czwartek, 26 kwietnia 2012

Żer dla mediodajni

Powiedzmy to jasno, państwo „prawicowcy”: bywając tam gdzie bywacie, legitymizujecie wrogi front propagandowy. nie zyskując nic w zamian dla sprawy, której ponoć służycie.

I. Naiwni? Masochiści?

W poniedziałkowy wieczór portal wPolityce.pl rutynowo odnotował kolejny popis pluralizmu a la Tomasz Lis. Oto ten prominentny hunwejbin jedynie słusznej opcji polityczno-światopoglądowej w dyskusji na temat ideologicznej konwencji Rady Europy dotyczącej przemocy wobec kobiet, oraz klauzuli sumienia dla aptekarzy, po raz kolejny postawił na złotą proporcję „trzech na jednego”. W praktyce oznacza to, że mamy w studio Lisa, który w sojuszu z zaproszonymi przedstawicielkami skrajnej feministycznej lewicy – Katarzyną Piekarską (SLD) i Kazimierą Szczuką - pastwi się nad osamotnionym przedstawicielem ciemnogrodu w osobie Tomasza „taliba” Terlikowskiego.

Czyli, nic nowego – znamy to nie od dziś i nie od wczoraj. Modus operandi charakterystyczny dla cotygodniowych, Lisowych seansów nienawiści. Nawet trudno wykrzesać z siebie oburzenie, był czas przywyknąć. Nie o tym będzie ta notka.

A o czym?

Otóż, pod portalowym doniesieniem pojawiło się sporo komentarzy internautów dających się sprowadzić do fundamentalnego pytania: po kiego dzwona porządni ludzie łażą do Lisa i jemu podobnych, skoro z góry wiadomo, jaki będzie efekt? Po co uwiarygadniają swoją obecnością wraże mediodajnie i sprzedajnych dziennikarzy – wyrobników propagandowego frontu Dyktatury Matołów i Antycywilizacji Postępu?

Ano właśnie. Podpisuję się pod tymi pytaniami w całej rozciągłości. Na co liczą ci, którzy przychodzą do „Tomasz Lis na żywo” i innych tego typu programów? Liczą, że przedrą się ze swym przesłaniem, komunikatem, że przekonają nieprzekonanych? Że ich argumentacja przebije się przez nienawistny zgiełk Zetki, TokFm, czy innego TVN-u? Że zaznaczą swą obecność, dadzą świadectwo? Że będą mieli możność wyartykułowania w sposób czytelny dla przeciętnego odbiorcy choć jednej myśli, zdania?

Naiwni? Masochiści?

II. Dostarczanie żeru

Poruszałem już ten problem w kontekście peregrynacji polityków PiS po reżimowych mediodajniach, w których nie spotyka ich nic poza upokorzeniem, sponiewieraniem, odarciem z godności. Poza wszystkim, takie „bywanie” jest przede wszystkim przeciwskuteczne – nie służy niczemu, poza masowaniem ego i zaspokajaniem własnego parcia na szkło. W tekście „PiS a mediodajnie” przytoczyłem przykłady dwóch półrocznych bojkotów – TVN-u od lipca 2008 do stycznia 2009 roku i Radia Zet w 2011. Żaden z tych bojkotów nie odbił się negatywnie na sondażach, przeciwnie – stanowił problem dla bojkotowanych stacji, którym bez pisowskich chłopców do bicia siadała dramaturgia programów. Oba bojkoty odwoływano ze względu na zbliżające się wybory, w których PiS zgarniał swoją tradycyjną pulę głosów – i nic ponadto.

Uważam, że podobny mechanizm funkcjonuje również w odniesieniu do tzw. „naszych” publicystów, „liderów opinii” - jak zwał, tak zwał. Sądzę, że ich obecność w audycjach i mediodajniach stanowiących propagandową ekspozyturę obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP niczemu nie służy. Czy Terlikowski przekonał kogokolwiek usiłując dać odpór rozjazgotanym lewaczkom podbechtywanym przez prowadzącego? „Przypuszczam, że wątpię”, jak mawiał Walery Wątróbka. Widz zarejestrował fundamentalistycznego oszołoma, który ciągle by ludziom czegoś zabraniał i tyle. Co gorsza, taka obecność wprowadza w głowach niezorientowanej gawiedzi (czyli większości tele-publiki) niepotrzebny i szkodliwy zamęt, legitymizując Lisa i jego program, no bo przecież były reprezentowane obie strony sporu...

Szkodliwość i przeciwskuteczność takiego postępowania dotyczy oczywiście również odwiedzin w pozostałych mediodajniach. Powiedzmy to jasno, państwo „prawicowcy”: bywając tam gdzie bywacie, ułatwiacie tym samym robienie ludziom wody z mózgów, bierzecie bowiem w ten sposób udział w spektaklu zwanym „pluralizm opinii w mediach III RP”. Powtórzę – legitymizujecie wrogi front propagandowy nie zyskując nic w zamian dla sprawy, której ponoć służycie. Dostarczacie żeru wrażym przekaziorom i żadne zaklęcia tego nie zmienią. Tymczasem, owe przekaziory należy konsekwentnie delegitymizować – choćby za pomocą bojkotu, to zawsze można zrobić. Można przecież odmówić Lisowi, czy Monice Olejnik. Można, prawda?

III. Delegitymizować mediodajnie!

Wiarygodność to podstawa skutecznej propagandy. W aktualnych realiach owa „wiarygodność” mainstreamowego przekazu zasadza się na wywoływaniu u odbiorcy wrażenia „obiektywizmu” i „otwartości” danego medium. Efekt ów uzyskuje się zapraszając do studia „pisowca”, „oszołoma”, „mohera”, następnie zaś wspólnie glanując frajera na antenie. Prowadzący wraz z pozostałymi „dyskutantami” mogą sobie na to pozwolić bez obaw o konsekwencje. Oszołom został zaproszony? Został. A że dyskusja miała taki a nie inny przebieg? Widocznie nie miał racji...

W przypadku konsekwentnego bojkotu z „naszej” strony, zarysowana powyżej gra pozorów jest znacznie utrudniona. Ponadto mediodajniom żyjącym z antenowego „mięcha” siada ekspresja przekazu, gdy zabraknie ofiary do pałowania. To zaś oznacza problemy z utrzymaniem oglądalności. Nie wierzę, że tego nie wiecie. Po prostu nie wierzę. Pojął to chociażby Przemysław Wipler wycofując się z firmowania swą twarzą „parówkowego portalu” Lisa.

