niedziela, 29 stycznia 2012

Drugi Obieg 2.0 – cz. II


Nasze pozornie słabe i rozproszone inicjatywy są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa.


Wprowadzenie

W poprzedniej części wyjaśniłem pokrótce znaczenie terminu Drugi Obieg 2.0, następnie omówiłem genezę tego nurtu społecznego, opisałem czym jest i jakie przyświecają mu założenia polityczno-ideowe. W części drugiej pozostaje nam zająć się rolą w życiu społeczno-politycznym oraz relacjami z mainstreamem III RP.

IV. Rola w życiu społeczno-politycznym

Pierwszym i podstawowym zadaniem Drugiego Obiegu 2.0 jest tworzenie infrastruktury patriotyzmu, do tego bowiem sprowadzają się wszystkie podejmowane działania. Jak nadmieniłem wcześniej, opcja niepodległościowa wypchnięta ze społeczno-politycznego mainstreamu zaczęła samorzutnie - bez centrum decyzyjnego, w rozproszony sposób – tworzyć rój spontanicznych inicjatyw: stowarzyszenia, gazety, media tradycyjne oraz internetowe, blogowiska, instytucje eksperckie... Tego typu działalność ma jedną, bardzo istotną cechę: wymusza osobiste zaangażowanie, rodzi poczucie wspólnoty i promieniuje na otoczenie. Zasada jest prosta: lokalne stowarzyszenie zaprosi Pospieszalskiego, czy Ewę Stankiewicz do Pcimia Dolnego, z kolei w Górnej Bździnie jakiś Iksiński rozkolportuje blogerski biuletyn, a w innym jeszcze miejscu ktoś zbierze podpisy pod petycją czy obywatelskim projektem ustawy... Mało spektakularne? Owszem, ale – mówiąc Łysiakiem – cierpliwości. Trawa z czasem zmienia się w mleko.

Drugi Obieg 2.0 potrzebny jest bowiem m.in. po to, by z tych quasi-podziemnych pozycji wychodzić w przestrzeń publiczną i „polityzować masy”. Temu celowi mają służyć te wszystkie projekcje „zakazanych filmów”, spotkania z „niesłusznymi” twórcami, naukowcami, intelektualistami, oraz dystrybuowanie zapisów wśród możliwie najszerszej rzeszy publiczności. Bez flirtów i koncesji na rzecz głównego nurtu, bo on jest w niepodzielnym władaniu obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, który to obóz najżywotniej jest zainteresowany utrzymaniem obecnego stanu rzeczy i dlatego każdego naiwniaka pragnącego wchodzić z nim w konszachty przeżuje i wypluje.

Obiektywnie patrząc, zarówno poprzez kultywowany w nim system wartości, jak i podejmowane działania „organiczne”, Drugi Obieg 2.0 służy budowie IV RP. Budowie nie odgórnej, gdyż takowa może nastąpić tylko w wyniku wygranych wyborów, ale oddolnej, polegającej na codziennym, mozolnym budzeniu świadomości Polaków. To budzenie siłą rzeczy nie może przynieść efektów natychmiastowych, jest procesem rozłożonym w czasie, zatem różnym mędrkom, nie dostrzegającym świata poza wiodącymi mediodajniami, jawi się często jako bezproduktywne „gadanie do przekonanych”. Otóż nie. To „gadanie do przekonanych” oddziałuje na zewnątrz. Świadczą o tym różne sygnały – od widowni filmów produkowanych przez „Gazetę Polską” po poczytność portali, również blogerskich, których „klikalność” dalece wykracza poza „oszołomski” margines. Warto również zastanowić się, czy w ostatnim Marszu Niepodległości poszłoby tyle osób, gdyby nie „drugi obieg” właśnie.

Widzę tu ogromną przewagę nad obozem beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego ekspozyturą jest obecna Dyktatura Matołów. Oni nie mają nawet namiastki podobnego ruchu obywatelskiego. Mogą liczyć na aparat państwa w rodzaju „rozgrzanych sądów”, służby, ewentualne „cuda przy urnach” i broń masowego ogłupienia – pozostające w ich rękach wiodące mediodajnie i zmanipulowanych, bądź „uśpionych” lemingów. Jest to siła typu PZPR-owskiego – bezideowa i interesowna, której potencjał, zwłaszcza wśród lemingowatego elektoratu będzie się nieuchronnie kurczył wraz z pogarszaniem się sytuacji w kraju i rozwojem drugoobiegowej działalności.

Ostatecznym celem politycznym jest przekucie wysiłku na sukces wyborczy, czyli zwycięstwo ugrupowania reprezentującego reformatorskie oczekiwania „drugoobiegowców” wobec państwa jako najwyższego wyraziciela narodowych aspiracji i realizującego polską rację stanu. Temu służyć ma tworzenie społecznego podglebia i dlatego wielce istotnym jest, by zaistniał realny sojusz, oparty na partnerskich relacjach, między światem polityki, a drugoobiegowymi społecznikami tworzącymi fenomenalny, niezależny od establishmentu, obywatelski pas transmisyjny dystrybuujący idee, informacje, opinie, z pominięciem reżimowych mediodajni.

Celem cywilizacyjno-kulturowym jest oczywiście wyłonienie autentycznych elit, autorytetów i stopniowa rekonkwista „rządu dusz” z rąk ich obecnych dzierżycieli – w sferze kultury, nauki, myślenia o państwie - i przebudowa fundamentów aksjologicznych życia społecznego.

V. Drugi Obieg 2.0 a mainstream III RP

W dyskursie drugoobiegowym sporo miejsca zajmuje kwestia postawy wobec oficjalnego, głównego nurtu III RP, sankcjonującego obecny porządek - zwłaszcza wobec mediów. Odwołam się tu do przykładu, który przytaczałem onegdaj w tekście „PiS a mediodajnie” i oparty na tym przykładzie wywód w znacznej części powtórzę. Otóż, od lipca 2008 do stycznia 2009 (pół roku) PiS bojkotował TVN. Bojkot ten, wbrew ponurym wróżbom, nie zachwiał słupkami poparcia. Okazało się, że obecność w Tusk Vision Network nie jest PiS-owi do niczego potrzebna. Bojkot odwołano, gdyż zbliżały się wybory do Parlamentu Europejskiego, no i cierpiące na syndrom odstawienia „spinki”, które później stworzyły PJN, bardzo płakały, bo nie miały się gdzie lansować. Koniec końców, PiS naraził się na szkody wizerunkowe i śmieszność, ale nie z powodu bojkotu jako takiego, tylko z powodu niekonsekwencji zatrącającej o koniunkturalizm, zaś w wyborach i tak dostał te swoje 27% z kawałkiem.

Ciekawa była reakcja TVN-u. Mianowicie, po początkowym okresie oburzenia przeplatanego drwinami, mediodajnia ta zaczęła wysyłać sygnały w stylu: „no co wy, wróćcie, przecież was nie zjemy...”. Co z tego wyszło, wiadomo – ciąg dalszy programów–egzekucji, w konwencji „trzech gości plus prowadzący na jednego pisowca”.

Dlaczego to przywołuję? Ano dlatego, że należy mieć świadomość, iż reżimowe mediodajnie i szerzej – cały mainstream III RP – by wodzić za nos społeczeństwo musi otoczyć się nimbem obiektywizmu, pluralizmu i całej reszty tych szamańskich zaklęć, niezbędnych do uprawiania skutecznej propagandy. Innymi słowy, aby skutecznie spełniać swą rolę, potrzebuje ciągłego uwiarygadniania się w oczach społeczeństwa. Tę swoistą legitymizację osiąga zapraszając „na alibi” do programu jakiegoś „oszołoma”, który choćby nie wiem jak się uwijał, to nie przegada czwórki pozostałych „dyskutantów” i będzie miał szczęście, jeśli akurat się zagapią i dadzą mu dokończyć choćby jedną myśl, jedno zdanie.

Kogo przekona w takich warunkach? Do kogo się przebije ze swym przesłaniem? Kto tu czerpie korzyści? No przecież, że nie my, tylko kołchoźniki perorujące później, że przecież są dla wszystkich, zapraszają gości z najróżniejszych opcji... i tele-gawiedź to łyka. Dotyczy to również innych sytuacji, gdzie z jakichś powodów usiłowanoby dokooptować któregoś z „drugoobiegowców” w charakterze kwiatka do kożucha.

Wiedzmy jedno: bojkot stanowi problem dla nich, nie dla nas, bowiem zaburza im misternie szytą narrację i grę pozorów. Nasza nieobecność jest wyraźnym sygnałem, krzyczącym oskarżeniem, nie mówiąc już o tym, że bez draki na ekranie i glanowania „mohera” spadają słupki oglądalności – czy jest w naszym interesie dostarczać „mięcha” cyklicznym seansom nienawiści? Dlatego należy odmówić udziału w legitymizowaniu tego chorego systemu, nie uwiarygadniać „onych” swoją obecnością, nie dawać im pożywki.

