niedziela, 29 lipca 2012

Propagandyści społeczni

Propagandyści społeczni stanowią swoistą „agenturę opinii”, zapewniając obsługę frontu ideologicznego z ramienia Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP.

I. Agentura opinii

W niedawnym tekście „O niewartościowaniu pojęć” wspomniałem o społecznych propagandystach, w jakich zamieniają się przedstawiciele nauk społecznych, ze szczególnym uwzględnieniem socjologów i psychologów społecznych. Pociągnę dziś ten wątek. Otóż państwo ci (np. moja ulubiona trójca profesorska - Janusz Czapiński, Radosław Markowski, Ireneusz Krzemiński), pełniący rolę telewizyjnych profesorów od wszystkiego, starają się wprawdzie w miarę możności ukrywać, że ich rola polega nie tyle na badaniu i opisywaniu „coraz bardziej otaczającej nas rzeczywistości”, ile na jej czynnym współtworzeniu – ale od czasu do czasu w przypływie prometejskiej pasji pojadą tak otwartym tekstem, że trudno mieć wątpliwości. Używają zatem nimbu akademickiej powagi do kształtowania pożądanych z ich punktu widzenia postaw i zbiorowych emocji. Innymi słowy, są szczególnego rodzaju propagandystami, swoistymi „agentami opinii”, którzy pod pozorem objaśniania świata, współuczestniczą w pierekowce dusz i umysłów, zaprzęgając do tego swój naukowy autorytet.

Przypadłość ta nie jest oczywiście domeną tylko lewicowo-liberalnej strony sporu publicznego. Tzw. „nasi” naukowcy próbują robić mniej więcej to samo, tylko w drugą stronę: patriotyczno-niepodległościową, tradycjonalistyczną i konserwatywną. Wszak inicjatywa taka jak „Archipelag polskości” prof. Zybertowicza z jego „coachingiem patriotycznym”, służyć ma właśnie promowaniu pożądanych z naszego punktu widzenia postaw społecznych. Tyle, że Zybertowicz nie ukrywa swych zamiarów, występuje z otwartą przyłbicą jako działacz społeczno-polityczny i po tym można poznać szczerość intencji.

To ważne rozróżnienie – jakie działania podejmowane są otwarcie, w zgodzie z elementarną racją stanu i interesem narodowym, a co jest knute pod płaszczykiem naukowego obiektywizmu, sączone podskórnie przeciw nam, by przerobić społeczeństwo na luźny konglomerat wykorzenionych klonów hołdujących postępowym zabobonom, wbrew konstytutywnym cechom naszej zbiorowej tożsamości.

Zatem z jednej strony mamy do czynienia z próbami odtworzenia narodowego potencjału, z drugiej zaś – z permanentną promocją rozkładu, tak by na tożsamościowych gruzach zbudować współczesną wieżę Babel – Nowy Wspaniały Świat.

II. Nauka a propaganda

Tu jeszcze istotna uwaga: to, co ci panowie wypisują w stricte naukowych pracach, dzięki którym zrobili te swoje habilitacje i dochrapali się profesur nie ma najmniejszego znaczenia. A raczej ma o tyle, o ile ta naukowa rzetelność dochowywana na użytek kolegów-naukowców może stanowić kamuflaż, dzięki któremu tym skuteczniej robią wodę z mózgów kolejnym rzeszom lemingów. No bo przecież, jeśli mówi nam coś profesorska głowa z taaakim, panie, niekwestionowanym dorobkiem w swej dziedzinie, a pani dziennikarka w studio kiwa mu łebkiem przytakując - to tak musi być i basta. Tak działa ten mechanizm manipulacji – prostacki do obrzydliwości, lecz skuteczny.

Niemniej, jak rzekłem, to co piszą w swych pracach naukowych zasadniczego znaczenia nie ma, albowiem prace te czytane są wyłącznie przez wąskie grono kolegów po fachu i studentów, którzy i tak zapomną wszystko zaraz po sesji egzaminacyjnej, by zrobić sobie miejsce na następne mądrości, z których trzeba się będzie wyspowiadać za kolejne pół roku. Znaczenie ma natomiast to, co wygadują w mediodajniach, bądź piszą na łamach „opiniotwórczej” prasy. Może to mieć związek z efektami ich naukowych badań, niechby i luźny, ale nie musi.

III. Trzej muszkieterowie Postępu

Taki profesor Krzemiński wziął na warsztat Radio Maryja i jego słuchaczy, i wyszło mu, ku własnemu zdumieniu, że nie jest to wcale ciemny, zabobonny motłoch, zaś wyniki badań obaliły po kolei suflowane przez 20 lat medialne stereotypy. Tylko co z tego, skoro ten sam Krzemiński – już jako telewizyjny profesor od wszystkiego – zmienia się na wizji w wojującego hunwejbina, głosząc rzeczy stojące w jaskrawiej sprzeczności z tym, co ustalił Krzemiński-naukowiec?

Nie wiem, jak się to panu profesorowi wszystko układa i godzi pod czaszką, niewykluczone zresztą, że jest na tyle samoświadomy, iż zdaje sobie sprawę z tego intelektualnego dysonansu i wchodzi w kolejne role najzupełniej na zimno. Z drugiej jednak strony - demonstrowany przezeń poziom emocji na widok choćby prof. Zybertowicza świadczy, iż zinternalizował swą rolę społecznego propagandysty na tyle głęboko, że gotów jest zapomnieć dla niej o wynikach własnych badań. Takie dwójmyślenie jest w realiach III RP niezwykle przydatną umiejętnością.

O wiele bardziej spójny jest profesor Markowski, który we wrześniu 2010 na XIV zjeździe zorganizowanym przez Polskie Towarzystwo Socjologiczne, a więc przemawiając w gronie swoich, otwarcie abdykował z dociekania prawdy o III RP, mówiąc: „Nie można wytropić autora polskiego kapitalizmu”. Jest to zresztą postawa charakterystyczna dla całego środowiska, co znakomicie opisał prof. Zybertowicz w tekście „Socjologowie w pułapce”.

Ale, abdykując z badań obejmujących tak „śliskie” tematy jak autorstwo modelu nadwiślańskiego kapitalizmu, prof. Markowski wyżywa się w propagandzie społecznej, kiedy to w wizjonerskim ferworze zdarza się mu zrzucić maskę i powiedzieć: „Trzeba pracować nad tym, żeby się skutecznie instytucjonalnie podzielić.”, czyli – oddzielić światło od ciemności – zdrową, liberalną część społeczeństwa od moherowszczyzny. Markowski mówi wprawdzie w tym kontekście oględnie o „funkcjonalnym federalizmie”, lecz w praktyce realizacja postulatu tego społecznego propagandysty musiałaby sprowadzić się do apartheidu.

No i wreszcie profesor Czapiński – nadzorca cyklicznych badań „Diagnoza społeczna”, w których każdorazowo okazuje się, że Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej, gdyż Polacy mają coraz więcej pralek i telewizorów. Jeśli dodamy, iż podstawą interpretacyjną dla rezultatów badań pan profesor uczynił swą „cebulową teorię szczęścia”, z której wynika, iż przytłaczająca większość ludzkości jest szczęśliwa, choćby z tego powodu, że żyje, to widzimy, że takie badania są z punktu widzenia „autorów polskiego kapitalizmu”, których to nie może „wytropić” Radosław Markowski, bezcenne.

Natomiast na chronicznych malkontentów, kwestionujących model „transformacji”, jest sposób pozwalający przejść do porządku dziennego nad rozlicznymi systemowymi patologiami III RP. Takich frustratów kuty na cztery nogi pan profesor obezwładni z tym swoim dobrotliwym uśmiechem dyrektora psychuszki „teorią niewdzięczności społecznej”, służącą do wytknięcia niewdzięcznikom, iż „Społeczeństwa są niewdzięczne ze swej konserwatywnej natury i nigdy nie docenią w pierwszym pokoleniu zmian w regułach życia codziennego, nigdy nie nagrodzą twórców tych zmian.”.

IV. W służbie Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP

Jak łatwo zauważyć, opisani tu propagandyści społeczni serwują nam przekaz dwutorowy. Długofalowo, pozostają w służbie nieubłaganej Antycywilizacji Postępu na bazie której podejmowana jest kolejna już w dziejach próba zbudowania Nowego Wspaniałego Świata. Doraźnie zaś zapewniają obsługę frontu ideologiczno-propagandowego z ramienia Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, któremu właśnie za tę wysługę zawdzięczają prominentną i lukratywną rolę społecznych szamanów okadzających wskazane im totemy, na zmianę z piętnowaniem odstępców od jedynie słusznej linii zadekretowanej przez „autora polskiego kapitalizmu” (którego, przypomnijmy, mimo wysiłków wciąż jakoś nie może wytropić profesor Markowski).

W kontekście powyższego nie może dziwić chocholi taniec polskich nauk społecznych tak celnie zdiagnozowany już prawie dwa lata temu przez prof. Zybertowicza – jeszcze raz gorąco polecam tekst „Socjologowie w pułapce”. Pewnych tematów dotykać nie wolno, albowiem grozi to przypadkową dekonspiracją „autora polskiego kapitalizmu” - i co wtedy? W wersji łagodnej takie nieodpowiedzialne odkrycie skutkować mogłoby zawodowym ostracyzmem i wtrąceniem w szeregi oszołomów, w skrajnych przypadkach zaś - wizytą Seryjnego Samobójcy. Zrozumiałe więc, że dużo zdrowiej i pożyteczniej jest spożytkować swą twórczą energię na cywilizowanie nadwiślańskich aborygenów w ustalonym odgórnie duchu – tym bardziej, że intelektualne autorytety oraz ich dysponenci rolę tę mają wytrenowaną od dziesięcioleci.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

P.S. Na zbliżony temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/o-niewartosciowaniu-pojec

http://niepoprawni.pl/blog/287/polska-jak-bhutan

czwartek, 26 lipca 2012

Skąd „panu posłu” wyrastają nogi?

Państwo posłowie, raczcie przypomnieć sobie, skąd wyrastają wam nogi, bo wkrótce możecie przeżyć bardzo bolesne rozczarowanie.

I. Szczepionkowy bubel

W związku z nowelizacją ustawy o zapobieganiu oraz zwalczaniu zakażeń i chorób zakaźnych u ludzi oraz ustawy o Państwowej Inspekcji Sanitarnej, w internecie zainicjowano akcję antyszczepionkową (np. TU i TU), polegającą m.in. na wysyłaniu interwencyjnych maili do posłów. Przypomnę dla porządku, iż ustawa ta pod pozorem technicznej korekty przepisów zmienia m.in. definicję choroby zakaźnej z „choroba, która została wywołana przez biologiczne czynniki chorobotwórcze, które ze względu na charakter i sposób szerzenia stanowią zagrożenie dla zdrowia publicznego", na bardziej ogólną: „choroba zakaźna – choroba, która została wywołana przez biologiczny czynnik chorobotwórczy” - czyli w praktyce niemal wszystko, z katarem włącznie(druk sejmowy – TUTAJ). Do tego znacznie poszerza uprawnienia Sanepidu, co w praktyce może prowadzić do ubezwłasnowolnienia obywateli zmuszanych do przyjmowania obowiązkowych szczepień (więcej szczegółów – m.in. TUTAJ i TUTAJ).