Mamy Drugi Obieg 2.0. Ostatnie lata, zwłaszcza okres po Tragedii Smoleńskiej, przyczyniły się do jego rozwoju, okrzepnięcia. Mamy własne kanały docierania do odbiorców. Nie tak masowe, nie tak potężne jak elektroniczne środki rażenia pozostające w rękach „tamtych” - ale znacznie bardziej zdywersyfikowane jeśli chodzi o metody docierania do ludzi z naszym przekazem. Tu jest konkretna praca do wykonania. Łażenie po Lisach i Tefałenach nie jest w stosunku do Drugiego Obiegu komplementarne – ono temuż obiegowi szkodzi, rozmydlając przekaz. O Drugim Obiegu 2.0 pisałem – TUTAJ i TUTAJ. Nie będę się powtarzał. Możecie ten drugoobiegowy potencjał, rzecz jasna, zmarnować, rozmienić na drobne w imię pokazania co jakiś czas swej facjaty na ogólnopolskiej antenie – choćby i u Lisa. Możecie, oczywiście. Nikt wam tego nie jest w stanie zabronić.

No, chyba, że te wszystkie fundamentalne, polityczno-ideowe spory to tylko cyrk odgrywany na nasz użytek, żebyśmy mieli się czym ekscytować, a tak naprawdę jesteście Panie i Panowie z tej samej showmańskiej branży i po „krwistym” programie idziecie razem na piwo. Ale w takim razie powiedzcie to jasno i nie zawracajcie nam więcej głowy.

Gadający Grzyb

P.S.

Chciałbym jeszcze powiedzieć coś o ks. Isakowiczu-Zaleskim i jego tournee po mediach wszelakich po tym, jak w wywiadzie-rzece „Chodzi mi tylko o prawdę” spisanym przez Terlikowskiego, napiętnował m.in. homoseksualizm w szeregach Kościoła. Nie wycofując tego, co napisałem w tekście „Klecha kontra kardynał”, muszę stwierdzić, że wszystko o czym traktuje powyższa notka odnosi się również do tej osobliwej pielgrzymki zacnego kapłana po przybytkach typu Superstacja. Co innego wytykać nieprawidłowości „w porę i nie w porę”, a co innego firmować swym wizerunkiem antykościelną nagonkę w którą mediodajnie ochoczo wpisały niepokornego księdza. Człowiek o takim doświadczeniu jak ks. Isakowicz-Zaleski powinien zdawać sobie sprawę z tego, w jaki kontekst szczekaczki będą starały się wpisać jego przesłanie. Roztropność każe nie dostarczać żeru wrogim przekaziorom.

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

niedziela, 22 kwietnia 2012

Wystraszeni 2012

W samym tylko dziale „Komentarze” na stronach „Wyborczej” naliczyłem 38 mniej lub bardziej pałkarskich tekstów dotyczących II Rocznicy Katastrofy.

I. Strach rocznicowy

Reakcje mainstreamu na „pozaoficjalne” obchody II Rocznicy Katastrofy Smoleńskiej pokazują jak łatwo ten cały obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP wprawić w stan nerwowej lewitacji. Wystarczy kilkudziesięciotysięczna manifestacja w centrum Warszawy i kilka sondaży wskazujących, że tzw. „lud smoleński” - jak raczył Wolnych Polaków określić z właściwym sobie protekcjonalizmem Marek Beylin – nie znika, przeciwnie, konsoliduje się, a nawet jakby tegoż „ludu” przyrastało. Z roku na rok rośnie odsetek osób dopuszczających możliwość zamachu (z 8% w 2011 do 18% w 2012), zaś 32% pytanych twierdzi, że rządy Polski i Rosji z premedytacją ukrywają prawdę (sondaż „GW”). W sondażu SMG/KRC dla TVN w zamach wierzy 21% badanych, zaś 55% uważa, że Rosjanie sabotują prowadzenie rzetelnego śledztwa.

Apogeum strachu nastaje w okolicach 10 kwietnia. Rok temu napisałem notkę „Strach rocznicowy”, w której przytaczałem przykłady paroksyzmów uwidocznione na łamach „Wyborczej”. W tym roku było podobnie, acz trzeba przyznać, że przekaz został nieco zniuansowany. Oprócz tekstów typowo pałkarskich odezwały się bowiem również głosy „umiarkowane”, starające się racjonalizować i obłaskawiać tę jątrzącą mniejszość, która nie chce się zamknąć i zrozumieć. Przeciwnie, radykalizuje się wbrew wszystkiemu – wbrew czynnikom oficjalnym wciskającym ten sam kit z doraźnymi tylko modyfikacjami, wbrew nawoływaniom reżimowych mediodajni wraz z gronem dyżurnych autorytetów, wbrew społecznej większości, która „rzyga Smoleńskiem” i leje po nogawkach ze strachu przed Ruskimi, słowem – wbrew całemu „Smoleńskiemu status quo”, które pozwoliłem sobie zdiagnozować w jednej z poprzednich notek.

II. Pałkarstwo antysmoleńskie

I tu miałem zamiar jak przed rokiem przytoczyć i pokrótce omówić gazetowyborczą, „antysmoleńską” propagandę, ale wszedłem na internetowy dział publicystyki „GW” i zwyczajnie opadła mi kopara. To se ne da, wołowej skóry by nie starczyło, a co dopiero blogerskiej notki, tym bardziej, że w zasadzie każdy z tych tekstów trzeba by osobno odkłamywać.

Dość powiedzieć, że w samym tylko dziale „Komentarze” naliczyłem 38 mniej lub bardziej pałkarskich tekstów dotyczących II Rocznicy Katastrofy. Powtarzam – 38 samych krótkich komentarzy, zamieszczonych w dniach 4-20.04.2012. Jeśli doliczyć do tego dłuższe teksty publicystyczne, wywiady i artykuły „informacyjne”, to na oko spokojnie byłoby ich drugie tyle, jeśli nie więcej – może ktoś policzy – a przecież w wydaniu internetowym nie ma wszystkiego. Dodajmy jeszcze dla porządku, że na „Wyborczej” świat się nie kończy i w „przemysł pogardy” zaangażowane są również pozostałe reżimowe mediodajnie, które na antysmoleńskim flekowaniu skoncentrowały się w tych dniach z równą intensywnością.

