortunnych graczy zdążyło się o tym przekonać strzelając sobie kilkukrotnie w brzuch z odległości około metra, czy wieszając się, uprzednio zatrzymawszy stop-klatkę telewizora na wizerunku Umiłowanego Przywódcy. Gromek wprawdzie sporo może, ale taki Papała też pewnie mógł to i owo, a mimo to Niewidzialna Ręka z jakichś powodów znanych tylko jej i denatowi postanowiła w jego sprawie, co postanowiła. Od wyroków Niewidzialnej Ręki nie ma odwołania, gdyż sprawuje ona wyłączny właścicielski nadzór nad III RP i dba o odpowiedni klimat, albowiem w odróżnieniu od IV RP, gdzie panowała jak wiadomo „duszna atmosfera”, w III RP nie ma żadnej atmosfery, a kto by jakąkolwiek atmosferę wyczuwał, ten cierpi na omamy. Uporczywe omamy zaś mogą być symptomem potencjalnie śmiertelnej choroby.

Gromek doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc zapewne śpiewać nie zacznie. Po pierwsze, mógłby wprawdzie swym śpiewem napsuć krwi paru osobom, ale nie po to wśród reguł gry zapisana jest omerta, by teraz niebezpiecznie nadwyrężać generalskie gardziołko ariami. To niezdrowe. Po drugie, pan generał Czempion nie jest śpiewakiem tylko dyrygentem podającym ton. Od śpiewania są tenorzy. Po trzecie wreszcie, generał właściwie odczytał wiadomość i przyjął warunki. Wiedział, że ma być zatrzymany i ze spokojem czekał zamiast pajacować z przebieraniem się w babskie ciuchy. Bo w odróżnieniu od tego panikarza od przebieranek, pan generał Cz. zna treść przesłania.

Przesłanie to brzmi: siedź cicho! Pobawiłeś się w kreatora partii, miałeś swoje pięć minut, a teraz idziesz w odstawkę. Nie skacz bo wylecisz, nie chlap w mediach ozorem i generalnie się uspokój. Ciesz się życiem i wycisz polityczne ambicje, bo inaczej ktoś inny ci je wyciszy.

I pan generał warunki przyjął. Inaczej nie wyszedłby za śmieszną w tych warunkach kaucją 1 miliona złotych. Będzie musiał kilka razy przespacerować się do sądu i strawić nieco czasu na rozprawach zanim niezawisła od wszystkiego Niewidzialna Ręka ustami wymiaru sprawiedliwości ogłosi „kompromitację polskiego państwa” czyli uniewinnienie, co proroczo przewiduje przywołany wyżej pan dziennikarz Wojciechowski. To wszystko. Potrwa to trochę, żeby pan generał dobrze sobie utrwalił naukę, ale pomyślny finał jest nieuchronny.

III. Dziki kraj

Być może jednak Niewidzialna Ręka postanowiła w obozie beneficjentów i utrwalaczy III RP dokonać naprawdę rewolucyjnych przetasowań. Wtedy z generałem może być różnie – jak to bywa w dzikim kraju, do którego budowy tak walnie przyczyniła się obecna dyktatura matołów. Jej protektorem u zarania był generał Gromek pospołu z mafią, od której obrotny pan Drzewko załatwiał kasę na rozruch politycznego interesu (i przy okazji prochy na huczne balangi). Nie będzie chyba nadużyciem przypuszczenie, że akurat nad nad pro-platformerskimi „ludźmi z miasta” kryszę sprawowała służbowa frakcja generała Czempiona. Ot, taka służbowo-mafijno-polityczna siateczka wzajemnych przysług oraz interesików – modus operandi typowy dla dzikich krajów, więc nie ma się co bulwersować. Można się co najwyżej uśmiechnąć nad freudowskim przejęzyczeniem wyautowanego pana Drzewka, który użył (dla niepoznaki w innym kontekście) w odniesieniu do III RP tego nader trafnego określenia.

Od pewnego czasu jednak patronat nad dyktaturą matołów i dzikim krajem przejęła najwyraźniej za błogosławieństwem Niewidzialnej Ręki inna koteria obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, czego widome skutki przyszło nam obserwować. Dla nas, żuczków, to i tak bez różnicy kto nas będzie łupił, więc śmiało możemy sobie pogryzać popcorn. No chyba, że ktoś planuje jakąś większą karierę. Wtedy należy czujnie wychwytywać kierunek wiatru i nie pomylić się przypadkiem, bo można skończyć żałośnie.

Dodajmy jeszcze, iż fakt że postanowiono tak ostentacyjnie załatwić sprawę wskazuje na wysokie poczucie bezpieczeństwa wśród pieszczochów narodu. Uznali, że najlepiej dokonać niezbędnych kroków tuż po wygranych wyborach, nie czekając na „zużycie władzą” tym bardziej, że smuta po prawej stronie sceny politycznej jest najlepszą gwarancją braku zorganizowanej reakcji sił opozycyjnych. Widzimy więc, że wyciągnięto wnioski z afery Rywina, kiedy to doszło do gorszącej publicznej bijatyki w nieco późniejszym okresie kadencji, przy świeżej i aktywnej opozycji, co zakończyło się dla obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP bardzo niefortunnie. Tym razem na podobny polityczny finał bym nie liczył.