Wprawdzie nie pierwszy to i nie ostatni bubel wyprodukowany przez Sejm, ale ten może być szczególnie niebezpieczny, zważywszy, że w międzynarodowych koncernach kraje takie jak Polska i reszta bloku postkomunistycznego znajdują się w tych samych przegródkach, co Afryka – czyli, stanowimy dla nich obszar postkolonialny na którym obowiązują niższe standardy. Kto nie wierzy, niech porówna tę samą markę proszku do prania sprzedawaną w Niemczech i w Polsce. Ja jakiś czas temu miałem okazję.

Zaznaczam, że nie jestem jakimś pryncypialnym przeciwnikiem szczepienia się. Zdarzało mi się w tzw. „sezonie zachorowań” szczepić na grypę (bez negatywnych skutków) – ale chcę mieć swobodę wyboru, która na podstawie nowych regulacji może zostać mi odebrana. Sądzę, że właśnie tego typu motywacja przyświeca większości protestujących, a nie jakiś zabobonny lęk przed szczepieniami, jak usiłują sugerować niektóre mediodajnie i głosujący za ustawą politycy (przykład - TUTAJ).

II. „Pandemiczna” histeria

I tu przechodzimy do zasadniczego powodu dla którego skrobię tę notkę. Otóż, te zmiany układają się idealnie po myśli koncernów farmaceutycznych słynących z umiejętnego rozpętywania histerii. Pamiętamy wszyscy jazgot towarzyszący kolejnym „pandemiom” - „ptasiej”, czy „świńskiej” grypy, na które każdorazowo chorowały i umierały jakieś śladowe w porównaniu z „pospolitymi” chorobami grupy osób. A zaszantażowane kociokwikiem rządy kupowały jakieś zupełnie obłędne ilości szczepionek, z którymi teraz nie wiadomo co zrobić. I nie łudźmy się - Ewa Kopacz też by kupiła, gdyby miała fundusze, podobnie jak każdy minister z każdej partii.

W tym roku będziemy mogli przetestować to w praktyce, ponieważ ustawa wejdzie w życie jak raz przed sezonem jesienno-zimowym, kiedy to z pewnością czeka nas następna jazda z „pandemią”, dajmy na to, psiej, czy kociej grypy, na którą zachoruje może z tysiąc osób w Europie. A u nas, z nową ustawą w garści, rząd zakupi całe tony wyprodukowanego zawczasu (cóż za zbieg okoliczności) szajsu, zalegającego dotąd na składach akurat tego a nie innego koncernu, za którego skutki uboczne tenże koncern nie będzie ponosił żadnej odpowiedzialności.

Wszyscy posłowie, ze wszystkich partii, zapewne nawet nie czytając, zagłosowali za proponowaną nowelizacją, za wyjątkiem jednego – Marka Sawickiego z PSL-u. Nie wiem, czy się pomylił i jak się to ma do „afery taśmowej” w wyniku której przestał być ministrem, ale ta jednomyślność wszystkich ugrupowań jest porażająca. Po Platformie oczywiście niczego się nie spodziewam i mogę się tylko domyślać jakie poszły tu „transfery”. Interesuje mnie natomiast i to bardzo stanowisko tzw. „naszych”, czyli PiS.

III. Trop Bolesława Piechy

Przypuszczam, że do głosowania „za” zgodnie ze wskazaniami przewodniczącego sejmowej komisji zdrowia – Bolesława Piechy z PiS-u, skłoniły panów posłów dwa powody: po pierwsze - lęk, że głosując „przeciw” staliby się obiektem nagonki jako „niewrażliwi społecznie” przeciwnicy ochrony zdrowia ludności; po drugie - tradycyjnie silna w PiS etatystyczna mentalność spod znaku „urzędnik wie lepiej”.

O możliwości korupcyjnej, polegającej na wtrynieniu do pozornie czysto technicznej nowelizacji jakichś „lub czasopism”, w wyniku których zrobi się dobrze koncernom farmaceutycznym nie chcę nawet myśleć, gdyż znaczyłoby to, że w największej sile opozycyjnej jeden przekupiony prominentny polityk może podsunąć kolegom do przegłosowania cokolwiek. Jednak w tym kontekście warto przypomnieć, że w czasach, gdy Bolesław Piecha był wiceministrem zdrowia, w ostatniej chwili na liście leków refundowanych w tajemniczy sposób znalazł się specyfik o nazwie iwabrydyna – niedługo po tym, jak pan Piecha spotkał się z Robertem Pachockim - przedstawicielem producenta leku, francuskiej firmy Servier. Żeby było ciekawiej, iwabrydyna we Francji nie była refundowana, krytykował ją fachowy periodyk „Prescrire", zaś w USA, czy Kanadzie nie została nawet dopuszczona do obrotu. Wszystko to może wskazywać, iż pan Piecha nie jest, oględnie mówiąc, odporny na lobbying.

Dziś poseł Piecha gorąco broni nowelizacji ustawy o szczepieniach, bredzi o jakiejś „policji sanitarnej”, zaś inni posłowie, jak pan Girzyński, próbują ośmieszyć uczestników sprzeciwu porównaniami do przedwojennych Świadków Jehowy.

IV. Skąd „panu posłu” wyrastają nogi?

I tu już się nóż w kieszeni otwiera. Reakcja „naszych” wybrańców na akcję mailingową jest bowiem porażająca. Większość nadesłane maile zignorowała, zaś ci, którzy raczyli odpowiedzieć, jak pan poseł Jarosław Zieliński uczynili to głównie za pomocą spłodzonego przez Bolesława Piechę partyjnego gotowca, który cytuje w swym tekście Katarzyna. No i ten cudowny passus: „Epatowanie Państwa Posłów postulatem nie głosowania na Prawo i Sprawiedliwość w kolejnych wyborach, moim zdaniem, nie ma racjonalnych podstaw ideowych i socjologicznych.” Niektóre fragmenty tego gotowca pojawiają się również w oświadczeniu pana posła Girzyńskiego. Natomiast słowa, które poseł Zieliński dodał od siebie „aby nie upowszechniać nieprawdziwych informacji stawiających w niesprawiedliwie niekorzystnym świetle parlamentarzystów Prawa i Sprawiedliwości” - zwalają wręcz z nóg. Buta i arogancja walczą tu o lepsze z oderwaniem się wśród sejmowych korytarzy i gabinetowych utarczek od swoich pracodawców, czyli – elektoratu. Należy więc panom posłom przypomnieć, skąd im wyrastają nogi.

Nie jest to bowiem pierwsza tego typu „wtopa” PiS, że przypomnę chociażby głosowanie w Parlamencie Europejskim za ACTA. Wynika z tego, że ci ludzie najzwyczajniej nie czytają tego, nad czym głosują. Ciekawe, do ilu jeszcze takich niespodzianek przyłożyli rękę. O ile jednak w sprawie ACTA otrząsnęli się na skutek masowych protestów, to w przypadku nowelizacji „sanepidowsko-szczepionkowej” idą w zaparte. I tego już wybaczyć nie można.

Otóż, drodzy Państwo, jako wasz wyborca – a więc zwierzchnik i pracodawca - nie życzę sobie być traktowanym, jak ciemna zabobonna masa, która boi się medycyny. Nie życzę sobie traktowania z góry i protekcjonalnego, wyższościowego tonu. Oczekuję – jako wasz suweren – szacunku i rzetelnych wyjaśnień, oraz – koniec końców – przyznania się do błędu i wycofania poparcia dla tej szkodliwej nowelizacji. Po obecnej Dyktaturze Matołów, jak napisałem wyżej, niczego się nie spodziewam, a raczej – spodziewam się wszystkiego najgorszego. Wam zawieszam poprzeczkę znacznie wyżej, ponieważ to na was głosuję.

Najwyższa pora, byście uświadomili sobie, że waszym zwierzchnikiem nie są gabinetowe ciała ustalające „biorące” miejsca na listach wyborczych. Waszym zwierzchnikiem jesteśmy my, wyborcy, i żądamy by nasz głos był poważnie brany pod uwagę. Wyczuwam w waszej postawie syndrom balonika napompowanego poczuciem własnej ważności. Pogląd o „bezalternatywności” skutkującej tym, że elektorat patriotyczny zagłosuje na was nawet zaciskając zęby i zatykając nosy, zyskał chyba w waszych szeregach rangę obowiązującego dogmatu. Pora ten balonik przekłuć. Nie jesteśmy na was skazani. W ostateczności, wielu z nas w dzień wyborów może zostać w domach. I będzie to wyłącznie wasza wina – bo pomyłkę można wybaczyć, ale pychy i buty, skutkujących aroganckim trwaniem w błędzie wybaczyć nie sposób.

Powtarzam zatem – raczcie przypomnieć sobie, panie i panowie Posłowie, skąd wyrastają wam nogi, bo przy okazji kolejnych wyborów możecie przeżyć tyleż wielkie, co bolesne rozczarowanie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

piątek, 20 lipca 2012

Duchowe skretynienie

Kilka słów o wyjątkowej szmirze z Julią Roberts – tą, co to nie goli się pod pachami.

I. Julia Roberts na tropie samospełnienia

Niedawno zawitałem do znajomych na grilla, a następnego dnia na ciężkim kacu wzięliśmy się za oglądanie wyjątkowo goooownianego filmu z Julią Roberts. Nie pamiętam tytułu i nawet nie będę guglał, żeby go odnaleźć. Było w nim chyba coś o jedzeniu i modleniu się. W każdym razie, z tego co zarejestrowałem podrzemując na wersalce, bohaterka – dobrze sytuowana mieszkanka Nowego Jorku, pozostająca w spokojnym, stabilnym małżeństwie - ni z tego ni z owego stwierdza, iż jest totalnie nieszczęśliwa. Jak na nowojorkę wyhodowaną w kulcie psychoterapii przystało, postanawia zatem poszukać samospełnienia. Owo samospełnienie przybiera postać rozwodu, co, jak się zdaje, twórcy filmu potraktowali z pełną aprobatą i zrozumieniem, a mimo to – dziw nad dziwy – ów rozwód z Bogu ducha winnym facetem wpędza ją w depresję. Coś podobnego. Przecież rozwód to powinien być pełen spontan, czad i odlot, a tu coś babę uwiera i drąży – i to chyba jeszcze bardziej, niż przed tym całym rozwodem, kiedy to była, przypomnijmy, totalnie nieszczęśliwa. Dziwna jakaś.

