poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Czego już się nie dowiemy...


Po eksperymencie nawet nie wiemy, czy przycisk "uchod" w gnijącym wraku Tupolewa jest wciśnięty, a jeśli tak, to dlaczego nie zadziałał.



I. Dlaczego nie piszę notek śledczych o Smoleńsku.


Na początek krótkie wyjaśnienie. Nie pisuję notek śledczych dotyczących katastrofy smoleńskiej. Nie czuję się po prostu na siłach, by analizować szczególik po szczególiku te wszystkie materiały – zdjęcia, filmy, zeznania, wywiady, stenogramy... Wszystko to trzeba przetrawić, skonfrontować ze sobą, wychwytywać sprzeczności, bazując przy tym na dość unikalnej, specjalistycznej wiedzy. Tym większy mój podziw budzą ci współblogerzy, którzy żmudnie się przez to wszystko przedzierają, nie odpuszczając i niezmordowanie trzymając rękę na pulsie. Ten wysiłek, twierdzę to już teraz, niewątpliwie jest wart obszernego, książkowego omówienia z naciskiem na kwestię: na ile blogerski „drugi obieg” sprawił, że problemu przyczyn i odpowiedzialności za tragedię nie udało się zainteresowanym siłom zamieść pod dywan, a dyskursu publicznego nie sprowadzono ze szczętem do obsługiwania rosyjskiej „narracji”.


Jeszcze raz – wyrazy podziwu i szacunku.


Na swoje usprawiedliwienie mam to, że staram się, w miarę skromnych możliwości, opisywać wielorakie skutki Smoleńska w sferze publicznej – od polityki, poprzez kwestie surowcowo-energetyczne, aż po próby diagnozy stanu naszego społeczeństwa. W tej materii z kolei ja nie odpuszczam i nie odpuszczę, choćby dlatego, że jak poskrobać, to niemal wszystko co działo się w Polsce na przestrzeni ostatniego roku nosi na sobie to przeklęte, tragiczne piętno.


II. Katastrofa Ił-62 na Okęciu (14.03.1980).


A teraz do rzeczy. Polegując sobie leniwie któregoś wieczoru przed telewizorem natrafiłem, bodajże w stacji „Discovery”, na program analizujący różne lotnicze katastrofy z przeszłości. Było tam między innymi omówione słynne Lockerbie, ale też – i tu zastrzygłem uszami - katastrofa polskiego Ił-62 „Mikołaj Kopernik” na warszawskim Okęciu z 14.03.1980. Abstrahując od technicznych szczegółów, uwagę moją przykuł pewien wątek, stale przewijający się przez wspomnienia polskich ekspertów, którzy badali przyczyny rozbicia się samolotu.


Otóż, poproszeni o ekspertyzę rosyjscy przedstawiciele producenta z uporem maniaka twierdzili, że maszyna była OK, że nawet po zniszczeniu trzech silników, Ił-62 jest w stanie lądować na jedynym pozostałym i niedwuznacznie sugerowali winę pilotów. Jednocześnie zbywali milczeniem polskie prośby o udostępnienie szczegółowych danych technicznych poszczególnych podzespołów.


W związku z tym, nasi naukowcy musieli dokonać wszystkich skomplikowanych wyliczeń z najróżniejszych dziedzin – od materiałoznawstwa i odporności na przeciążenia, po kwestie awioniki - odtwarzając praktycznie od zera techniczną specyfikację wykwitu „sowieckiej myśli technicznej” (używam cudzysłowu, gdyż Ił-62 był najprawdopodobniej konstrukcją wykradzioną Wielkiej Brytanii, tylko jak to w Sowietach – gorzej i bardziej topornie wykonaną – ot, podróba taka).


Koniec końców okazało się, że polscy piloci nie dość, że nie popełnili błędu, to byli wręcz o włos od uratowania samolotu i życia 77 pasażerów oraz 10 członków załogi. Wyszło również na jaw, że Il-62 nie jest w stanie utrzymać się w powietrzu na jednym silniku, a przyczyną katastrofy było rozwalenie się w driebiezgi jednego z silników, kilkukrotnie już serwisowanego w Rosji, który rozpadając się zniszczył dwa następne, a pędzące z siłą wystrzału z działa przeciwpancernego elementy turbiny przebiły kadłub i przecięły m.in. linkę steru wysokości. Owa przecięta linka zadecydowała o tragedii, uniemożliwiając pilotom posadzenie samolotu. Mogli jedynie wybrać miejsce uderzenia w ziemię, tak by ominąć stojący na pasie podejściowym „poprawczak” dla nieletnich.


Przy okazji ujawniono taki „kwiatek”, jak częściowo niesprawna czarna skrzynka, koniec końców zaś – że przyczyną wypadku był niechlujnie obrobiony wał felernego silnika, w związku z czym podawane przez Rosjan „oficjalne” resursy nijak się miały do rzeczywistości.


Po co to wszystko przypominam? Ano po to, że wyjaśnienie zagadki było możliwe jedynie dlatego, że Ił-62 „Mikołaj Kopernik” rozbił się w Polsce, dzięki czemu z terenu katastrofy można było skrupulatnie zebrać rozsiane na dużej przestrzeni najdrobniejsze nawet elementy maszyny, następnie zaś poddać ten cały sowiecki szmelc stosownej analizie.


Konfrontowani z kolejnymi dowodami Rosjanie mogli tylko bezradnie rozkładać ręce wycofując się punkt po punkcie ze swojej wersji. Ostatecznie jednak przyznali nam rację dopiero po katastrofie w Lesie Kabackim, kiedy to również doszło do pęknięcia wału silnika samolotu Ił-62.


Wszystko to, podkreślmy, działo się w 1980 roku, za komuny, w warunkach wszechstronnej podległości Polski Związkowi Radzieckiemu i w czasach obowiązywania „doktryny Breżniewa”.


Wtedy „dało radę” przeprowadzić rzetelne śledztwo. Dziś, paradoksalnie, w epoce „pojednania” i „ocieplenia” - już nie.


III. Rosyjski modus operandi i Tuskowa zgoda na niewiedzę.


W świetle powyższej historii widać jak na dłoni, że Rosja od sowieckich czasów stosuje ten sam modus operandi – wpierać winę w ofiary, ustępować zaś tylko w ostateczności, w obliczu niepodważalnych dowodów.


Jeżeli Donald Tusk i jego ekipa o tym nie wiedzieli, to znaczy że państwo nie działa. Jeżeli zaś wiedzieli i mimo to przystali na oddanie śledztwa Rosjanom, to dopuścili się zdrady stanu. Godząc się na pozostawienie w rosyjskich rękach wszystkich materialnych dowodów z czarnymi skrzynkami i wrakiem Tupolewa na czele, przystając na niedopuszczenie polskiej strony do przeszukania terenu katastrofy, Donald Tusk zgodził się tym samym na to, że tragedia smoleńska nigdy nie zostanie uczciwie wyjaśniona.


***


Po ostatnim eksperymencie z TU-154M o numerze bocznym 102 wiadomo, że wciśnięcie przycisku „UCHOD” przy włączonym autopilocie i przy braku systemu ILS na lotnisku, tak czy inaczej powinno skutkować odejściem samolotu. Więcej – taka procedura opisana jest w materiałach szkoleniowych do których dotarł parlamentarny zespół kierowany przez Antoniego Macierewicza. Wiadomo również, że 10.04.2010 na wysokości 100 metrów padła komenda „odchodzimy” powtórzona przez drugiego pilota, a mimo to samolot tracił wysokość. My zaś nawet nie wiemy, czy ten cholerny przycisk w gnijącym wraku Tupolewa jest wciśnięty, a jeśli tak, to dlaczego nie zadziałał. Nie wiemy, czy przystawki: PN-5 (odpowiadająca za system nawigacyjny) i PN-6 (skonfigurowana z automatem ciągu), które spina ów kluczowy przycisk „UCHOD” wciąż pozostają na Siewiernym, czy też wywędrowały nie wiadomo dokąd.


IV. Zdrada stanu.


Trzeba powiedzieć to jasno, po raz kolejny zresztą: na ołtarzu doraźnych, polityczno-”pijarowskich” rozgrywek, premier Tusk poświęcił i wciąż poświęca fundamentalne interesy Polski. Skupiając się tylko na katastrofie smoleńskiej (pomijam już kwestie np. energetyczno-surowcowe), zrobił to kilkukrotnie:


Po pierwsze: podjął z reżimem Putina grę obliczoną na deprecjację Głowy Państwa, prezydenta Lecha Kaczyńskiego, współuczestnicząc w procederze rozbicia obchodów katyńskich w 2010 roku na dwie odrębne wizyty. W efekcie, pierwsza wizyta z 07.04 została przez stronę rosyjską potraktowana priorytetowo, natomiast druga – 10.04, ze śp. Lechem Kaczyńskim – niczym prywatna wycieczka (w najlepszym razie).


Po drugie: zgodził się na przejęcie śledztwa w formule zażądanej przez Rosję. Wszystko po to, by odgrywać na wewnętrznym „rynku” politycznym przywódcę konstruktywnego, ocieplającego relacje z Kremlem. Jeśli liczył, że Moskwa to doceni i odpłaci przyjazną współpracą, to jest idiotą, który nie powinien sprawować żadnych funkcji państwowych. Jeżeli zaś zdawał sobie sprawę, że oddaje towarzyszom czekistom śledztwo na „wieczne niewyjaśnienie” - jest zdrajcą.