Aha, oczywiście niemiecki koncern RWE, szczęśliwy nabywca STOEN-u, nie ma się o co martwić. Przecież w tym całym cyrku zupełnie nie o nich chodzi.

Gadający Grzyb

środa, 23 listopada 2011

W uścisku Merkozy’ego


Euro od początku pomyślane było jako narzędzie gospodarczo-politycznej „miękkiej hegemonii” Niemiec w Europie.


I. „Przesilenie”

Eurodeputowany PiS, Konrad Szymański, podzielił się na łamach „Uważam Rze” ciekawą diagnozą zacytowaną następnie przez portal „wPolityce.pl”. Otóż przy okazji omawiania sytuacji gospodarczej Grecji powiedział, iż celowo i świadomie zbudowano obecny model eurolandu w takiej formie, by w pewnym momencie doszło do „przesilenia”. Czyli coś, co od początku wydawało się nonsensem – mianowicie łączenie w ramach wspólnej waluty gospodarek państw pozostających na różnym stopniu rozwoju, z różnymi politykami fiskalnymi, budżetowymi, monetarnymi itd. - nagle zyskuje ręce i nogi.

Plan był następujący: wspólna waluta miała stać się narzędziem zmian politycznych - doprowadzić słabsze gospodarki do kryzysu (czyli owego „przesilenia”), by następnie poddać je zarządzaniu z Brukseli. Rzecz w normalnych warunkach niewyobrażalna, ale całkowicie do zrobienia, gdy poważnie zadłużone, lub wręcz bankrutujące państwa zmuszone są udać się po prośbie do „centrali”. I to jest ten moment, w którym rozlega się tak głośny dziś alarm: ratujmy strefę euro! Wspólna waluta w potrzebie!

Ratowanie zaś oczywiście wymaga „zwiększonej integracji”, czyli w praktyce poddanie zewnętrznej kontroli tych nieodpowiedzialnych utracjuszy, którzy narazili „wielki wspólny projekt” na niebezpieczeństwo. Stąd te wszystkie „sześciopaki” wprowadzające rozwiązania wzmacniające „ład gospodarczy”, których wdrażanie monitorować ma Komisja Europejska, by zapobiec narastaniu „nierównowagi”. Nierównowagi, która, przypomnijmy, istniała w eurolandzie od początku i która była tolerowana z całą świadomością konsekwencji.

II. Euro-wirus

Innymi słowy, indukowano chorobę, by następnie zaordynować ustaloną zawczasu terapię. Gospodarczy wirus wszczepiono w strefę euro u samego zarania. Póki co jest to jedyne logiczne wyjaśnienie tłumaczące kilka niezrozumiałych spraw, które do tej pory usiłowano wyjaśniać integracyjnym ślepym pędem i przerostem zideologizowanej euro-polityki nad ekonomicznymi realiami.

Te sprawy, to m.in.:

- dlaczego przymykano oko na sprawozdawcze machloje Grecji, która nie powinna była nigdy zostać przyjęta do eurolandu;

- dlaczego nie usunięto Grecji ze strefy euro póki był jeszcze czas;

- dlaczego euro-decydenci tak gwałtownie reagowali na sugestię wystąpienia Grecji z „ekskluzywnego klubu” i straszyli efektem domina;

- dlaczego przyjmuje się do euro wszystkich chętnych po spełnieniu formalnego minimum, bez oglądania się na drastyczne rozbieżności potencjałów gospodarczych;

i wreszcie

- dlaczego tak naciska się na kraje spoza strefy euro, by jak najszybciej spełniły warunki akcesji.

Oczywiście, światowy kryzys spotęgował i przyśpieszył dzisiejszą sytuację, ale i bez niego w końcu musiała ona dojrzeć do obecnego „przesilenia”. W tym kontekście nowej mocy i znaczenia nabiera pamiętna deklaracja Romano Prodiego, że euro jest przede wszystkim projektem politycznym.

III. „Merkozy”

Mimo wszystko, przy całej celności, diagnoza Konrada Szymańskiego pozostaje niepełna. Grzeszy mianowicie zbyt „brukselocentrycznym” ujęciem problemu. Być może zresztą, brukselskim, kosmopolitycznym eurokratom wydawało się jeszcze do niedawna, że to faktycznie oni będą zarządzać Europą – niewykluczone, że pierwotny plan był właśnie taki. Jednakże kryzys obnażył całą fasadowość unijnych instytucji, które – przy zachowaniu pełni swych formalnych kompetencji – coraz bardziej zmieniają się w narzędzie polityki głównego rozgrywającego, czyli Niemiec (które, by sprawy szły gładko, poczyniają odpowiednie koncesje na rzecz drugiego co do wielkości gracza – Francji).