No, ale w każdym razie, stan w jaki się wpędziła absolutnie nie podpowiada jej, że może niezłym pomysłem byłoby wrócić do męża (nawet, jeśli ciut nudnawy) i spróbować odbudować związek. Gdzieżby. To by się nie sprzedało. Baba postanawia dalej brnąć w samorealizację, wdaje się chyba w jakiś romans, a potem urządza sobie podróż po świecie. Jedzie, mianowicie, szukać szczęścia, które jak wiadomo, można znaleźć tylko wioząc tyłek gdzieś daleko. Podobno wybrała się najpierw do Włoch, ale co tam robiła nie wiem, bo przysnąłem. Chyba coś żarła.

II. Pranie mózgu

Ocknąłem się, gdy rzeczoną babę zaniosło do Indii, gdzie wstąpiła do jakiejś sekty i o czwartej trzydzieści rano wstawała, żeby szorować podłogę w świątyni, a potem medytować, albo klepać mantry i toczyć psychologizujące gadki z podobnymi jej popaprańcami. Lub też kiwać pustym łebkiem, słuchając głodnych kawałków wciskanych jej przez guru.

I tu już coś mnie trafiło. Głupia babo, pomyślałem (a chyba nawet powiedziałem na głos, bo Pani Domu zaczęła mi w tym momencie wyjaśniać szeroki kontekst omawianego arcydzieła). Jak szukasz ukojenia, duchowej przemiany, odnowy i takich tam, to wystarczyło znaleźć jakiegoś spowiednika lub klasztor, gdzie człowiek również może zaszyć się i odizolować od świata. Albo odbyć rekolekcje, pójść na pielgrzymkę... Cokolwiek.

Przypuszczam, że byłoby to możliwe nawet w Stanach, a jeśli już ją tak nosi, mogła udać się do któregoś z krajów latynoskich, czy – w ostateczności – do Europy, zanim ta jeszcze ze szczętem nie stoczyła się w neopogaństwo. W takim klasztorze też zapewne nikt by jej nie bronił szorować podłóg o wpół do piątej rano, nie wspominając już o modlitewnej medytacji. Wyłaby godzinki, kiwała się nad różańcem, prowadziła usystematyzowany tryb życia, duchowej strawy miałaby po uszy - i może wreszcie coś by do niej dotarło. Z tego co zaobserwowałem, byłaby to dla niej nie mniejsza egzotyka, niż ta syfiasta sekta w Indiach.

Ale jest jeden szkopuł. W takim miejscu nikt by jej nie powiedział, że zrobiła dobrze zostawiając męża, że wszystko czego potrzebuje to samoakceptacja, a spokój ducha osiągnie piorąc sobie mózg mantrami. Nie. Tam by jej powiedziano jasno i bez ogródek, że jest durną, rozkapryszoną, egoistyczną pindą, wpatrzoną w czubek własnego nosa; że pod kopułą ma sieczkę złożoną z jakichś postmodernistycznych zabobonów i że najlepsze co może zrobić, to solidny rachunek sumienia, spowiedź oraz zadośćuczynienie Bogu i bliźnim. Nawet dano by jej czas na posprzątanie tego całego bajzlu pod sufitem i nieuchronne wnioski.

III. Dobre Mzimu

Ale, oczywiście, nic z tego. Bohaterka, niczym hart z imbirem w zadku wyjeżdża z tych całych Indii na jakąś wyspę, chyba na Bali (nie jestem pewien, po chwilowej irytacji znowu przysnąłem) i tam poznaje dobrotliwego szamana – takiego żywcem z egzotycznej Cepelii. Ten wciska jej rzewne pierdoły o harmonii, równowadze i że trzeba być dobrym. Zauważcie – ta baba musiała pojechać do jakiejś cholernej Indonezji, żeby dowiedzieć się, że trzeba być dobrym – czujecie ten poziom skretynienia? I to musiał jej powiedzieć jakiś szczerbaty szaman w śmierdzącej chacie, wśród chmar moskitów, bo gdyby powiedział jej to ksiądz, to by nie uwierzyła.

No więc, ta pańcia z Njujorku robi się dobra. Robi się tak dobra, że zbiera przez internet jakąś kasę na zapomogę dla miejscowej zielarki (swoją już pewnie przeputała na ekskursje) i staje się białym Mzimu, z czym - jak można się domyślać po nie schodzącym z budynia otępiałym uśmiechu – jest jej bardzo dobrze i komfortowo. Masuje się tą swoją dobrocią we dnie i w nocy i jest w związku z tym coraz bardziej rozanielona. Każdy, kto choć raz widział rybie wary Julii Roberts rozciągające się w uśmiechu najaranego ćpuna, może sobie wyobrazić ten widok i budzić się z krzykiem przez resztę życia.

A potem poznaje jakiegoś fagasa, idzie z nim do łóżka i na tym z grubsza się to wszystko kończy. Kurtyna.

IV. Lajfstajlowa gehenna

Oświecono mnie, że cała ta historia oparta jest na tzw. „faktach autentycznych”. Bardzo być może – nie wątpię, że znalazło się jakieś babsko z gatunku „lajfstajlowych feministek”, której od dobrobytu tak popaliły się styki, że normalne życie wydało się jej doświadczeniem zbyt traumatycznym i przygnębiającym. Postanowiła więc sobie poprawić zgodnie ze wskazaniami kolorowych pism dla idiotek, które jako pozór moralnego uzasadnienia dla egoistycznych zachcianek podsuwają psychologiczno-newage'owy szajs w charakterze erzatzu duchowości.

To jest dopiero pomysł na udane życie – wpędzić się w depresję wziętym z nudów rozwodem, a potem to opisać (bo ponoć jest nawet książka, na bazie której powstała ta cała szmira), sprzedać prawa do filmu i zrobić wodę z mózgów tabunom kolejnych kretynek. Z tą różnicą, że tamtych nie będzie stać na podróż dookoła świata i przez najbliższe miesiące (zakładając optymistycznie, że po jakimś czasie im przejdzie) będą urządzały swoim mężom piekło na ziemi – z czystej, babskiej zawiści, że one nie mogą sobie pozwolić na rozwód z nudów, malowniczą depresję i pluszową gehennę podróży w ciepłe kraje w poszukiwaniu samorealizacji i spełnienia. No i że nie wyglądają jak rozanielona Julia Roberts, mimo że też ekologicznie nie golą się pod pachami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

P.S. Notka o zbliżonej tematyce: http://www.niepoprawni.pl/blog/287/lajfstajlowy-feminizm%E2%80%A6

wtorek, 17 lipca 2012

O niewartościowaniu pojęć

„Niewartościowanie” jest fałszem, usiłującym nam wmówić, że można opisywać rzeczywistość abstrahując od jakiegokolwiek systemu wartości.

I. „Socjologia nie wartościuje pojęć”

Z uczelnianych anegdot Jabolissimusa i Kreatora wyemitowanych w „Kontestacji” dowiedziałem się, iż „w socjologii nie wartościuje się pojęć”. Audycję Konserwy można sobie odsłuchać na stronach „Kontestacji” (podlinkowanie powyżej), lub korzystając z archiwum Niepoprawnego Radia PL – audycja 336. Powyższe stwierdzenie padło z ust pani doktor socjologii na zajęciach ze studentami, gdy została przyłapana na promowaniu modelu „rodziny” homoseksualnej zaraz po tym jak wydeklamowała definicję rodziny jak najbardziej zgodną z tradycyjnym kanonem. Jak łatwo zauważyć, zacytowane przed chwilą zdanko miało być zgrabnym wywikłaniem się ze sprzeczności w które owa pani doktor popadła próbując jakoś koślawo poszerzyć kanon wartości tradycyjnych o surowe nakazy postępowej polit-poprawności. Żeby było ciekawiej, gdy Jabolissimus jako kontrargument opowiedział pedofilski dowcip, owa uczona niewiasta zareagowała stwierdzeniem, iż jest to „patologia”. Jabolissimus oczywiście nie omieszkał skwitować tego słowami – „patologia? ależ, proszę pani, w socjologii „nie wartościujemy pojęć”...

Wyczuwamy ten charakterystyczny smrodek relatywizmu? Jakże on wygodny dla wszelkiej maści cioteczek i wujaszków rewolucji, którzy usiłują z socjologii uczynić jedno z narzędzi pierekowki dusz – zatrzeć granicę, między socjologią, a socjotechniką. „Niewartościowanie” służyć ma wyłącznie temu, by zakneblować usta przeciwnikom uprawianej pod szyldem socjologii politgramoty, tak by nie odważyli się weryfikować różnych postępowych teoryjek. Inna z kolei pani doktor, co to zapewne również „nie wartościuje”, nie wahała się, by rozesłać mailem po studentach zaproszenie na homoparadę (jak napisała, „w ramach równowagi w przyrodzie”, cokolwiek miałoby to znaczyć). Gdy Jabolissimus w odpowiedzi rozesłał (w tym do rzeczonej pani doktor) zaproszenie na kontrmanifestację (również w imię „równowagi”, a jakże ;) ), ta raczyła odpisać wdzięcznym słówkiem - „debil”. Ot, „niewartościowanie” w praktyce.

II. Postępowy zabobon

Zastanówmy się teraz, cóż może to oznaczać – owo „niewartościowanie”. Otóż, moim skromnym, przyjęcie takiego założenia jest z gruntu fałszywe i prowadzi w perspektywie do totalnego zakłamania nauki, która wkrótce stanie się zbiorem nieweryfikowalnych teoryjek, wrzucanych „skolko ugodno” do wspólnego wora z etykietką „socjologia”. Innymi słowy, „niewartościowanie” to współczesny, pseudonaukowy zabobon, przybrany dla niepoznaki w pozór naukowości za pomocą akademickiego żargonu.

„Niewartościowanie” jest totalnym fałszem, usiłującym ludziom wmówić, że można opisywać rzeczywistość abstrahując od jakiegokolwiek systemu wartości. Otóż nie, nie można. Gdy wyruguje się jeden system wartości, nieuchronnie wkracza na to miejsce inny, z reguły gorszy. „Niewartościowanie” to intelektualny buldożer, mający usunąć z kolejnego poletka system charakterystyczny dla cywilizacji łacińskiej, zbudowanej na Dekalogu i prawie rzymskim, po to, by zrobić miejsce dla Antycywilizacji Postępu z jej własnym systemem wartościowania.

„Niewartościowanie” podważyć ma również podstawową naukową kategorię „prawda-fałsz”: albo coś odpowiada rzeczywistości, albo nie. Po tym zabiegu, socjologia zamieni się w czysty szamanizm społeczny, gdzie zamiast badań będziemy mieli do czynienia z biciem w bębenki i rytualnym tańcem wokół plemiennych totemów wznoszonych przez czarowników w rodzaju tej pani doktor od homoparady.