Na przeszkodzie staje tu rozpowszechniony mit wszechmocy mediów. Wedle tego mitu, należy „istnieć” nawet w skrajnie nieprzyjaznych miejscach, by przebić się ze swym komunikatem do masowego odbiorcy. Jak wykazałem powyżej, jest to szkodliwa bzdura. Gdyby choć połowę tej energii, którą zaangażowano w odwojowywanie przekazu „tamtych” i „zaistnienie” przeznaczono na budowę własnych kanałów dystrybuowania polityczno-społecznego przekazu i idei, już dawno bylibyśmy potęgą.

Drugi Obieg 2.0 to pozornie nic w porównaniu ze znaczeniem tradycyjnych reżimowych przekaziorów, ale gdyby to naprawdę było „nic”, to komuniści nie ścigaliby niegdyś podziemnej bibuły, a obecnie nie próbowano by dezawuować na każdym kroku alternatywnego przekazu. Ignorowano by nas po prostu, jak w latach 90-tych, bo komu może zagrozić garstka „oszołomów”... Tymczasem jest odwrotnie – mainstream i jego elity szaleją, sami już nie wiedzą czy nami straszyć, czy nas wykpiwać. Nic dziwnego. Taka jest logika tego systemu: musi być hermetycznie domknięty, albo pada. Każda szczelina powoduje prędzej czy później jego rozsadzenie. Zatem, zamiast akceptować narzucane reguły gry i robić z siebie kopanych po nerach durniów i frajerów, niezdarnie odgryzających się prześladowcom ku uciesze lemingowatej ludożery, należy skupić się na rozbudowie własnych, alternatywnych form przekazu. Wzmacniać współczesny Drugi Obieg 2.0. Konsekwentnie, z uporem docierać do ludzi.

Albowiem, Drugi Obieg 2.0 - te wszystkie pozornie słabe i rozproszone inicjatywy - są jak rój. Można utłuc jedną czy drugą pszczołę, ale koniec końców rój zawsze wygrywa.

Gadający Grzyb

O Drugim Obiegu 2.0 pisałem, bądź wzmiankowałem w notkach:

http://niepoprawni.pl/category/tagi-z-blogow/drugi-obieg-20

środa, 25 stycznia 2012

Drugi Obieg 2.0 – cz. I


Drugi Obieg 2.0 jest to wielowątkowy, oddolny nurt społeczny skupiający 20-30% obywateli kultywujących patriotyczny światopogląd.


Wstęp

Skoro już gdzieś tak od grudnia toczy się ten „najważniejszy spór publiczny od okresu zaczętego katastrofą smoleńską” (jak spór o „drugi obieg” określił Krzysztof Kłopotowski), to i ja, skromny bloger, skrobnę coś „w temacie”. Co sądzę o sporze i jego okolicznościach napisałem TUTAJ. Dziś będzie już o samym zjawisku - pisałem wprawdzie o „drugim obiegu” dużo wcześniej, ale zawsze przy okazji innych zagadnień, warto więc dokonać małego resume i pozbierać refleksje w jednym miejscu.

Na początek wyjaśnię, dlaczego postanowiłem używać nazwy Drugi Obieg 2.0. Chodzi o rozróżnienie między drugimi obiegami z czasów rozbiorów, okupacji i komuny, kiedy to działano w warunkach konspiracji, przy braku państwa, lub w państwie niesuwerennym (kadłubowe Królestwo Polskie, PRL), a czasami obecnymi, gdy „drugi obieg” działa legalnie, w warunkach państwa nominalnie suwerennego, choć konsekwentnie zbywającego swą suwerenność na rzecz podmiotów międzynarodowych i kręcących tymiż podmiotami potęg. Oznaczenie „2.0” sygnalizuje również, rzecz jasna, rozwój nowoczesnych technologii komunikacji, ze szczególnym uwzględnieniem internetu, bez których niemożliwe byłoby funkcjonowanie Drugiego Obiegu 2.0 w obecnym kształcie.

I. Geneza

Skąd się wziął Drugi Obieg 2.0? Otóż, towarzyszył on III RP na niemal całej przestrzeni czasowej jej istnienia. Najprościej i najtrafniej byłoby powiedzieć, iż jest on odpowiedzią na systematyczne wypychanie poza nawias życia publicznego całych grup społecznych i marginalizację wyznawanych przez nich patriotyczno-niepodległościowych wartości w debacie publicznej. Polska po '89 roku stała się bowiem polem kolejnego eksperymentu z zakresu inżynierii społecznej. Projekt modernizacyjny podjęty przez okrągłostołowe „elity” zakładał (prócz zachowania żerowisk dla postesbecko-nomenklaturowych sitw) „unowocześnienie” i „europeizację” Polaków w duchu lewicowo-liberalnym, poprzez eliminację z ich życia tradycjonalistycznego systemu wartości. „My wam gwarantujemy kasę i nietykalność, wy nam oddajecie rząd dusz” - tak można by streścić niepisany sens okrągłostołowej umowy zawartej między „konstruktywną” opozycją a „liberalną” częścią PZPR.

Konsekwencje są znane: monopolizacja „rynku opinii” a la „Gazeta Wyborcza”, pedagogika wstydu, wyszydzanie religii i patriotyzmu, brak rozliczeń komunistycznych zbrodni, „przemysł pogardy” wobec polskiej „ciemnoty”, „zaściankowości” oraz osób „starszych, gorzej wykształconych, z małych ośrodków” (gładko przeniesiony potem na ś.p. prezydenta Lecha Kaczyńskiego). W efekcie, znaczna część Polaków została symbolicznie wyrugowana z własnej ojczyzny, nie pasowali bowiem do narzucanego odgórnie „nowoczesnego” schematu.

Tymczasem okazało się, że państwo się nie modernizuje, przeciwnie, przeżera je korupcja i postępująca niewydolność, wszechwładzę samozwańczych „autorytetów moralno-intelektualnych” nieodwracalnie nadszarpnęła afera Rywina, zaś skazana na wymarcie w zapomnieniu „mniej wartościowa” część ludności tubylczej zaczęła się samoorganizować obok oficjalnych struktur państwa. Prócz istniejących już Rodzin Radia Maryja zaczęły powstawać Kluby Gazety Polskiej, zakładano coraz więcej stowarzyszeń, w środowiskach intelektualnych wyewoluowała idea IV RP, w międzyczasie nastąpił przełom w postaci rozpowszechnienia dostępu do internetu, narodziła się i rozwinęła blogosfera...

Aż wybuchł Smoleńsk, a zaraz po nim nastąpiła „katastrofa po-smoleńska” obnażająca degrengoladę struktur państwa i zaprzaństwo establishmentu, który na ołtarzu strachu przed tłumami na Krakowskim przedmieściu, strachu przed widmem come backu znienawidzonego "Kaczora" i dla piarowskiego efektu polsko-rosyjskiego „pojednania”, złożył fundamentalną powinność, jaką jest wyjaśnienie katastrofy. Nastąpił czas opadania masek, czas kiedy ostatecznie okazało się, kto jest kim. Na fali posmoleńskiego „przebudzenia” Drugi Obieg 2.0 nabrał niesamowitej dynamiki, jednocześnie zaś mainstream III RP dołożył wszelkich starań, by ostatecznie usankcjonować nieformalny, wewnątrzpolski apartheid zwerbalizowany przez prof. Markowskiego: „Trzeba pracować nad tym, żeby się skutecznie, instytucjonalnie podzielić”. W ramach antysmoleńskiej kontrakcji Dyktatura Matołów rozpętała „bitwę” o Krzyż Smoleński wraz z całym wachlarzem prowokacji oraz uruchomiła przyśpieszone „dożynanie watah” w mediach publicznych i wszędzie gdzie tylko formalnie, bądź zakulisowo mogła to uczynić. Efektem było stosunkowo niedawne doszlusowanie do drugiego obiegu tzw. „nazwisk” o konserwatywnych poglądach, wyrzuconych z medialnego mainstreamu.

System został domknięty. Mamy sytuację jasną, jak nigdy do tej pory. Z jednej strony stoi indyferentny ideowo, dzierżący rządy i dominujący obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP – czerpiący korzyści z obecnego stanu państwa. Z drugiej strony jest opozycyjny „ruch niezgody” znajdujący dla siebie formułę w „Drugim Obiegu 2.0”, będącym – podkreślę raz jeszcze - reakcją na celową marginalizację całych grup społecznych i „delegalizację” określonego spektrum poglądów w nominalnie suwerennym i demokratycznym państwie.

II. Czym jest Drugi Obieg 2.0?

Jak zdefiniować Drugi Obieg 2.0? Moim zdaniem, jest to wielowątkowy, oddolny nurt społeczny skupiający 20-30% obywateli kultywujących patriotyczny światopogląd, których J.M. Rymkiewicz ochrzcił mianem „Wolnych Polaków”. Nie posiada on jednolitej struktury – to konglomerat rozproszonych inicjatyw, tworzących, jak to określił prof. Zybertowicz - „archipelag polskości”, który składa się na „infrastrukturę patriotyzmu” (to z kolei określenie Rafała Ziemkiewicza). Ja używam czasem nazwy: Zjednoczony Obóz IV RP, dla podkreślenia, że: po pierwsze – mimo organizacyjnej niejednorodności, nurtowi temu przyświecają zbliżone cele (człon „Zjednoczony...”); po drugie - jednym z fundamentów owego ruchu jest niezgoda na dalsze funkcjonowanie Polski w obecnym kształcie i silnie akcentowana potrzeba budowy państwa opartego na z gruntu odmiennych założeniach (człon „...Obóz IV RP”).