Na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda tak, że kanclerz Merkel dogaduje się z prezydentem Sarkozym, następnie zaś uzgodnione rozwiązania są podawane do akceptacji pozostałym krajom członkowskim i Komisji Europejskiej. Formuła przyjęcia „sześciopaku” dokładnie odzwierciedla ten stan rzeczy – oczywiście z nieodzowną grą pozorów, jaką są „negocjacje” w ramach odgórnie ustalonych przez duet „Merkozy” widełek. Barroso może co najwyżej robić dobrą minę do złej gry i przyklepywać postanowienia. Van Rompuyem w ogóle nikt nie ma czasu zawracać sobie głowy, podobnie jak „polską prezydencją”, która może co najwyżej zorganizować spotkanie, tudzież porozstawiać na stołach mineralną i paluszki.

IV. Miękka hegemonia

W taki oto sposób docieramy do sedna: euro od początku pomyślane było jako narzędzie gospodarczo-politycznej „miękkiej hegemonii” Niemiec w Europie. Niegdyś, by podkreślić wiodącą rolę niemieckiej gospodarki, mówiło się o Europie, że jest „strefą Deutsche Mark”. Dziś jest strefą Deutsche Mark jeszcze bardziej, albowiem „wspólny” pieniądz służy temu, kto ma w jego sprawie najwięcej do powiedzenia – tym kimś były, są i będą Niemcy, a że współczesna „deutsche marka” nazywa się dla niepoznaki „euro”, to doprawdy, jedynie techniczny szczegół.

O Niemczech mówiono również, że są ekonomiczną potęgą, ale politycznym karłem. Wraz z kolejnymi etapami pogłębiania integracji, polityczny karzeł odszedł w zapomnienie. Jest hegemon podporządkowujący sobie unijny potencjał gospodarczy i spinający pod aksamitnym protektoratem Europę. Dzieląc się wpływami w niezbędnym zakresie z Francją. Pisałem o tym szerzej w tekstach „Deutsche euro” oraz „Polska w strefie rażenia rządu gospodarczego”, gdzie bardziej szczegółowo uzasadniam takie właśnie spojrzenie – zapraszam do lektury.

Nie tak dawno „Merkozy” zaproponował powstanie „rządu gospodarczego” państw strefy euro, nieco wcześniej uchwalono pakt Euro-Plus, którego rozwinięciem i następstwem jest przyjęty niedawno „sześciopak”. Ostatnio natomiast komisarz d/s gospodarczych i walutowych, Oli Rehn ogłosił, że Komisja Europejska chce mieć nadzór nad budżetami krajów strefy euro. Jak czytamy, „KE chciałaby mieć wgląd do narodowych planów budżetowych dwa razy do roku: najpierw przed 15 kwietnia oraz przed 15 października każdego roku, zanim zostaną ostatecznie uchwalone.” Ponadto „KE miałaby prawo wyrażać publiczną krytykę i żądać poprawek.”. Stąd już tylko krok do obowiązku przedstawiania planów budżetowych do zatwierdzenia w Brukseli, która chce, by wkrótce były one konstruowane „zgodnie ze wspólnym harmonogramem i jednolitymi regułami".

Łatwo zauważyć, że plany Komisji Europejskiej idealnie współgrają z posunięciami „Merkozy’ego”. To, że mocno zajęła się nimi niemiecka prasa również ma swoją wymowę. Kiedy wejdą w życie, będzie to oznaczało kres resztek suwerenności krajów eurolandu. Suwerenności scedowanej nie na rzecz takiej czy innej ponadnarodowej unijnej instytucji. Scedowanej na rzecz tego, kto tą instytucją kręci.

„Przesilenie” w strefie euro nadeszło. Teraz pora zebrać jego owoce.

Gadający Grzyb

poniedziałek, 21 listopada 2011

Marsz Niepodległości AD 2012 – akcja licznikowa na NP.pl!


Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty! - z dedykacją dla „GW”


Zainspirowały mnie wpisy Antysalona, w tytułach których autor konsekwentnie odlicza dni do kolejnego Marszu Niepodległości. Postanowiłem „pociągnąć” ten pomysł w nieco zmodyfikowanej formie. Otóż proponuję, żeby wszyscy blogerzy na Niepoprawnych, którzy solidaryzują się z ideą Marszu, zamieścili na swych blogach liczniki odmierzające czas do 11 Listopada 2012 roku, kiedy to – daj Boże – Marsz Niepodległości znowu przejdzie ulicami Warszawy.

Niech będzie to znakiem naszego szacunku i wyrazem pamięci o tych, którzy poświęcili się idei Niepodległej Polski, świadectwem patriotycznego światopoglądu, a zarazem deklaracją udziału w przyszłorocznym Marszu.