Teksty miały różny charakter – od odpowiednio sformatowanych przeglądów prasy służących autorom niemal wyłącznie do ukazania głębokiej niesłuszności pozamainstreamowego przekazu, poprzez pohukiwania cyngli o „Biesach” smoleńskich, smoleńskim „show”, „dniu wstydu”, „użytecznych fanatykach Kaczyńskiego”, aż po pełne protekcjonalnej zadumy próby „zrozumienia” „ludu smoleńskiego” - ciemnej, zmanipulowanej przez pisowskie demony masy. Wszystko przeplatane drwinami o „świętym kościele smoleńskim” tudzież „zamachu w załatwianiu” na zmianę w wezwaniami kierowanymi do władzy by dała odpór, ponieważ, „gdy rząd milczy, szaleją demony”. Momenty, w których „Wyborcza” przez chwilę przemawiała ludzkim głosem, jak wywiad z Aleksandrem Smolarem, czy pojednawcze artykuły Grzegorza Sroczyńskiego i Ewy Milewicz były – nie odmawiając z góry szczerości ich autorom – jedynie krótką „pieredyszką” przed powtórnym atakiem, który nastąpił na sygnał, jakim było haniebne wystąpienie Tuska podczas debaty nad uchwałą wzywającą Rosję do zwrotu dowodów.

Krótko mówiąc – histeryczny kociokwik.

III. Nieczyste sumienia

Taka reakcja świadczyć może tylko o jednym: nieczystym sumieniu.

Obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego nieodłączną częścią jest medialny mainstream, po prostu dobrze wie, że ta kraina, którą z łaski Niewidzialnej Ręki dostali w pacht przy okrągłym stole tak naprawdę im się nie należy, że są intruzami, uzurpatorami, tak jak byli ich ojcowie i dziadowie – założyciele Czerwonych Dynastii. Dlatego tak nerwowo reagują na syndromy narodowego przebudzenia Polaków - nawet, jeśli ci „obudzeni” są w mniejszości, nawet jeśli realnie nic nie mogą, nawet jeśli prowadzone na smyczy przemysłu pogardy lemingi mogłyby nakryć ich czapkami, naszczać na znicze i kiepować pety na karkach, jak działo się to pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Nawet wtedy czują nieprzyjemne mrowienie na plecach, bo każda taka manifestacja – niechby i mocno mniejszościowa – własnej podmiotowości, poczucia tożsamości, przypomina im o miejscu z którego wyrastają ich nogi i kariery. Pamiętacie, jak dwa lata temu redaktor Miecugow troskał się, by smoleńska tragedia nie obudziła „demonów polskiego patriotyzmu”? No właśnie.

Dziś owi „wystraszeni 2012” już nie tyle się „troskają”, ile kąsają w panicznym strachu, niczym zagonione w kąt szakale, gdyż mają pełną świadomość tego, co wyprawiali przez ostatnie dwa lata, oddając się z czystej nienawiści do PiS, Kaczyńskiego i „moherów” oraz ze strachu o własne cztery litery na propagandowe usługi Rosji i jej prywislańskich marionetek. Tymczasem ich wrzutki, histeryczne zadeptywanie pamięci, walkę z „legendą Lecha Kaczyńskiego” i ruską narrację kolportowaną dzień w dzień, z pianą na ustach, diabli wzięli. Padają pełne niepokoju słowa – rok temu w zamach wierzyło 8%, dziś 18... ile „ludu smoleńskiego” przybędzie za rok, za dwa lata? Została im tylko świadomość własnego łajdactwa i strach na widok tłumów, które o tym łajdactwie dobrze wiedzą i z pewnością go nie zapomną.

Stąd nawoływania kierowane do Dyktatury Matołów, by coś zrobiła, by dała odpór, by Tusk huknął pięścią w stół... Jestem pewien, że gdyby Ober-Matoł zdecydował się na siłową rozprawę ze „smoleńską opozycją”, spotkałoby się to z pełnym poparciem medialnych funkcjonariuszy, nie mniej gorliwym, niż to, które niegdyś „sowiecki generał w polskim mundurze” otrzymał od reżimowej prasy PRL-u. I co więcej, poparcie to zostałoby – w rzekomo wolnym kraju – udzielone z identycznych powodów.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

niedziela, 15 kwietnia 2012

Zniesmaczeni 2012


…czyli czego nie pojął redaktor Mazurek.


I. To se ne wrati

Po lekturze manifestu Roberta Mazurka „Więcej nie pójdę przed pałac” w pierwszym odruchu wzruszyłem ramionami i pomyślałem: obejdzie się, łaski bez. Jednak po namyśle stwierdziłem, że warto się do tego tekstu odnieść, sądzę bowiem, iż Mazurek zaprezentował stanowisko charakterystyczne dla nieco szerszej grupy osób, których razi „upartyjnienie”, tudzież „uwiecowienie” rocznicowych obchodów smoleńskiej katastrofy. Otóż wydaje mi się, że podstawowym błędem popełnianym przez grupę, nazwijmy to - „zniesmaczonych” - jest tęsknota za nastrojem podniosłej żałoby, zadumy, smutku i jedności, tak pięknie przeżywanych w pierwszych dniach po tragedii.

Nic z tego. To se ne wrati. Pierwszy cios obliczony na podzielenie Polaków i rozhuśtanie antysmoleńskich emocji został zadany już w trakcie Żałoby Narodowej za pomocą grupy krzykaczy zwerbowanych przez pracownika biura eurodeputowanej PO Róży Marii Gräfin von Thun und Hohenstein (de domo Woźniakowskiej), protestujących przeciw pochówkowi Pary Prezydenckiej na Wawelu. Potem przemysł pogardy i nienawiści ruszył już na powrót pełną parą, pracując niestrudzenie nad delegitymizacją społecznej pamięci o Smoleńsku.

II. Zimna wojna domowa

Przypominam te początki obecnej polsko-polskiej „zimnej wojny domowej”, gdyż Mazurek zdaje się brać w nawias wszystko to, co wydarzyło się przez ostatnie dwa lata. A wydarzyło się wiele, nastąpił jakiś upiorny ciąg zaniechań, przeniewierstw, kłamstw, została obnażona w całej swej zgniliźnie wszechstronna degrengolada struktur państwa – słowem, uwidoczniła się niespotykana w żadnym normalnym kraju pogarda wobec, mówiąc Dmowskim, „obowiązków polskich” dla których „należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno”. Ta „katastrofa po-smoleńska”, jak określił Ziemkiewicz ów autodestrukcyjny korowód, jest dziś podstawowym paliwem dla ludzkich emocji wyrażanych na kolejnych miesięcznicach – i te emocje, naturalną koleją rzeczy, musiały zdominować również rocznicowe obchody.

Nie ma więc co tęsknić do spontanicznej manifestacji jedności narodowej z pierwszych chwil po tragedii, która zresztą wprawiła prywislańskie salony w stan nerwowej drżączki i sprowokowała redaktora Miecugowa do wygłoszenia na antenie reżimowej mediodajni słynnej frazy o „demonach polskiego patriotyzmu”, innych zaś do dywagacji na temat „kultu Tanatosa”. Tamte chwile należy zachować we wdzięcznej pamięci, ale ze świadomością, że dziś w ludziach, których obchodzi Polska i kwestia wyjaśnienia katastrofy – czyli walka o prawdę w wymiarze bliskim walki o prawdę na temat katyńskiego ludobójstwa - że w tych ludziach, którzy nie „rzygają Smoleńskiem”, w tej grupie 20-30% rymkiewiczowskich Wolnych Polaków dominuje głucha wściekłość i desperacja. Stąd szubienice i ostre hasła na transparentach.