Na Drugi Obieg 2.0 składają się: organizacje społeczne (Rodziny Radia Maryja, Kluby Gazety Polskiej, stowarzyszenia w rodzaju Solidarnych 2010, fundacje i in.), profesjonalne media ogólnopolskie (takie jak „koncern” o. Rydzyka, czy grupa mediów stworzonych wokół „Gazety Polskiej”), sieć portali internetowych, gazety lokalne, blogosfera, ludzie kultury, naukowcy oraz instytucje eksperckie (Fundacja Republikańska, Instytut Sobieskiego). Wymienione podmioty samorzutnie stworzyły alternatywne kanały wymiany poglądów i informacji, integrujące drugoobiegową społeczność. Efekt można było zaobserwować choćby na ostatnim Marszu Niepodległości, który był swoistym „przeglądem wojsk” Drugiego Obiegu 2.0. Tu podkreślić należy wysoki poziom „uobywatelnienia” - w przeciwieństwie do establishmentu III RP, który musi polegać na socjotechnicznej sprawności i medialnej sile rażenia służącej permanentnemu ogłupianiu lemingów.

Jak widać, głębokim nieporozumieniem byłoby sprowadzanie drugiego obiegu do obszaru mediów, do czego miewają tendencje rozpolemizowani dziennikarze. Świadomie zostawiam na boku świat polityki na czele z „główną partią opozycyjną”, bowiem wzajemne stosunki bywają tu trudne i niejednoznaczne, głównie ze względu na brak chęci nawiązania przez zawodowych polityków partnerskich relacji z „drugoobiegowcami”.

III. Założenia polityczno-ideowe

Jako się rzekło, jednym z fundamentów Drugiego Obiegu 2.0 jest niezgoda na dalsze funkcjonowanie Polski w obecnym kształcie, którym są jawne i niejawne ramy organizacyjne III RP wyznaczone przy Okrągłym Stole. Mamy więc do czynienia ze sprzeciwem wobec państwa zaprojektowanego jako żerowisko dla różnych sitw współtworzących obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP, często sterowanych przez zagraniczne ośrodki dyspozycyjne i traktujących suwerennościowe atrybuty państwa w sposób czysto instrumentalny. Ten „ruch niezgody” dotyka również obecnej pozycji międzynarodowej Polski, która – szczególnie po Smoleńsku – coraz bardziej stacza się do roli „obrotowej bliskiej zagranicy” zdominowanej przez możnych sąsiadów, zaś jej establishment i spora część społeczeństwa zdradza niepokojące objawy „zmęczenia suwerennością”, popadając miejscami wręcz w narodowo-państwową abnegację.

W warstwie pozytywnej formułowana jest potrzeba zbudowania państwa będącego najwyższym wyrazicielem narodowych aspiracji, kierującego się racją stanu tak w polityce wewnętrznej, jak i na arenie międzynarodowej. Państwa zorientowanego na obywatela, które tworzy środowisko do gospodarowania w interesie własnym i przyszłych pokoleń, zakładania rodziny, rozwoju wspólnoty - słowem, do życia. Drugi Obieg 2.0 jest zatem wyrazem podmiotowości znacznej części polskiego narodu. Często w głównonurtowym dyskursie III RP taka postawa określana jest mianem „antysystemowej” (W. Kuczyński) i można się z tym zgodzić, z zastrzeżeniem, iż owa „antysystemowość” w rzeczywistości sprowadza się do odzyskania państwa, „systemowo” rozdrapywanego przez „swoje” i obce sitwy, dla obywateli.

Najpełniejszy jak do tej pory przegląd słabości III RP i proponowanych środków zaradczych dał ubiegłoroczny kongres Polska Wielki Projekt zorganizowany pod auspicjami Instytutu Sobieskiego i Fundacji Republikańskiej. Nie wiem wprawdzie, czy obie instytucje zaliczyłyby siebie do Drugiego Obiegu 2.0, ale obiektywnie patrząc, pozostają w nim – niezależnie od swej woli. Milczenie dominujących mediów na temat tego głównego intelektualnego wydarzenia 2011 roku było aż nadto wymownym wskazaniem miejsca w szeregu.

Wracając do drugoobiegowych założeń, podkreślić należy, że jego uczestnicy oczekują od państwa nie tyle post-politycznej „małej stabilizacji”, przysłowiowej już „ciepłej wody w kranie” połączonej z piarowskim cyrkiem, ile poważnego traktowania swych wewnętrznych i zewnętrznych zadań - i z tego przede wszystkim rozliczają polityczne elity. Dlatego też tak istotną rolę w cementowaniu Drugiego Obiegu 2.0 odegrały zbrodnicze zaniedbania władz w sprawie śledztwa smoleńskiego. „Drugoobiegowcy” postrzegają państwo jako wielkie wspólnotowe zobowiązanie, zaś niepodległość – jako niezbędny warunek realizacji tak wspólnotowych, jak indywidualnych przedsięwzięć. Ta wysoka świadomość obywatelska jest kolejną cechą wyróżniającą ich na tle społecznej większości.

Podsumowując tę część, drugi obieg zgrupowany wokół różnych pozamainstreamowych inicjatyw jest jedyną realną siłą państwowotwórczą, myślącą kategoriami interesu narodowego i „znającą obowiązki polskie”, jaką obecnie nasz kraj ma do dyspozycji.

CDN

Gadający Grzyb

P.S. O Drugim Obiegu 2.0 pisałem, bądź wzmiankowałem w notkach:

http://niepoprawni.pl/category/tagi-z-blogow/drugi-obieg-20

sobota, 21 stycznia 2012

Spór o „drugi obieg” z blogerskiego punktu widzenia


Dla spadochroniarzy z głównego nurtu stanowimy mierzwę, niczym – uczciwszy proporcje - „Solidarność” dla KOR-owskich „doradców”.


I. „Najważniejszy spór publiczny...”

Krzysztof Kłopotowski zauważył, że spór o „drugi obieg” „jest najważniejszym sporem publicznym od okresu zaczętego katastrofą smoleńską”. Rzecz jasna, obieg ów istniał na długo przed polemiką Warzecha-Ziemkiewicz, czego żywym i nieustającym dowodem jest blogosfera. Sam „około-przebudzeniowy” spór w „Rzepie” jedynie „usankcjonował” temat jako „dyskutowalny” w „oficjalnej” przestrzeni. Wcześniej, przy okazji premiery „Mgły”, o „drugim obiegu” powiedziała Joanna Lichocka, choć nie dam głowy, czy podświadomie nie zawężała – przynajmniej wtedy – wielkiego społecznego nurtu do wyautowanych koleżanek i kolegów dziennikarzy.

W każdym razie, fakt że dopiero teraz każdy kto żyw, z publicystami „Wyborczej” włącznie, uznaje za stosowne o drugim obiegu mówić, określać się jakoś wobec niego oraz roztrząsać zasadność jego istnienia i funkcjonowania, świadczy o głębokiej patologizacji naszej debaty publicznej, w której „problem” nie istnieje, dopóki z jakichś powodów nie uznają za stosowne podjąć go w ramach branżowych przekomarzanek żurnaliści. Bo widzicie, jakoś nie jestem przekonany, czy ci państwo tym całym istniejącym już szmat czasu „drugim obiegiem” zaprzątaliby sobie mądre głowy, gdyby kilka osób nie straciło roboty w publicznych mediodajniach, a wskazany przez Dyktaturę Matołów biznesmen nie przejął „Presspubliki”.

II. Na gotowe

Nieco na boku zostawiam tu „Gazetę Polską”, bo ona akurat, być może w odruchu samoobrony, hodując grono oddanych czytelników, czynnie ten „drugi obieg” współtworzyła: w czasach, gdy walczyła o przetrwanie, nie mogąc marzyć o obecnym poziomie sprzedaży, sponsorze takim jak SKOK, czy sfinansowaniu choćby najskromniejszej filmowej produkcji. Sakiewicz zakładał więc Kluby „Gazety Polskiej”, otwierał gazetę na różne środowiska (m.in. Akcję Alternatywną „Naszość” Lisiewicza), równolegle rozwijała się blogosfera, jakieś lokalne inicjatywy, wcześniej istniały już Rodziny Radia Maryja... - słowem, mozolnie powstawał drugi obieg. Mainstream ów obieg ignorował, czasem kwitował kpiną, my zaś olewaliśmy mainstream. Trwało to tak przez jakiś czas, aż nagle wybuchł Smoleńsk i „katastrofa po-smoleńska”, obnażająca wszechstronną degrengoladę państwa. Czas wstrząsu i przebudzenia dla wielu ludzi. Czas, kiedy ostatecznie okazało się, kto jest kim. Drugi obieg nabrał niesamowitej dynamiki, a równolegle Dyktatura Matołów uruchomiła przyśpieszone dożynanie watach w mediach publicznych i wszędzie gdzie tylko formalnie, bądź zakulisowo mogła to uczynić.