Po trzecie: w konfrontacji z rosyjskim postępowaniem, którego ukoronowaniem był raport MAK - w najbardziej przychylnej interpretacji - okazał się mięczakiem, co również dyskwalifikuje go jako przywódcę. Mięczakiem to można sobie być w Belgii, która nie ma rządu i jakoś trwa, ale nie w kraju położonym między Rosją a Niemcami. Obecnie Tusk nie chce, albo nie może wyplątać się z tej sieci, w którą wlazł na własne życzenie. Nie stać go nawet na symboliczny gest, jak zażądanie zwrotu dowodów i biernie godzi się na rosyjską formułę przetrzymania polskiej własności - wraku, czarnych skrzynek, służbowych laptopów itd. - do końca rosyjskiego sądowego śledztwa (we wszystkich instancjach) – czyli na zawsze.


V. Zamacho-podobne usterki.


Podsumowując, wedle obecnego, nader ułomnego stanu naszej wiedzy, można powiedzieć, że kluczowe było błędne naprowadzanie samolotu ze słynnej „wieży szympansów” na Siewiernym, wskutek czego załoga wcale nie była „na kursie i ścieżce”, skorelowane z tajemniczą usterką przycisku „uchod” i powiązanych z nim podzespołów. Warunki meteorologiczne (mgła) miały znaczenie drugorzędne. Polscy piloci natomiast wykonywali to, co do nich należało, zgodnie z procedurami.


Otwartą kwestią pozostaje, czy był to tragiczny zbieg okoliczności wynikający z ruskich „niedoróbek”, czy świadome działanie – zamach – zrobiony na zasadzie: pogrzebiemy sobie przy „tutce” podczas remontu Samarze (gdzie Tupolew nr 101 od maja do grudnia 2009 roku przechodził remont główny) tak, by przy sprzyjających okolicznościach samolot spadł, po czym będziemy czekać na okazję... której to okazji można odrobinę dopomóc (gra na rozbicie uroczystości katyńskich).


***


Odpowiedzi na powyższe pytanie mogło by udzielić przebadanie tego, co z rządowego Tupolewa „101” zostało. Ponadto, znaczących poszlak mogłaby dostarczyć wiedza o tym, czego pod brezentem na Siewiernym nie ma. Które elementy samolotu wyszły sobie w nieznanym kierunku i już nie wróciły.


Ale tego się nie dowiemy. Nigdy. Nie dowiemy się dlatego, że premier polskiego rządu sprzedał to wszystko dla czysto „pijarowskiego”, ulotnego, mirażu polsko-rosyjskiego „pojednania”. Sprzedał nas. Sprzedał Polskę. Sprzedał siebie.


Warto było, panie Tusk?


Gadający Grzyb

niedziela, 17 kwietnia 2011

Anatomia propagandy strachu


Absolutyzacja III RP w omawianej tu propagandzie ma jedno, podstawowe zadanie: sprawić, by każda kontestacja obecnego porządku jawiła się jako zamach na demokrację.



I. Trauma „bogów demokracji”.


Uprzejmie donoszę Czytelnikom, że Waldemar Kuczyński przez wiele dni nie mógł otrząsnąć się z traumy, jaką była dla niego demonstracja na Krakowskim Przedmieściu w I Rocznicę Katastrofy Smoleńskiej. Jeszcze w piątek 15.04 wciąż pogrążony był w głębokim szoku, czemu dał wyraz na łamach „Wyborczej”, tym razem w tekście „Ruch groźnej nadziei”. W zasadzie napisał to samo co zwykle, tylko jakby z nieco większym obłędem pióra, zupełnie jakby relacjonował na żywo narodziny hitleryzmu i ostatnie dni Republiki Weimarskiej. Bełkoce więc o „wodzu” otoczonym „kultem”, „partii bliskiej totalizmowi” i nade wszystko – o „ruchu groźnej nadziei, który wierzy, że jutro należy do niego”. Odnoszę wrażenie, że pan W.K. po kilka razy dziennie ogląda musical „Kabaret” Boba Fosse’a ze szczególnym uwzględnieniem słynnej sceny z piwiarni pod chmurką, co w sposób znaczący zaburza jego percepcję i ogląd rzeczywistości.


A może wcale nie. Może doskonale wie, że plecie duby smalone i pisze to co pisze z pełną premedytacją. Jego głos bowiem doskonale wplata się w zmasowaną propagandę strachu, którą wiodące ośrodki opinii usiłują (ze sporym powodzeniem) obezwładnić społeczeństwo. No cóż... Nasi „bogowie demokracji” na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat opracowali ten dyskurs do perfekcji. Kuczyński to tylko jeden z głosów, wcale nie najważniejszy, choć bez wątpienia najbardziej histeryczny.


Diagnoza? Nie będę odkrywczy: „beneficjentom III RP” zaczyna palić się pod tyłkami, czują już swąd i pierwsze liźnięcia płomieni, stąd te desperackie ruchy i potępieńczy jazgot, jaki podnoszą od rana do wieczora we wszystkich „zaprzyjaźnionych” mediodajniach.


II. Absolutyzacja III RP.


Póki co jednak, zanim różne indywidua ustąpią ze swych Parnasów by użyźnić śmietnik historii, pozwolę sobie na analizę, będącą demontażem uprawianej do znudzenia propagandy strachu. Konkretnie - jej fundamentalnego składnika - swoistego paradygmatu i kłamstwa założycielskiego, które pozwala różnym Kuczyńskim snuć swe paranoidalne słowotoki przy zachowaniu pozorów logiki wywodu.


Owym kłamstwem jest utożsamienie postokrągłostołowego porządku III RP z demokracją, jako taką. Spośród wielu mieszczących się w demokratycznych ramach form polityczno – ustrojowych, postanowiono podnieść do rangi absolutu kartoflany, patologiczny twór zwany Trzecią RP. Ta absolutyzacja III RP ma w omawianej tu propagandzie jedno, podstawowe zadanie: sprawić, by każda kontestacja obecnego porządku jawiła się jako zamach na demokrację.


Przy okazji – osobiście uważam, że tzw. liderzy opinii promują to beszczelne intelektualne nadużycie (w oczywisty sposób fałszywe) najzupełniej świadomie, bowiem umożliwia im to budowanie pożądanej narracji.


Wedle tejże „narracji”, skoro III RP jest (mimo pewnych, drugorzędnych niedoskonałości) jedyną możliwą demokratyczną formą ustrojową przeznaczoną dla współczesnej Polski, to IV RP, siłą rzeczy, musi być tworem neo-totalitarnym, antydemokratycznym i potencjalnie – zbrodniczym. Idąc tym tropem, wszelkie ukazywanie fasadowości państwa (i jego formalnych procedur) staje się herezją, automatycznie wykluczającą jej głosicieli z grona praworządnych obywateli i stawiającą „heretyków” w gronie niebezpiecznych ekstremistów i wywrotowców.


III. Wyzwanie Czwartej RP.


Tymczasem, IV RP (w moim, prywatnym, rozumieniu tego pojęcia) jest niczym innym, jak pakietem dogłębnych reform, mającym na celu wykorzenienie systemowych patologii wmontowanych programowo w niby-państwowy twór uzgodniony w magdalenkopodobnych okolicach.


Ale, oczywiście, IV RP nie jest li tylko projektem „technicznym”. Bywam nieco sceptyczny wobec narodowego mistycyzmu, wynoszącego na piedestał „ducha” przy jednoczesnej skłonności do ignorowania realiów, nie da się jednak nie zauważyć, iż kondycja państwa ma bezpośrednie przełożenie na to, czy Polakom „chce się chcieć”.


Czy warto się starać, czy raczej olewać; czy angażować się, czy też kultywować postawę „moja chata z kraja”; czy zostać w ojczyźnie, czy wyjechać za chlebem; czy mamy poczucie, że państwo działa w naszym imieniu i dla nas, czy też jest opresyjnym aparatem służącym diabeł jeden wie komu – słowem - czy Polacy czują się we własnym kraju u siebie. Wreszcie, czy mamy poczucie bycia wolnym i dumnym narodem o wielkim historycznym dorobku, czy też dajemy się zgnębić sączącej się zewsząd „pedagogice wstydu”.


Takim wyzwaniem, hasłowo rzecz ujmując, jest Czwarta Rzeczpospolita. I „beneficjenci III RP” doskonale o tym wiedzą. Tyle, że równocześnie zdają sobie sprawę, iż realizacja tego projektu nieuchronnie zniszczy rozliczne nisze ekologiczne w których znaleźli swe żerowiska.


Bo IV RP to podmiotowość Polski i Polaków. Tak w sferze wewnętrznej, jak i na arenie międzynarodowej. Tak w gospodarce, jak w sferze kultury. Na wszystkich polach. Wyczekiwana „Czwarta” to również stan ducha każdego z obywateli.


IV. No i co mają zrobić?


No i co mają z tym zrobić postesbeckie układy władzowo-biznesowe? (Wspomnijmy fetę, jaką urządził Leszkowi Millerowi „polski” Business Center Club). Co ma z tym zrobić rozdęty do granic absurdu aparat urzędniczy, tudzież sprzęgnięta z nim polityczna „klasa próżniacza” (a właściwie - kasta próżniacza), obwarowana rozlicznymi gwarancjami zabezpieczającymi ekskluzywny status? Co mają z projektem IVRP zrobić przeróżne branżowe sitwy dbające, by każdy „nie swój” rozbił sobie łeb o szklany sufit? Co mają czynić funkcjonariusze służb tak byłych jak obecnych, jawnych tajnych i dwupłciowych, ich współpracownicy, dziwki i alfonsi? (Przypomnę tu osławionego Zbigniewa S. ps. „Niemiec” z czasów zajść pod Krzyżem). Co wreszcie ma zrobić agentura różnych poważnych krajów, w interesie których leży, by zachować „w Polsce czyli nigdzie” status quo? Koniec końców – co z IVRP ma począć tzw. „Salon” funkcjonujący – patrząc z punktu widzenia państwa – jako swoista „nadbudowa” wymienionych powyżej grup, której zadaniem jest utrzymywanie tubylczego „bydła” w stanie permanentnego, mentalnego bezwładu?