Liczniki Niepodległości będą jednocześnie pełniły rolę swoistych „wirtualnych oporników” przeciw potokowi kłamliwych pomyj wylewanych przez mediodajnie będące propagandową ekspozyturą obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP. Obozu – nie zapominajmy - tkwiącego korzeniami w antypolskiej, zbrodniczej i zdradzieckiej tradycji KPP i PZPR. Niech ci, którzy w dzień Święta Niepodległości nie wahali się sięgać po niemieckie bojówki przeciw polskim patriotom i szkalować Wolnych Polaków oskarżeniami o „faszyzm” zobaczą, że ich łgarstwa i manipulacje nie robią na nas wrażenia.

A „Gazeta Wyborcza”, która w manipulancki sposób zarzuciła „Niepoprawnym” wzywanie zagranicznych „prawicowych radykałów” niech się napatrzy, skoro tak „wnikliwie” monitoruje nasz Portal.

Cytując treść jednego z transparentów Marszu: „Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty!”.


Teraz wskazówki techniczne. Przykładowy licznik można zobaczyć w prawej kolumnie mojego bloga i wygląda tak:

Pochodzi on ze strony: http://edodatki.pl/widget/odliczanie-dat. W necie takich stronek z licznikami jest więcej, ale żeby nie mieszać będę się trzymał tego, co umieściłem u siebie.

Jak wstawić licznik?

1) Na stronie http://edodatki.pl/widget/odliczanie-dat w rubryce „Data” wpisujemy "2012-11-11" i godzinę "15:00" (o tej porze miał planowo ruszyć tegoroczny Marsz Niepodległości).

2) W rubryce „Napis” wpisujemy „Marsz Niepodległości”.

3) Wybieramy z podanej na stronie palety kolor czcionki i zaznaczamy „ptaszkiem” okienko „Odliczanie do”.

4) W rubryce „Napis po zakończeniu odliczania” wpisujemy „Marsz Niepodległości!” (rubryka mieści napisy do 20 znaków).

5) Wybieramy kolor i kształt licznika.

6) Następnie zaznaczamy wygenerowany poniżej kod i kopiujemy do schowka (ctrl-c).

7) Na swoim blogu na Niepoprawnych wchodzimy do zakładki „Moje konto”, następnie zaś klikamy „Edytuj”.

8) Następnie w rubryce „Opis bloga” wklejamy kod licznika (ctrl-v).

9) Klikamy „Dodaj” i gotowe! (Opcjonalnie można wykasować fragment kodu zawierający reklamę ;) ). Nad kodem licznika warto dodać jakiś opis. Ja wpisałem "<p><b>Do Marszu Niepodległości AD 2012 zostało:</b></p>" (bez cudzysłowu).

I tak w kilku prostych krokach (parę minut roboty) uzbroiliśmy się w licznik. Jeśli ktoś prowadzi bloga również na innych portalach – wiadomo: też wklejać! Niestety, na Salonie24 nie da rady – sprawdzałem, ten portal nie jest „Java friendly” ;)) - ale proszę próbować w innych miejscach.

Jeśli mimo wszystko ktoś będzie miał problemy z wklejeniem licznika na swojego bloga – proszę o zgłoszenie w komentarzu pod tekstem (lub prywatną pocztą). Chętnie pomogę, lub sam wkleję (oczywiście, za zgodą użytkownika).

Gadający Grzyb

piątek, 18 listopada 2011

Kryzysowy korkociąg


Już wkrótce przyjdzie nam zapłacić za lata „ciepłej wody w kranie”, czyli zaordynowanej przez Tuska i jego dyktaturę matołów gierkowszczyzny.


I. Krach w 2012?

Po obniżeniu przez agencję ratingową Moody’s perspektywy dla polskiego sektora bankowego ze „stabilnej”do „negatywnej” zrobił się mały szum, a momentami nawet większy huczek. No bo, jak to – banki notują rekordowe zyski (lider, PKO BP, nawet 1 mld PLN), a tu taki despekt? Posypały się narzekania, że niesprawiedliwie wrzucono nas do jednego worka z innymi krajami UE, przypomniano wpadki agencji ratingowych jak utrzymywanie wysokiej oceny Lehman Brothers tuż przed bankructwem i, generalnie, wszystkie wątpliwe ratingi z ostatnich czasów.

No dobrze, może i Moody’s się myli. Ale niewykluczone przecież, że swe prognozy opiera na racjonalnych podstawach i wie co mówi. Co to oznacza? Ano, oznacza to, że w przyszłym roku czeka nas kryzysowe łupnięcie jak się patrzy. Już teraz klienci banków mają coraz większe problemy ze spłatami kredytów gotówkowych. Jeśli fala kryzysu spowoduje gwałtowny wzrost bezrobocia, to zacznie się również zaleganie na masową skalę z ratami kredytów hipotecznych, do czego dodatkowo może się przyczynić dalsze osłabienie złotego, czyli wzrost ceny m.in. franka szwajcarskiego. Nie będzie to może zapaść porównywalna z rynkiem nieruchomości w USA, ale pamiętajmy, że Polacy są zadłużeni po uszy - orientacyjnie (bo konkretnych danych nikt nie podaje) ocenia się „prywatne” zadłużenie na jakieś 400 mld zł, czyli połowę wartości długu publicznego państwa (czyli de facto również nas).