Ludzie obecni w Rocznicę na Krakowskim Przedmieściu czczą pamięć ofiar i Prezydenta Lecha Kaczyńskiego nieustannie, w każdej chwili swego życia - ta pamięć stała się integralną częścią ich tożsamości. Natomiast 10 kwietnia przyszli pod Pałac przede wszystkim domagać się prawdy. Może mam słabe prawo, by na ten temat gardłować, bo zabrakło mnie tego dnia w Warszawie, ale sądzę, że zapoznałem się z przebiegiem uroczystości na tyle gruntownie i „czuję” tę sprawę na tyle głęboko, że niniejsze uwagi są usprawiedliwione.

III. Katastrofa polityczna

Katastrofa smoleńska, poza innymi wymiarami, była katastrofą stricte polityczną. Doszło do niej na skutek politycznej gry polskiego rządu i premiera Tuska osobiście. Gry prowadzonej wspólnie z rosyjskim, czekistowskim reżimem przeciw głowie własnego państwa. Polityczne było od samego początku zachowanie Rosji. Nie wyrokując ostatecznie, czy był to zamach (choć obecnie niemal wszystko na to wskazuje), trzeba jasno sobie powiedzieć, że polityczna tragedia wymaga politycznej odpowiedzi. Stąd taki a nie inny charakter rocznicowego wiecu na Krakowskim Przedmieściu, który tak zniesmaczył redaktora Mazurka.

Polityczny jest też strach rządzącej ekipy, by Tragedia nie dała wyborczego paliwa opozycji i Jarosławowi Kaczyńskiemu. Tym strachem właśnie podyktowane jest zadeptywanie pamięci oraz dziesiątki większych lub mniejszych szykan spotykających w różnych zakątkach Polski próby upamiętnienia Prezydenta, choćby w formie skromnej tablicy, czy popiersia na skwerku. Ta symboliczna przemoc polegająca na – powtórzę – delegitymizacji pamięci, ma polityczny charakter. Wszystko wokół Smoleńska aż ocieka polityką. I nie jest to bynajmniej wina PiS-u, „Gazety Polskiej”, czy Jarosława Kaczyńskiego. Tych nieestetycznych paroksyzmów rażących Mazurka i innych „zniesmaczonych” nie byłoby, gdyby katastrofa była wyjaśniana w cywilizowany sposób, a państwo polskie faktycznie zdało egzamin – i to z czegoś więcej, niż z organizacji pogrzebów.

Czy obchody na Krakowskim Przedmieściu były wiecem wyborczym? W znacznej mierze tak – ale inaczej być nie mogło. Albowiem, jeśli jeszcze cokolwiek można w sprawie Smoleńska wyjaśnić, jeśli jest jeszcze jakakolwiek szansa na odbudowę pozycji Polski choćby tylko w regionie i autorytetu państwa w oczach Polaków, można to osiągnąć jedynie poprzez obalenie obecnej, skurwionej do szczętu, władzy.

Kończąc - odnoszę wrażenie, że zarówno Mazurek jak i pozostali „zniesmaczeni 2012” czuli rumieniec wstydu i zażenowania na widok politycznych transparentów, politycznych okrzyków i politycznych wystąpień. Proszę mi wierzyć, ja ten wstyd i zażenowanie odczuwam na co dzień. Ale z zupełnie innych powodów.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

wtorek, 10 kwietnia 2012

Smoleńskie status quo


Herbertowska „zdrada o świcie” odbywa się każdego dnia w sercach i głowach Polaków, którzy nie chcą słyszeć o Smoleńsku, skrupulatnie betonując własne sumienia.


I. Status quo

Przepatrywałem sobie ostatnio teksty, które ukazały się przed rokiem - przy okazji I Rocznicy Tragedii Smoleńskiej - i prawdę rzekłszy, większość z nich mogłaby ukazać się również dziś, co najwyżej po zmianie drugorzędnych detali. Można zatem powiedzieć, że w kwestii smoleńskiej i okołosmoleńskiej utrzymuje się status quo. Z jednej strony mamy wciąż trzymany pod parą przemysł pogardy, usiłujący dokonać swoistej „delegitymizacji pamięci”, oraz pozostającą pod jego większym bądź mniejszym wpływem społeczną większość, z drugiej zaś zdeterminowaną mniejszość rymkiewiczowskich „Wolnych Polaków” dopominających się o prawdę i bijących głową w mur wrogości lub obojętności.

II. Cień Moskwy

Nad tymi paroksyzmami rozpościera się złowrogi cień Moskwy, która od dawna już przestała udawać cokolwiek i okazuje bez zahamowań, że traktuje „stronę polską” jak bandę pętaków, wobec których rozgrywa swoją grę, składającą się na zmianę z drobnych gestów przeplatanych upokorzeniami. Tak jak dzisiaj, 10.04.2012, kiedy piszę te słowa – wręczono nam 2 tomy akt rosyjskiego śledztwa, lecz by Polaczkom we łbach się nie poprzewracało zapowiedziano twardo, że o wydaniu wraku Tupolewa będziemy mogli rozmawiać dopiero po zakończeniu postępowania przez rosyjskie organa, co w praktyce oznacza stwierdzenie – oddamy wam „Tutkę” (albo i nie), kiedy będzie nam się podobało. Z kolei obietnica wybudowania pod Smoleńskiem pomnika „zrównoważona” została postawieniem w ostatniej chwili na czele rosyjskiej delegacji zamiast ministra kultury Aleksandra Awdiejewa, przewodniczącego Dumy, Siergieja Naryszkina – kagiebisty, zaufanego współpracownika Putina znanego z antypolskich wypowiedzi i niedawnego cenzora zadaniowanego do ścigania niewygodnych z rosyjskiego punktu widzenia publikacji historycznych jako przewodniczący Prezydenckiej Komisji Federacji Rosyjskiej ds. Przeciwstawiania się Próbom Fałszowania Historii ze Szkodą dla Interesów Rosji.