Wiedzą, co mają zrobić.


Po pierwsze: utożsamić w społecznym odbiorze tę poplątaną „szarą sieć” z demokracją.


Po drugie: ośmieszyć pogardliwym rechotem „heretyków” występujących przeciw ustrojowi III RP. (Słynne „podrywanie godnościowych podstaw prezydentury Lecha Kaczyńskiego” przełożyło się bowiem również na „moherów”, przy czym „moherem”, tudzież „pisuarem” jest każdy, kto podważa „demokratyczne” imponderabilia).


Po trzecie: wytworzyć wrażenie, jakoby ta ciemna tłuszcza miała być śmiertelnym zagrożeniem dla swobód obywatelskich, zaś politycy którzy wyrażają jej emocje – pogrobowcami Hitlera (wildsteinowskie „reductio ad Hitlerum” - tu w nieco innym kontekście).


Tak ma być – raz żałośni, innym razem groźni – w zależności od aktualnych potrzeb samozwańczych dysponentów publicznego dyskursu.


V. W okopach legalizmu.


No i wreszcie zostaje ostatnia linia obrony – tyleż tępy, co obłudny legalizm. Tu są, prawda, wicie-rozumicie, legalnie wybrane władze, zatem każdy kto występuje przeciw nim, jest elementem antypaństwowym. A z takim elementem nie ma co się cackać, gdyż ręka podniesiona na władzę winna zostać odcięta. Poza tym, raz zdobytej władzy... znacie?


Pewnie, tyle że ludzie lubią melodie, które już znają. I poddają się w swej masie sączonej im do ucha truciznie. Nie należę do hurraoptymistów. Nie oszukuję się i wiem, że społeczna większość wciąż jest nafaszerowana „legalistyczną” propagandą strachu aż po gardło.


VI. Lęki Mordoru.


Ale z drugiej strony – widok tłumów na Krakowskim Przedmieściu i Placu Zamkowym (niezależnie od żałosnych kłamstw w sprawie liczebności) musiał wywołać wśród „beneficjentów III RP” psychiczne wrzenie, czemu dał upust przywołany na początku tekstu Waldemar Kuczyński. Co więcej – ci, którzy przybyli, nie działali pod wpływem rzewnego impulsu, jak przed rokiem. Przybycie tego dnia pod Pałac, mimo hektolitrów pomyj i trwającej rok dezinformacyjnej operacji, było świadomym wyborem. Również politycznym.


Mordor to wie. Jego uwadze nie uszedł także zwielokrotniony na przestrzeni roku nakład „Gazety Polskiej”, sukces wydawniczy „Uważam Rze”, wzrost słuchalności Radia Maryja, triumf drugiego obiegu „okołosmoleńskich” filmów i - last but not least – rosnąca rola internetu i prawicowej blogosfery.


Wystarczy, by się bać. Wystarczy, by uświadomić sobie odwracającą się kartę historii. Stąd ta nieprzytomna miotanina sfrustrowanych szympansów we własnoręcznie zbudowanych złotych klatkach. Stąd te odchody ciskane na oślep w stopniowo rosnące, przepływające obok rzesze - „idioci”, „bydło”, „swołocz”, „wyjce”, „ludzie z ogrodu zoologicznego”...


***


Wiedzą, co mogą stracić. Dlatego obecny, skorumpowany do cna porządek, będą zwali demokracją. Będą straszyli „wichrzycielami”. Będą przerzucać swoje lęki na Naród, które to słowo, zwłaszcza pisane z wielkiej litery, tak przeraża pana Kuczyńskiego. Będą zatrudniali „smocze języki” na kolejnych odcinkach propagandy strachu.


Aż do końca.


Ich albo naszego.


Gadający Grzyb


Ilustracja autorstwa AdamaDee

czwartek, 14 kwietnia 2011

Szympans w klatce


Wypowiedź Adama Michnika dla „Komsomolskiej Prawdy” kojarzy mi się z rozwścieczonym lecz bezsilnym szympansem, któremu zostało już tylko ciskanie w zwiedzających odchodami.



I. Gdy „legendzie” puszczają hamulce.


Miałem programowo nie pisać osobnych notek o Adamie Michniku, jaki bowiem niegdysiejszy Oberredaktor jest, każdy widzi. Tym razem jednak nie wytrzymałem, bowiem wypowiedź dla „Komsomolskiej Prawdy”, którą nagłośnił portal „wPolityce.pl” to wyjątkowe świadectwo duchowo-intelektualnej degrengolady. Wyjątkowe choćby dlatego, że Michnik w swych wypowiedziach na użytek krajowy, wewnętrzny, z różnych powodów wykazuje pewną powściągliwość. Hamulce puszczają mu dopiero przy wypowiedziach udzielanych mediom zagranicznym, kiedy to w błogim przeświadczeniu, że w Polsce nikt ich nie przeczyta, a nawet jeśli przeczyta to zmilczy, w nieskrępowany sposób daje upust temu, co tak naprawdę gra mu w duszy.


Zacytujmy ów wykwit intelektu „legendy światowego dziennikarstwa, działacza publicznego i jednego z założycieli Solidarności", jak przedstawia „Komsomolskaja Prawda” omawianego tu osobnika. Podaję za „wPolityce.pl” w tłumaczeniu Maksyma Gołosia:



„Oczywiście część naszego społeczeństwa jest chora na rusofobię i ksenofobię. Cóż, wolność jest dla wszystkich, dla zdolnych/mądrych, głupców i dla swołoczy (swołocz - wg SJP: pogardliwie o osobie postępującej nieuczciwie lub podle albo o ludziach budzących odrazę swoim zachowaniem lub wyglądem – przyp. M.G.) Są idioci, którzy twierdzą, że niepodległej Polski nie ma, a jest niemiecko-rosyjski projekt. To ludzie z ogrodu zoologicznego i szaleńczym kompleksem antyrosyjskim." (wytłuszczenia moje – GG)



II. Od KOR-u do „NIE".


Warto zwrócić uwagę na dodatkowe okoliczności towarzyszące temu nieprzytomnemu bluzgowi, mającemu dowodzić, że ci którzy nie kupują rosyjskiej wersji katastrofy smoleńskiej to rusofobiczna swołocz, natomiast osoby zatroskane o postępującą pod rządami PO utratę podmiotowości Polski na arenie międzynarodowej są zakompleksionymi egzemplarzami rodem z ogrodu zoologicznego (czyli, mówiąc wprost – zwierzętami, chyba że Oberredaktor chciał obrazić personel jakiegoś ZOO).


Okoliczność pierwsza. „Komsomolskaja Prawda” jest tabloidem, czyli prasopodobnym tworem, którym Adam Michnik – istny arystokrata ducha - na krajowym podwórku wielce się brzydzi. Więcej – jest najbardziej poczytną rosyjską gazetą, zatem w tamtejszych realiach musi być kontrolowana przez Kreml i prezentować punkt widzenia putinowskiego reżimu. Taki bojownik o wolność słowa, jak Adam Michnik musi to wiedzieć, chyba że wódka wychlana z Urbanem wyżarła mu do reszty mózgownicę (przepraszam za styl, ale wchodzę mimowolnie w poetykę „legendy światowego dziennikarstwa”). Pamiętam, sam czytałem relację na portalu „Gazety”, jak Michnik chwalił się, że na jakiejś imprezie Klubu Wałdajskiego zadał samemu Putinowi pytanie o stan praw człowieka w Rosji.


Ale to wszystko nieważne, jeśli idzie o dokopanie na zagranicznym forum znienawidzonej „swołoczy” (jak pięknie to współbrzmi z pamiętnym „bydłem” Bartoszewskiego, prawda?).


Okoliczność druga. Dla „Komsomolskiej Prawdy” wypowiedzieli się również Bartłomiej Sienkiewicz (dość umiarkowany) i redaktor Gadzinowski – były poseł SLD i współpracownik urbanowego „NIE”. Wypowiedź Michnika zdecydowanie bliższa jest Gadzinowskiemu, sądzę że Urban – kolega od kieliszka – mógłby ją spokojnie u siebie wydrukować. Nie odstawałaby ani od linii redakcyjnej ani od poziomu uszatego tygodnika. Jak to ujął celnie Kuki w komentarzu do notki Andrzeja Tatkowskiego „Ja, swołocz i idiota”: „Od biuletynu informacyjnego KSS KOR do "NIE" Urbana. AM znalazł się dokładnie w tym samym miejscu, co Gadzinowski.”


III. Michnik jak ZSRR.


Skoro już jesteśmy przy notce Andrzeja Tatkowskiego, to przytoczę nieco zmodyfikowany komentarz, który wtedy „na gorąco” zamieściłem. Otóż, wiedziony niezdrową ciekawością zajrzałem na portal „Wyborczej" i okazuje się, że „GW" jakoś tym wiekopomnym wywiadem swego pryncypała się nie chwali . Dziwne, wstydzą się obiektywnych i wyważonych opinii własnego Naczelnego?


Jest za to kabotyński list w którym Michnik solidaryzuje się z Andrzejem Poczobutem, białoruskim opozycyjnym dziennikarzem więzionym przez reżim Łukaszenki. Wisi również proudly szumny apel o jego uwolnienie.