Osłabienie złotego zwiększy również koszta obsługi zadłużenia Polski (ok. 800 mld zł, a tak naprawdę, to nie wiadomo...), a to poskutkuje przekroczeniem kolejnych progów ostrożnościowych i w konsekwencji obniżeniem ratingu Polski, co wiąże się z kolei z podrożeniem kolejnych pożyczek, a w konsekwencji z dalszym zwiększeniem długu publicznego... i tak dalej... – słowem, kryzysowy, grecki korkociąg.

Konsekwencji takiego rozwoju wypadków tłumaczyć chyba nie trzeba i nie pomogą żadne księgowe sztuczki ministra Rostowskiego, który w pocie czoła misternie rozpisuje państwowe zobowiązania w kolejnych rubryczkach, tak by na papierze wszystko się zgadzało. Urwie się także strumień kasy unijnej, bo te „nawet 300 miliardów” obiecywanych w kampanii wyborczej było bajeczką dla naiwnych, którzy na dodatek bardzo chcą, by nie wytrącano ich z błogiego letargu. Krótko mówiąc, przyjdzie nam zapłacić za lata „ciepłej wody w kranie”, czyli zaordynowanej przez Tuska i jego dyktaturę matołów gierkowszczyzny.

Powyższe wiąże się z zagrożeniem wartości obligacji Skarbu Państwa, zaś dla banków, które zainwestowały w te papiery jest to zdecydowanie zła perspektywa, która mogła być kolejnym czynnikiem wziętym pod uwagę przez Moody’s. Co bowiem zrobią banki, jeśli poleci wypłacalność zarówno prywatnych klientów, jak i państwa? Będą pożyczać od siebie nawzajem?

II. Kapitał odzyskuje narodowość

Analitycy wskazują, że na obniżenie ratingu mają wpływ „czynniki zewnętrzne”, czyli problemy banków europejskich, których spółkami-córkami są banki działające w Polsce, bo też ten „nasz” system bankowy „polski” jest tylko z nazwy. Obecnie większość banków pozyskuje środki (pożyczane następnie konsumentom w formie różnych kredytów) teoretycznie „na rynku”, a w praktyce od swych zachodnich „matek”, bo przecież nie z depozytów – Polacy bowiem albo w ogóle nie posiadają oszczędności, albo na jakimś minimalnym poziomie (mają za to, jak wspomniałem, furę długów, co dodatkowo uwiarygadnia czarne prognozy związane z wypłacalnością). Firmy również raczej „balansują” obracając cały czas pieniędzmi, a przynajmniej starają się, czemu nie sprzyjają zatory płatnicze będące jedną ze zmór naszej gospodarki. Na luksus mrożenia funduszy na lokatach naszych przedsiębiorców raczej nie stać.

Na dodatek, że w związku z kryzysem strefy euro, banki-matki same potrzebują na gwałt dokapitalizowania, bo w swych aktywach mają kupę śmieciowych obligacji z którymi nie wiadomo co począć. Zachodzi raczej obawa, że będą próbowały jakimś sposobem, „prawem i lewem”, wyprowadzić środki z polskich „córek” do zachodnich central. Po to się przecież inwestuje w dzieci, by pomogły rodzicom w ciężkich terminach, nieprawdaż?

W ten oto sposób sypie się mit, który podawano nam do wierzenia jako niewzruszony dogmat: że niby, panie, w zglobalizowanym świecie „kapitał nie ma ojczyzny i narodowości”. Otóż, okazuje się, że owa zasada sprawdza się jedynie w latach prosperity. W czasach kryzysu, gdy przychodzi co do czego, to jednak ów kosmopolityczny, bezosobowy „kapitał” nagle sobie o „ojczyźnie” i „narodowości” przypomina. Albo inaczej – to „narodowość” przypomina sobie o kapitale...

III. „Udomowienie” banków?

Zatem, na naszych oczach dzieją się istne dziwy: oto ci sami szemrani „liberałowie”, którzy przez ostatnie dwadzieścia lat zabijali śmiechem, „oszołomów” i „ekonomicznych dyletantów” protestujących przeciw wyprzedaży sektora bankowego... tj. pardon - „modernizacji” i „unowocześnieniu”, teraz zaczynają pomału gadać ludzkim głosem i powtarzać argumenty tych, na których jeszcze niedawno nie zostawiali suchej nitki. Potrzebowali dwudziestu lat i widma gospodarczej zapaści o pokoleniowym wymiarze, by podrapać się z frasunkiem po głowach, czy po czym tam zwykli się drapać światli architekci naszej transformacji oraz ich wychowankowie i przebąknąć nieśmiało, że może by tak, kumie, jak już ta wartość „polskiego sektora bankowego” nieco spadnie, wykupić tak jeden czy drugi bank od zagranicznej centrali i ten, tego – jakoś „udomowić”?