Strona polska oczywiście nawet nie kwiknęła, tylko pokornie uczestniczyła w ramach oficjalnych obchodów w groteskowej uroczystości bicia pokłonów przed Pancerną Brzozą, sankcjonując w ten sposób po raz kolejny kłamstwa raportu Anodiny. Czyli tutaj również wszystko pozostaje po staremu, jakby nic się nie wydarzyło, jakby nie było nowych ustaleń rozsypujących w drobny mak rosyjską narrację i coraz mocniej wskazujących na zamach, jakby nie było Zespołu Parlamentarnego Antoniego Macierewicza, odczytów z czarnych skrzynek negujących tezy naciskowe, czy analiz niezależnych ekspertów obnażających nicość raportu MAK i tzw. komisji Millera.

W tej sytuacji do roli symbolu urasta podkreślanie konieczności zalania betonem pobojowiska na Siewiernym – już, już, szybciutko, do października, zanim przyjdą mrozy, tak, by monument gotów był na następne obchody. Podobno teren ma zostać uprzednio przebadany przez archeologów. Na wniosek rodzin, dodajmy, gdyż polski rząd sam z siebie oczywiście nie widział takiej konieczności. Już widzę, te „badania”. Najpierw będą mnożone rozliczne „trudności”, a następnie, gdy ekipa archeologiczna zostanie w końcu dopuszczona do prac, okaże się, że mają w najlepszym razie kilka dni, bo pospiech, bo czekają betoniarki, zaś wszystko co ewentualnie uda się wygrzebać przekazane zostanie na wieczne nieoddanie Rosjanom. Następnie zaś betoniarki zaleją pamięć i przesiewanie ziemi na metr w głąb zostanie już na zawsze tylko w kłamstwach pani Kopacz, po których próżno szukać śladu w sfałszowanym sejmowym stenogramie.

III. "Konformiści" kontra "niezłomni"

To zalanie betonem pamięci o Smoleńsku jak raz pasuje również do obrazu sytuacji w Polsce – i nie mówię tu jedynie o rządzących oraz ich reżimowych szczekaczkach. Tych zostawmy na chwilę na boku, bo wiadomo, że niczego innego po Dyktaturze Matołów i ich medialnych wyrobnikach nie sposób się spodziewać. Spójrzmy jednak na społeczeństwo – tutaj podobnie jak w przypadku „czynników oficjalnych” nie nastąpił żaden przełom – jest jak przed rokiem i to pomimo wszystkiego, co w przeciągu ostatnich miesięcy wypłynęło na światło dzienne, jednoznacznie wskazując, że to zwyczajnie nie mogła być zwykła katastrofa, że zamach jest na dzień dzisiejszy bardziej prawdopodobny, niż kiedykolwiek przedtem.

W Polsce bowiem dokonał się podział trafnie zdiagnozowany przez Rymkiewicza słowami „To co nas podzieliło – to się już nie sklei” ; podział – widać to wyraźnie – na okres co najmniej pokolenia. To narodowe status quo trwa w zasadzie od momentu zakończenia żałoby. Możemy co najwyżej mieć nadzieję, że uda się obudzić jeszcze kilka osób z „tamtej strony”, ale musimy się także liczyć z tym, że i wśród nas nie sposób będzie utrzymać permanentnej mobilizacji – że ludzie będą się zniechęcać, wykruszać, uciekać w prywatność... - że powtórzy się schemat katyński. Generalnie jednak linia podziału na 25-30% „niezłomnych” i całą resztę „konformistów” będzie się utrzymywała.

Dzieje się tak dlatego, że zdecydowana większość Polaków, o czym pisałem szerzej w tekście „Ani dla jednych, ani dla drugich”, nie tylko gremialnie odmawia przyjęcia na siebie „obowiązków polskich” (a jednym z tych obowiązków jest zarówno Smoleńsk, jak i szeroko rozumiana „katastrofa po-smoleńska”), ale wręcz kategorycznie odmawia przyjęcia do wiadomości samego ich istnienia. Roman Dmowski we Wstępie do „Myśli nowoczesnego Polaka” pisał: „Jestem Polakiem więc mam obowiązki polskie: są one tym większe i tym silniej się do nich poczuwam, im wyższy przedstawiam typ człowieka.” W innym zaś miejscu: „Jestem nim (Polakiem – GG) nie dlatego tylko, że mówię po polsku (...), ale także dlatego, że (…) obok swoich spraw i interesów osobistych znam sprawy narodowe, interesy Polski, jako całość, interesy najwyższe, dla których należy poświęcić to, czego dla osobistych spraw poświęcić nie wolno. (skróty i wytłuszczenia moje - GG) Dziś takiej postawy próżno u większości naszych rodaków szukać.

IV. Zabetonować sumienie

Generalnie, Polacy poza garścią „niezłomnych” i „obudzonych”, w sprawie Smoleńska zachowali się podle i tchórzliwie. Woleli dawać wiarę kolejnym wrzutkom, woleli poddać się prostackiemu rechotowi „moherów” i „pisuarów” i niczym trzy małpki nie widzieć, nie słyszeć, nie mówić. Wszystko z lęku przed wybudzeniem z ogłupiającego błogostanu, przed utratą komforciku „małej stabilizacji”. Bo gdyby się okazało, że to jednak Ruscy zamordowali nam elitę z Prezydentem na czele, to... no właśnie, co? Wypowiemy Rosji wojnę? Porozmawiajcie z jakimkolwiek przedstawicielem „tamtych” - jeśli nie spławi was z miejsca wrzaskiem, że „rzyga już Smoleńskiem”, to prędzej czy później pojawi się ten niemal atawistyczny, paraliżujący strach przed potęgą Kremla, podparty niby-zdroworozsądkową argumentacją, że lepiej się dogadać, nie fikać i handlować, bo przecież Rosja to, panie, taaki rynek i nie ma co narażać kontaktów na szwank z powodu jednego „Kaczora”.

Tak będzie jeszcze długo. Opisana postawa zbyt głęboko wżarła się w dusze, ludzie zbyt emocjonalnie zaangażowali się we własne tchórzostwo, by odrzucić je bez poczucia głębokiego dyskomfortu, jaki pojawia się zawsze, gdy trzeba stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie „jestem świnią”.

Herbertowska fraza o „zdradzonych o świcie” nie raz była przywoływana w kontekście smoleńskiej tragedii – ostatnio w rocznicowym przemówieniu Jarosława Kaczyńskiego na Krakowskim Przedmieściu. Trzeba mieć wszakże świadomość, iż owa zdrada odbywa się również każdego dnia w głowach i w sercach ogromnej większości Polaków, którzy nie chcą słyszeć o Smoleńsku, skrupulatnie betonując własne sumienia.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

sobota, 7 kwietnia 2012

Gunter Grass i mądrość etapu



W przypadku „wiersza” Guntera Grassa mamy do czynienia ze strojącym się w szaty bezkompromisowości czystej wody konformizmem.