Michnik zachowuje się jak ZSRR w czasach Zimnej Wojny, kiedy to Sowieci wspierali „demokrację" na zgniłym Zachodzie, finansując pacyfistów, zielonych i różnych „działaczy na rzecz praw człowieka” mających rozsadzić wraży „zapad” od wewnątrz, u siebie zaś wsadzając dysydentów do łagrów i psychuszek.


Podobnie Michnik - wojuje o wolność słowa na orbanowskich Węgrzech, gdzie zalęgli się, ani chybi, pisowcy „głupcy” i „swołocz” rodem z „ogrodu zoologicznego”. Walczy też o demokratyczne swobody na Białorusi, a w Polsce ściga polemistów procesami... z analogicznych niemal paragrafów! (Poczobut został oskarżony o znieważenie Łukaszenki, u nas Michnik via „Agora”... pozywa swych adwersarzy o zniesławienie!). Niegdyś zaś rzekł do Krzysztofa Leskiego coś takiego: „Krzysiu, jeśli ty chcesz tu robić wolną gazetę, to po moim trupie". Do Roberta Tekielego wysyczał natomiast jeszcze w latach ‘80 swoje słynne: „zniszczę cię, nie istniejesz”.


IV. Bezsilność i frustracja.


Ten pyszny jak sam diabeł Saruman (że tak bezczelnie zaszyję analogią autorstwa Ziemkiewicza) czuje jednak, że jego czas się kończy, że wpływy maleją – i to nawet we własnej gazecie, gdzie jest już tylko de facto „honorowym naczelnym”, który nie może nawet wywalić jakiegoś tam Domosławskiego za zbyt wnikliwą biografię Kapuścińskiego (aczkolwiek pisaną ze słusznych pozycji). Nie może również zablokować nagrody Dziennikarza Roku dla tegoż i musi poprzestać na bezsilnym piekleniu się z telebimu. Ziemkiewicz pisał w tym kontekście o tolkienowskim Sharkey’u, ja dodałbym jeszcze Czarnoksiężnika z Krainy OZ, któremu kolejne Dorotki zaglądają bezczelnie za kotarę.


Upadek Michnika ma również konsekwencje społeczno-polityczne. Mohery podnoszą swe kołtuny, PiS nie poszedł w rozsypkę i wciąż stanowi realną siłę polityczną. Wszystko wbrew życzeniom i zaleceniom Światłego Adama, co znając jego legendarną próżność, odbiera jako osobistą obrazę. Do tego Donald nie wykazuje należytej czołobitności, traktując Salon jako narzędzie, które nie ma wyboru jak tylko wspierać go ze strachu przed Kaczyńskim.


Co zostaje Michnikowi? Zostaje mu pajacowanie u Wojewódzkiego, tudzież wyładowywanie swej bezsilności i frustracji na zagranicznych, niechby i rosyjskich, putinowskich, tabloidalnych, forach. Gdzie te lata potęgi, gdy jedno słowo, jeden grymas, dezaprobujące skrzywienie warg, zwalniało Wildsteina z pracy w „Rzeczpospolitej’? Na dodatek tę potęgę potargał własnymi rękami, decydując się na ujawnienie afery Rywina z potencjału której najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy. Sam wypuścił demony i świadomość tego nie może być dla niegdysiejszego Sarumana (Oz-a?) przyjemna.


Na zakończenie powrócę jeszcze do tej nieszczęsnej metafory z ZOO. Mnie osobiście z ogrodem zoologicznym kojarzy się wypowiedź Adama Michnika właśnie. Konkretnie – z tyleż rozwścieczonym, co bezsilnym szympansem, któremu zostało już tylko ciskanie w zwiedzających odchodami.


Gadający Grzyb

środa, 13 kwietnia 2011

Polskie „łupki” dla Gazpromu?


Czy będziemy ćpali ruski gaz wydobywany na polskim terytorium?



 


I. „Ekologiści” kontra łupki z rosyjskimi służbami w tle.


Nie tak dawno w notce „Ekologiści a Nord Stream”, przy okazji opisywania jurgieltu w wysokości dziesięciu milionów eurorubelków, którym to jurgieltem Gazprom zaspokoił niemieckich „ekologów”, wyraziłem przypuszczenie, że niedługo ci sami „ekolodzy” (a właściwie: „ekologiści”, bo ekologia to nauka, zaś ekologizm to ideologia) przybędą wkrótce do Polski, by protestować przeciw budowie gazoportu, lub eksploatacji polskich złóż gazu łupkowego. Kilka dni później zajrzałem na portal „wPolityce.pl” i cóż widzę? Ano widzę fejsbukową wypowiedź Jarosława Gowina, który zawiadamia, że:



18 kwietnia do Warszawy zjeżdżają się zieloni z całej Europy, by protestować przeciw wydobyciu gazu łupkowego w Polsce. Gazprom przystępuje do ofensywy. Nieprzypadkowo też najwięcej zielonych wybiera się do nas z Niemiec. Jeśli zaczniemy wydobywać gaz, Nordstream straci ekonomiczny sens. Rozpoczyna się największa polska wojna w czasach pokoju...” (wytłuszczenia moje – GG)



Z powyższym koresponduje informacja własna portalu, który powołując się na swojego informatora donosi, że ponad 50% koncesji wydanych przez Ministerstwo Ochrony Środowiska na eksploatację złóż gazu łupkowego trafiło w ręce firm powiązanych z rosyjskimi służbami i rosyjską mafią (co na jedno wychodzi, gdyż służby roztaczają nad mafią swoją „kryszę” - ot, symbioza taka).


II. Rosyjskie „fortepiany”.


Zakładam, że informacja ta jest prawdziwa (bo znając podatność rządu PO – PSL na rosyjską presję energetyczną, nie ma powodu by wątpić). Oznacza to, iż wydobycie gazu łupkowego mogącego nam potencjalnie przynieść suwerenność energetyczną na pokolenia, będzie napotykać w najbliższych latach na coraz to nowe „nieprzezwyciężone trudności”. Rosja bowiem gra tu na wielu fortepianach, by obronić swą pozycję surowcowego hegemona, zaś między anty-łupkowymi protestami sponsorowanych z Kremla „zielonych” a działalnością powiązanych z rosyjskimi służbami firm nie ma, wbrew pozorom, żadnej sprzeczności. Z tego bowiem co mi wiadomo, Gazprom, póki co, nie dysponuje technologiami i know-how umożliwiającymi wydobycie gazu niekonwencjonalnego.


III. Dwa warianty.


Jeżeli trafnie odczytuję sytuację, to służbowo-mafijne firmy skoncentrują się na zgromadzeniu odpowiedniej wiedzy na temat polskich złóż i położą na nich łapę po to, by uniemożliwić eksploatację. Gdyby nawet pozostałe koncesje przyznano przedsiębiorstwom nie powiązanym z Rosją, to i tak będzie to znaczyło, że - w optymistycznym wariancie - wydobycie ruszy w o połowę mniejszej skali.


W wariancie pesymistycznym natomiast Kreml, poprzez swą agenturę w polskim aparacie państwowym, będzie piętrzył przed zachodnimi inwestorami biurokratyczne bariery; PGNiG uporczywie nie będzie widziało „ekonomicznego sensu” w pozyskiwaniu gazu łupkowego, a dyplomacja rosyjska będzie lobbowała, by „zapadnyje” przedsiębiorstwa dały sobie spokój z wkraczaniem do nie swojej strefy wpływów.


Wszystko to będzie się odbywało przy nieustającym jazgocie zegnanych do Polski z całej Europy „ekologistów”, obliczonym na zdezorientowanie opinii publicznej i stworzenie wokół „łupków” nieprzyjaznej atmosfery, z którą będą musieli się liczyć tak politycy, jak i międzynarodowe konsorcja.


IV. Ruski gaz z polskich złóż?


Chyba, że Gazprom w pewnym momencie uzna, iż ma w Polsce na tyle mocną pozycję, by położyć lachę na rosyjską, strupieszałą infrastrukturę i zainwestować u nas w wydobycie, a towarzysze czekiści wykradną Amerykanom odpowiednie technologie, jak czynią to od dziesięcioleci. Wówczas posłuszne „centrali” zielone tałatajstwo zamilknie jak zaczarowane i ruszy gardłować na innych, słusznych na danym etapie, odcinkach.


A my, po staremu będziemy ćpali ruski gaz, którego wydobywcą, dystrybutorem i eksporterem będzie Gazprom. Ruski gaz wydobywany na polskim terytorium.


Gadający Grzyb

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Strach rocznicowy


Czego się boją? A, to już oni sami wiedzą najlepiej. My też wiemy, my też...



I. Lęk przed Wolnymi Polakami.


Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obchody pierwszej rocznicy Katastrofy Smoleńskiej przebiegły dla mainstreamu IIIRP w atmosferze strachu, jaki zazwyczaj ogarnia to towarzystwo w obliczu oznak jednoczenia się grup społecznych, które w założeniu miały być skazane na marginalizację i powolne wymarcie gdzieś w cieniu kruchty.