Gada się na mieście, że konsorcjum złożone z tych resztek, których jeszcze nie opędzlowaliśmy zagranicznym „partnerom”, czyli PKO BP, PZU i KGHM miałoby wyemitować obligacje i z pozyskanych funduszy coś tam kupić. Byłoby miło i na dodatek mądrze, nie powiem, tyle że jak u nas coś ma pójść źle to z pewnością pójdzie i na gadaniu się skończy.

Stanie się tak dlatego, że na polskie oddziały banków, a także na ich zachodnie centrale chrapkę ma również Rosja, a konkretnie – Sbierbank. Od jakiegoś czasu mówi się o portugalskim Millenium i belgijskim Kredyt Banku – tak na dobry początek. Przywódcy strefy euro dość rozpaczliwie zabiegają o kapitał – zarówno chiński jak i rosyjski, zatem pewnie nie będą robić trudności, mimo iż Sbierbank jest bankiem państwowym (należy w większości do Banku Centralnego Rosji). Ale co tam – z doświadczenia wiemy, że jeśli Rosja coś postanowi, to zrealizuje czego widomym znakiem jest uruchomiony niedawno Nord Stream. Na dodatek rychłe przyjęcie Rosji do WTO zrobi niezbędną do takich transakcji „dobrą atmosferę”.

Koniec końców, efekt będzie zapewne taki, że Rosja uruchomi u nas swe rozliczne ludzkie aktywa i nagle okaże się, że naszym wschodnim przyjaciołom nie warto wchodzić w paradę, ba – po co mamy „udomawiać” banki, skoro znakomicie może za nas „udomowić” je Rosja...

IV. Demokratyczna fasada, czyli państwo oddane w zastaw

Trochę przedłużę, ale chciałbym poruszyć jeszcze jeden wątek. Jeśli ktoś z Państwa miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że współczesna demokracja jest pustą atrapą, to po ostatnich wydarzeniach w Grecji i we Włoszech wątpliwości te musiały rozwiać się ostatecznie. Demos od dawna już nie jest suwerenem. Jego miejsce zajęły anonimowe, bezosobowe „rynki” składające się z tzw. „inwestorów” czyli spekulantów. Ile razy słyszeliśmy frazy typu „rynki zareagowały z satysfakcją”, bądź „inwestorzy są zaniepokojeni”? A wszystkie te „satysfakcje” i „zaniepokojenia” każdorazowo i bardzo konkretnie przekładają się na sytuację polityczno-gospodarczą krajów do których się odnoszą.

Papandreu ani Berlusconi nie są moimi ulubieńcami, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że tych przywódców nie odwołali wyborcy. Odwołały ich „rynki”. Te same „rynki” powołały ich następców – wszak niemal jawnie przeprowadzano casting, by wyłonić takich premierów, których obecność uspokoi sytuację na giełdach. „Demos” zresztą zrzekł się suwerenności na własne życzenie – domagając się łatwego życia za cudze pieniądze i wybierając odpowiednio spolegliwych polityków, którzy następnie, by spełnić obietnice, przez dziesięciolecia zadłużali swe kraje, wydając je w konsekwencji na pastwę finansowej oligarchii, która sama nic nie wytwarza, za to zawsze bardzo chętnie pożywi się na zastawionym majątku.

Powiedzmy jasno: zaciąganie długów to oddawanie państwa w zastaw, więc nie ma co się dziwić, że w końcu walą do drzwi windykatorzy. Co gorsza, „demos” niczego się nie nauczył. Wszak ten cały „ruch oburzonych” domaga się w zasadzie tylko tego, by było jak do tej pory – by wróciło „dolce vita” sprzed epoki kryzysu. Zła wiadomość, odmóżdżeni frajerzy: nie wróci. Sami sprzedaliście lichwiarzom własne ojczyzny.

Oto konsekwencje zadłużania się państw i życia długimi latami ponad stan, na kredyt. Wbijmy to sobie do głów: zadłużając państwo sami oddajemy się we władzę spekulantów, obsługiwanych przez agencje ratingowe zdolne jednym oświadczeniem zmienić sytuację gospodarczą. Czasem zresztą mówią to bez ogródek. Pamiętacie Państwo, jak agencja S&P obniżyła rating USA, po czym jej szef John Chambers wprost przyznał, że chciał „przede wszystkim ukarać polityków"? Tak oto „ratingowcy” wyszli z roli analityków i prognostyków, by wcielić się w role aktywnych kreatorów politycznej i ekonomicznej rzeczywistości.