Odwołując się do źródeł – jeśli Max Weber, jeden z ojców-założycieli socjologii, uznał na początku XX w. w swej pracy „Etyka protestancka, a duch kapitalizmu”, iż społeczności protestanckie bardziej sprzyjają rozwojowi społeczno-gospodarczemu, niż katolickie – to dokonał oceny wartościującej właśnie. Z jego wnioskami można oczywiście polemizować (choćby na przykładzie Bawarii – najbardziej katolickiego i zarazem najbardziej rozwiniętego landu Niemiec, stanowiącego matecznik tamtejszej chadecji – również w czasach, kiedy ów szyld polityczny jeszcze znaczył coś konkretnego), niemniej owe polemiki poparte badaniami sprowadzać będą się właśnie do wartościowania: prawdziwe/nieprawdziwe, lepsze (bardziej zaawansowane)/gorsze (słabiej zaawansowane).

Z nieco innej beczki - w swej notce „Lemingi będą lemingami” Budyń78 przyznał, iż przez długi czas bronił się przed używaniem określenia „leming”. Hm, może się mylę, ale wyczuwam w tej postawie właśnie ową charakterystyczną dla współczesnej socjologii niechęć do „wartościowania”. Przypuszczam, iż owo określenie wydało się Budyniowi nazbyt stygmatyzujące i uproszczone. Zwróćmy jednak uwagę, jakim językiem posługują się socjologowie w debacie publicznej: młodzi, wykształceni, bardziej zamożni z dużych miast... z drugiej strony – starsi, gorzej wykształceni, mniej zamożni, z mniejszych ośrodków. Czyli – jakoś trzeba rzeczy nazwać, bez tego ani rusz, a jak już nazwiemy, zawsze będzie oznaczało to jakąś upraszczającą i wartościującą kalkę. Od stereotypów uciec nie sposób, mimo że jak się dowiedziałem ze wzmiankowanej na wstępie audycji, owe „stereotypy” są socjologicznym wrogiem numer jeden na równi z „wartościowaniem”.

Zresztą, powracając na chwilę jeszcze do dziadka Webera (nota bene – hakatysty i polakożercy, ale to osobny temat). Przecież jego „Etyka protestancka, a duch kapitalizmu” stała się jak najbardziej rozsadnikiem antykatolickich stereotypów, dziś chętnie przywoływanych przez wszelkich propagatorów „modernizacji” Polski, dla których podstawowym warunkiem tejże „modernizacji” jest zerwanie przez Polskę ze swym katolickim dziedzictwem kulturowym. Złośliwi nazywają to „kuchennym weberyzmem” - i mają sto procent racji.

III. Propagandyści społeczni

Takie stygmatyzowanie jest domeną współczesnych socjologów, zwłaszcza zaś tzw. „psychologów społecznych” - ooo, ci to dopiero uprawiają szamanizm na żywej tkance narodu (oj, przepraszam - „społeczeństwa”). Nawet nie udają, że czują się predestynowani nie tyle do opisywania społecznej rzeczywistości, ile do czynnego na nią wpływania i kształtowania społecznych postaw w imię przyjętych założeń dotyczących tego, jakie z ich punktu widzenia postawy są najbardziej pożądane. Weźmy profesora Markowskiego, rzucającego tezę, iż należy skutecznie, instytucjonalnie się podzielić – czyli oddzielić światło od ciemności - dobrą, liberalną część społeczeństwa od zaściankowej moherowszczyzny. Jeśli to nie jest postulowaniem apartheidu, to nie wiem co jeszcze musiałby powiedzieć.

Albo taki prof. Janusz Czapiński, uprawiający społeczną propagandę sukcesu i nieodmiennie wysnuwający ze swych „diagnoz społecznych” wnioski iż Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatniej. Mamy więc do czynienia z propagandystami społecznymi, pozostającymi na usługach obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, którzy do swej orki zaprzęgli całą gałąź nauki – psychologię społeczną. Wspomniany prof. Czapiński jest również autorem tzw. „cebulowej teorii szczęścia", wyróżniającej trzy poziomy szczęścia:

„Najgłębszy, genetycznie zdeterminowany i nie zawsze w pełni świadomie doświadczany poziom to wola życia. Można ją zdefiniować jako obiektywny, niezależny od świadomości standard (wartość) dobrostanu psychicznego człowieka. Poziom środkowy zawiera niektóre hedonistyczne (bilans emocjonalny i pewne satysfakcje) oraz eudajmonistyczne (np. poczucie sensu życia) miary dobrostanu tzn. subiektywnie doświadczane wartości własnego życia. Dlatego został nazwany ogólnym dobrostanem subiektywnym. Na najbardziej zewnętrzny poziom składają się bieżące doświadczenia afektywne oraz satysfakcje cząstkowe, odnoszące się do konkretnych aspektów życia (rodzina, praca, finanse, warunki mieszkaniowe, czas wolny itd.).” (http://www.psychologia-spoleczna.pl/artykuly-czytelnia-48/28-inne/731-co-czyni-szczesliwym.html?start=1 )

Genialne – ujmując tak sprawy zawsze odkryjemy, że na jakimś poziomie niemal każdy z nas jest obiektywnie rzecz biorąc szczęśliwy. Jeśli dopowiemy, iż owa „cebulowa teoria szczęścia” stanowi filtr przez który prof. Czapiński przepuszcza każdorazowo wyniki swych „Diagnoz społecznych” z kolejnych lat, to nie ma co się dziwić nieodmiennie entuzjastycznym wnioskom. Zaś na malkontentów jest bat w postaci „teorii niewdzięczności społecznej” głoszącej m.in., iż „Społeczeństwa są niewdzięczne ze swej konserwatywnej natury i nigdy nie docenią w pierwszym pokoleniu zmian w regułach życia codziennego, nigdy nie nagrodzą twórców tych zmian.”.

Chyba nie trzeba dodawać, iż teorii owej pan profesor użył do wytłumaczenia społecznego niezadowolenia z kosztów „transformacji ustrojowej”, co gładko pozwoliło mu zignorować rozliczne systemowe patologie III RP.

***

Jak widzimy, wszystko sprowadza się do wartościowania i nie dajmy się nabrać, że jest inaczej. Warto mieć wyczulone ucho na różne pięknoduchowskie zaśpiewy w rodzaju „niewartościowania pojęć”. Gdy je usłyszymy, wiedzmy, że nieodmiennie kryje się za nimi jakiś intelektualny szwindel, zazwyczaj interesowny i podszyty dość parszywą ideologią, na której końcu widnieją bramy Nowego Wspaniałego Świata.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL 

P.S. Na zbliżony temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/polska-jak-bhutan

sobota, 14 lipca 2012

Lemingi i mohery – małe studium podziału

Lemingi od moherów różnią się przede wszystkim zdolnością do zdefiniowania „obowiązków polskich” i gotowością do ich podjęcia.

I. Lemingi według Dmowskiego

Pod notką Budynia78 „Lemingi będą lemingami” wywiązała się ciekawa dyskusja. Generalnie, Budyń twierdzi, że to, iż lemingi same z przekory zaczęły siebie tak określać (zapewne pod wpływem okładkowych tekstów „Uważam Rze” - nr 28(75)/2012) nie sprawia, że przestały być lemingami, podobnie jak „obrazowaniec” nie przestanie być „wykształciuchem”, choćby z kpiarskim dystansikiem mówił tak o sobie przy każdej okazji, a nawet bez okazji, co jak pamiętamy było szalenie modne w pewnych kręgach za czasów rządów PiS. Pojawiły się jednak również głosy, iż podział na linii lemingi-mohery został sztucznie wykreowany. Najdobitniej wyraziła to chyba Anna, pisząc: „Marzę o tym, by podział na lemingi i mohery po prostu zanikł. Jak i inne podziały - wykreowane sztucznie”. W innym zaś miejscu: „Podzielono nas. Poprzez napuszczenie jednych na drugich.” . Polecam zresztą całość – tekst i dyskusję.

Miałem odpowiedzieć pod tekstem Budynia, ale poczułem, że zbiera mi się na grubsze posiedzenie, i w krótkim komentarzu wszystkiego nie dopowiem, zatem odczekałem aż się to wszystko mi urodzi i stąd ten tekst.

Otóż, podział na lemingi i nie-lemingi istniał od zawsze, tyle że było to inaczej nazywane. Zawsze była mniejszość, której o coś chodziło, nie zadowalająca się „małą stabilizacją” i większość, która spełniała warunki bycia dzisiejszymi lemingami. Opisywał to już Roman Dmowski, który w pierwszych słowach „Myśli nowoczesnego Polaka” podał aktualną po dziś dzień definicję leminga:

„Nierzadko spotykamy się ze zdaniem że nowoczesny Polak powinien jak najmniej być Polakiem. Jedni powiadają że w dzisiejszym wieku praktycznym trzeba myśleć o sobie nie o Polsce, u innych Polska zaś ustępuje miejsca – ludzkości. Tej książki nie piszę ani dla jednych, ani dla drugich.”

Czyż powyższy cytat nie oddaje postawy życiowo-światopoglądowej tych, których określamy dziś mianem MWzWM, „młodymi z fejsbuka”, tudzież „lemingami”? No właśnie.

II. Zabetonowane sumienia

Ten naturalny podział został w ostatnich latach - zwłaszcza po Smoleńsku - wyostrzony. Owszem – często za pomocą dość parszywych socjotechnicznych sztuczek, ale w sumie nie ma tego złego... Zamiast złudnej jedności, przynajmniej wiadomo kto jest kim. Dmowski nie miał złudzeń, twardo i realistycznie opisując współczesnych sobie Polaków, nie miejmy ich również i my, bo takie złudzenia kończą się bardzo boleśnie w godzinie próby.

To prawda, Dyktatura Matołów oraz sprzęgnięty z nią „przemysł pogardy” zintensyfikowały ową socjotechnikę dla własnych politycznych celów, jednak nie byłaby ona tak skuteczna, gdyby nie utrafiała w coś realnego. Zagrania, które można było obserwować choćby podczas medialnego pompowania Dominika Tarasa i jego neo-barbarzyńców, trafiły na tak podatny grunt m.in. dlatego, że większość Polaków, po okresie Żałoby Narodowej zwyczajnie stchórzyła, gdy przyszło do konkretów i okazało się, że np. możemy narazić się Rosji. Co innego palenie światełek, a co innego groźba utraty poczucia bezpieczeństwa (choćby złudnego), czy wystawienie się na gniew Kremla. Zwróćmy uwagę – tu nawet nie chodzi o narażenie się na jakieś realne zagrożenie, jak np. wojna z Rosją, tylko o samo czysto hipotetyczne poczucie, że coś mogłoby zburzyć obecny względny błogostan.