Strach ten może nie był aż tak dojmujący i tak gęsty jak przed rokiem, gdy nieprzebrane tłumy na Krakowskim Przedmieściu i podczas wawelskiego pochówku Pary Prezydenckiej przyprawiły naszych „bogów demokracji” o stan przedzawałowy, ale też na przestrzeni minionych miesięcy zrobiono chyba wszystko, by obezwładnić „demony polskiego patriotyzmu”. Na kilka dni przed Rocznicą pisałem o triumfie dezinformacyjno-dezintegracyjnej operacji, której efektem jest społeczny podział, sprawiający że część Polaków, jak mi to wykrzyczała pewna osoba, „rzyga Smoleńskiem”. Nie wycofuję się z tych słów, dziś jednak skupię się na establishmentowym lęku przed tymi, dla których patriotyzm jest równie naturalny jak powietrze (i jak powietrze na co dzień niezauważany, bo wszak nie myślimy bez przerwy by oddychać), a których Katastrofa wybudziła z letargu i którzy przed chwilą mieli okazję aby powtórnie się policzyć.


Rymkiewiczowscy „Wolni Polacy” nie są jeszcze społeczną większością, ale okazali się na tyle liczni, by w obawie przed nimi „elity” poczuły na karkach znajomy, zimny powiew.


II. „Test tablicy”.


Strach, jak wiadomo, powoduje przypływ adrenaliny i albo zmusza do działania, albo przeciwnie – paraliżuje i wprawia w katatoniczny bezwład. Mistrzami w sprawdzaniu takich reakcji są Rosjanie, czego dali dowód przeprowadzając akcję, która od tej pory będzie nosiła miano „testu tablicy”. Oczywiście, kremlowscy czekiści zdawali sobie sprawę z oddźwięku społecznego, jaki wywoła podmienienie tablicy pamiątkowej na Siewiernym i po raz kolejny powiedzieli „sprawdzam” polskim władzom – jak zniosą tę prowokację w konfrontacji tyleż z Kremlem, co z własnymi, oburzonymi obywatelami.


Test ów pokazał raz jeszcze, po raporcie Anodiny, że strach i adrenalina działa na obecne polskie władze paraliżująco. Premier Donald Rusk (przepraszam, miało być „Tusk”) programowo, jak zwykle w momencie kryzysowym, skulił się w sobie i schował w mysiej dziurze. Najbardziej spektakularna okazała się jednak rejterada prezydenta Komorowskiego, który pod byle pretekstem wycofał się ze złożenia kwiatów przy wawelskim sarkofagu Lecha i Marii Kaczyńskich.


I jeszcze zagadka: co robił w tym czasie permanentnie niewidoczny wicepremier Waldemar Pawlak z koalicyjnego PSL-u?


III. Przemoc symboliczna.


Natomiast przykładem wywołanej strachem „adrenaliny pozytywnej”, tej zmuszającej do działania, była rocznicowa reakcja Hanny Gronkiewicz-Waltz. Postawienie szpaleru barierek przed Pałacem Prezydenckim, tak by uniemożliwić bezpośrednio zapalanie zniczy i składanie kwiatów na przylegającym do Pałacu trotuarze, jest twardą kontynuacją przemocy symbolicznej, którą pani prezydent Warszawy konsekwentnie stosuje od miesięcy w publicznej przestrzeni Krakowskiego Przedmieścia.


Słynne „zadeptywanie pamięci” w wydaniu HG-W zaczęło się bowiem zaraz po oficjalnym zakończeniu Żałoby Narodowej, kiedy to służby miejskie błyskawicznie, z niespotykaną sprawnością, uprzątnęły wszelkie ślady – nawet zakrzepłą stearynę. Kto pamięta zablokowaną śniegiem Warszawę podczas ostatniej zimy i skonfrontuje to z hiperaktywnością „porządkową” w sprawie zniczy, ten wie, gdzie leżą priorytety obecnych rządców naszej Stolicy.


W „rocznicowym” przypadku wspomniana symboliczna przemoc - te barierki i policja - miały mówić: tu gromadzą się nieobliczalni ekstremiści, wrogowie, siły antyustrojowe, przed którymi trzeba chronić państwowe gmachy.


Zawsze ktoś ten komunikat kupi. Bywalcy od gaszenia petów na karkach modlących się kobiet, odlewania się na znicze, lżenia i kopania, niewątpliwie poczuli się usatysfakcjonowani.


IV. Delegitymizacja pamięci.


Ta swoista delegitymizacja pamięci, uprawiana z iście małpią złośliwością, na podobieństwo szympansa ciskającego odchodami, zyskała wsparcie w niezawodnych, zawsze wiernych, mediodajniach. „Gazeta Wyborcza” wykazała refleks, komunikując na swym portalu piórami publicystów, jaki powinien być właściwy odbiór społeczny Rocznicy.


Oto nagłówki:


1. „To niedoróbka, a nie rosyjski policzek” - Waldemar Kuczyński w sprawie „testu tablicowego” doradza komentatorom „kilka kropel waleriany”, które przydałyby się jemu samemu;


2. „Tablica smoleńska. Kto kogo upokorzył?” - tu rosyjskiej kradzieży tablicy winni są polscy prowokatorzy od Zuzanny Kurtyki i stowarzyszenia „Katyń 2010”, zaś Rosja... okazała się zbyt taktowna! (autor - Wacław Radziwinowicz, korespondent „GW” w Moskwie).


3. „Kaczyński przyprawia mnie o ciarki” (Aleksandra Szyłło) – tytuł mówi sam za siebie;


4. „Antyżałoba” (Katarzyna Wiśniewska) - przegląd prasy pod właściwym kątem;


5. „Polskie wrzaski pod ‘ruską ambasadą’” (Grzegorz Sroczyński) – no bo, jak tak można, prawda?;


6. „Cyrk patriotyczny dał kolejny spektakl” - ironiczne zrównanie „patriotycznego wzmożenia” w Polsce z... Żyrinowskim. (Grzegorz Sroczyński).


Było tego więcej.


Każdy z tych tekstów wart jest osobnej notki analitycznej, przedstawiającej podszyte lękiem intelektualne idiosynkrazje, fobie, wreszcie – płynącą z podświadomego poczucia wyobcowania z narodowej wspólnoty - złą wolę, skorelowaną z całkiem przyziemnym lękiem przed utratą pozycji Środowiska, z którym to Środowiskiem powyżsi wyrobnicy pióra bezpowrotnie się związali.


Podobny ton przewijał się w „bieżących” komentarzach mediów elektronicznych. Bo Jarosław Kaczyński powiedział. A tłum mu odpowiadał. Zaś „elita” zapraszanych przed kamery i mikrofony dziennikarzy, psychologów społecznych, polityków i reszty tej mętowni, którą znamy od lat, się smuci. Pochylają miedziane czoła nad Polską i boleją nad politycznym rozdarciem. Dziennikarki (zwróćmy uwagę – do komentowania obchodów oddelegowano głównie kobiety, które na poziomie biologicznym i kulturowym kojarzą się z empatią) również boleją nad eliciarskim zboleniem. A do „Loży Prasowej” w TVN24 zaproszono, khe khe, „dziennikarza” Władimira Kirjanowa – dyżurnego rzecznika prasowego reżimu Putina na polskim odcinku.


V. Czego się boją?


Podsumowując, operacja dezintegracyjno-dezinformacyjna prokurowana na żywym organizmie polskiego narodu nie zakończyła się. Będzie trwać non-stop, taka jest bowiem racja bytu „beneficjentów IIIRP”. Pierwsza Rocznica Katastrofy Smoleńskiej była jedynie mocniejszym znakiem przestankowym, który uwypuklił na moment prawdziwy motyw – strach, strach, po trzykroć strach.


Strach, zmuszający do podległości wobec silniejszego i deptania tych, którzy temu silniejszemu mówią NIE.


Strach, każący przyjąć cywilizacyjne reguły zmongolizowanego bizantynizmu.


Na koniec, trzeba w odniesieniu do opisanych powyżej osób i bytów medialnych zadać pytanie: czego się boją?


A, to już oni sami wiedzą najlepiej.


My też wiemy, my też...


Gadający Grzyb

czwartek, 7 kwietnia 2011

Ekologiści a Nord Stream


...czyli od współpracy tajnej do jawnego sponsoringu.



I. Pecunia non olet.


No proszę. Jeszcze nie tak dawno, gdy finalizowano kładzenie pierwszej nitki Gazociągu Północnego łamałem sobie głowę, gdzie się podziali gorący ekologiści - ideowi bojownicy od wdrapywania się na kominy, przykuwania do drzew, abordaży godnych sir Francisa Drake’a dokonywanych z łajb Greenpeace’u, pikietowania elektrowni jądrowych, kładzenia się na torach przed pociągami wiozącymi odpady nuklearne... No, gdzie oni są? Ruskie wywieźli ich prewencyjnie na Kamczatkę, czy sami z siebie pojęli, że tym razem protestować nie lzia? Wszak, jak napisał Wiktor Suworow w książce „GRU. Radziecki wywiad wojskowy”: „Gównojad to dobrze wychowany osobnik (...)”.


Do Suworowa jeszcze wrócimy, tymczasem w kwestii absencji ekologistów na budowie potencjalnie najbardziej niebezpiecznej dla Bałtyku inwestycji zostałem właśnie oświecony. Otóż okazało się, moi mili, iż Gazprom (tzn. formalnie konsorcjum Nord Stream) zasponsorował bratnim, teutońskim ekologistom, Fundację Ochrony Przyrody Niemieckiego Bałtyku.