Nie wiem, czy rating Moody’s odnoszący się do „naszego”systemu bankowego jest z tej samej „kreatywnej” parafii. Może nie. A może tak. Pewności nie mamy.

***

Wszystko co powyżej odnosi się również w całej rozciągłości do nas, Polaków, bo tak się składa, że mając wybór wielokrotnie zastawialiśmy Polskę za obietnicę ciepłej wody w kranie. Tak więc, jak widzimy, czasy zapowiadają się jeszcze ciekawsze niż dotychczas i nasi „wybrańcy” doskonale o tym wiedzą. Dlatego też, jak mniemam, nie-miłościwie nam panująca dyktatura matołów w ramach doskonalenia systemu pełzającej represjonizacji postanowiła urządzić sobie na warszawskich ulicach przy okazji Marszu Niepodległości poligon doświadczalny dla „kasków” oraz różnych tajniaków i prowokatorów. Ktoś naiwny mógłby sądzić, że to taka putinada, „pokazucha” mająca upokorzyć środowiska opozycyjne, lub może ćwiczenia przed Euro2012. Otóż nie. Tu chodziło o coś poważniejszego. Znacznie poważniejszego.

Gadający Grzyb

sobota, 12 listopada 2011

Zwycięstwo prowokacji

Nie tracąc nadziei, że płonący wóz transmisyjny stacji tow. Waltera stanowi dobry początek, trzeba uznać, że mieliśmy do czynienia ze zwycięstwem prowokacji.


I. Przedsmak Budapesztu

Trudno było mi powstrzymać odruchowy uśmiech i uczucie schadenfreude na widok płonącego wozu Tusk Vision Network i zdemolowanego automobilu Polshit News. Jak wieść niesie, w podobny sposób potraktowano również samochody Polskiego Radia i TVN Meteo. Prywatne auta nie ucierpiały, co jest dowodem, że nie mieliśmy tu do czynienia z bezmyślnym wandalizmem, tylko świadomym wyborem, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że z obywatelskim aktem sprzeciwu-zemsty za lata kłamstw i manipulacji uprawianych przez reżimowe mediodajnie.

Podobnie było kilka lat temu (2006r) podczas ulicznych bitew w Budapeszcie, wybuchłych po wycieku wypowiedzi ówczesnego postkomunistycznego premiera Ferenca Gyurcsány’ego, kiedy w gronie partyjnych towarzyszy-swojaków przyznawał się do łgarstw i czteroletniego nicnierobienia. Brzmi to bardzo znajomo, nieprawdaż? Z tą różnicą, że nasza dyktatura matołów nie musi uprawiać takich ekspiacji na wewnętrzny użytek, bo tam od dawna jest już wszystko jasne i nie ma po co strzępić jęzorów. Więc ober-matoł jęzora nie strzępi, tylko robi co jakiś czas wilcze oczy i flekuje sobie jakiegoś Schetynę.

Wracając do Budapesztu: otóż wówczas jednym z celów oburzonych demonstrantów - prócz budynków rządowych i siedziby Węgierskiej Partii Socjalistycznej – był gmach tamtejszej telewizji publicznej, opanowanej przez postkomunę w stopniu nie mniejszym niż u nas. Ludzie mieli dość skrajnie stronniczego, propagandowego przekazu i dali temu wyraz, co polecam tym, którzy biadolą, że wrogie otoczenie medialne nie pozwala PiS-owi wygrywać wyborów. Na Węgrzech bariera medialna była równie szczelna jak u nas.

W Warszawie 11 listopada nie doszło jeszcze wprawdzie do szturmu siedzib WSI24, Agory czy innych, równie zasłużonych propagandowych placówek obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, ale nie tracę nadziei, że jeszcze wszystko przed nami, zaś płonący wóz transmisyjny stacji tow. Waltera stanowi rozgrzewkę i w sumie niezły początek.

Żeby analogia była pełniejsza dodam, że „Wyborcza” zamieszki w Budapeszcie relacjonowała w podobnym duchu, co Marsz Niepodległości. Acha, ciekawostka: węgierskim demonstrantom udało się wtedy odpalić muzealny egzemplarz czołgu T-34, co poddaję pod rozwagę na przyszłość, tym bardziej, że Muzeum Wojska Polskiego ma fajną ekspozycję sprzętu pancernego na wolnym powietrzu. Stwarza to pewną nadzieję, że różnych takich wywiezie się z ich przeszklonych zamków tym samym sprzętem, na jakim przyjechali do Polski ich rodzice.

II. Oburzeni

Co ciekawe, funkcjonariusze mediodajni wydawali się być autentycznie zdumieni – zupełnie jakby zamknięci w swym medialno-korporacyjnym matrixie uwierzyli we własną propagandę i kreowany na użytek gawiedzi wizerunek obiektywnych dziennikarzy. Jakieś despekty mogłyby ich spotkać gdzieś na moherowej prowincji, tam wiadomo – tubylcy każdego złapanego eMWuzetWueM-a przywiązują do krzyża i batożą różańcami - ale w WARSZAWIE?