Nieco szerzej pisałem o tym mechanizmie w rocznicowej notce z kwietnia „Smoleńskie status quo”, więc pozwolę sobie na poniższe autocytaty: „Generalnie, Polacy poza garścią „niezłomnych” i „obudzonych”, w sprawie Smoleńska zachowali się podle i tchórzliwie. Woleli dawać wiarę kolejnym wrzutkom, woleli poddać się prostackiemu rechotowi z „moherów” i „pisuarów” i niczym trzy małpki nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić. Wszystko z lęku przed wybudzeniem z ogłupiającego błogostanu, przed utratą komforciku „małej stabilizacji”.”

I dalej: „Opisana postawa zbyt głęboko wżarła się w dusze, ludzie zbyt emocjonalnie zaangażowali się we własne tchórzostwo, by odrzucić je bez poczucia głębokiego dyskomfortu, jaki pojawia się zawsze, gdy trzeba stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie „jestem świnią”.”

No i wreszcie: „Herbertowska fraza o „zdradzonych o świcie” nie raz była przywoływana w kontekście smoleńskiej tragedii (...). Trzeba mieć wszakże świadomość, iż owa zdrada odbywa się również każdego dnia w głowach i w sercach ogromnej większości Polaków, którzy nie chcą słyszeć o Smoleńsku, skrupulatnie betonując własne sumienia.”

III. Rozgrzeszenie instant

Sądzę, że to dość przekonujące wyjaśnienie temperatury obecnego społecznego podziału i psychicznej gotowości do poddawania się manipulacjom. Skoro zachowałem się jak świnia, to zawsze chętniej posłucham tych, którzy w dzisiejszej Polsce trudnią się udzielaniem łatwego rozgrzeszenia na masową skalę – takiego „rozgrzeszenia instant” - mówiąc, że właśnie moja postawa jest słuszna, racjonalna i generalnie „fajnopolacka”, zaś tamci to ciemne mohery, oszołomy i niebezpieczni awanturnicy, których należy izolować, bo zagrażają naszemu szeroko rozumianemu dobrostanowi. Na podobnej zasadzie latem 1920 roku, gdy bolszewicy podchodzili pod Warszawę, spokojni na co dzień warszawscy mieszczanie potrafili pluć na mundury idących na front ochotników – bo to przez nich cała ta „awantura”. Nic nowego.

Z drugiej zaś strony – wśród „moherów” - w naturalny sposób narosła agresja, lub co najmniej skrajna niechęć wobec wyzutych z patriotyzmu, poddających się ogłupiającej propagandowej sieczce lemingów.

Na to wzajemne wykluczenie nałożyły się dodatkowo różnice kulturowe – zakorzeniony w religii tradycjonalizm i patriotyzm kontra podszyte nihilizmem wygodnictwo.

Odwołam się jeszcze do czasów bliższych. Jest taki kawałek Dezertera z lat '80, zatytułowany „Polska złota młodzież”: „ (…) Polska złota młodzież kłótliwa i słaba / Polska złota młodzież krzykliwa i głupawa / Bez sensu i celu, podziały i nienawiść / Komercja, moda, pieniądze i zawiść / Wódka, kurewki, dyskoteka, szkoła / Oto polska młodzież spokojna i wesoła (…) Myśląca bezpiecznie, bo tak wytresowana / Polska złota młodzież wykończy się sama”. To z kolei obraz młodocianych lemingów z lat '80, z czasów junty Jaruzelskiego. Wygląda znajomo? No przecież...

Dobrze napisany punkowy kawałek potrafi powiedzieć o rzeczywistości więcej niż sążnisty, socjologiczny artykuł. Ta „złota młodzież” opisana (ośpiewana?) przez Dezertera dochowała się już swoich dzieci, które nasiąknęły podobnym podejściem do rzeczywistości – przecież te tabuny neo-barbarzyńców nie wzięły się znikąd. A że tego typu postawa łatwo daje się opakować w celofanową pozłotkę z nadrukiem „nowoczesność”, to tym większy opór przed próbami odpakowania i zajrzenia do środka i wściekłość, gdy ktoś kwestionuje jakość kryjącej się pod tą pozłotką zawartości.

IV. Tertium non datur

Podsumowując, gdybym miał zdefiniować czym z punktu widzenia spraw publicznych różni się leming od mohera, to powiedziałbym, że różnią się przede wszystkim zdolnością do zdefiniowania „obowiązków polskich” i gotowością do ich podjęcia.

Szczególnie mocno różnica ta objawiła się po przywoływanej tu Katastrofie Smoleńskiej – ale abstrahować od niej nie sposób. Już teraz bowiem widać, że Smoleńsk stał się doświadczeniem formacyjnym na miarę pokolenia – i to dla obu stron społecznego konfliktu. Niezależnie od tego, co uczynią z nim politycy, ten wypuszczony dżin żyje już własnym życiem. Podgrzewany propagandowo, choć w swym społecznym podglebiu naturalny, podział na „lemingi” i „mohery” miałby szansę osłabnąć i powrócilibyśmy do względnie pokojowej koegzystencji, gdyby nie Smoleńsk właśnie. Każdy, kto chce mieć cokolwiek do powiedzenia o Polsce (lub nadać pozór racjonalności temu, że o Polsce nie ma i nie chce mieć niczego do powiedzenia) musi się wobec Smoleńska określić. Musi być albo lemingiem, albo moherem. Tertium non datur.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

PS. Niektóre notki o zbliżonej tematyce:

http://niepoprawni.pl/blog/287/smolenskie-status-quo

http://niepoprawni.pl/blog/287/ani-dla-jednych-ani-dla-drugich

http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-1

http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-2-ostatnia

czwartek, 12 lipca 2012

Nieznośna lekkość zarzutów

Zarzuty w rękach niezależnej prokuratury to byty posiadające jakiś status autonomiczny, niezależny od organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości.

I. Generałów dwóch

Czytam, że niezależna prokuratura postanowiła wreszcie zainteresować się generałem Janickim, w związku z zaniedbaniami towarzyszącymi obu lotom do Smoleńska – 07 i 10. kwietnia 2010. Uchybienia, o których postanowiono zawiadomić szefa MSW Jacka Cichockiego, w którego gestii leży nadzór nad BOR, to: „bezpodstawne zaniżenie stopnia zagrożenia każdej z obu wizyt; nierozpoznanie lotniska Siewiernyj; brak rozpoznania pirotechnicznego; nieprzeprowadzenie rekonesansu na lotnisku; brak informacji, jakich sił i środków użyje strona rosyjska; brak łączności z ochroną i osobami ochranianymi.” (za Niezalezna.pl)

Gwoli przypomnienia – Marian Janicki, obecnie szefujący BOR, to ten sam, który w nieco rok po Smoleńsku, 15.06.2011, otrzymał z rąk Bronisława Komorowskiego awans z generała brygady na generała dywizji, wspólnie ze swym zastępcą, Pawłem Bielawnym, którego tenże Komorowski wyniósł ze stopnia pułkownika do generała brygady. Później już losy obu panów potoczyły się nieco odmiennie, albowiem prokuratura w lutym 2012 roku przedstawiła Bielawnemu zarzuty w sprawie niedopełnienia obowiązków w związku z lotami premiera i prezydenta do Smoleńska, oraz poświadczenia nieprawdy w dokumencie. Generałowi Janickiemu przyszło zawiesić swego wice- w czynnościach służbowych, natomiast minister Cichocki momentalnie „klepnął” dymisję.

W świetle wymienionych na wstępie prokuratorskich zarzutów wobec generała Janickiego wychodzi więc na to, iż generał Bielawny poleciał mniej więcej za to samo, za co na stanowisku szefa BOR dzielnie trwa kierowca w generalskich lampasach – czyli nasz bohater. Na marginesie, jego kariera - od kierowcy Wałęsy, gdy ten kandydował w 1990 roku na prezydenta, poprzez faceta od logistyki, aż po zwierzchnika teoretycznie elitarnej jednostki chroniącej najważniejsze osoby w państwie, dobitnie pokazuje mechanizmy kreowania przywódczych elit naszych sił zbrojnych. I pewnie nie tylko ich.

Jeszcze słówko o Bielawnym. Otóż, żeby generał Bielawny sobie nie krzywdował, a zwłaszcza, żeby nie rozwiązał mu się język, do którego powtórnego zawiązania trzeba by zatrudniać Seryjnego Samobójcę – co to „bez udziału osób trzecich” i tak dalej... no więc, żeby sobie nie krzywdował, znalazła się wkrótce dla niego sympatyczna synekura. Został mianowicie – już z prokuratorskimi zarzutami – w kwietniu 2012 roku doradcą wojewody małopolskiego Jerzego Millera, u boku którego miał czuwać, jako sprawdzony fachowiec, nad bezpieczeństwem VIP-ów podczas Euro2012.

Ten cały wojewoda małopolski Miller Jerzy, to oczywiście ten sam Miller Jerzy, który w poprzedniej kadencji jako minister spraw wewnętrznych i administracji – a więc również zwierzchnik BOR – odpowiadał w ostatecznym rozrachunku za te wszystkie zaniedbania, o które prokuratura oskarżyła generała Pawła Bielawnego, a jakimś cudem nie oskarżyła jego przełożonych – czyli generała od kierownicy Janickiego, oraz ministra Millera właśnie, za którego czasów doszło do smoleńskiej tragedii. No i oczywiście szefował słynnej komisji własnego imienia, której przewodniczył bohatersko nie zważając na konflikt interesów – ale to osobna historia.

II. Zarzuty i „bolączki”

Jak z powyższego widać, zarzuty w rękach niezależnej prokuratury to byty ulotne, a może wręcz posiadające jakiś status autonomiczny, niezależny od organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości. Ich nieznośna wręcz lekkość powoduje, że owe zarzuty, niczym duch swobodny, krążą kędy chcą, by trafić w jednych pechowców, ominąć zaś innych. No, ale skoro prokuratura jest niezależna, to i zarzuty muszą być niezależne – jedna niezależność jest pochodną drugiej, logiczne.

Ale powróćmy do generała od kierownicy, Janickiego Mariana, którego bez charakteryzacji można by wkręcić w tym jego mundurze i olbrzymiej generalskiej czapie jako statystę do jakiejś operetki. Otóż lęgnące się w niezależnej prokuraturze, niezależne-samobieżne zarzuty trafiły go poniekąd rykoszetem, bo gdzieżby tam niezależna prokuratura mogła tak sama z siebie jakiekolwiek zarzuty stawiać. Zarzuty trafiły już w generała Bielawnego, kozioł ofiarny jest i wystarczy tego rozpasania.