II. Tak to się robi.


Rzeczoną fundację tworzą prócz Nord Streamu: władze landu Meklemburgia-Pomorze Przednie, WWF Deutschland, „Przyjaciele Ziemi” (BUND) i Związek na rzecz Ochrony Przyrody i Bioróżnorodności (NABU). Przedstawiciele wyżej wymienionych zasiadają we władzach Fundacji, zaś jej prezesem został szef WWF Deutschland, Jochen Lamp, ten sam który w 2007 roku gardłował na jakiejś ekologistycznej konferencji w Warszawie przeciw bałtyckiej rurze. Dodajmy, że jeszcze w początkach 2010 roku WWF i BUND wniosły pozew przeciw układaniu gazociągu na niemieckich wodach terytorialnych. Minęło kilka tygodni... i pozew został wycofany w zamian za obietnicę przeznaczenia pieniędzy na ochronę Bałtyku przez Nord Stream.


Ta kasiorka to 5 milionów euro jako kapitał zakładowy Fundacji plus następne 5 milionów na programy badawcze. W sumie 10 okrąglutkich balonów eurorubelków.


Nic nowego – swojego czasu polskie organizacje ekologistyczne również żyły ze składania pozwów m.in. przeciw deweloperom, z których to pozwów wycofywały się w zamian za łapówkę... khem, znaczy - ekologistyczny „bakszysz” na daną organizację, by przestała blokować inwestycję i miała za co dalej chronić przyrodę...


Groteskowo w tym kontekście brzmią pretensje meklemburskiej Partii Zielonych. Nie podważają Fundacji jako takiej, o nie. Mają jedynie żal, iż premier landu (Erwin Sellering z SPD) wyznaczył dwóch partyjnych koleżków do reprezentowania Meklemburgii w jej władzach z pominięciem „zielonego”. To trochę tak, jakby nasz PSL nie „umoczył dzioba” w jakiejś rolniczej agencji. Nie załapali się, biedacy, na ruskie konfitury...


Uwaga na marginesie: jak do powyższego mają się zapewnienia (po prawdzie - zwykłe kłamstwa) wiceprezesa Gazpromu, Aleksandra Miedwiediewa, wygłoszone na łamach „Rzeczpospolitej”, że Gazprom nikogo nie korumpuje?


***


Na koniec tego podpunktu mojej blogerskiej perory jeszcze pewne wyjaśnienie. Otóż konsekwentnie używam terminu „ekologiści” a nie „ekolodzy”. Dlaczego? Ano dlatego, że ekologia to nauka, zaś ekologizm to ideologia. Szczegółowo opisałem tę różnicę w notce „Ekologia kontra ekologizm”, zapraszam do lektury.


III. Ideowość gawnojeda.


A teraz, zgodnie z obietnicą, wracamy do Suworowa i jego książki „GRU. Radziecki wywiad wojskowy”, albowiem pewien jej fragment rzuca ciekawe światło na genezę ruchu, którego prominentni przedstawiciele mają dziś wiele do powiedzenia, natomiast ich następcy załapali się właśnie na kolejne rozdanie kremlowskiej szczodrobliwości. Cytat ten zamieściłem w innej, bardziej ogólnej notce („Pokolenie gównojadów”), ale do opisywanego przypadku pasuje jak ulał:



„Omawiając rozmaite rodzaje agentów, czyli obywateli wolnego świata, którzy w ten, czy inny sposób sprzedali się GRU, nie można pominąć jeszcze jednej ich kategorii, najbardziej ze wszystkich obrzydliwej (…) [jest to] określenie, jakiego wobec wspomnianych osobników używali między sobą wszyscy oficerowie radzieckiego wywiadu.


Określenie owo brzmi „gównojad” (gawnojed) (…), a dotyczyło członków wszelkiej maści Towarzystw Przyjaźni ze Związkiem Radzieckim, działaczy organizacji pacyfistycznych (z ruchem na rzecz jednostronnego rozbrojenia na czele), Zielonych i innych postępowych radykałów. Oficjalnie nie można ich było zakwalifikować jako agentów, gdyż nikt ich nie werbował, oficjalnie też wszyscy przedstawiciele Związku Radzieckiego byli wobec nich uprzejmi i przyjacielscy, ale prawda jest inna: gównojad, to gównojad i nikt tego nie zmieni.


Oficerowie GRU i KGB zazwyczaj szanowali swoich agentów. Motywy ich działania były jasne: albo przymus (np. szantaż) albo chęć wzbogacenia lub pragnienie mocnych wrażeń. (…) Natomiast motywy postępowania gównojadów były dla każdego obywatela Związku Radzieckiego całkowicie niezrozumiałe.


W Związku Radzieckim każdy marzył, żeby znaleźć się za granicą – gdzie, to sprawa drugorzędna (mogła być nawet Kambodża). (…) A tu nagle człowiek znajduje takiego przyjaciela Związku Radzieckiego, który ma wszystko (od żyletek Gilette po perfumowane prezerwatywy), który może wszystko kupić w sklepie (nawet banany), a który wychwala pod niebiosa Związek Radziecki. Jest to tak patologiczne, że jedynym właściwym określeniem był „gównojad”.


Pogarda, jaką oficerowie GRU i KGB żywili wobec takich osobników, nie oznaczała naturalnie, że nie wykorzystywali ich gdzie i jak się dało (…). Gównojady robili wszystko.(…)


Nikt ich nie werbował, bo i po co – i tak robili, co im się kazało. Zwykle chodziło o jakieś drobiazgi: informacje o sąsiadach, współpracownikach, czy znajomych, czasem o zorganizowanie przyjęcia z udziałem kogoś interesującego GRU. Po przyjęciu GRU oficjalnie takiemu dziękowało i kazało zapomnieć o wszystkim. Gównojad to dobrze wychowany osobnik – zapominał wszystko i to natychmiast, ale GRU nigdy nie zapomina.


Z czasem wielu gównojadów się ustatkowało. Osobnicy ci, zamieniwszy porwane dżinsy na garnitury od najlepszych krawców, zasiadają obecnie w gustownie urządzonych gabinetach, piastując często wysokie funkcje państwowe.


Nie pamiętają już „szlachetnych” porywów młodości, lecz tylko do czasu…”


Wiktor Suworow „GRU. Radziecki wywiad wojskowy” (wytłuszczenia i skróty moje – G.G.)



***


Abstrahując do ukazanego powyżej odoru lewicowych „ideowców”, zwróćmy uwagę na jedno – wówczas gawnojed musiał konspirować z sowietami przeciw swej ojczyźnie. Dziś już nie musi. Co więcej, może korzystnie, jawnie, przy poparciu obu państw i w pełni legalnie sprzedać deklarowane ideały w zamian za ciepłą, opłacaną przez Rosję posadkę. Ba! Rosja też nie musi skrycie finansować lewackich ruchów – może to robić oficjalnie, za pomocą Gazpromu. Błogosławione czasy dla gównojadów!


IV. Czy teutońscy ekologiści zablokują gazoport?


W całej tej eko-aferze frapuje mnie pewna kwestia, taka mianowicie, czy powołana przez Gazprom Fundacja Ochrony Przyrody Niemieckiego Bałtyku nie wyśle za jakiś czas swych etatowych ekologistów na protesty przeciw budowie gazoportu w Świnoujściu.


Popatrzmy oczyma teutońskiego ekologisty na rosyjskim żołdzie: wszak bałtycka rura przecina dość płytko północny tor podejściowy do świnoujskiego portu, zatem przepływające nad nią statki stwarzają ekologiczne zagrożenie dla Bałtyku, również tego niemieckiego, którego czystości Fundacja zobowiązała się strzec niczym źrenicy własnego oka! Kto wykluczy możliwość, że statek – gazowiec naruszy gazową rurę? Ach, jaka straszna katastrofa może z tego wyniknąć dla germańskich rybek i wodorostów przez tą tradycyjną polską nieodpowiedzialność! To właściwe pole do słusznych i na czasie działań ekologistów z Gazpromowej łaski.


A jeżeli na Pomorzu ktoś zechce eksploatować złoża gazu łupkowego? Toż to murowana klęska dla przyrody niemieckiego Bałtyku! Gazprom już ostrzegał przed ekologicznymi zagrożeniami wynikającymi z eksploatacji łupków, a wszak taka pro-ekologiczna i doświadczona firma z pewnością wie co mówi. Odpowiednie ekspertyzy też się zrobi w razie czego.


V. Wyhodujmy własnych ekologistów!


Hmm... tak sobie teraz myślę, że gdyby Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i (khe, khe) Autostrad ruszyła zawczasu głową, to jednak może dałoby radę wybudować obwodnicę Augustowa. Wystarczyłoby sypnąć groszem na, powiedzmy, Fundację Ochrony Przyrody Doliny Rospudy z suto moszczonymi stołkami dla eko-liderów i ci we własnym, dobrze pojętym interesie, skierowaliby energię swoich aktywistów na inne, bardziej na danym etapie słuszne odcinki... Recepta: wyhodujmy (i zwerbujmy) własnych ekologistów! Tak, wiem, łatwo powiedzieć...


Wracając do gazociągu bałtyckiego – zwróćmy uwagę, że polskim ekologistom, którzy tak ofiarnie małpiszonowali na drzewach podczas pamiętnej obrony doliny Rospudy, Gazprom żadnej fundacji nie zasponsorował. Nie musiał. Sami tak jakoś wiedzieli, kiedy siedzieć cicho. Skąd wiedzieli? Kisiel by odpowiedział: zgadnij, koteczku.


Gadający Grzyb


P.S. Dane dotyczące przekupienia niemieckich organizacji ekologicznych zaczerpnąłem z artykułu Andrzeja Kublika „Nord Stream kupił niemieckich ekologów za 10 mln euro”. Muszę wyznać, iż spoglądam na jego teksty dotyczące kwestii energetycznych niczym na ślady ostatniego Mohikanina rzetelności dziennikarskiej w redakcji „Gazety Wyborczej”.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Triumf dezinformacji


Na miejscu polityczno-medialnego mainstreamu wręczyłbym sobie 10 kwietnia 2011 roku bukiet goździków i butelkę samogonu.