I. Lifting przywiędłej sławy

Wierszydło Guntera Grassa, które narobiło ostatnio tyle zamieszania nie jest świadectwem „antysemityzmu” autora, jak chcieliby jego przeciwnicy, ani tym bardziej wyrazem nonkonformizmu tudzież odwagi intelektualnej, jak pragnęliby widzieć to jego zwolennicy. Ten niby-wiersz noblisty jest ni mniej ni więcej, tylko próbą podlansowania się na lewicowych salonach. Próbą dość żałosną, dodajmy, jak niemal zawsze, gdy znakomita niegdyś postać życia publicznego próbuje na siłę dokonać liftingu przywiędłej ostatnimi czasy sławy. Grass (co by o nim nie sądzić w innych sprawach) wybitnym pisarzem był, tym bardziej więc szkoda, że postanowił o sobie przypomnieć za pomocą tabloidalnej wręcz metody, jaką jest sztucznie wygenerowany, wykalkulowany na zimno pseudo-skandal.

II. Niby-wiersz

Zanim jednak przejdę do uzasadnienia powyższej tezy, słów parę o samym utworze, który nazwałem przed chwilą „niby-wierszem”. To nie jest poezja. Pozwolę sobie to stwierdzenie zilustrować przykładem, przechodząc na chwilę na formułę „poezji” a la Grass:

Fakt, że Grass zdecydował się na właśnie taką formę

upublicznienia swych politycznych wynurzeń -

wynurzeń drugiej świeżości,

jest pierwszym fałszem,

jaki rzuca się w oczy

i każe traktować całą resztę tej hucpy

z podejrzliwością.

Prawda, że poetycko to wygląda? ;) Niemniej, to że ktoś postanowił poszatkować jak najbardziej prozatorską wypowiedź na „wierszowato” wyglądające wersy nie czyni jeszcze tekstu poezją. W przypadku „Co musi zostać powiedziane” mamy zatem do czynienia z dość topornie napisanym felietonem; publicystyką nie najwyższego lotu, z miałkim, gazetowym przekazem o zaniechaniu przemocy i poddaniu kontroli międzynarodowej potencjału atomowego Izraela oraz irańskiego programu nuklearnego („Wiersz” Grassa zamieszczam pod tekstem – osądźcie sami).

Co zatem sprawiło, że pisarz, który powinien być wyczulony na tego typu literackie fałszywe nuty, zdecydował się na właśnie taki, rozstrojony akord? Sądzę, że postanowił przydać swojemu przesłaniu powagi, doniosłości. Gdyby te kilka zdań ukazało się w „Süddeutsche Zeitung” jako krótki felieton, wrzawa byłaby mniejsza, a banalność przemyśleń autora bardziej jaskrawa. Tymczasem wiersz... noo... cóż... noblista! Ten wysilony zabieg maskujący, mający uruchomić ciąg skojarzeń: „Grass-wiersz-LITERATURA-ważny głos w debacie”, poddaje nam wszakże kolejny trop interpretacyjny w rozwikłaniu tej awantury.

III. Lifting przywiędłej sławy – c.d.

I tu wracamy do zasygnalizowanej na wstępie tezy, że Grass postanowił „odświeżyć” nieco swą przykurzoną legendę i wizerunek. Otóż, gdańsko-niemiecki pisarz swoim tekstem złożył akces do polityczno-intelektualnych następców tzw. „nowej lewicy”.

Lewicowcem był od zawsze, nie wyłączając młodzieńczego epizodu w narodowo-socjalistycznej formacji jaką była Waffen SS, stanowiąca bardziej zideologizowany odpowiednik Wehrmachtu. Wszak, jak wspominał, powodowała nim chęć wyzwolenia się spod wpływu rodziców i drobnomieszczańskiej duchoty. Małostkowo dodam, że moment przyznania się noblisty jakoś tak zbiegł się z przewartościowaniem polityki historycznej Niemiec i coraz silniejszym podkreślaniem niemieckim „krzywd” zaznanych w wyniku II Wojny światowej. Timing jest wszystkim... Po wojnie Grass przeszedł na pozycje socjaldemokratyczne i „antyfaszystowskie” - i w tym duchu uprawiał swą rozliczeniową wobec okresu hitlerowskich „błędów i wypaczeń” twórczość, która przyniosła mu sławę, zaszczyty, status „autorytetu moralnego” i „sumienia Niemiec”, aż w końcu – literackiego Nobla. Lustrzane odbicie drogi życiowej prominentnych przedstawicieli naszej „salonowszczyzny” - od stalinistów, poprzez rewizjonistów, po „europejską” lewicę – że tak na marginesie zauważę.

To jednak melodia przeszłości, natomiast Grass pragnie być na fali i na czasie, a że talentu do autokreacji i wyczucia ducha epoki nigdy mu nie brakowało, więc postanowił przytulić się do obecnego lewactwa – duchowych spadkobierców „pokolenia 68”. I stąd właśnie to szokujące dla niektórych publicystyczne uderzenie w Izrael, przedstawienie go jako potencjalnie ludobójcze, agresywne atomowe mocarstwo. Stąd również bierze się nagły dąsik Autorytetu na szantaż moralny, jakim jest zarzut „antysemityzmu” mający stygmatyzować krytyków Izraela. Albowiem żydożerstwo (i to wcale nie wydumane), kamuflowane jako „antyizraelizm”, jest obecnie jednym z głównych wyznaczników tożsamościowych „antysystemowej” lewicy, podobnie jak poparcie dla świata islamskiego w jego walce z „małym” (Izrael) i „wielkim szatanem” (USA). Nie bez przyczyny „arafatki” są jednym z charakterystycznych elementów „stroju organizacyjnego” lewicowych środowisk na Zachodzie. Do nas zresztą również to dotarło – praca na niwie agit-propu towarzystwa kręcącego się wokół „Krytyki Politycznej” nie idzie na marne.

IV. Noblista i mądrość etapu

W przypadku „wolty” Guntera Grassa mamy zatem do czynienia ze strojącym się w szaty bezkompromisowości czystej wody konformizmem. Pisarz na gwałt stara się doszlusować do aktualnie obowiązujących po lewej stronie polityczno-ideowych trendów. A że dziś na lewicy trendy jest sprzyjanie Iranowi, Palestynie i oskarżanie Izraela o ludobójstwo i terroryzm... cóż, należy podchwycić i przyswoić również i tę „mądrość etapu”. Ryzyko żadne, wszystkie sformułowane w „niby-wierszu” poglądy mieszczą się bowiem doskonale od dość dawna w lewicowym dyskursie i funkcjonują w przestrzeni publicznej. Wyartykułowanie ich przez Grassa nosi zatem typowe cechy lanserskiego pseudo-skandalu, niczym tysięczna kupa w galerii sztuki nowoczesnej, tyle że uczynione zostało może z bardziej moralizatorskim zadęciem.