Joanna Lichocka, którą zresztą uważam za jedną z bardziej pozytywnych postaci tego towarzystwa, w rozmowie z Mazurkiem powiedziała: „Ja sobie drugiego obiegu nie wybrałam z kaprysu, ale zostałam do niego wrzucona” . Ta deklaracja mówi nam o środowisku „naszych”, „prawicowych” dziennikarzy więcej, niż chciałaby powiedzieć autorka. Bo oni wszyscy, z małymi wyjątkami (chcę wierzyć, że należy do nich Lichocka), zostali do nas – drugoobiegowców – wrzuceni wbrew sobie. Co, myśleliście, że sami przyszli, bo się w nas nagle zakochali? A skoro zostali już wyrzuceni na margines, to zaczęli się rozglądać i kombinować (nawyk zawodowy), jakby tu sobie urządzić odskocznię do powrotu gdy karta się odwróci i zagospodarować publikę. Łatwo im idzie, bo w sumie przyszli na gotowe, grunt przygotował kto inny. Tu uwaga - nie wątpię, że oni wierzą, przeżywają swą opozycyjność, nonkonformizm, walkę o lepszą Polskę itd. Umiejętność wzbudzania w sobie emocji stosownych do okoliczności jest cechą bardzo ułatwiającą funkcjonowanie w tym zawodzie.

III. Stado mustangów

Niemniej trzeba przyznać, że obecnie, po części zmuszeni okolicznościami, wykonują pożyteczną robotę, choć ich ambicje by pełnić role duchowo-intelektualnych przywódców, a także inne tego typu uroszczenia i uzurpacje wyglądają cokolwiek groteskowo. Ba, momentami dają wręcz do zrozumienia, iż to właśnie ONI – medialni wyjadacze - są drugim obiegiem! Oczywiście nie wątpię, że czują się do pełnienia podobnych funkcji wobec „Wolnych Polaków” predestynowani. Każdy, kto zna tyleż głęboko ugruntowane, co kompletnie bezzasadne poczucie wyższości przepajające dziennikarski światek z pewnością to potwierdzi. Wystarczy spojrzeć, jak traktowana jest przez nich „oszołomska” blogosfera (dobrym materiałem poglądowym jest Salon24, ale chodzi również o szerszy kontekst), by pozbyć się wszelkich złudzeń.

Teraz zmuszeni są od czasu do czasu poocierać się o nas, a nawet wydusić okazjonalnie kilka zdawkowych słów pochwały i pokokietować, bo przecież ktoś musi oglądać te filmy, kupić „Uważam Rze”, zapełnić salę na spotkaniu, nagłośnić w sieci jakąś inicjatywę, czy kliknąć na portal braci Karnowszczaków, ale nie łudźmy się. Dla spadochroniarzy z głównego nurtu stanowimy mierzwę, niczym – uczciwszy proporcje - „Solidarność” dla KOR-owskich „doradców”. Nie mówiąc już o tym, że patrzą na nas jak na frajerów, bo piszemy i działamy za darmo, a swe inicjatywy finansujemy ze zrzutek „co łaska”.

Jak to mówił Jacek Kuroń? „Rozpędzonego stada mustangów nie da się powstrzymać. Trzeba wskoczyć na grzbiet pierwszego, mocno trzymać się grzywy, a kiedy pęd osłabnie, powoli wykręcać". No właśnie.

Gadający Grzyb

wtorek, 17 stycznia 2012

Bałach smoleński


Zbyt wielu ludzi zdało i wciąż permanentnie zdaje swój specyficzny „egzamin” z „żenienia na wydrę” smoleńskiego „bałachu”.

I. Bałach na wydrę

W grypserze funkcjonuje zwrot „żenić bałach na wydrę”, czyli bezczelnie łgać, kłamać w żywe oczy. Coś w tym stylu obserwujemy obecnie, po publikacji zaktualizowanych stenogramów, w których okazuje się, że słowa rzekomo wypowiadane przez generała Błasika pochodzą od II pilota - majora Roberta Grzywny. Dominujący przekaz polityczno-medialny serwuje nam bowiem wciąż to samo kłamstwo smoleńskie, lekko tylko modyfikowane stosownie do zmieniających się okoliczności.

Pierwsza wersja „na dziś” brzmi: to, że generała Błasika nie słychać, nie oznacza, że nie było go w kabinie, a skoro nie ma dowodów świadczących, że nie było go w kabinie, to znaczy, że mógł być, a skoro mógł być, to mógł również... wiecie sami, milcząco naciskać, czy cóś...

Ale to słabe, to wersja dla przekonanych, mogąca trafić jedynie do najbardziej odmóżdżonych lemingów i sfanatyzowanych akolitów sekty pancernej brzozy od Jasia „Flanelki” Osieckiego.

Znacznie lepsza jest wersja druga, przeznaczona dla szerokiej gawiedzi, rozesłana zapewne w przekazach dnia: „był, nie był w kokpicie – nieważne, nie miało to wpływu na przebieg katastrofy”.

Zaraz, zaraz – z tego co nam wciskano w ramach „żenienia bałachu” pamiętam, że „Katastrofę spowodowali piloci, którzy zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje kto ich do tego skłonił”, nieprawdaż? To ten SMS rozesłany w pierwszych minutach po katastrofie legł u podstaw smoleńskiego kłamstwa i ustawił całą późniejszą narrację, co znalazło następnie odbicie w raporcie Burdenki-Anodiny, z tezami o „elementach presji pośredniej”, zaimplementowanymi w międzyczasie we „wrzutkach” kolportowanych przez prywislanskie mediodajnie.

Jak to szło? Katastrofa ponoć była efektem ciągu kardynalnych błędów popełnionych przez niedoszkolonych i nieasertywnych pilotów, zaś te rzekome błędy spowodowane zostały m.in. przez „tunelowanie poznawcze” kpt. Protasiuka, w które to „tunelowanie” wprowadzić miały go m.in. „naciski” pijanego zwierzchnika. Taki to mniej więcej ciąg przyczynowo-skutkowy nam przedstawiano. Skoro więc nie było „nacisków”, bo w kabinie pilotów nie było gen. Błasika i nic w stenogramach na żadne naciski nie wskazuje, zaś II pilot prawidłowo odczytywał wysokość z wysokościomierza barycznego, na wysokości 100 metrów natomiast padła komenda „odchodzimy”, a samolot mimo to tracił wysokość, to co się stało? Kto jest winny?

II. Winni bo nie naciskali

Winni są prezydent Lech Kaczyński i generał Błasik. Nie może być inaczej.

Próbkę tego typu rozumowania dostarczyła już jakiś czas temu „Wyborcza” w tekście „Dramat pilotów. Protasiuk: Ja się tylko martwię tym, (co mi)...”, opublikowanym we wrześniu 2011 tuż po tym, jak ujawnione stenogramy dołączone do raportu komisji Millera obaliły wersję o naciskach Lecha Kaczyńskiego. W owym wiekopomnym dziele sugerowano, że przyczyną katastrofy był brak decyzji Prezydenta co do wyboru lotniska zapasowego. Prezydent zostawił pilotom decyzję, nie ingerował, co tak ich stropiło, że aż się rozbili. Tak to mniej więcej leciało. Winny, bo nie naciskał. Przytoczmy zresztą lead tej opowieści pióra Bogdana Wróblewskiego: „Ja się tylko martwię tym, (co mi?)..." "Tym, (to się naprawdę martwię?)" - to słowa kpt. Arkadiusza Protasiuka oczekującego na decyzję prezydenta: czy i gdzie lądować 10 kwietnia 2010 r. Nieznane fragmenty zapisu nagrań w kokpicie pokazują dramat dowódcy, który decyzję musiał podjąć sam.”

No i proszę. Wystarczy ten sposób rozumowania zastosować do obecnej sytuacji i wyjdzie, że winnym katastrofy był generał Błasik, bo albo nie wszedł do kokpitu i nie kontrolował pracy swoich podwładnych, albo był, ale nie naciskał, nie powiedział niedoświadczonym i niewyszkolonym pilotom co mają robić, nie pokłócił się z Protasiukiem, nie wy....ł go zza sterów i nie zaczął pilotować samemu, wskutek czego załoga, niczym pijane debeściaki we mgle, wzięła i rozwaliła samolot. Proste?

Co więcej, już wtedy, we wrześniu 2011, „Wyborcza” opublikowała wywiad Agnieszki Kublik (a jakże) z płk. Piotrem Łukaszewiczem pod uroczym tytułem „Dowódca samolotu nie miał wsparcia. Chwytacie? Nie miał wsparcia! Wówczas chodziło wprawdzie o to, że kpt. Protasiuk „nie miał wsparcia” ze strony „dysponenta lotu”, ale jaki to problem – zamieni się Kaczyńskiego na Błasika i znów wszystko pasuje jak ulał!