I. Operacja - dezinformacja.


Na miejscu polityczno-medialnego mainstreamu, który od pierwszych godzin po katastrofie smoleńskiej ruszył do odkręcania jej możliwych skutków społecznych, wręczyłbym sobie 10 kwietnia bukiet goździków i butelkę samogonu. Nieformalna „Operacja – dezinformacja” zakończyła się bowiem pełnym powodzeniem.


Nie trzeba było nawet działań stricte agenturalnych (choć i takie z pewnością miały miejsce). Wystarczył widok tłumów na Krakowskim Przedmieściu, by nadwiślańskie łże-elity w poczuciu zagrożenia same, z własnej i nieprzymuszonej woli, rzuciły się do roboty w charakterze moskiewskiej „agentury opinii”.


Temu miało służyć bezustanne wspieranie rosyjskiej wersji wydarzeń, z której chyba nic nie okazało się prawdą i rzucanie się z opętańczym wrzaskiem na każdego, kto śmiał kwestionować sens polsko-rosyjskiego „pojednania” przed wyjaśnieniem przyczyn katastrofy. Temu służyć miały idące w dziesiątki medialne „wrzutki”, wszystkie bez wyjątku fałszywe, ale z których nikt się nie wycofał i za które nikt nie przeprosił.


Temu wreszcie miało służyć relacjonowanie sporu wokół „wyjaśniania” przyczyn katastrofy a la MAK w taki sposób, by przeciętny odbiorca nic z tego nie rozumiał, tylko odnosił mętne wrażenia, że „oni” - politycy - „znów się kłócą”, zaś „pisiory” z Jarosławem Kaczyńskim na czele pragną ukręcić na tragedii swoje brudne, polityczne lody.


Ta samorzutna operacja, w której większość uczestników zastraszona widmem nawrotu „kaczyzmu” pozwoliła się tyleż aktywnie, co bezinteresownie wykorzystać w charakterze agentów wpływu i opinii, zakończyła się, jak napisałem, pełnym powodzeniem. Wbito, mówiąc Maciejem Szczepańskim, miliony gwoździ w milion desek. Jakie są efekty teraz, na kilka dni przed rocznicą 10. kwietnia?


II. Operacja – dezintegracja.


Zanim spróbuję odpowiedzieć na powyższe, wtrącę uwagę bardziej ogólną. Od zarania III RP jej beneficjenci z powodów o których oni wiedzą a my rozumiemy, lub przynajmniej się domyślamy, doznają niepohamowanego drżenia łydek na widok jakichkolwiek oddolnych społecznych ruchów czy inicjatyw, które nie są przez naszych „bogów demokracji” kontrolowane. Ruchy takie mają być nieodmiennie i z definicji populistyczne, ksenofobiczne, obarczone piętnem katoendeckich demonów i oświetlone poblaskiem stosów, tudzież „nazistowskich” pochodni. Oczywiście wiemy dobrze, że nie o to chodzi, że tak tylko gadają by zamaskować strach całkiem innego rodzaju – lęk przed strąceniem ze „sprywatyzowanego” Parnasu w otchłań potępienia.


Właśnie dlatego wszelkie oznaki jednoczenia się poważnej części społeczeństwa muszą być duszone w zarodku i dlatego też kwietniowe widoki z Krakowskiego Przedmieścia sprawiły, że prócz opisanej wyżej dezinformacji, mającej przykryć współodpowiedzialność ekip Tuska i Putina, prowadzono powiązaną operację dezintegracyjną, tak by Polacy po staremu skoczyli sobie do oczu i gardeł, zaś atmosfera Żałoby Narodowej stała się odległym wspomnieniem.


I tę operację również wykonano na medal. Obrazki zajść spod Krzyża przed Pałacem Prezydenckim i tendencyjne relacjonowanie ich przez wiodące mediodajnie, to tylko jej najbardziej spektakularny przejaw. Prawdziwa katastrofa wniknęła jednak w społeczną tkankę znacznie głębiej.


III. Rzyganie Smoleńskiem.


To co w moim odczuciu jest prawdziwym triumfem dezinformacyjno-dezintegracyjnej operacji, to obrzydzenie smoleńskiego tematu tzw. szerokim rzeszom społecznym. „Szerokie rzesze społeczne”, że tak przypomnę, składają się bowiem z ludzi, którzy nie interesują się na co dzień polityką, nie chodzą na wybory, starają się jakoś tam urządzić w nieprzyjaznym świecie i są na tyle zaprzątnięci codzienną orką socjalno-bytową, że nie mają ani czasu, ani chęci, ani – zazwyczaj - kwalifikacji intelektualnych, by rozgryzać czemu otaczająca rzeczywistość jest im aż tak wroga.


Aha, jeszcze jedno - ludzie ci również nie śledzą blogosfery i nawet najgenialniejsze wpisy nigdy do nich nie dotrą. Oglądają za to telewizję w pełnym przekonaniu, że są w ten sposób należycie poinformowani. Wspominam o tym dlatego, że zdajemy się – my, blogerzy i generalnie, aktywna część prawicowej opcji – ulegać ułudzie, iż „docieramy”. No, bo klikalność rośnie, mnożą się inicjatywy, frekwencja na kolejnych miesięcznicach przyzwoita, filmy „okołosmoleńskie” sprzedają się, na pokazach tłumy, nakład „Gazety Polskiej” skoczył o jakiś miliard procent... i tak dalej. Bardzo to przyjemne samopoczucie, że zacytuję młodszego lejtnanta Miszkę Zubowa.


A potem spotykasz przechodnia, albo pogadasz z wujkiem Władkiem u cioci na imieninach i okazuje się, że ludzie „rzygają Smoleńskiem”. Sam usłyszałem to ostatnio z ust cenionej przeze mnie osoby i to - w zasadzie - inteligentnej i kumatej. Owo „rzyganie Smoleńskiem”, co charakterystyczne, wypowiadane lub wręcz wykrzykiwane jest na wysokim emocjonalnym diapazonie. „Rzygam Smoleńskiem” mówią często ludzie co do których istniała nadzieja wyrwania ich z „prywatnościowego” marazmu; którzy przeżywali, którzy przez moment, pod wpływem kwietniowej traumy coś poczuli... a teraz reagują na hasło „Smoleńsk” ledwie kontrolowaną agresją. Jasne, parę osób rok temu ocknęło się na dobre – widujemy ich m.in. na blogach i w komentarzach, jednak są to wyjątki potwierdzające ponurą regułę.


Uśmiercenie społecznej aktywizacji zanim tak naprawdę miała szansę się narodzić to kolejny goździk do bukietu i kolejny łyk dobrze zapracowanego samogonu dla tych, którzy będą świętować (tak właśnie, świętować!) 10 kwietnia.


IV. Pasy transmisyjne.


Zwrócę jeszcze raz uwagę na emocjonalność demonstrowanej odrazy do wszystkiego co wiąże się z tematem katastrofy. Zupełnie tak, jakby jakiś czarnoksiężnik podmienił te pozytywne, pełne zadumy, patriotyczne uczucia sprzed roku na żrący jad zatruwający dusze. Ale to żadne czarnoksięstwo – zwykła, dość ordynarna socjotechnika, jednak skuteczna w warunkach starannie kontrolowanego oligopolu opinii, gdy zagoniony człowiek nie ma czasu na zastanawianie się, co tak naprawdę jest mu wkładane do głowy.


Cóż bowiem widzi? Ano widzi, że jest mu coraz ciężej, że po spłacie raty kredytu za mieszkanie coraz mniej zostaje na życie, a tymczasem politycy kłócą się o Smoleńsk / Krzyż / Pomnik – wstaw dowolne. Zupełnie jakby to miało kogokolwiek nakarmić, prawda? Przy czym burdy nieodmiennie wszczyna „pisowska opozycja”, na co rząd i sojusznicze mediodajnie reagują pełnym niesmaku grymasem: „no sami widzicie, jacy oni są...” I to działa. Telewidz patrzy na spreparowany pod niego obrazek i czuje jak rośnie w nim niekontrolowana furia. Zabieg ten, powtarzany dzień w dzień na przestrzeni roku, implantuje tę furiacką wściekłość i frustrację w duszę, mózg, krwiobieg... I obiekt manipulacji nawet nie pomyśli, że odbiera tylko taki przekaz, jaki chcą mu zapodać dyżurni didżeje od oglądu rzeczywistości. A „pasy transmisyjne” w przeciwieństwie do ludzkiej psychiki się nie męczą. „Pasy transmisyjne” funkcjonują bez wytchnienia.


W ten sposób nawet kryzys i nieudolność rządu przejawiającą się w tysięcznych, mniejszych lub większych sprawach, można emocjonalnie, „pozamózgowo” przypisać... opozycji i katastrofie smoleńskiej, której przecież „wszyscy mają dosyć”. Przy czym, warto to dopowiedzieć, naturalny ludzki przesyt jakąkolwiek tematyką udało się przekuć już chyba na stałe w zapiekłą złość na „pisuarów”. Majstersztyk. Goździk – kielich - rąsia, towarzysze.