Na miejscu różnych wyrobników propagandowego frontu III RP dobrze zastanowiłbym się nad sensownością wzdychania za pojawieniem się w Polsce ruchu „oburzonych”, bo może się okazać, że ci „oburzeni” nie będą grzecznymi młodzieńcami z dobrych szkół, a ich oburzenie będzie, jakby tu rzec – bardziej autentyczne i wyładuje się m.in. na naszych dziennikarskich orłach-sokołach.

Owe orły-sokoły, jak na karnych i zdyscyplinowanych czynowników dyktatury matołów przystało, wiedzą kiedy należy zrobić tzw. atmosferę i usprawiedliwić sprowadzanie z Niemiec czerwonych bandytów z Antify kłamliwą wrzutką o rzekomym zapraszaniu „prawicowych radykałów” z innych krajów. Wiedzą również kiedy przemilczeć lewackie akcje ulicznego terroru, a kiedy nagłośnić zadymę wszczętą obok Marszu, najprawdopodobniej przez kiboli, którzy jak się zdaje postanowili przypomnieć ober-matołowi, że porachunki jeszcze się nie zakończyły. Chwilę wybrali nie najszczęśliwszą, ale jeśli gdzieś szukać oburzeniowego potencjału o autentycznych społecznych podstawach i przyczynach, to właśnie wśród nich i nie chciałbym być w skórze dziennikarzy, czy lewackich kawiarnianych gogusiów spod znaku „Krytyki Politycznej”, gdy ten kocioł w końcu eksploduje.

III. Zwycięstwo prowokacji

Wszystko to nie może jednak przesłonić faktu, że mieliśmy do czynienia ze zwycięstwem prowokacji. Lewacy i dyktatura matołów dostali to czego chcieli – spektakularną zadymę, mającą skompromitować patriotyczny przekaz w przestrzeni publicznej. Budowana pracowicie od tygodni atmosfera konfrontacji przyniosła oczekiwane efekty. I nie ma znaczenia, że sam Marsz Niepodległości odbył się spokojnie, zaś burda została wszczęta przez grupy nieuczestniczące w Marszu i niezależne od organizatorów. Integracyjny potencjał Marszu Niepodległości, który zaczął przyciągać różne środowiska z opcji patriotyczno-niepodległościowej i miał szansę stać się wydarzeniem, które za rok-dwa przyćmiłoby oficjalne obchody został zmarnowany, podobnie jak wizerunek ciepłej, rodzinnej imprezy.

O to chodziło prowokatorom. Jak napisałem w notce „Marsz Wolnych Polaków”:

„elementem uprawianej wobec Polaków antygodnościowej socjotechniki jest zohydzenie Święta Niepodległości – tak, by kojarzyło się przede wszystkim z ulicznymi zadymami.” (...)

„Pozaoficjalne obchody najważniejszego święta państwowego, urządzane w duchu niekoniecznie miłym władzy, mają zostać odarte z godności, tak by zbitka 11 Listopada = burdy i obciach wdrukowała się w zwoje odbiorców i zagnieździła w nich na dobre.

No bo, patrząc racjonalnie: udało się ze Smoleńskiem, udało się Krzyżem – to dlaczego nie miałoby się udać i tym razem?”

No właśnie. Wyartykułowane wyżej cele zostały zrealizowane. Przeciętny konsument telewizyjnego przekazu został nafaszerowany po gardło, po dziurki w nosie odpowiednimi obrazkami. I te obrazki w nim zostaną na długo, na bardzo długo. Co z tego, że my wiemy, jak bardzo zmanipulowany przekaz podano gawiedzi. Ludzie zapamiętają, że uczestnicy Marszu tłukli się z policją i tyle.

Swoją pieczeń upichciła również dyktatura matołów. Do rozstrzygnięcia pozostaje, czy wypychanie ludzi z Placu Konstytucji przez policję było obliczone na sprowokowanie zamieszek i czy podgrzewające konflikt zamieszanie z „delegalizacją” Marszu to celowa robota HG-W. Tak czy owak, ober-matoł już zdążył zrobić wilcze oczy i zapowiedzieć „karanie z całą bezwzględnością”, zaś ten drugi, o którym przez wzgląd na powagę urzędu prezydenta staram się pisać jak najrzadziej, zapowiedział inicjatywę legislacyjną obostrzającą prawo o zgromadzeniach. Jak znam życie, to możemy się też spodziewać wzmożonej aktywności służb specjalnych wobec środowisk opozycyjnych. Nadzorcy systemu pełzającej represjonizacji dostali właśnie jak na tacy idealną podkładkę i to – cóż za traf – akurat przed latami ciężkiego kryzysu i spodziewanych w związku z tym społecznych niepokojów.

Gadający Grzyb