Mówię wam, że jeszcze usłyszymy narrację skręcającą w tę stronę, sugerującą taki właśnie przebieg wydarzeń, a do polityków i reżimowych mediodajni dotrze z pewnej biblioteki SMS: „Samolot rozbił się, ponieważ piloci zeszli we mgle poniżej 100 metrów. Do ustalenia pozostaje, kto im tego nie zabronił”.

III. Zbyt wielu...

Stanie się tak, ponieważ zbyt wiele osób zaangażowało się w kolportaż wrzutek i przekłamań – mówiąc językiem SMS-a, „pozostaje do ustalenia na czyje zlecenie i skąd otrzymywanych” – by teraz ot tak, odpuścić. Niektórzy, jak Edmund Klich, zostali uruchomieni bezpośrednim telefonem od generała Morozowa, inni od początku „wiedzieli” co się stało i czyja to wina, jeszcze inni byli przygotowani do błyskawicznego przejęcia Kancelarii Prezydenta nie czekając na oficjalne potwierdzenie zgonu Głowy Państwa, koncentrując się na szafie z materiałami dotyczącymi rozwiązania WSI...

Zbyt wielu namnożyło się tych stachanowców przed- i po- smoleńskiego przemysłu pogardy, zbyt wielu nadstawiało swe mikrofony Palikotowi, zbyt wielu wreszcie swą mocno wątpliwą reputację oddało w służbie „pojednania”, by w ramach owej służby dzień i noc rozsiewać i powtarzać najbardziej haniebne i obelżywe - dla ofiar, rodzin, dla Polski - insynuacje. Taki Białoszewski, ten od „spółki autorskiej” z Osieckim, od pierwszych chwil po konferencji prokuratury wojskowej zaczął powtarzać, że generał Błasik tak czy inaczej jest winny jako zwierzchnik lotnictwa wojskowego, z uporem maniaka, wbrew wszelkim faktom, podtrzymując tezę, że piloci „lądowali”. A takich jak on jest więcej - np. redaktor Gugała z Polsatu, który zaprosił Białoszewskiego do studia, postanowił robić za stojak do mikrofonu i wysłuchał grzecznie tego potoku oszczerstw i konfabulacji - bez cienia polemiki, bez najlżejszego sprzeciwu.

Tak, zbyt wielu ludzi zdało i wciąż permanentnie zdaje swój specyficzny „egzamin” z „żenienia na wydrę” smoleńskiego „bałachu”. Już nie mogą się wycofać, zabrnęli za daleko. Paradoksalnie, to MAK zachował więcej bandyckiej przyzwoitości, milczkiem wycofując ze swych stron internetowych materiały dotyczące katastrofy.

Na koniec wyjaśnienie skąd te nawiązania do więziennej gwary. To zawoalowana sugestia skierowana do polityczno-medialnych wyrobników przemysłu kłamstwa i pogardy, by zawczasu zgłębiali tajniki sztuki przetrwania w ich przyszłym miejscu pobytu. Uczcie się, dziewczyny i chłopaki. Lżej wam będzie się zaaklimatyzować.

Gadający Grzyb

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/wyborcza-w-tunelu-poznawczym

Grafika: Kapitan Nemo

 

czwartek, 12 stycznia 2012

IV RP o muerte! (część 2, ostatnia)


Dziś zajmiemy się zagadnieniem, dlaczego przyszła Polska MUSI przyjąć formułę IV RP i państwowotwórczą rolą Drugiego Obiegu 2.0.


Wprowadzenie

W poprzedniej części (http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-1) opowiedzieliśmy sobie o suwerenności i podmiotowości w życiu państwa oraz narodu, a także o zależnościach między nimi w kontekście racji stanu. Scharakteryzowaliśmy również postawę narodowo-państwowej abnegacji cechującą znaczną część współczesnych Polaków, następnie zaś przeszliśmy do wyjaśnienia kwestii po co nam silna, praworządna, podmiotowa i suwerenna Polska oraz naród rozumiejący „obowiązki polskie”.

Dziś natomiast zajmiemy się zagadnieniem, dlaczego przyszła Polska MUSI przyjąć formułę IV RP i państwowotwórczą rolą Drugiego Obiegu 2.0.

IV. IV RP o muerte!

Tytułowy okrzyk „IV RP lub śmierć!” parafrazujący słynne zawołanie kubańskich rewolucjonistów („socialismo o muerte!”), nie jest przejawem taniego efekciarstwa, czy tępego doktrynerstwa. Jest wyrazem pewnej konieczności, mówiącym, że albo nastąpi sanacja Polski wedle założeń z gruntu odmiennych od tych, które przyświecały tworzeniu III RP, albo niedługo Polski nie będzie w ogóle. III RP bowiem, jak wspomniałem w części poprzedniej, została zaprojektowana jako twór słaby, stanowiący dogodne żerowisko dla różnych sitw i grup interesów. Wyczerpującą diagnozę przyniósł w zeszłym roku zorganizowany przez Instytut Sobieskiego kongres „Polska Wielki Projekt”, gdzie paneliści z różnych specjalizacji dokonali miażdżącej krytyki stanu państwa i wskazali środki zaradcze. Nie wikłając się w szczegóły, należy powiedzieć, że obecna Polska jest państwem „zwijającym się” i to na wszelkich płaszczyznach – od abdykacji z podmiotowej polityki zagranicznej, czy rezygnacji z walki o utrzymanie sektorów przemysłu, które inne państwa europejskie jakoś są w stanie obronić, po tak pozornie błahe sprawy, jak likwidacja małych posterunków policji, czy placówek pocztowych.

Współczesna III RP przeżywa stadium potencjalnie śmiertelnego „zmęczenia suwerennością” - elity polityczne, przy poklasku ośrodków opiniotwórczych i bierności społeczeństwa coraz chętniej cedują prerogatywy państwa na zagraniczne i międzynarodowe ośrodki decyzyjne, zostawiając sobie kompetencje nadzorców autonomicznej prowincji i stosownie do tego zmniejszoną odpowiedzialność. Takie państwo nie może na dłuższą metę funkcjonować.

Dlatego właśnie IV RP - rozumiana jako państwo będące najwyższym wyrazicielem podmiotowości narodu, kierujące się w swej polityce wewnętrznej i zagranicznej racją stanu, działające na wszystkich obszarach w interesie swych obywateli i pozostające liczącym się graczem na arenie międzynarodowej – tak rozumiana IV RP jest koniecznością, podobnie jak koniecznością dla Francuzów jest silna Francja, a dla Niemców – silne Niemcy. Bo projekt „IV RP” tak naprawdę nie jest niczym nadzwyczajnym – to jak najbardziej zrozumiałe dla każdego obywatela dysponującego minimum dobrej woli i instynktu samozachowawczego, wołanie o normalne, sprawne państwo.

Tyle, że w kontekście założeń i praktyki funkcjonowania III RP, takie wołanie siłą rzeczy musi jawić się jako „antysystemowe”, zaś grupy podnoszące tego typu postulaty obwoływane są – jak czyni to np. Waldemar Kuczyński - „opozycją antysystemową”. Tymczasem, owa „antysystemowość” w rzeczywistości sprowadza się do odzyskania państwa, „systemowo”rozdrapywanego przez „swoje” i obce sitwy, dla obywateli.

V. Drugi Obieg 2.0

Na dzień dzisiejszy, siłą społeczną która najpełniej wyraża te państwowotwórcze postulaty jest „obóz IV RP”, działający w ramach tzw. „drugiego obiegu”, który ja nazywam „Drugim Obiegiem 2.0” - w odróżnieniu od „drugich obiegów”, które funkcjonowały podczas rozbiorów, okupacji, czy w PRL. O ile w przeszłości musiano prowadzić działalność w warunkach konspiracji, przy braku państwa, lub w państwie niesuwerennym (PRL) i ta konspiracja była wynikiem społecznej samoorganizacji przeciw zaborcy, okupantowi, bądź władzy pozostającej na usługach „Wielkiego Brata”, o tyle obecnie ów „Drugi Obieg 2.0” działając jawnie, jest zarazem efektem celowej marginalizacji całych grup społecznych i „delegalizacji” określonego spektrum poglądów w nominalnie suwerennym i demokratycznym państwie.

Ten swoisty wewnątrzpolski apartheid, zwerbalizowany choćby przez prof. Radosława Markowskiego (cyt. „Trzeba pracować nad tym, żeby się skutecznie, instytucjonalnie podzielić”) doprowadził do powstania dwóch obozów: dzierżącego rządy i dominującego obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP – czyli tych, którzy czerpią korzyści z obecnego stanu państwa oraz zmanipulowanych przez nich lemingów, oraz zepchniętego do Drugiego Obiegu 2.0 „Obozu IV RP” - czyli dwudziesto-, trzydziesto- procentowej mniejszości, ochrzczonej przez Rymkiewicza mianem „wolnych Polaków”. Ten drugi obóz, jest obozem niezgody na degrengoladę Polski i formułuje postulaty sanacyjne, zaś bezpośrednim katalizatorem zaostrzającym polaryzację była oczywiście katastrofa smoleńska i „katastrofa po-smoleńska”, czyli obnażenie wszechstronnej słabości państwa, a także ciąg posunięć oraz zaniechań rządu i szeroko rozumianych elit III RP w sprawie śledztwa.

Trzeba zauważyć, iż powstanie Drugiego Obiegu 2.0 nie było samoistnym wyborem, lecz skutkiem pogardliwego wypchnięcia przez „mainstream” części społeczeństwa z „oficjalnej” przestrzeni. Krótko mówiąc: Drugi Obieg 2.0 jest odpowiedzią na niedostatek pluralizmu debaty publicznej w III RP. W efekcie, poza oficjalnym obiegiem, zaczął tworzyć się zybertowiczowski „archipelag polskości” - stowarzyszenia, portale internetowe, inicjatywy społeczne, gazety itd. Samorzutnie zaczęły się tworzyć alternatywne kanały wymiany poglądów i informacji integrujące drugoobiegową społeczność (blogosfera!). Przy okazji warto nadmienić, iż to, co może się wydawać słabością – rozproszenie inicjatyw - jest zarazem siłą: brak jednego centrum decyzyjnego uniemożliwia rządowi rozprawienie się ze współczesnym „drugim obiegiem” za pomocą jednego, skoncentrowanego uderzenia. Wielką rolę odgrywa tutaj internet, którego, mimo różnych zakusów, nie udało się władzy obezwładnić.

Drugiemu Obiegowi 2.0 i kontrowersjom wokół niego przyjdzie pewnie niedługo poświęcić osobną notkę, jednak na potrzeby niniejszego tekstu zauważę jeszcze jedno: drugi obieg jest wyrazem podmiotowości znacznej części polskiego narodu. Obiektywnie patrząc, zarówno poprzez kultywowany w nim system wartości, jak i podejmowane działania „organiczne”, służy budowie IV RP, rozumianej jako państwo będące najwyższym wyrazicielem narodowych aspiracji i realizujące polską rację stanu. Budowie nie odgórnej, gdyż takowa może nastąpić tylko w wyniku wygranych wyborów, ale oddolnej, polegającej na codziennym, mozolnym budzeniu świadomości Polaków. To budzenie siłą rzeczy nie może przynieść efektów natychmiastowych, jest procesem rozłożonym w czasie, zatem różnym mędrkom, nie dostrzegającym świata poza wiodącymi mediodajniami, jawi się często jako bezproduktywne „gadanie do przekonanych”. Otóż nie. To „gadanie do przekonanych” promieniuje na zewnątrz. Świadczą o tym różne sygnały – od widowni filmów produkowanych przez „Gazetę Polską” po poczytność portali, również blogerskich, których „klikalność” dalece wykracza poza „oszołomski” margines. Warto również zastanowić się, czy w ostatnim Marszu Niepodległości poszłoby tyle osób, gdyby nie „drugi obieg” właśnie.

Innymi słowy, społeczności zgrupowane wokół różnych pozamainstreamowych inicjatyw są jedyną realną siłą państwowotwórczą, jaką obecnie ma do dyspozycji Polska. Warto, by świat zawodowej polityki, na czele z największą partią opozycyjną, był łaskaw o tym pamiętać. Jeśli ktoś jednak taką państwowotwórczą siłę widzi gdzie indziej, proszę mi ją pokazać. Chętnie się przypatrzę.

Gadający Grzyb

P.S. Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/ani-dla-jednych-ani-dla-drugich

http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-1

http://niepoprawni.pl/blog/287/nowa-podmiotowosc-lewiatana

http://niepoprawni.pl/blog/287/obrotowa-bliska-zagranica

niedziela, 8 stycznia 2012

IV RP o muerte! (część 1)


Państwo polskie będzie takie, jakim je sobie urządzimy. To od nas ma zależeć, czy stanie się dźwignią dla naszych aspiracji. Dlatego warto o nie walczyć.


I. Suwerenność a podmiotowość

W niedawnych tekstach „Nowa podmiotowość Lewiatana”, „Obrotowa bliska zagranica” oraz „Ani dla jednych, ani dla drugich” podejmowałem m.in. problem suwerenności i podmiotowości państwa, które to przymioty coraz silniej i, co gorsza, czynnie, poddawane są obecnie w wątpliwość. Ta postawa zmęczenia suwerennością - rozpowszechniona zarówno wśród elit obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, jak i wśród społeczeństwa - skutkuje niejednokrotnie zakwestionowaniem potrzeby istnienia państwa polskiego w ogóle. Jest to efekt niezgody na podjęcie obowiązków, które niesie ze sobą suwerenne, podmiotowe państwo. Obowiązki te zarówno obywatelom, jak i klasie rządzącej jawią się jako nieznośny ciężar, który z ulgą można odrzucić, czy scedować na międzynarodowe gremia – nawet jeśli oznacza to de facto lekko tylko zawoalowany protektorat ościennych potencji.

Na początek uściślijmy kwestię relacji między podmiotowością a suwerennością. Otóż, państwo może być nominalnie suwerenne – cieszyć się wszelkimi formalnymi prerogatywami, pozostawać uznanym przez innych graczy podmiotem prawa międzynarodowego itp. - i przy tym wszystkim nie być podmiotowe. Dzieje się tak wtedy, gdy suweren, czyli naród lub monarcha (w zależności od ustroju) rezygnuje z prowadzenia samodzielnej polityki, której osią jest racja stanu. Ta abdykacja z racji stanu, opisana sloganem „nierządem Polska stoi”, była charakterystyczna dla epoki saskiej i wiele jej cech obserwujemy obecnie.

Naród jednak może być podmiotowy bez suwerennego państwa – z takim przypadkiem mieliśmy do czynienia w czasach rozbiorów. Wyrazem tej podmiotowości były dążenia niepodległościowe realizowane na różnych polach – czy to militarnym (powstania), czy społecznym (praca organiczna). Była to służba polskiej racji stanu realizowana w warunkach utraty suwerenności.

Oczywiście, stanem najbardziej pożądanym jest sytuacja, gdy niepodległe, suwerenne państwo jest zarazem najwyższym wyrazicielem podmiotowości narodu, działającym w jego interesie i do takiego ideału powinniśmy dążyć. Zauważmy jeszcze, że utrata suwerenności często poprzedzona jest abdykacją z podmiotowości. Tak było przed rozbiorami i tak jest dzisiaj.

II. Narodowo-państwowa abnegacja

Chciałbym tu polecić wątek na Facebooku będący niezłym materiałem poglądowym dotyczącym postawy, którą zdefiniowałbym jako narodowo-państwową abnegację. Mój interlokutor nie był w stanie zrozumieć po co nam niepodległe państwo i stanowczo odmawiał przyjęcia do wiadomości istnienia „obowiązków polskich” o których w „Myślach nowoczesnego Polaka” pisał Roman Dmowski, nie mówiąc już o ich podjęciu. Skrótowo rzecz ujmując, prezentował on wobec państwa polskiego stosunek utylitarno-hedonistyczny:

„państwo i inne formy organizacji społecznej (…) są po to, żeby było nam miło i przyjemnie, żeby mieszkało się lepiej niż gdzie indziej, żeby pracować jak najmniej i mieć z tego jak najwięcej profitów. Jeździć lepszymi samochodami niż sąsiedzi, mieć lepszą opiekę medyczną itp. Jeśli państwo nam to daje - świetnie, wtedy spełnia swoje funkcje i jego istnienie jest uzasadnione. Jeśli nie - w cholerę z nim. (skrót i wytłuszczenie moje - GG)

W innym miejscu nadmienił, że przecież rozbiory umocniły patriotyzm, a rusyfikacja i germanizacja przyniosły skutek odwrotny do zamierzonego.

Na czym polegał błąd w rozumowaniu mojego rozmówcy? Generalnie, na traktowaniu państwa niczym sprzętu AGD, mającego ułatwić życie i który można wyrzucić na śmietnik, gdy się zepsuje. Następnie zaś kupić sobie nowy gadżet – czyli gdzieś się wyprowadzić i tam urządzić, ewentualnie pozwolić, by tu na miejscu zrobili porządek za nas inni. Coś takiego, jak podjęcie wysiłku w celu naprawy, sanacji dysfunkcjonalnego państwa, by zaczęło działać w naszym interesie, przekraczało jego horyzonty. Państwo rozumiane jako wspólnotowe zobowiązanie wywoływało u niego odruch gniewu (cytuję: „Misiu - jak TY poczuwasz się do 'obowiązków polskich', to je podejmuj. Ale ode MNIE to się uprzejmie odpierdol, OK?”).

Wróćmy jeszcze na chwilę do rozbiorów, które „umocniły patriotyzm”. Dlaczego tak się stało? Dlaczego germanizacja i rusyfikacja zakończyły się fiaskiem? Ano dlatego właśnie, że próby wynaradawiania przekonały ówczesnych Polaków, iż państwo jest im potrzebne - po to, by nikt ich nie wynaradawiał, nie konfiskował majątków, by byli u siebie. Własne państwo stało się koniecznością.

III. Po co nam Polska?

I tu dochodzimy do odpowiedzi na pytanie: po co nam Polska?

Niepodległość jest zarówno celem, jak i środkiem do celu - silna i praworządna Polska jest nam potrzebna dokładnie do tego samego, co Niemcom - silne Niemcy. Ma stworzyć środowisko do gospodarowania w interesie własnym i przyszłych pokoleń, zakładania rodziny, rozwoju wspólnoty - słowem, do życia. Owszem, można się łudzić, że będziemy się rozwijać gdzieś za granicą, można też uprawiać naiwny kosmopolityzm i olać własną tożsamość - ale tu już kończy się pole do sensownej dyskusji. Można jedynie wspomnieć, że inne państwa i inne narody, na czele z tamtejszymi elitami, jednak dbają, by to u nich było jak najlepiej i nie śpieszno im do wyrzekania się suwerenności.

Jak rzekłem, państwo ma stworzyć warunki do życia i rozwoju. Błąd współczesnych Polaków – i to od od góry do dołu - polega na tym, że wysyłają państwo „w cholerę" gdy przestaje te funkcje spełniać, zakładając naiwnie, że podobne warunki można znaleźć pod cudzym panowaniem - czy to na terytorium obecnej Polski, czy gdzieś w świecie. Owszem, można, pod warunkiem, że gospodarze na to zezwolą obcym przybyszom, lub podbitym autochtonom. Podchodząc tak do sprawy, zdajemy się na cudzą łaskę. Pod rozbiorami w pewnym momencie zaborcy przestali pozwalać i własne państwo stało się dla nas niezbędne - przy wszystkich swych wadach. Dlatego też państwo nie jest tylko maszynką do dojenia, którą można porzucić gdy się popsuje.

Państwo to również obowiązek - gdy jest z nim coś nie tak, należy je naprawić, uzdrawiać - inaczej nikt nigdy nie przeprowadzałby żadnych reform, a ludzkość byłaby konglomeratem nomadów - i ci nomadzi nie żyliby ze sobą w zgodzie jak to można sobie idealistycznie roić, lecz wyżynaliby się, jak to już w historii nie raz bywało.

Mój „fejsbukowy” polemista podawał jako dobre miejsca do życia „któryś tam stan USA albo niemiecki land", gdzie można „prosperować”. Nie wziął jednakże pod uwagę, że te „stany” i „landy” nie wzięły się znikąd. Są efektem ciężkiej pracy pokoleń Amerykanów i Niemców, które - mówiąc Dmowskim - „znały obowiązki amerykańskie" i „obowiązki niemieckie". Dlaczego teraz mieliby się dzielić? Jasne, mogą, lecz nie muszą. I coraz bardziej nie chcą. Dlatego, długofalowo, bardziej opłaca się zmieniać Polskę, niż lekkomyślnie skazywać ją na zagładę, jak zużyty sprzęt.

Podobne jak dziś nastawienie do państwa dominowało w Polsce przed rozbiorami, dlatego tak istotne jest by wykazywać dobrze znane i zweryfikowane przez historię mielizny w tego typu wygodnickim rozumowaniu. Takie Niemcy uprawiają ekspansję gospodarczą, budując w ten sposób własny dobrobyt - i do tego potrzebne im silne państwo. Jeśli będą tu rządzić, to będziemy montowali ople w Gliwicach, ale choćbyśmy się skichali, to żaden z Polaków nie zostanie prezesem Opla, bo te stanowiska zarezerwowane są dla Niemców.

Weźmy jeszcze PRL - po coś Polacy buntowali się przeciw komunie i uzależnieniu od Sowietów. Nie po to przecież, by Polski nie było, tylko po to, aby była lepsza. Niestety, obecna Polska po '89 roku została zaprojektowana jako twór słaby, stanowiący dogodne żerowisko dla różnych sitw i grup interesów. Właśnie to należy zmienić i to są współczesne „obowiązki polskie" - odzyskać państwo dla obywateli, by nie musieli z niego uciekać za chlebem.

Państwo polskie będzie takie, jakim je sobie urządzimy. To od nas ma zależeć, czy stanie się dźwignią dla naszych aspiracji. Dlatego warto o nie walczyć.

Zakończę tę część przypomnieniem innego „obowiązku polskiego” z tekstu „Ani dla jednych, ani dla drugich”:

„Naród pojmowany jako wspólnota polityczna, świadoma swych zasadniczych celów, rozumiejąca konieczność posiadania własnej ojczyzny będącej zarówno wspólnym dobrem, jak i niezbędnym narzędziem realizacji tak wspólnotowych jak i indywidualnych aspiracji – ten naród należy dopiero wytworzyć.”

C.D.N.

Gadający Grzyb

wtorek, 3 stycznia 2012

„Ani dla jednych, ani dla drugich”


„Jestem Polakiem więc mam obowiązki polskie: są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka.”


I. Narodowa abnegacja

„Nierzadko spotykamy się ze zdaniem że nowoczesny Polak powinien jak najmniej być Polakiem. Jedni powiadają że w dzisiejszym wieku praktycznym trzeba myśleć o sobie nie o Polsce, u innych Polska zaś ustępuje miejsca – ludzkości. Tej książki nie piszę ani dla jednych, ani dla drugich.” Zacytowane tu pierwsze słowa „Myśli nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego dźwięczą mi natrętnie pod czaszką, gdy przychodzi mi analizować stan dzisiejszego społeczeństwa polskiego. Celowo nie piszę „narodu”, a „społeczeństwa” właśnie, bo do narodu, rozumianego jako coś więcej niż wspólnota czysto etniczna, jeszcze nam dużo brakuje. Naród pojmowany jako wspólnota polityczna, świadoma swych zasadniczych celów, rozumiejąca konieczność posiadania własnej ojczyzny będącej zarówno wspólnym dobrem, jak i niezbędnym narzędziem realizacji tak wspólnotowych jak i indywidualnych aspiracji – ten naród należy dopiero wytworzyć.

Póki co bowiem, cofnęliśmy się cywilizacyjnie i mentalnie do stanu z przełomu XIX i XX stulecia, kiedy to znękane rozbiorami i traumami przegranych powstań społeczeństwo polskie w swej znacznej części przyjęło postawę „wsobną”: urządzić się możliwie najlepiej jak się da w danych warunkach – a czy w Polsce, czy poza Polską, to już kwestia czysto opcjonalna. Jest jednak pewna podstawowa różnica: obecnie społeczne zniechęcenie jest efektem zmęczenia suwerennością oraz zadaniami i obowiązkami, które z tą suwerennością są związane.

II. Jestem Polakiem, ale jakby co...

Wracając do cytatu z Dmowskiego. Ci, dla których „Polska ustępuje miejsca ludzkości” są od dawna zdiagnozowani i mieszczą się w tzw. „Salonie” i jego różnych politycznych emanacjach, które - w pewnym uproszczeniu - gładko przeszły od internacjonalizmu sowieckiego do internacjonalizmu europejskiego. Ten obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP dążący, prócz osobistych, kompradorskich korzyści, do przekształcenia Polaków w jakichś mitycznych, utopijnych „Europejczyków” gładko absorbujących kolejne dogmaty lewicowo-liberalnej ideologii został, jak wspomniałem, dobrze rozpoznany i opisany w wielu miejscach i przy wielu okazjach, więc w tym tekście nie będę się nim zajmował. Warto natomiast przyjrzeć się tym, którzy „powiadają, że w dzisiejszym wieku praktycznym trzeba myśleć o sobie nie o Polsce”, bowiem to oni właśnie stanowią dziś przygniatającą większość społeczeństwa i oni poprzez swe wybory decydują o kształcie i przyszłości obecnej Polski.

Niedawno, przy sylwestrowym kieliszku, kiedy impreza weszła w fazę „nocnych Polaków rozmów” miałem okazję pospierać się z młodym biznesmenem. Człowiek sukcesu, ojciec rodziny, właściciel dobrze prosperującej firmy. I przy tym wszystkim kompletnie odseparowany mentalnie od - ujmę to górnolotnie - „sprawy polskiej”. Definiując swoje podejście do kwestii narodowych stwierdził, że oczywiście czuje się Polakiem i tak dalej, ale gdyby „coś się zaczęło dziać” to on zabiera rodzinę i się wynosi. Stanowisko to potwierdziła małżonka, wyrażając przy okazji zadowolenie, że trafiła na takiego właśnie faceta, który sam z siebie prezentuje takie właśnie podejście i nie musi go „urabiać”. Cóż, jest to postawa sformułowana już przez Marię Peszek w słynnej wypowiedzi, że gdybyśmy mieli tu jakieś powstanie, to panna Maria-Awaria nie będzie żadną sanitariuszką, tylko „spierdala stąd jak najdalej”. Rzecz w tym, że mój rozmówca o wypowiedzi Marii Peszek dowiedział się dopiero ode mnie, stanowisko swe zaś sformułował wcześniej, zupełnie samodzielnie.