Cel osiągnięty. O Grassie mówi się, pisze, komentują go politycy, dziennikarze, intelektualiści... Grass stał się „kontrowersyjny” (we współczesnym, „pluszowym” znaczeniu tego słowa) dzięki, powtórzę - udawanemu, skalkulowanemu na zimno posunięciu. Powiedział lewackim środowiskom: „jestem wasz”. Jednak czy dzisiejsza „młoda lewica” przyjmie go jak swego?

Smutne to. Koniunkturalna zagrywka Grassa przypomina bowiem zachowanie podstarzałego Jean-Paula Sartre'a usiłującego podpiąć się pod studenckie bunty końca lat 60-tych. Dodam, że tamten polityczny romans ze „zbuntowaną młodzieżą” zakończył się, gdy przed jednym z wystąpień w 1969 roku wręczono nadętemu filozofowi kartkę ze słowami: „Sartre, mów jasno i krótko. Mamy sporo zarządzeń do przedyskutowania i przyjęcia".

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

Ilustracja: http://www.presseurop.eu/pl/content/cartoon/1753121-wraca-kij

P.S.

Günter Grass: Co musi zostać powiedziane



Dlaczego milczę, zbyt długo milczę o tym,

co oczywiste i przećwiczone w grach symulacyjnych,

na których końcu my, którzy przeżyliśmy,

jesteśmy tylko przypisami.



Chodzi o rzekome prawo do uprzedzającego uderzenia,

które mogłoby unicestwić

ujarzmiony przez zarozumialca

i regularnie zmuszany do owacji naród irański,

dlatego że na jego terenie

prawdopodobnie powstaje bomba atomowa.



Ale dlaczego zabraniam sobie

wypowiedzieć nazwę innego kraju,

w którym od lat - choć w tajemnicy -

powiększa się arsenał nuklearny,

lecz poza wszelką kontrolą, bo nikt nie jest do niego

dopuszczany?



Powszechne przemilczanie tego faktu,

które sprowokowało również moje milczenie,

odczuwam jako ciążące kłamstwo

i przymus, którego nie można zlekceważyć

pod groźbą kary;

oskarżenie o "antysemityzm" słyszy się często.



Ale teraz, gdy mój kraj,

raz po raz wzywany i odpytywany

przez własne zbrodnie,

które są nieporównywalne,

wysyła do Izraela z przyczyn wyłącznie ekonomicznych,

choć zręczny język przedstawia to jako zadośćuczynienie,

kolejną łódź podwodną, której specjalnością

jest wystrzeliwanie wszystko pustoszących głowic

tam, gdzie rzekomo istnieje

jedna bomba atomowa

(dowodem na jej istnienie jest tylko obawa)

- teraz mówię to, co musi zostać powiedziane.



Dlaczego do tej pory milczałem?

Bo sądziłem, że moje pochodzenie,

związane z nigdy nie dającą się usunąć skazą,

zabrania mi wypowiedzieć tę oczywistą prawdę

wobec państwa Izrael, wobec którego mam

i będę miał dług wdzięczności.



Dlaczego dopiero teraz, w podeszłym wieku

i u schyłku mojego pisania, mówię,

że mocarstwo atomowe Izrael

zagraża i tak już kruchemu pokojowi na świecie?

Dlatego, że musi zostać powiedziane to,

na co jutro już może będzie za późno;

i dlatego że my, Niemcy, wystarczająco już obciążeni,

moglibyśmy stać się dostawcami zbrodni,

którą łatwo przewidzieć, a więc naszej współwiny

nie dałoby się zamaskować

zwykłymi wymówkami.



I przyznaję: przerywam milczenie,

dlatego, że dość już mam

obłudy zachodu; poza tym można mieć nadzieję,

że wielu wyzwoli się z milczenia,

zmusi sprawcę widocznego niebezpieczeństwa

do rezygnacji z przemocy

i będzie nalegać, by rządy Izraela oraz Iranu

zgodziły się na swobodną i nieprzerwaną kontrolę

izraelskiego arsenału nuklearnego oraz irańskich urządzeń atomowych

przez którąś z międzynarodowych organizacji.



Tylko w ten sposób można pomóc wszystkim,

Izraelczykom i Palestyńczykom,

więcej, wszystkim ludziom żyjącym obok siebie i nienawidzącym się w tym

okupowanym przez szaleństwo regionie,

a w końcu też i nam samym.



Tłum. Tomasz Ososiński



Źródło: Gazeta Wyborcza

wtorek, 3 kwietnia 2012

Rosja nie zapomina


Czy zamach na Ahmeda Zakajewa miał być swoistą inauguracją „drugiej rundy” prezydentury Putina na arenie międzynarodowej?


I. Bandyckie mocarstwo

Ujawniona niedawno przez brytyjskie media próba zamachu na Ahmeda Zakajewa – premiera emigracyjnego rządu Czeczeńskiej Republiki Iczkeria, którą udaremniło MI5 pokazuje, że Rosja nie zapomina ani nie przebacza. Nigdy. Co więcej, wydarzenie to potwierdza bandycki charakter rosyjskiego mocarstwa, które czuje się władne mordować kogo uzna za stosowne, szczególnie, jeśli osoba ta demaskuje turańskie barbarzyństwa czekistowskiego reżimu. Tak było z Litwinienką, który ujawnił rolę FSB w zamachach na domy mieszkalne w Bujnaksku, Moskwie i Wołgodońsku (plus udaremniony zamach w Riazaniu). Dodajmy - zamachach, które umożliwiły rozpętanie II wojny czeczeńskiej połączonej z przeprowadzeniem na Kaukazie regularnej eksterminacji i wyniosły do władzy ludobójcę – Władimira Putina.

Świat, hołdujący zasadzie „niedrażnienia Rosji”, odwrócił wprawdzie usłużnie głowę w inną stronę, lecz Rosji to nie wystarcza. Zbrodnia wymaga bowiem eliminacji wszystkich świadków, którzy nie chcą siedzieć cicho i którzy przy okazji jakichś zmian na geopolitycznej szachownicy mogą zostać przez Zachód wysłuchani i wyciągnięci niczym as z rękawa. Prócz tego, morderstwa zarówno na terenie Federacji Rosyjskiej, jak i poza jej granicami mają walor „edukacyjny”, mający na celu zastraszenie tych, którym przyszłoby do głowy gardłować o rosyjskich bestialstwach w Czeczenii. Nie od rzeczy byłoby tu przypomnieć o kulturze politycznej Rosji, którą pozwalam sobie określać mianem zmongolizowanego bizantynizmu, a której immanentną cechą jest oparty na kulcie przemocy swoisty sadyzm, każący dla zasady zgnoić lub uśmiercić każdego, kto ośmiela się nie przyjmować do wiadomości oficjalnego stanowiska Rosji w jakiejkolwiek sprawie. Prócz Litwinienki przekonała się o tym Anna Politkowska, zamordowana w urodziny Putina i wielu innych zabitych w ostatnich latach dziennikarzy, którzy w ten czy inny sposób podpadli trzęsącej rosyjskim państwem czekistowskiej mafii.