Cóż bowiem tak naprawdę zrobiła prokuratura? Ano, zwróciła się do zwierzchnika generała Janickiego, czyli do ministra spraw wewnętrznych, pana Jacka Cichockiego z odpryskiem dopiero co szczęśliwie umorzonego śledztwa badającego tzw. „wątek cywilny” Tragedii Smoleńskiej. W wątku tym, jak wiemy, samobieżne zarzuty za Chińczyka ludowego jakoś nie chciały trafić w nikogo z wierchuszki Dyktatury Matołów, ze szczególnym uwzględnieniem premiera Tuska, szefa KPRM Tomasza Arabskiego, ministra ds. Twittera Radosława Sikorskiego, b. szefa MON Bohdana Klicha – no po prostu nikogo nie szło namierzyć. Jest to zresztą zgodne z naczelnym paradygmatem władzy sprawowanej przez Dyktaturę Matołów, iż ta za nic odpowiadać nie może – a że na tak sformułowany paradygmat władzy nie ma rady, więc niezależna prokuratura musiała zwinąć zabawki i tylko na odchodnym skierowała do ministra Cichockiego pisemko w trybie art. 19 KPK, by ten w ciągu miesiąca raczył ustosunkować się do stwierdzonych w toku postępowania „uchybień”.

Rozumiecie Państwo? To nie są żadne prokuratorskie zarzuty wobec Janickiego, tylko „uchybienia” zauważone w toku śledztwa – bo też żadnych przestępstw w cywilnym wątku niezależna prokuratura się nie dopatrzyła, stwierdzając jedynie „niedociągnięcia” i „nieprawidłowości” (kiedyś mówiło się: „bolączki”). I z tych „bolączek” po wskazaniu ich przez prokuraturę szefowie poszczególnych resortów mogą wyciągnąć wobec podległych sobie służb „surowe konsekwencje” w ramach postępowań dyscyplinarnych (o ile nic się nie przedawniło). A gdy w wyznaczonym terminie nie nadeślą prokuraturze „wyjaśnień” i nie podadzą „środków podjętych w celu zapobieżenia takim uchybieniom w przyszłości” (art.19 §2 KPK), ta może nawet „nałożyć na kierownika organu zobowiązanego do wyjaśnień karę pieniężną w wysokości do 3.000 złotych (art.19 §3 KPK).

Widzicie, jak się trzęsą Tusk z Arabskim i cała reszta? Ja też to widzę.

III. Kolejny egzamin

Powtórzę to jeszcze raz: „bezpodstawne zaniżenie stopnia zagrożenia każdej z obu wizyt; nierozpoznanie lotniska Siewiernyj; brak rozpoznania pirotechnicznego; nieprzeprowadzenie rekonesansu na lotnisku; brak informacji, jakich sił i środków użyje strona rosyjska; brak łączności z ochroną i osobami ochranianymi.”

To wszystko, drodzy Państwo, nie są w oczach niezależnej prokuratury przestępstwa podpadające pod jakikolwiek artykuł Kodeksu Karnego. A już na pewno nie pod art. 231 §1 KK: „Funkcjonariusz publiczny, który, przekraczając swoje uprawnienia lub nie dopełniając obowiązków (wytł. moje - GG), działa na szkodę interesu publicznego lub prywatnego, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3”. Nic z tych rzeczy - to całe „zaniżenie stopnia zagrożenia”, „brak rozpoznania”, „nieprzeprowadzenie rekonesansu” i tak dalej – to tylko proceduralne uchybienia, które minister ma na przyszłość wykluczyć, bo jak nie to zasoli mu się karę „do 3.000 złotych”. Tylko... o co w takim razie oskarża się generała Bielawnego?

Tak więc, możemy poczytać sobie o nieprawidłowościach wytkniętych srogim palcem przez niezależną prokuraturę generałowi Janickiemu i spokojnie pójść do lasu na kurki w błogim przeświadczeniu, że wszelkie bolączki zostaną wypalone rozżarzonym żelazem, zaś państwo polskie po raz kolejny zda egzamin.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

sobota, 7 lipca 2012

Dyktatura Matołów – umafijnienie

Jak to ujął S. Michalkiewicz, naczelną zasadą konstytucyjną w Polsce jest: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. Witamy w krainie Niewidzialnej Ręki.

I. Pełzające umafijnienie

Jak zmienia się oblicze „demokratycznego państwa prawnego” pod rządami obecnej Dyktatury Matołów niech poświadczy badanie, o którym pod koniec maja 2012 roku doniosła „Rzeczpospolita”. Miałem napisać o tym już wcześniej, ale zawsze coś tam wypadało, teraz nadrabiam więc zaległości, tym bardziej, że opisywane zjawisko z pewnością nie zniknęło tylko dlatego, że informacje o nim przemknęły jak meteor i zgasły w otchłaniach medialnych archiwów.

Otóż z badań dr Zbigniewa Rau, byłego podsekretarza stanu w MSWiA, przeprowadzonego wśród świadków koronnych wynika, iż połowa rozpracowywanych gangów miała w swym „stanie posiadania” urzędników samorządowych – często wysokiego szczebla. Związane jest to ze zwiększeniem „atrakcyjności” struktur samorządowych w przestępczych kalkulacjach, szczególnie jeśli chodzi o przestępczość gospodarczą. To samorządy odpowiadają za inwestycje na danym terenie i związane z nimi przetargi, one są również odbiorcami wielkiej części unijnych funduszy i co za tym idzie – przy nich najłatwiej obecnie się „pożywić”. Rośnie ponadto liczba grup przestępczych zatrudniających policjantów, prokuratorów, urzędników skarbówki czy pracowników bankowych, maleje natomiast tendencja do korumpowania posłów i ministrów.

Dodam od siebie, że jest to logiczne, skoro większa część działalności parlamentu sprowadza się do „implementacji” unijnego prawa, zaś rząd przerzuca coraz więcej odpowiedzialności na struktury samorządowe. Trzeba jednak zarazem zauważyć, iż gdy w grę wchodzi np. „dług wdzięczności” polegający choćby na przepchnięciu korzystnych zapisów ustawowych, gangsterzy nie wahają się wykorzystywać „dojść” również na najwyższych szczeblach państwowych, czego dobitnym przykładem była „afera hazardowa”. Mamy tu więc do czynienia z działaniami „symultanicznymi”. Taki Sobiesiak dawał sobie radę zarówno w strukturach lokalnych (sprawa wyciągu w Zieleńcu), jak i wśród elit parlamentarno-rządowych (sprawa ustawy hazardowej).

Jednak wzrost zainteresowania świata przestępczego samorządami jest wyraźny. Świadczy o tym porównanie danych z kolejnych lat, kiedy to dr Rau prowadził swe badania: 2001, 2009 i 2012. O ile w 2001 tylko co piąta grupa przestępcza miała na swych usługach samorządowca, to w 2012 już co druga.

Krótko mówiąc, mamy do czynienia z pełzającym umafijnieniem państwa.

II. Consigliere „z urzędu”

Równie ciekawie prezentują się dane dotyczące pozyskiwania „aktywów ludzkich” spośród innych struktur – tak państwowych, jak i bankowych. Spójrzmy (za „Rzeczpospolitą”):

„Niemal wszyscy (88 proc.) zbadani koronni twierdzą, że liderzy grup mieli takich doradców. Wciąż najczęściej są nimi adwokaci – na nich wskazało 79 proc. świadków. Ale w takiej roli znacząco przybywa przedstawicieli organów ścigania: policjantów i prokuratorów. Trzy lata temu wskazywało na nich 26 proc. koronnych, dziś 66 proc. Pracowników urzędów skarbowych wymienia prawie połowa świadków (48 proc.), gdy w 2009 r. – tylko 15 proc. Co drugi koronny wskazuje bankowców – nieco więcej niż w 2009 r. i aż o dwie trzecie więcej niż w 2001 r.”

Tendencja jest więc wyraźna. Dodać należy, iż przejęci przez gangi przedstawiciele poszczególnych sektorów coraz częściej stają się prawymi rękami szefów – pełnią rolę consigliere przy swym „ojcu chrzestnym” i nawet są podobnie nazywani w samych grupach przestępczych – konsultanci. Doradzają, na którą inwestycję samorządową zwrócić uwagę, jak wyłudzić kredyt, jak uniknąć podatku, prokurator może sabotować śledztwo, policjant ostrzec o dochodzeniu...

Kolejnym aspektem jest zmiana profilu gangstera – coraz częściej jest to „biały kołnierzyk”, robiący za normalnego biznesmena, skoncentrowany na przestępczości gospodarczej, której wybitnie sprzyja niejasne i pełne sprzeczności prawo, z ogromnym marginesem uznaniowości urzędniczych decyzji. Ryby najlepiej łowi się w mętnej wodzie. A jeśli zwerbuje się kilku przyjaciół spośród „decyzyjnych” urzędników, wówczas taka sitwa może prosperować niemal bez przeszkód.

III. W krainie Niewidzialnej Ręki

I tu, na zakończenie, muszę nie zgodzić się z dr Rau, który twierdzi iż wysokie „nakłady korupcyjne” są przejawem dobrego funkcjonowania organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, bo inaczej przestępcom wystarczyłby dobry adwokat. Otóż nie. Te korupcyjne inwestycje są jedynie przejawem rosnącej „kultury przestępczej”, że pozwolę sobie użyć takiego dwuznacznego sformułowania. Boss nie chce się w kółko szarpać z różnymi państwowymi organami – woli pozyskać wśród nich sojuszników, by sprawy szły gładko i nic nie zakłócało konsumpcji owoców kolejnych przekrętów. To przejaw rozsądku biznesowego, chłodnej kalkulacji, karzącej zainwestować w odpowiednich ludzi, by zminimalizować ryzyko. A dobry adwokat znajdzie się swoją drogą, gdy zawiodą inne sposoby i dojdzie już do procesu. Czy Ryszard Sobiesiak, ewidentnie zaangażowany w korupcyjny proceder, siedzi w więzieniu? No właśnie. I jak to świadczy o „sprawności organów ścigania”? Jak świadczy o tejże sprawności ukręcenie łba śledztwu w sprawie mafii paliwowej, której - jak się oficjalnie okazało – nie ma i nie było?

Druga uwaga – w krajach postkomunistycznych żadna poważniejsza przestępczość nie może funkcjonować bez „kryszy” służb specjalnych, zakorzenionych w poprzednim systemie, które sprawowały pieczę nad „transformacją”. To, że przestępstw nie dokonuje się już „na rympał” jak dwadzieścia lat temu, świadczy jedynie o elastyczności i zmianie metod na bardziej odpowiadające „europejskim” realiom, nie zaś o zmianie generalnych podległości. Przykład: Zbigniew S. ps. „Niemiec” - przywódca gangu szantażującego senatora Piesiewicza, znany jako król warszawskich alfonsów. Ten prominentny sutener był jednym z prowodyrów zajść pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu, fotografował się z celebrysią Anną Muchą i do tej pory chodzi na wolności, jego proces zaś utknął i jakoś nie może się rozpocząć. Kto nad nim czuwa i za jakie zasługi?