V. Wolni Polacy czy „polactwo”?


Kończąc pomału tę niewesołą diagnozę, wspomnę o jeszcze jednym aspekcie, który uświadomiła mi osoba od „rzygania Smoleńskiem”. Otóż, między „rzyganiem Smoleńskiem” a obrazowaniem swej heroicznej (bez żadnej ironii) walki o utrzymanie się na powierzchni w miarę normalnego życia, powiedziała coś w tym guście: „po to wybieramy polityków, by byli za nas odpowiedzialni”. Trudno w tym kontekście nie wspomnieć refleksji Ziemkiewicza, że „polactwo” cechuje mentalność pańszczyźnianego chłopa, który w warunkach demokracji głosuje po prostu na dziedzica folwarku, który to dziedzic ma następnie obowiązek zatroszczyć się o swych „folwarcznych”.


Po 10.04.2010 była szansa, by jakąś część ludzi myślących (?) w ten sposób wyrwać z mentalnych czworaków, tak by doszli choćby do punktu opisywanego przez Chłodnego Żółwia: że ta odpowiedzialność działa w obie strony i my, wyborcy, powinniśmy nieustannie pilnować naszych wybrańców niczym krówek na pastwisku, aby nie właziły w szkodę. Tak powinni postępować Wolni Polacy, by nie stoczyć się do poziomu „polactwa”. I do tego właśnie ci, którzy w najbliższą rocznicę będą odbierali swoje samogony i goździki, starają się za wszelką cenę nie dopuścić.


***


Kiedy Dziesiątego Kwietnia spotkamy się na różnych uroczystościach, pamiętajmy więc o tym, że choćby optycznie było nas wielu, to nie odzwierciedlamy społecznej normy. Normą są natomiast ci, którzy – użyję jeszcze raz tej upodlającej frazy – „rzygają Smoleńskiem”.


Gadający Grzyb


Podobna tematyka: http://niepoprawni.pl/blog/287/socjologia-obojga-narodow

piątek, 1 kwietnia 2011

NIE pozwólmy sprzedać „LOTOS-u”!


TUTAJ MOŻNA PODPISYWAĆ OGÓLNOPOLSKI PROTEST PRZECIW SPRZEDAŻY STRATEGICZNEJ RAFINERII „LOTOS”.



Dla niecierpliwych: link do petycji na końcu tekstu.


Cierpliwym polecam resztę moich gryzmołów.


I. Blogerskie Kasandry.


Kiedy niedawno podniósł się szum wokół zaplanowanej przez rząd PO na okres powyborczy prywatyzacji Lotosu, naszła mnie niewesoła refleksja. Jakoś tak się bowiem dziwnie składa, że co jakiś czas muszę powracać do tematów, które poruszałem wcześniej, a którymi w mainstreamie pies z kulawą nogą się nie interesował. Po pewnym czasie te same tematy nagle, ni z tego ni z owego, robiły się głośne, nośne i ogólnie trendy. Dodam, że robiły się głośne, nośne i tak dalej z reguły wtedy, gdy już kompletnie nic z nagłego przypływu zainteresowania nie wynikało i było „pozamiatane”. Tak miała się sprawa m.in. z kwestią stypendiów Gazpromu dla doktorantów z Uniwersytetu Warszawskiego (o czym donosiłem w maju 2010), tak stało się z polsko-rosyjskimi negocjacjami gazowymi (a właściwie gazowym dyktatem) zakończonymi w wiadomy sposób (pierwszą z wielu notek napisałem w sierpniu 2009), tak było wreszcie z kwestią prywatyzacji Lotosu (notka – listopad 2010).


Założę się, że w swych odczuciach nie jestem jedyny. Syndrom „blogerskiej Kasandry” dotyka zapewne wielu z piszących na różnych rozsianych po sieci portalach. Pozostaje nam tylko gorzkie „a nie mówiłem/-am?”.


II. Opozycyjny refleks.


I wszystko byłoby w porządku, w końcu nie ma obowiązku czytania blogów (chociaż profesjonalne partie polityczne powinny się orientować co tam, panie, się kotłuje w blogerskich czworakach), gdyby opozycja nie wykazywała się w kluczowych dla kraju sprawach tzw. refleksem szachisty.


Pisząc „opozycja” mam na myśli przede wszystkim Prawo i Sprawiedliwość, bo przecież nie SLD z wiadomymi uwikłaniami, czy coraz bardziej groteskowych „PJoN-ków”. Kompletnie nie rozumiem, dlaczego „w temacie” gazowym opozycjoniści ocknęli się dopiero na finiszu renegocjacji „kontraktu jamalskiego”, o gazpromowskich stypendiach mających wyhodować w Polsce nową agenturę wpływu wciąż milczą... a Lotos i ropa?


Ano właśnie, o prywatyzacji Lotosu również milczano. Aż do teraz. Zbliża się kampania? A co po kampanii? Znowu „refleksja na schodach”, gdy sprzedaż będzie już przyklepana i zostanie puste gardłowanie?


III. Zmusić mainstream do reakcji.


Cóż, skoro jak wykazałem powyżej, możemy pisać sobie notki do połamania klawiatur, a i na aktywność największej partii opozycyjnej można liczyć... hm, wybiórczo, to najwyższy czas wziąć sprawy we własne ręce i zmusić polityczno-medialny mainstream do reakcji.


Poniżej przytaczam treść petycji pana Filipa Stankiewicza sprzeciwiającej się sprzedaży udziałów Skarbu Państwa w spółce „Lotos”. Istnieje realne niebezpieczeństwo, że bezpośrednio lub pośrednio ta strategiczna firma wpadnie w ręce Rosji. Od siebie dodam, że Lotos jest również mniejszościowym udziałowcem gdańskiego Naftoportu, który może stać się następnym etapem polityczno-biznesowej ekspansji Rosji w Polsce. Tylko od nas zależy, czy protest okaże się skuteczny. Ja podpisałem, a WY?


IV. Petycja.



Do:

kancelaria Prezesa Rady Ministrów


Pan Donald Tusk, Prezes Rady Ministrów

00-583 Warszawa

Al. Ujazdowskie 1/3

(22)694 60 00

kontakt@kprm.gov.pl




Rząd chce sprzedać większościowy pakiet akcji „Lotosu” - jednej z dwóch dużych rafinerii w Polsce, która stanowi kluczowe ogniwo naszego systemu bezpieczeństwa energetycznego. Roztropne władze wysoko rozwiniętych Państw nie sprzedają strategicznych firm sektora paliwowego. W dodatku „Lotos” posiada znaczące własne zasoby ropy.


Zagrożenia są bardzo poważne – niedostatek konkurencji umożliwi nabywcy śrubowanie cen kosztem kierowców lub sprzedaż paliwa po niższych cenach własnym stacjom benzynowym, co przyczyni się do upadku innych stacji. Doprowadzi to do ograniczenia konkurencji wśród stacji benzynowych co oznacza drenaż portfeli nas wszystkich. Co prawda rząd zapewnia, że umowa sprzedaży będzie obwarowana zapisami zabezpieczającymi, ale łatwo będzie je ominąć lub wykorzystać niezdolność rządzących do ich egzekwowania od bogatego i wpływowego koncernu.


Jeszcze większe ryzyko istnieje w przypadku sprzedaży „Lotosu” jednemu z koncernów rosyjskich, na który mogą politycznie wpływać władze Rosji – świadczy o tym sprawa wieloletniego więzienia właściciela Jukosu Michaiła Chodorkowskiego. Zagrożenie pokazuje jaskrawo przykład wieloletniej odcięcia dostaw ropy z Rosji do rafinerii Orlenu w Możejkach. Jak wynika z depesz ambasad USA ujawnionych przez portal Wikileaks, wicepremier Rosji Sieczin wydał w lipcu 2006 polecenie wstrzymania dostaw ropy do Możejek, a do „awarii” rurociągu Przyjaźń, którym rosyjska ropa była tłoczona do Możejek, doszło w tym samym miesiącu. Oznacza to, że Rosjanie nie chcą zarabiać na sprzedaży ropy, tylko wymuszają sprzedaż Możejek własnym koncernom paliwowym. Do czego mogą się posunąć po zakupie „Lotosu”? Sprzedaż „Lotosu” koncernowi krajowemu lub zagranicznemu spoza Rosji również otwiera drzwi do przejęcia tej jednej z najnowocześniejszych rafinerii przez Rosjan.


Bardzo szkodliwy jest również moment sprzedaży „Lotosu”, przez co uzyskana cena będzie znacznie niższa niż możliwa do uzyskania za tak dobrą i świetnie zlokalizowaną firmę. Rząd Donalda Tuska chce zbyć „Lotos” w chwili, gdy spółka jest zadłużona na realizację programu inwestycyjnego 10+ i przed osiągnięciem efektów finansowych tych inwestycji. Wartość spółki będzie rosła – mówią o tym eksperci i prezes „Lotosu” Paweł Olechnowicz. Kolejnym czynnikiem mogącym spowodować niska cenę jest niepewność co do zapotrzebowania na paliwo z powodu światowego kryzysu. W efekcie będzie to w praktyce wyprzedaż i żadne próby przedstawienia ceny jako atrakcyjnej - z użyciem odpowiednio dobranych wskaźników - tego nie zmienią.


Nie chodzi o ideologię, jak próbuje zasugerować premier Donald Tusk, a jedynie o egzystencję nas wszystkich i gospodarki Polski.


Niżej podpisany/a:


Filip Stankiewicz


80-404 Gdańsk


filipstankiewicz@wp.pl



TUTAJ MOŻNA PODPISYWAĆ OGÓLNOPOLSKI PROTEST PRZECIW SPRZEDAŻY STRATEGICZNEJ RAFINERII „LOTOS”:


http://www.petycje.pl/petycja/6902/og%C3%93lnopolski_protest_przeciw_sprzeda%C5%BBy_strategicznej_rafinerii_and#8222;lotosand


Gadający Grzyb