Nic więc dziwnego, że padło w końcu również na Zakajewa, który samym swym istnieniem przypomina, że Czeczeni nie są „terrorystami” jak usiłuje wmówić światu reżim Putina, że kaukascy „wahabici” to wyhodowana w podmoskiewskich obozach szkoleniowych FSB agentura i wreszcie – że Czeczeni zasługują na niepodległość i przywódcę, który byłby przeciwieństwem panującego z łaski Kremla zwyrodniałego degenerata Ramzana Kadyrowa. Zresztą, to właśnie Kadyrow (najpewniej z błogosławieństwem Moskwy) stał za udaremnioną przez brytyjskie służby próbą zamachu. Przypomnijmy jeszcze, że zatrzymany na lotnisku Heathrow Rosjanin (nazywany E1) miał w 2009 roku zastrzelić w Wiedniu ochroniarza Zakajewa – Umara Irsaiłowa, zaś całkiem niedawno (20 marca 2012) postrzelono w Londynie rosyjskiego bankiera Giermana Gorbuncowa. Zakajew twierdzi, iż obecnie w Londynie jest więcej rosyjskich agentów niż w czasach Zimnej Wojny.

II. Rosyjskie zabiegi

Sama próba zamachu miała być prawdopodobnie ukoronowaniem długoletnich zabiegów Kremla o wydanie Ahmeda Zakajewa, który w Wlk. Brytanii ma status uchodźcy. Zgody na ekstradycję odmówiła Federacji Rosyjskiej już w 2002 Dania – czym zresztą wywołała furię tak Moskwy, jak i zwykłych Rosjan, którzy nie mogli wprost pojąć, jak taka maleńka Dania śmiała się postawić „wielkiemu mocarstwu”. Jeśli ktoś szukał dowodów na nieprzekraczalną barierę cywilizacyjną, to reakcja na odmowę ze strony Danii jest właśnie jednym z nich.

Z kolei Wielka Brytania po procesie sądowym zajęła stanowisko, że brak dowodów na „terrorystyczną” działalność czeczeńskiego przywódcy, zeznania mające owego „terroryzmu” dowodzić zostały wymuszone w Moskwie torturami, zaś wydanie Zakajewa Rosji jest niemożliwe m.in. ze względów humanitarnych – byłby on bowiem narażony na tortury i nie mógłby liczyć na uczciwy proces. Jak łatwo się domyślić, takie stanowisko wywołało na Kremlu atak szału, o który każdorazowo przyprawia rosyjskie władze zakwestionowanie głębokiego humanitaryzmu, którym przepojony jest ustrojowo-prawny porządek Wielkiego Mocarstwa.

Po raz trzeci Rosja domagała się ekstradycji Ahmeda Zakajewa od Polski – w 2010 roku, kiedy to Zakajew przybył na odbywający się w Pułtusku Światowy Kongres Narodu Czeczeńskiego (16 – 18.09.2010) na który zgodził się jeszcze śp. Prezydent Lech Kaczyński. Doszło wtedy wprawdzie do dość ohydnego zatrzymania czeczeńskiego premiera przez policję i doprowadzenia do prokuratury – z ewidentnym zamiarem utrudnienia mu uczestnictwa w Kongresie, zaś ambasador Federacji Rosyjskiej Aleksander Aleksiejew zwołał bezprecedensową konferencje prasową na której powtórzył standardowy zestaw rosyjskich kłamstw, lecz do najgorszego – czyli wydania Rosjanom Zakajewa na pewną śmierć – na szczęście nie doszło. (więcej na ten temat w notce „Kłamstwa ambasadora Aleksiejewa”).

III. Zamach na inaugurację prezydentury Putina?

Po tej serii niepowodzeń Rosja najwyraźniej postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce, na zasadzie: „nie chcecie nam go wydać, to my i tak go sobie zabijemy”. Podobnie było z Litwinienką, na którego nie pożałowano kosztownego polonu – był to swoisty symbol mający pokazać, że Rosja z wielkopańskim gestem nie cofnie się przed możliwie spektakularnym uśmierceniem swych zdrajców – tak, by do wszystkich dotarło.

Warto jeszcze odpowiedzieć na pytanie, dlaczego Zakajew, który ma w Czeczenii dość ograniczone wpływy i jego realne możliwości nie są większe niż, powiedzmy, siła polityczna Rządu Londyńskiego w czasie zaawansowanej komuny, tak uwiera Rosję.

Po pierwsze – Putin chce go zlikwidować dla zasady, żeby podkreślić, jak zauważyłem na wstępie, że Rosja nie wybacza i nie zapomina.

Po drugie – Zakajew jest politykiem umiarkowanym - hasłowo mówiąc, bliżej mu do Maschadowa (którego był przedstawicielem), niż do Basajewa – i odcina się zarówno od terrorystycznych metod, jak i od samozwańczego Emiratu Kaukazu, tudzież islamskich ekstremistów. Komuś takiemu trudno przyszyć etykietę „terrorysty” i taki ktoś jest potencjalnie do zaakceptowania przez Zachód jako przywódca czeczeńskiej diaspory – dlatego musi umrzeć.

Po trzecie wreszcie – należy pokazać Zachodowi możliwości i determinację Rosji, która „terrorystów” będzie „topiła w kiblu”, jak z knajacką swadą stwierdził onegdaj Putin. Udany zamach byłby swoistą inauguracją „drugiej rundy” prezydentury Putina na arenie międzynarodowej.

***

Na zakończenie, chciałbym się zwrócić do premiera Zakajewa z nieśmiałą prośbą, by omijał szerokim łukiem Polskę. Kraj, którego rząd kolaborował z Rosją przeciw własnemu prezydentowi i który nie był w stanie zapewnić bezpieczeństwa Głowie Państwa, następnie zaś beztrosko oddał śledztwo smoleńskie, biernie godząc się na skandaliczne manipulacje i ordynarne fałszerstwa, przetrzymywanie kluczowych dowodów oraz urągające wszelkim standardom postępowanie strony rosyjskiej - taki kraj z pewnością nie jest miejscem, w którym ktoś taki jak Ahmed Zakajew mógłby czuć się bezpiecznie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/klamstwa-ambasadora-aleksiejewa