Wreszcie uwaga trzecia – przyzwalająca bierność wobec opisywanego tutaj „pełzającego umafijnienia” jest jednym z warunków sprawowania władzy przez obecną Dyktaturę Matołów, która za żadne skarby nie chce się narazić żadnym wpływowym sitwom – czy to bezpieczniackim, czy to branżowym, czy to opisywanym tu sitwom przestępczym zblatowanym z najróżniejszymi urzędnikami, stanowiącymi wszak jeden z żelaznych elementów elektoratu PO. Stąd blamaż picownych inicjatyw w rodzaju komisji „przyjazne państwo”, stąd również cztery lata pisania „ustawy antykorupcyjnej” przez Julię Piterę (pomyśleć, że była ona kiedyś szefową polskiego oddziału Transparency International!) tak, by tej ustawy nie napisać. Natomiast polski oddział Transparency International zwinął działalność pod koniec 2011, zamknięty przez centralę, gdyż... sam okazał się skorumpowany, wystawiając za kilkadziesiąt tysięcy złotych „certyfikaty moralności” rozmaitym podmiotom, które z różnych względów takiej podkładki potrzebowały, co w 2009 roku opisał w „Dzienniku” Paweł Cieśla.

Jak to ujął Stanisław Michalkiewicz, naczelną zasadą konstytucyjną w Polsce jest: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. Witamy w krainie Niewidzialnej Ręki.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

P.S. Refleksja na schodach. Po namyśle stwierdzam, iż w tę malejącą tendencję do korumpowania posłów i ministrów jakoś tak nie bardzo wierzę. Równie dobrze może ona świadczyć, iż zwyczajnie nie prowadzi się spraw w które mogliby być umoczeni „Umiłowani Przywódcy” najwyższych szczebli (co nie znaczy, że nie zbiera się haków), stąd i mała gadatliwość na ten temat odpytywanych przez dr Rau świadków koronnych. Lekcja z popisowym ukręceniem łba „aferze hazardowej” musiała być dla organów ścigania dostatecznie jasną wskazówką. A że czymś trzeba się wykazać, to organa przerzuciły ciężar swej dociekliwości na samorządowców.

środa, 4 lipca 2012

Alfabet blogosfery

Korzystając z kanikuły, wrzucam tekst lżejszy, zanim minie euforia po niedawnym koko-spoko i arcyboleśnie prosta rzeczywistość zwali się nam na głowy.

Będzie trochę zgryźliwie, trochę poważnie oraz, oczywiście, skrajnie subiektywnie i niesprawiedliwie. No to jedziemy:

A – Afery PO. Tytaniczna praca MarkaD, blogera i szefa Niepoprawnego Radia PL, który sporządził kompletne (chyba) dossier afer Platformy Obywatelskiej. W chwili obecnej jest ich już 1124 i z pewnością nie jest to ostatnie słowo. Jeśli ktoś ma złudzenia co do natury obecnego rządu i realiów III RP, to po lekturze „Afer” powinien się ich definitywnie pozbyć. Przed ostatnimi wyborami przeczytaliśmy w Niepoprawnym Radiu PL 745 afer z I kadencji Dyktatury Matołów w ramach specjalnej, przedwyborczej audycji. Materiału wystarczyło jak raz na pełne 8 godzin, z króciutkimi przerwami muzycznymi. Przed kolejnymi wyborami powinno być podobnie. Tacy nami rządzą stachanowcy.

B – Budyń78. Jegomość, który pisze pionierską rozprawę doktorską o polskiej blogosferze i w związku z tym notorycznie wyskakuje zza węgła, albo z parkowych zarośli, strasząc ludzi długaśnym... spokojnie - strasząc długaśnymi ankietami w których dopytuje się o różne sprawy. Ponieważ wypełniam je bez szemrania, to w ramach rekompensaty domagam się powieszenia w necie efektu finalnego, bo zamiaruję urządzić sobie z niego źródełko tematów do notek. Poza tym, Budyń jest punkiem-konserwatystą oraz wokalistą kapeli Spirit of 84. I ma glany z groźnymi sznurówkami. Po kimś takim można wszystkiego się spodziewać.

C – Coryllus. Człowiek-orkiestra. Bloger, pisarz, wydawca, geniusz autopromocji, słynący z niekonwencjonalnego traktowania czytelników swojego bloga – zwłaszcza tych, którzy z tego co pisze nie kumają ani litery. Coryllus ceni i poważa: Coryllusa, Toyaha, Jezuitów sprzed kasacji, polskich ziemian oraz Marię Rodziewiczównę. Coryllus nie ceni i nie poważa (w kolejności przypadkowej): Ziemkiewicza, Łysiaka, Warzechy, braci Karnowskich, polityków PiS (poza J. Kaczyńskim), patriotycznych kołczów od Zybertowicza, każdego kto się z nim nie zgadza i całej gamy innych nieszczęśników, którzy mieli tego pecha, że Coryllus zawiesił na nich oko, gdy szukał tematu do kolejnej notki. Coryllus pisze codziennie, zaś jego i Toyaha (patrz: T - Toyah) książki można nabyć... a zresztą, sam wam powie.

D – drugi obieg, a właściwie, Drugi Obieg 2.0, który wnikliwie i błyskotliwie (jak to ja ;) ), opisałem w swoich notkach (http://www.niepoprawni.pl/blog/287/drugi-obieg-20-%E2%80%93-cz-i oraz http://www.niepoprawni.pl/blog/287/drugi-obieg-20-%E2%80%93-cz-ii ). Współtworzony przez blogosferę jedyny cień nadziei dla Polski, permanentnie olewany i lekceważony przez Wiodącą Siłę Opozycyjną, która nie ma dość charakteru, by w ramach Terapii Czterech Kroków odspawać się od reżimowych mediodajni i przyswoić sobie tę elementarną prawdę, że im silniejszy jest Drugi Obieg 2.0, tym mocniejsza jest ich karta w rozgrywce z mainstreamem III RP. Cóż, my bez was jakoś damy sobie radę, natomiast wy bez nas ugrzęźniecie między Stokrotką a Lisem. Powodzenia.

E – Ekipa. Najlepiej - charakterna i zgrana. Warunek sine qua non funkcjonowania każdej blogerskiej inicjatywy. Znak rozpoznawczy Niepoprawnych.pl oraz Niepoprawnego Radia PL. Gdyby było inaczej, dawno pożarłyby nas wrogie desanty oraz zniechęcenie spod znaku „czy warto”. Widać warto, skoro istniejemy i przychodzą nowi czytelnicy, słuchacze, użytkownicy i blogerzy. Determinacja popłaca.

F – Free Your Mind. Gość, który z pozycji Arcywybitnego Blogera (bez ironii) oraz Tyrana z Miasta Pana Cogito zrobił sobie kosmodrom, by wzlecieć i wylądować na Czerwonej Stronie Księżyca gdzie, jak się zdaje, jest mu dobrze, miło, przytulnie i skąd nie zamierza wracać. Była „centrala antykomunizmu”, jest bajko-nur.

G – A nawet podwójnie: „GG”, czyli Grzyb i to do tego jeszcze Gadający. Autor tej oraz paru innych notek, tudzież członek ekipy (patrz: E – Ekipa) Niepoprawnych.pl plus Redaktor Współprowadzący (na zmianę z MarkiemD) audycje Niepoprawnego Radia PL. Obiekt westchnień dziewic i mężatek, wdów i rozwódek, starych i młodych. Najpoczytniejszy, opiniotwórczy, przystojny, młody i majętny. Zainteresowane panie prosi o kontakt na numer... A potem siostra podaje mi tlen i następuje powrót do arcyboleśnie prostej rzeczywistości, gdzie wszystkie przyjemności i splendory zgarnia Seawolf (patrz: S - Seawolf).

H – Ha. A nawet: HA! - wielkimi literami i z wykrzyknikiem. Wygląda to może debilnie, ale tylko z pozoru - jak inaczej oddać wewnętrzny, zdrowy śmiech i humor na resztę dnia po obejrzeniu kolejnej, trafiające w punkt animacji Niewolnika? Satyryk i grafik z najwyższej półki, przy którym różne Sawki mogą sobie obgryzać kompulsywnie skórki u paznokci, ewentualnie, jak salonowo-reżimowy trefniś (a niegdyś prawdziwy satyryk), Jacek Fedorowicz, wylądować w partyjnym biuletynie „POgłos” na proszonym chlebie. W przeciwieństwie do tamtych, ten Niewolnik publikuje tam, gdzie nie musi podcinać sobie skrzydeł. I kto tu jest prawdziwym niewolnikiem?

I – Interwencje. Najmocniejsza strona portalu Blogmedia24.pl. Zaangażowanie, kompendialne przedstawianie poszczególnych działów tematycznych. Warto mieć to w zakładkach przeglądarki. Polecam!

J – Janke Igor. Założyciel i szef Salonu24, które to miejsce ma niewątpliwą historyczną zasługę w animacji niezależnej blogosfery. Niestety, z czasem dała znać o sobie patologiczna wręcz obsesja, by nie dać się „politycznie zaszufladkować” i nie stracić poważania w „środowisku”, wskutek czego S24 stał się miejscem skrupulatnego wyważania racji między d...ą, a batem. Przy czym „batowi” pod postacią RR-K (patrz: K – Kalinowska Renata Rudecka), Jasia „Flanelki” Osieckiego, Libickiego, Migalskiego et consortes przypada prominentne miejsce na Stronie Głównej, zaś d...a, czyli oszołomscy blogerzy (patrz: O - Oszołomy), z powodu niewyjściowego wyglądu są sekowani na najróżniejsze sposoby, w związku z czym opuszczają Salon, by wzbogacić blogerskie szeregi Niepoprawnych.pl. I to jest druga historyczna zasługa pana Igora dla polskiej blogosfery.

K – Kalinowska Renata Rudecka. Czyli Renata Rudecka-Kalinowska, słynna (osławiona?) RR-K, zwana również erką, bądź er-er-ką. Cytowana przez Ober-Matoła na partyjnym spędzie, jako podkładka do usprawiedliwienia furiackiego ataku Niesioła na Ewę Stankiewicz. Gdy uda się już sklonować człowieka, to jestem pewien, że platformerscy macherzy od propagandy poproszą o kod DNA tej pani (er-er-ki, znaczy), która z pewnością im go ochoczo udostępni pod każdą postacią. Następnie, spece owi zaludnią internet jej klonami, które z własnego, głębokiego przekonania, będą robiły za darmo to, co w chwili obecnej robią tabuny płatnych trolli. Takiego skarbu nie wolno przegapić.

L – Lekcje historii. Tych permanentnie udziela na swym blogu Godziemba, a kto nie czyta, ten kiep. W związku z nieubłaganym postępem, jaki pod rządami Dyktatury Matołów odbywa się w naszej edukacji, jest to wręcz lektura obowiązkowa. Komplety dla tych, którzy chcą wiedzieć cokolwiek o naszej historii najnowszej. Ojcowie winni paskiem od brzytwy zaganiać dzieci przed komputery do czytania Godziemby, a potem rozmawiać z latoroślami o przeczytanym tekście, jeśli chcą, by z ich pociech wyrosło coś więcej, niż MWzWM.