III. Ucieczka w prywatność

Takich to obywateli ukształtowało ponad 20 lat III RP. To nie są nawet postępowi „europejczycy”, których pragnął wyhodować „Salon”, bo generalnie ludzie ci są obyczajowo dość zachowawczy, czy może raczej – konformistyczni. Cenią sobie materialną stabilizację, życie rodzinne i – ponad wszystko - święty spokój. Dzieje się tak m.in. dlatego, iż czują, że zafundowane im przy okrągłym stole państwo jest strukturą wrogą, zaprojektowaną po to, by zapewnić żerowiska i chronić interesy różnych grup, na co dzień widocznych najlepiej pod postacią pasożytniczej „klasy politycznej”. Widzą, że państwo to nie jest wyrazicielem ich potrzeb, że – najogólniej rzecz biorąc – nie funkcjonuje w ich interesie, tylko w interesie tych, którzy w taki czy inny sposób są w stanie dorwać się do żłobu. Jeśli odniosą osobisty czy zawodowy sukces, nie mają poczucia, że państwo polskie w jakikolwiek sposób do tego sukcesu się przyczyniło, stwarzając chociażby warunki do społecznego awansu, czy ułatwiając działalność w rozmaitych dziedzinach. Ich powodzenie osiągnięte jest mimo państwa, a często wręcz wbrew urzędniczej machinie rzucającej pod nogi najrozmaitsze, absurdalne kłody, utrudniające działalność gospodarczą, czy blokujące dostęp do rozmaitych zawodów. Jeżeli zaś poniosą życiową porażkę, również winią za to „ten porąbany kraj” (na ogół zresztą słusznie) i np. uciekają za chlebem za granicę – najczęściej po to, by już nie powrócić, bo nie ma do czego.

Polska olewa mnie, więc ja olewam Polskę – tak w jednym zdaniu można dziś podsumować relację państwo – obywatel i mechanizm „ucieczki w prywatność”. To i tak istny cud, że w takich warunkach zdołała uchować się 20-30 procentowa grupa tych, których Rymkiewicz określił mianem „wolnych Polaków” - często świeżej daty, obudzonych na skutek smoleńskiego wstrząsu. Ci „wolni Polacy” są zresztą obiektem żywiołowej niechęci, a czasem wręcz nienawiści ze strony biernej większości – nie tylko na skutek medialnej tresury. Również dlatego, że wyłażąc bezczelnie w przestrzeń publiczną ze swymi postulatami i odmienną oceną rzeczywistości, stanowią dla tejże większości nie do końca uświadamiany, ale jątrzący wyrzut sumienia.

Dzieje się tak wskutek tego, że przeciętny Polak dość trafnie diagnozując kondycję polskiego państwa, nie decyduje się by kiwnąć choć palcem w kierunku zmiany obecnego stanu rzeczy. On po prostu, konstatując, że Polska dzieli się na dymających i dymanych, dokłada starań, by dymać samemu i nie pozwolić wydymać się innym. Uczenie nazywa się to „atomizacją” i „rozkładem więzi społecznych”, tudzież „poczucia wspólnoty” i „tożsamości narodowej”.

IV. Zmęczeni suwerennością

Powyższy opis stanowi zarazem odpowiedź na pytanie, dlaczego Polacy reagują obojętnością na postępujące zbywanie naszych prerogatyw państwowych na rzecz ponadnarodowych, unijnych instytucji w ramach „pogłębiania integracji”, czy wręcz na lekko tylko zawoalowany protektorat Niemiec. Dlaczego tak potulnie przyjęli do wiadomości oficjalną wersję katastrofy smoleńskiej i to co Ruscy wyprawiali ze śledztwem. Dlaczego wreszcie reagują alergicznie na „pisowskich awanturników”, co to „potrząsają szabelką”. Wiadomo - gdybyśmy postawili się Ruskim, to wynikłyby z tego kłopoty, Niemcy zaś fundują nam unijną „michę”, więc nie ma co się sadzić. Krótko mówiąc, zarówno wśród naszych „elit” jak i szerokich mas społeczeństwa po dwóch dekadach ciągłej szarpaniny nastąpiło coś, co określam mianem „zmęczenia suwerennością”.

Ujmę to tak: przywoływany na wstępie Dmowski stwierdził „Jestem Polakiem więc mam obowiązki polskie: są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka”. Dzisiejsi Polacy – od góry do dołu – gremialnie odmawiają przyjęcia na siebie tych „obowiązków polskich”. Ba, mają nawet problemy z ich zdefiniowaniem. Poczuwanie się do obowiązków skutkuje bowiem szeregiem niedogodności. Można się narazić. Na poziomie państwowym – wejść w paradę ościennym potęgom; na poziomie zwykłego człowieka – zadrzeć z gminnym kacykiem, zblatowanym urzędnikiem, czy wpływowym biznesmenem. Elity społeczno-polityczne jawnie dążą do scedowania „jak najwięcej kompetencji, zwłaszcza strategicznych, na ponadnarodowe gremia i niech one się martwią, nawet jeśli za tymi gremiami stać będą Niemcy dogadujący kluczowe sprawy z Rosjanami. Zostawmy sobie kompetencje nadzorców autonomicznej prowincji i stosownie do tego zmniejszoną odpowiedzialność przed wyborcami.” (więcej w notce - „Obrotowa bliska zagranica”) Cóż więc wymagać od szarych obywateli, dodatkowo przyuczanych do bierności przez dziesięciolecia komunizmu i dostających konsekwentnie po tyłkach za wszelkie „wychylanie się”.

V. Obowiązki polskie

Jeszcze jeden cytat z Dmowskiego, ostatni: „Jestem nim (Polakiem – GG) nie dlatego tylko, że mówię po polsku, że inni mówiący tym samym językiem są mi duchowo bliżsi i bardziej dla mnie zrozumiali, że pewne moje osobiste sprawy łączą mnie bliżej z nimi, niż z obcymi, ale także dlatego, że obok sfery życia osobistego, indywidualnego znam zbiorowe życie narodu, którego jestem cząstką, że obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy Polski, jako całość, interesy najwyższe, dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno.” (wytłuszczenia moje - GG)

Skonfrontujmy te słowa z obecnym stanem ducha Polaków. Otóż w większości nasi rodacy pozostali na poziomie wspólnoty „etnicznej”, niczym ów przywoływany wyżej biznesmen, który „czuje się Polakiem”, ale „jakby co”, to on się stąd wynosi, bo gdzie indziej też można się urządzić. Mamy rozpaczliwy deficyt świadomości istnienia dobra wspólnego: Polacy nie znają „spraw narodowych”, tych „interesów Polski”, „dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno”. Więcej nawet: kategorycznie odmawiają przyjęcia do wiadomości samego ich istnienia.

I tu tkwi źródło pęknięcia, które według Rymkiewicza się „już nie sklei”. Podziału na tych przyjmujących i próbujących realizować (może czasem w niedoskonały sposób) „obowiązki polskie” i tych, którzy owych obowiązków nie chcą widzieć, znać, ani tym bardziej zrezygnować dla nich z czegokolwiek. Co te dwie grupy mogą sobie powiedzieć, co mają sobie nawzajem do zaoferowania? Odwojowanie społecznej większości, tkwiącej na własne życzenie w narodowej abnegacji to zadanie na pokolenie. Udało się to Narodowej Demokracji pod rozbiorami, więc może uda się i tym razem.

Dlatego tak ważne jest budowanie oddolnych, alternatywnych wobec mainstreamu struktur, tego „drugiego obiegu 2.0”, który tak ostatnio rozdrażnił pana Warzechę a propos „Przebudzenia” Joanny Lichockiej. Ów „drugi obieg 2.0” potrzebny jest nam m.in. po to, by z tych quasi-podziemnych pozycji wychodzić w przestrzeń publiczną i „polityzować masy”. Bez flirtów i koncesji na rzecz głównego nurtu, bo on jest w niepodzielnym władaniu obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, który to obóz najżywotniej jest zainteresowany utrzymaniem obecnego stanu rzeczy i dlatego każdego naiwniaka pragnącego wchodzić z nim w konszachty przeżuje i wypluje. To są dzisiejsze obowiązki polskie - „dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno”.

Inaczej Polska niedługo zwyczajnie zniknie. A gdy już zniknie, to nie będzie jej nie tylko dla lemingów. Nie będzie jej również dla nas. Nie będzie jej ani dla jednych, ani dla drugich. Wszystkiego dobrego w Nowym Roku.

Gadający Grzyb

P.S. 2 stycznia minęła 73 rocznica śmierci Romana Dmowskiego.


PPS. Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/obrotowa-bliska-zagranica

http://niepoprawni.pl/blog/287/domkniety-system-cz-i-%E2%80%93-rok-pogardy

http://niepoprawni.pl/blog/287/domkniety-system-cz-ii-%E2%80%93-czas-rozkladu