Ł – Łażący Łazarz. Błyskotliwy niegdyś bloger, a obecnie drętwy nudziarz, który dał się uwieść majętnemu wujkowi z antypodów, za którym ciągnęła wataha kolejnych wujków z wojskówki, nie mogących przeboleć rozwiązania WSI. Wszystkich tych osobliwości nie omieszkał opisać Aleksander Ścios (patrz: Ś – Ścios Aleksander), za co ŁŁ zemścił się, podając publicznie domniemane dane osobowe Ściosa. Łazarz po wyrzuceniu go z Salonu24 organizował projekt „Nowy Ekran” w gościnie u Niepoprawnych.pl. „NE” miał być „prawicowym Onetem”, czyli narzędziem odwojowania mainstreamu z wrażych rąk, a okazał się konkurencyjnym blogowiskiem o bardzo nieciekawych konotacjach i polityczną dywersją (na szczęście nieudaną) uruchomioną przed wyborami parlamentarnymi 2011. Niepoprawni.pl są teraz mądrzejsi o cenne życiowe doświadczenie i jest to niewątpliwy wkład Łazarza w budowę niezależnej, antysystemowej blogosfery.

M – Matka Kurka. Bloger i twarz portalu Kontrowersje.net, który z Szawła, czyli jadowitego antykaczysty, stał się Pawłem, równie jadowicie dowalającym Dyktaturze Matołów. Łaska nawrócenia jak widać może spłynąć na każdego, pytanie, jak naiwny musi być wróbel, by dał się posadzić na tak nieświeże kurze g... Na tym nawet pieczarki nie urosną.

N – Niepoprawni.pl. Najlepszy portal blogerski we wszechświecie. Wiem, bo sam na nim piszę swego macierzystego bloga, reprodukowanego następnie na kilku innych portalach. Odpalaniu Niepoprawnych zawsze towarzyszy dreszczyk emocji, nigdy bowiem nie wiadomo, czy znienacka nie wyskoczy „Błąd 503 - Service Temporarily Unavailable”. Jest to więc miejsce dla ludzi żądnych przygód, niespodzianek, a nade wszystko - ceniących sobie smak zwycięstwa, gdy po dłuuugim mieleniu serwera uda się nam zamieścić komentarz lub notkę. Słowem, coś dla amatorów triumfu ducha nad materią.

O – Oszołomy. Czyli ja, pan, pani – społeczeństwo. Szczególnie upierdliwa jest ta część oszołomów, która zamiast zamknąć się w czterech ścianach z „Wiodącym Tytułem Prasowym” w garści (patrz: X - BriXen), tudzież oczyma permanentnie otwartymi za pomocą jakiegoś ustrojstwa rodem z „Mechanicznej pomarańczy” wpatrzonymi w WSI24 (co miałoby niebagatelny z punktu widzenia Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP walor reedukacyjny), wyłazi ze swym wstecznictwem w przestrzeń publiczną i dzieli Polaków. Oto my – blogosfera.

P – Przykazania blogera. 1) Piłeś – nie pisz! 2) Wypiłeś i napisałeś – nie publikuj! 3) Wypiłeś, napisałeś i opublikowałeś – na drugi dzień zrób raban, że hakerzy ze spec-służb włamali się na twoje konto!

Q – Q...a, muszę pisać na każdą literę?

R – Radio. Konkretnie – Niepoprawne Radio PL. Obecnie samodzielny podmiot, który wyewoluował z Niepoprawnych.pl (patrz hasło: „N - Niepoprawni.pl”) i jest najlepszym internetowym radiem we wszechświecie. Wiem, bo sam czytam w nim swoje i cudze notki. O naszych zasługach niech świadczy taki oto mail od wiernego słuchacza: „Powinni was za takie głupoty skazać na pracę w kamieniołomach. PRZYDAŁ BY SIĘ POŻĄDEK wy nieroby jedne.” (pisownia i artykulacja CAPS LOCKIEM oryginalna - GG)

S – Seawolf. Facet, który strzela tekstami z prędkością karabinu M-16, tak że „nie nadanżam” z czytaniem jego notek na antenie Niepoprawnego Radia PL. Obiekt westchnień damskiej i zazdrości męskiej części populacji blogerskiego internetu, bo każdy też by tak chciał – mieć kwadryliony odsłon, sadzić codziennie skrzące się od fajerwerków teksty, no i być prawdziwym kapitanem prawdziwego statku. To aż nieprzyzwoite, więc dam w tym miejscu upust małostkowej zawiści: phi, Siłólf, też mi coś... Co z niego za kapitan, skoro nawet nie ma szlachetnie siwiejącej brody i nie pali fajki. A ja mam szpakowatą brodę i palę fajkę - ot, co!

Ś – Ścios Aleksander. Człowiek, dla którego robię drugie odstępstwo od przyjętego tu klucza alfabetu łacińskiego (pierwsze było dla Łażącego Łazarza, ale z zupełnie innych powodów patrz: Ł – Łażący Łazarz). Niestrudzony poszukiwacz prawdy, który „Nie uznaje autorytetów ani prawd objawionych III RP”. Nie goni za poczytnością, nie publikuje gdzie tylko bądź, o czym świadczy zamknięcie na kluczyk bloga na S24 (patrz: J – Janke Igor). Nie cenzuruje się, choć pewnie, gdyby odpuścił tu i ówdzie, mógłby wciąż być drukowanym w „Gazecie Polskiej”. Jeśli chcesz się dowiedzieć czegoś istotnego o Polsce, czytaj „Bez dekretu”. Szacunek.

T – Toyah. Kumpel Coryllusa (patrz: C – Coryllus). Wraz ze swym synem wyśledził m.in. „aferę szalikową” czyli manipulację „Wyborczej”, która w ramach przemysłu pogardy zaprezentowała jedno z całej sekwencji zdjęć ś.p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego – akurat to, na którym rozkładany przez niego na meczu reprezentacji Polski kibicowski szalik był do góry nogami. „GW” zainterweniowała i Salon24 (patrz: J – Janke Igor) wycofał trefne zdjęcia. Prócz tego, Toyah stracił robotę po swym politycznym „coming oucie”. To poważne sprawy i warto je przypominać. Natomiast Toyah po słynnej „wywrotce” FYM-a (patrz: F – Free Your Mind) wyznał na blogu, iż ma do FYM-a telefon, a mimo to nie zadzwonił, by upewnić się, że FYM, to FYM. I to jest już cokolwiek nieciekawe. Toyah pisze z równą częstotliwością co Coryllus, zaś jego i Coryllusa książki można nabyć... zresztą, sami Państwu powiedzą.

U – Uzwojenie pod czaszką (zob. też: W – Wciórności!). Trzeba je mieć, by pisać bloga, a nie zostać trollem. Na Niepoprawnych.pl, by pisać bloga, uzwojenie posiadać należy. Inaczej albo nie otrzyma się rangi blogera, albo też, gdy brak uzwojenia wyjdzie w praniu, zostanie się tej rangi pozbawionym. A potem to już „Daremne żale - próżny trud, / Bezsilne złorzeczenia! / Przeżytych kształtów żaden cud / Nie wróci do istnienia.”

V – Video. Relacje z których słynie jak blogosfera długa i szeroka portal Blogpress.pl. Bernard i Margotte (oraz Czarek Czerwiński, który opatyczył mnie niedawno, że nie wspomniałem o nim w jednym z tekstów, więc wspominam) wykonują nieprawdopodobną robotę, obsługując wszelkie wydarzenia ważne dla polskiej opcji antysystemowej skupionej w Drugim Obiegu 2.0 (patrz: D – drugi obieg). Prócz tego są video np. na pomniksmolensk.pl, razem.tv i w wielu innych miejscach (pozostałych uprasza się o nie strzelanie do autora za niewymienienie, to mają być krótkie hasła). Wniosek – niech się gonią „cyfryzujące” Dworaki, mamy własne telewizje, które wraz z rozwojem internetu będą tylko zyskiwały na znaczeniu, a wy, mainstreamowcy, pozostaniecie w swoim grajdołku, ciuś, ciuś...

W – Wciórności! Ta przypadłość dotyka wielu skądinąd porządnych obywateli, którzy ni z tego, ni z owego, siedząc przed telewizorem, bądź czytając gazetę podczas konsumpcji pomidorowej z makaronem, wydają z siebie ten okrzyk. Następnie, z tym makaronem i pomidorowymi wciórnościami na ustach, gnają do komputera, by zacząć zajadle walić w klawiaturę. W ten sposób, w zależności od potencjału uzwojenia pod czaszką (zob: U - Uzwojenie), rodzą się dwa odmienne gatunki: blogerzy, lub trolle.

X – BriXen. Marcin B. Brixen – twórca kul... tfu, już miałem napisać jak te pismaki z mediodajni - „kultowej”, napiszę więc – kulturoproroczej serii o rodzinie Hiobowskich. Jest kulturoprorocza, gdyż antycypuje to, co będzie kulturową normą już za pięć lat. Nawet ukazały się książki, które może kupić każdy, komu wola. A kto chce być na bieżąco, niech czyta „Świat za pięć lat” w blogosferze – najbardziej realistyczną powieść epizodyczną naszych czasów.

Y – YouTubki, albo jutubki. Wklejane przez Jutubisie. Nie mylić z Teletubisiami, choć skojarzenie ze względu na infantylizację przekazu może być uprawnione. Zmora portalu próbującego utrzymać jako-taki poziom. Zawsze znajdą się egzaltowane Jutubisie gotowe wklejać gdzie popadnie jutubki z pioseneczkami i innymi takimi, uzewnętrzniając w ten sposób drzemiące w nich pokłady Wrażliwości, Dobra i Piękna. Oprócz tych jutubków nie mają, poza kilkoma zdaniami patriotycznych i bogoojczyźnianych banałów, literalnie nic do powiedzenia, za to burzą się, gdy nie są odpowiednio dopieszczane. I za nic nie pojmują, że od wzajemnego obsypywania, tudzież nakręcania się jutubkami jest Nasza Klasa, czy fejsbuk. Za to uwielbiają wpadać w histerię i demonstrować rany – ponieważ są Wrażliwi, Piękni i Dobrzy. Takie już są, te Jutubisie.

Z – Zawodowcy. Profesjonalni dziennikarze, którzy dla popularki bawią się w blogerów i łypią na nas kaprawym oczkiem. I chyba nawet wierzą w to, że ktoś się nabierze na te ich wielokrotnie przemłócone plewy.

***

Wszystkich nie wymienionych w powyższym tekście uprasza się o cierpliwość – aż do kolejnych wakacji (a może nawet wcześniej), kiedy to postaram się (choć nie obiecuję) spłodzić następny Alfabet. Jeśli powstanie, będzie jak ten - do bólu subiektywny i niesprawiedliwy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL