sobota, 30 lipca 2016

Wołyńskie korowody

Rozbestwiliśmy i rozchamiliśmy kijowskie elity, które nie bez podstaw uznały, że poparcie Warszawy mają bezwarunkowo i za darmo, w związku z czym nie muszą się nami przejmować.


I. Polska wersja negacjonizmu

Przy okazji kolejnej rocznicy Krwawej Niedzieli i partyjno-sejmowych wołyńskich korowodów ze szczytem NATO w tle, napisano i powiedziano już chyba wszystko – i na temat ukraińskich uroszczeń wobec polskiej polityki historycznej, i o żenującym kunktatorstwie PiS – w tym również względem amerykańskich życzeń co do naszego układania sobie relacji z sąsiadem zza miedzy. Z drugiej strony zaś tradycyjnie było o „ruskiej agenturze” i „pachołkach Putina”. A jednak dodam i ja swoje trzy grosze, jako że zostaliśmy w międzyczasie uraczeni pewnym niespotykanym dotąd novum w ramach wołyńskiej narracji. Oto sączyć zaczęto – wbrew podstawowym faktom - polską mutację tezy lansowanej niekiedy na Ukrainie, jakoby ludobójstwa na Kresach dokonały oddziały sowieckiej partyzantki podszywające się pod UPA, co jak można domniemywać, miało przynieść efekt w postaci „bratobójczej wojny” polsko-ukraińskiej o której prawi konsekwentnie w ramach forsowania fałszywej symetrii szef ukraińskiego IPN Wołodymyr Wiatrowycz.

Polska wersja owego negacjonizmu wołyńskiego objawiona nam przez Jarosława Sellina z sejmowej trybuny brzmi: gdyby nie Sowieci, którzy wspólnie z Niemcami zniszczyli II RP, to ludobójstwa by nie było. Owszem, słuszna racja, ale nie dlatego, że ukraińscy nacjonaliści by go nie chcieli – bo „oczyszczenie” terenów z „niepożądanych” elementów planowali już przed wojną – tylko dlatego, że nie mieliby takiej możliwości. Wybuch wojny stworzył jedynie dogodną okazję do wyrżnięcia grup etnicznie obcych z Polakami na czele oraz „schłopiałych” Ukraińców. Doprawdy, Sowieci mają na sumieniu wiele zbrodni i ludobójstw – ale akurat nie tę i uprawianie tego rodzaju łamańców tylko ośmiesza autorów. Powtórzmy – warunki wojenne jedynie stworzyły okazję do tego, co banderowcy od dawna chcieli zrobić.

Wiceminister Sellin stwierdził również, że „niezależnie od Wołynia uważamy, że w dzisiejszej sytuacji trzeba państwu ukraińskiemu pomóc przetrwać (...)”, bo „z kim mamy dialogować, jeśli nie przetrwa państwo ukraińskie?”. I to już jest demagogia czystej wody, gdyż przetrwanie Ukrainy w najmniejszym stopniu nie zależy od tego, czy i w jaki sposób będziemy czcić ofiary rezunów i jakie podejmiemy w związku z tym uchwały w polskim parlamencie. Ukraina – powtórzę swą konstatację z wcześniejszych tekstów – jest państwem upadłym, bankrutem pod międzynarodowym protektoratem lub zgoła zarządem komisarycznym i o jej losie zadecydują potęgi rozgrywające tam swoją partię dwa piętra ponad naszymi głowami. W obecnej sytuacji to Ukrainie winno zależeć na przyjaźni z nami, jeśli chce mieć w swoim bezpośrednim otoczeniu jakiegokolwiek życzliwego sąsiada.


II. Polsko-ukraińska asymetria

Najwyraźniej jednak Ukraińcom kompletnie na tym nie zależy. Postawili na banderyzm jako mit założycielski i fundament wspólnoty narodowej, w czym ośmielała ich do tej pory tchórzliwa bierność polskich rządów spętanych na dodatek mentalnie giedroyciowską mitologią polityczną. Mamy tu rażącą asymetrię – my obchodzimy się z Ukrainą jak ze śmierdzącym jajkiem, bo inaczej się obrazi i pójdzie do ruskich (oczywisty nonsens, zwłaszcza teraz), Ukraińcom natomiast nasza wrażliwość historyczna wisi kalafiorem i konsekwentnie robią swoje. Podkreślmy to – Polska do tej pory swą ugodową polityką i kurczowym zaciskaniem oczu przez kolejne rządy nie ugrała kompletnie nic. Więcej – rozbestwiliśmy i rozchamiliśmy kijowskie elity, które nie bez podstaw uznały, że poparcie Warszawy mają bezwarunkowo i za darmo, w związku z czym nie muszą się nami przejmować.

Dodatkowym czynnikiem jest nasza wasalna polityka uprawiana z nadania kolejnych patronów – czy to Moskwy, czy to Berlina, czy Waszyngtonu – z których każdy, choć z nieco innych powodów, chciał mieć „spokój na dzielnicy” i nie życzył sobie, byśmy podnosili publicznie „kwestie drażliwe”. Tak jest i dzisiaj. Ukraińcy dufni poparciem USA mogą pozwolić sobie na ewidentne prowokacje w rodzaju ustawy gloryfikującej UPA, czy nadania reprezentacyjnej ulicy Kijowa imienia Bandery – doskonale wiedząc, że wystarczy prewencyjnie naskarżyć na nas Amerykanom, by ci stłumili w zarodku jakąkolwiek reakcję z naszej strony. Spektakularnym przykładem była randka marszałka Sejmu, Marka Kuchcińskiego, z ukraińskim odpowiednikiem - Andrijem Parubijem w asyście Jurija Szuchewycza, podczas której solennie obiecał, że przed szczytem NATO nie będzie żadnych sejmowych uchwał w sprawie Wołynia. Wszystko pod ewidentnym naciskiem Waszyngtonu. Honor starał się uratować Senat swoją uchwałą apelującą do Sejmu o należyte uczczenie ofiar, my zaś na osłodę dostaliśmy kabotyński gest Poroszenki klękającego przed pomnikiem wołyńskim – praktycznie bez udziału ukraińskich dziennikarzy, toteż na Ukrainie niemal tego nie odnotowano.

Przyjęta przez Sejm uchwała ws. kresowego ludobójstwa nie załatwia wszystkiego – po pierwsze, w przeciwieństwie do ustawy, nie ma ona mocy powszechnie obowiązującej; po drugie – nie da się zapomnieć dotychczasowych krętactw i obijania się od ściany do ściany. PiS chciałoby bowiem zjeść ciastko i mieć ciastko – z jednej strony nie drażnić Ukrainy i Stanów Zjednoczonych, z drugiej zaś – nie stracić elektoratu Kresowian i wszystkich tych, którym upamiętnienie kresowego ludobójstwa leży na sercu (i którym w kampanii złożono stosowne obietnice). Skoro można było ustawowo uczcić Żołnierzy Wyklętych, to można również oddać ustawą hołd ofiarom banderyzmu.


III. Panie Targalski, ochłoń Pan

W tym miejscu muszę przejść do polemiki z tezami wygłaszanymi zarówno w mediach elektronicznych, jak i np. w komentarzach na portalu „Nasze Blogi” przez Jerzego Targalskiego. Jest to bowiem smutny przykład, jak błyskotliwy człowiek, którego analizy na wszelkie inne tematy potrafią być naprawdę inspirujące, potrafi z iście nieprzytomnym zacietrzewieniem rzucać się na każdego, kto podnosi sprawę kresowego ludobójstwa.

Mówi nam red. Targalski, że współczesny banderyzm jest antyrosyjski, nie antypolski. Otóż nie – nie da się wskrzesić wampira częściowo. To, że obecnie eksponowany jest element antyrosyjski jest wyłącznie wynikiem doraźnej potrzeby politycznej ze względu na wojnę z Rosją (ta wojna to zresztą dla Polski błogosławieństwo i oby trwała jak najdłużej). W momencie, gdy sytuacja w Donbasie się nieco uspokoi i znormalizuje, z równą łatwością będzie można uaktywnić polakożercze oblicze banderyzmu, które podskórnie wciąż jest obecne i jak najbardziej żywe. Wszystko zależne jest jedynie od bieżącego zapotrzebowania.

` Polska wg Targalskiego ma szansę stać się poważnym, regionalnym graczem, ale tylko wówczas, jeśli nie będzie postrzegana (jak rozumiem, przez USA) jako „rozsadnik chaosu” (czyli, nie będzie zadrażniać stosunków z Ukrainą gadaniem o Wołyniu). Znów – nie. Polska abdykująca pod cudze dyktando z kształtowania własnej, oficjalnej pamięci historycznej nie będzie żadnym „graczem”, tylko popychadłem. Tak jak za Tuska, któremu też kadzono, że w Europie „gra z największymi” i był poklepywany w Berlinie i Brukseli. Zmienimy jedyne protektora, bez żadnej różnicy jakościowej jeśli chodzi o podmiotowość polityczną. Nawiasem - Ukraińcom jakoś nie przeszkadza, że kultywując banderyzm i prowokując Polskę, mogą stać się „rozsadnikami niepokojów”.

No i wreszcie zarzuty formułowane wobec Kresowian: że są na pasku Putina i gotowi są poświęcić Polskę, byle dokopać Ukraińcom, wreszcie – że przemilczają sowieckie zbrodnie na Polakach. Tu już redaktor Targalski walczy – dodajmy, w wyjątkowo obrzydliwy i nieuczciwy sposób – z wykreowanymi przez siebie fantomami. Środowiska, które straciły z rąk banderowców bliskich, przez dziesięciolecia traktowane były po macoszemu. Dziś, przez lata zwodzone przez polityków obiecankami, dopominają się głośno o pamięć i godne uczczenie ofiar. Sprowadzanie wszystkiego do kwestii „milczeć, bo Putin” to obsesja i prymitywny szantaż moralny – podobny zresztą usiłowali uprawiać przedstawiciele ukraińskich elit w niedawnym „liście do Polaków”. Nikt nie milczy o sowieckich zbrodniach, nie ma żadnych przeciwwskazań, by uczcić zarówno Wołyń 11 lipca, jak i ludobójstwo sowieckie 17 września – więcej, tak właśnie należy zrobić, bo mieszanie tych dwóch zbrodni jest ordynarnym fałszowaniem historii. Insynuowanie zaś agenturalności to prostacka obelga i tani chwyt erystyczny obliczony na zdeprecjonowanie adwersarza.

Tymczasem, najskuteczniejszym rozwiązaniem, wyjmującym narzędzia z rąk ewentualnych agentów/prowokatorów usiłujących grać na społecznych emocjach, jest podniesienie do rangi ustawowej 11 lipca jako Narodowego Dnia Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez ukraińskich nacjonalistów na obywatelach II RP i elementarna równowaga w polityce historycznej. Kresowego ludobójstwa nie da się już schować z powrotem do kazamatów niepamięci. Trzeba przeciąć ten nabrzmiewający wrzód – nawet jeśli redaktor Targalski będzie do wyplucia płuc wrzeszczał ze swojego fotela o „ruskiej agenturze”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 30 (27.07-02.08.2016)

Pod-Grzybki 60

W ramach nadwiślańskiego negacjonizmu wołyńskiego kręgi ukrainofilskie wyprodukowały taką oto „narrację”: kresowe ludobójstwo było winą sowieckiej agentury w szeregach OUN/UPA. No, chciałbym zobaczyć reakcję naszych braci-Ukraińców, gdy dojdą ich słuchy, że Polacy kolportują wieści, jakoby ich „heroje” byli bandą sowieckich agentów, kolaborantów i pożytecznych idiotów... Doprawdy, warto chwilę pomyśleć, zanim zaczniemy się zapędzać w lizusostwie, bo łatwo osiągnąć efekt przeciwny do zamierzonego.


*

Okazuje się, że specjalna linia kredytowa NBP dla ukraińskiego bankruta to za mało. Teraz będziemy również dostarczać Ukrainie sprzęt wojskowy. Mam nadzieję że chociaż nie za darmo, ani nie na kolejny kredyt na wieczne nieoddanie, bo gdyby tak było, to okazalibyśmy się jeszcze większymi frajerami, niż do tej pory.


*

Znany teolog Sławomir Sierakowski oznajmił, iż papież Franciszek jest obecnie jedynym przywódcą „globalnej lewicy”. Hmm, jak się dobrze zastanowić i wsłuchać w „nauczanie samolotowe” papieża, to najstraszniejsze w tej całej grotesce jest to, że Sierakowski może mieć rację...


*

PiS wzorem Platformy sprzed kilku lat uwierzyło, że „nie ma z kim przegrać” i postanowiło wdrożyć program „koryto plus” w którym oprócz podwyżek dla urzędników administracji centralnej (na ogół uzasadnionych), czyjaś ręka dopisała także podwyżki uposażeń poselskich. Cóż, pisałem już kiedyś w tym miejscu, że zdobycie mandatu to inwestycja rzędu najmarniej 100 tys zł – najczęściej na kredyt, bo jak kogoś stać na wyłożenie 100 tys. gotówką, to posłowanie nie jest mu do niczego potrzebne. W konsekwencji kadencję w Sejmie rozpoczyna najczęściej banda pozadłużanych gołodupców, którzy dążą do jak najszybszego zwrotu poniesionych nakładów, by w końcu zacząć wychodzić na swoje. Nie dziwmy się więc posłanko-redaktorce Lichockiej, że rzuciła się do szturmu na kasę, niczym Joanna d'Arc na Orlean. W końcu nie po to przecież przez tyle lat ofiarnie biedowała w „zonie wolnego słowa”, żeby teraz nic z tego nie mieć, prawda?


*

Swoją drogą, te osiem lat opozycyjnego postu musiało być naprawdę bolesne, skoro zaryzykowano taką wpadziochę wizerunkową. Cóż, potrzeby socjalne są, apetyty rosną w miarę jedzenia, a kadencja krótka. Zanim się człowiek obejrzy, znów trzeba będzie się gryźć o „biorące” miejsce na liście w jakimś Kaliszu czy innej Łomży – i to bez żadnej gwarancji sukcesu. A tu trzeba przecież jeszcze zaoszczędzić na kampanię, żeby nie ładować się w kolejny kredyt - desperacja, panie, desperacja...


*

Lobby lichwiarskie ma kolejny powód, by nienawidzić PiS. Otóż wskutek programu „500+” zmalała liczba udzielanych „chwilówek”. A przecież polska biedota miała wpędzać się w pętlę długów, tak by koniec końców można było przejąć jej mieszkania. Tymczasem, nie dość, że dojne bydło zaczęło kupować sobie buty i lepsze żarcie, to jeszcze nie chce się zapożyczać i lichwiarze muszą zwijać interes. Widział kto takie rzeczy?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 30 (27.07-02.08.2016)

sobota, 23 lipca 2016

Wokół NATO-wskiego szczytowania

W relacjach z Rosją warto się trzymać prostej zasady: siła i zdecydowanie ma walor odstraszający, zaś słabość i chwiejność prowokują do agresji.


I. Szczyt sprzed ośmiu lat

Warszawski szczyt NATO ma spore dane ku temu, by z perspektywy czasu ocenić go jako przełomowy. Oczywiście, ocena ta będzie zależna od różnych zmiennych – głównie od tego w jaki sposób ustalenia na nim zapadłe zostaną wcielone w życie i jaka w dalszej konsekwencji będzie polityka Sojuszu. Ale potencjał jest.

Pierwsze, co przychodzi na myśl, to porównanie ze szczytem, jaki odbył się osiem lat temu w stolicy innego państwa naszego regionu – w Bukareszcie między 2 a 4 kwietnia 2008 r. Wówczas na linii Rosja – Europa Zachodnia panowała atmosfera odprężenia i radosne oczekiwanie na intratne interesy we „wspólnej przestrzeni od Lizbony do Władywostoku”, pieczętowane przygotowaniami do budowy Nord Stream. Polska pod rządami PO wchodziła właśnie na długie lata w orbitę niemieckich wpływów i porzucała regionalne aspiracje, czyli jak ujął to kilka miesięcy później Aleksander Smolar, krytykując prezydenta Lecha Kaczyńskiego - „postjagiellońskie mrzonki”. Rząd Tuska z Radosławem Sikorskim jako szefem MSZ dodatkowo sabotował negocjacje w sprawie flagowego projektu prezydenta George'a W. Busha, czyli Tarczy Antyrakietowej – zarówno ze względu na swego niemieckiego patrona, jak i zwyczajnie na złość Kaczyńskiemu.

Tamten szczyt skończył się jednym wielkim „niczym”. Trzęsący Europą tandem „Merkozy” (kanclerz Merkel i prezydent Francji Sarkozy) storpedował wbrew kończącemu drugą kadencję Bushowi zaoferowanie Ukrainie i Gruzji Planu Działań na rzecz Członkostwa, co dodatkowo zaakcentował gromkim „niet” Władimir Putin podczas spotkania Rady NATO-Rosja 4 kwietnia (Putin przybył do Bukaresztu już 3 kwietnia). Kilka miesięcy później nastąpiła rosyjska agresja na Gruzję, a 15 września 2008 nastąpiło bankructwo Lehmann Brothers zapoczątkowując globalny kryzys finansowy, co walnie przyczyniło się do ograniczenia marzeń o europejsko-rosyjskim kręceniu lodów, zaś jesienią prezydentem został Barack Obama. Już w marcu 2009 na spotkaniu w Genewie sekretarz stanu Hillary Clinton i szef rosyjskiego MSZ Siergiej Ławrow zapoczątkowali politykę „resetu”, symbolicznie potwierdzoną 17 września 2009 rezygnacją z budowy tarczy antyrakietowej, co w praktyce oznaczało wycofanie się USA z aktywnej polityki w naszym regionie i oddanie go pod zarząd Niemcom i Rosji w charakterze „kondominium”. Ponurym pokłosiem powyższego stał się zamach smoleński 10 kwietnia 2010 r.


II. Potencjał jest

Jakże dziś inaczej to wszystko wygląda... Teraz to Barack Obama jest u schyłku swej drugiej kadencji i po licznych, mocno nieprzyjemnych przejściach w rozgrywce z Putinem. Trzeba oddać, że fiasko polityki „resetu” i przerobienie go na szaro przez Putina miało walor otrzeźwiający. Stąd zarówno wyłuskiwanie Ukrainy z rosyjskiej strefy wpływów – plus Niemcy, którym zamarzyło się poszerzenie przestrzeni Mitteleuropy o Kijów, co doprowadziło do nieuchronnego spięcia i „wojny zastępczej” z Rosją – jak i częściowe przełamanie układu NATO-Rosja z 1997 r. Układ ów pod postacią „Aktu Założycielskiego o Wzajemnych Stosunkach, Współpracy i Bezpieczeństwie między NATO a Federacją Rosyjską” wprowadzał na rosyjskie życzenie de facto podział na dwie kategorie członków – pełnowartościowych („starych”) i drugiej kategorii („nowych”). W tych ostatnich państwach miało nie być żadnych poważniejszych instalacji militarnych i przez znaczną część politycznych elit krajów Europy Zachodniej ustalenie to wciąż ma rangę dogmatu utrzymującego wygodną „strefę buforową” w Europie Środkowej.

Dogmat ten właśnie został zakwestionowany poprzez rozmieszczenie w Polsce i krajach nadbałtyckich czterech natowskich batalionów w ramach „stałej, rotacyjnej obecności”. Może to i nieco kulawa formuła wzmacniania „wschodniej flanki Sojuszu”, niemniej można ją uznać za tzw. „dobry początek”, symboliczny przełom zmierzający do równouprawnienia „starych” i „nowych” członków (zresztą, ci „nowi” należą do NATO już od kilkunastu lat), którego zwieńczeniem winny być stałe bazy na wschodniej flance. Ramowymi koordynatorami owej obecności będą: USA w Polsce, Niemcy na Litwie, Kanada na Łotwie i Wlk. Brytania w Estonii. Oczywiście, cztery bataliony nie odstraszą regularnej armii, ale „hybrydowych” zielonych ludzików – owszem. Powtórzę, potencjał jest.


III. Pacyfiści

W tym miejscu warto się odnieść do przeciwników obecności wojsk NATO na naszym terytorium, którzy zdają się nie odróżniać sojuszu od okupacji. Jako argument podnoszone jest prowokowanie Rosji i wplątywanie Polski w jakąś przyszłą wojnę na wzór brytyjsko-francuskich gwarancji z 1939 r. Powiem tak: Hitler uderzył właśnie dlatego, że słusznie uznał alianckie gwarancje za fikcję, nie wierzył nawet, że Wlk. Brytania i Francja zdecydują się wypowiedzieć mu wojnę. Gdyby w 1939 r. stacjonowały w Polsce angielskie i francuskie wojska, to Hitler ze Stalinem dwa razy by się zastanowili zanim zdecydowaliby się zaatakować. I tu jest zasadnicza różnica jakościowa między pułapką z 1939 r., a obecnymi rozwiązaniami.

Po drugie, sprzeciw wobec batalionów NATO jako żywo przypomina wrzaski zachodniego lewactwa z czasów, gdy Ronald Reagan rozmieszczał w RFN Pershingi w odpowiedzi na sowieckie SS-20. Wówczas również wieszczono globalny kataklizm i wołano, iż „lepiej być czerwonym, niż martwym”. Jazgot ten w znacznej mierze finansowany był przez Fundusz Zagraniczny KPZR – ciekawe, jak jest dzisiaj. Tymczasem, w relacjach z Rosją warto się trzymać prostej zasady: siła i zdecydowanie ma walor odstraszający, zaś słabość i chwiejność prowokują do agresji. Wiedział o tym Reagan, nie chcieli wiedzieć uczestnicy wspomnianego na wstępie szczytu w Bukareszcie i Obama z okresu „resetu” - na efekty nie trzeba było długo czekać. Zresztą, to Rosja cyklicznie trenuje atak na Polskę w ramach manewrów „Zapad” i „prewencyjnie” szantażuje nas rakietami, więc o czym tu w ogóle mówić? A przy okazji – już podczas „poszczytowego” posiedzenia Rady NATO-Rosja w Brukseli (na szczeblu ambasadorów), Rosja zrobiła się nagle bardzo konstruktywna w kwestii „incydentów” z naruszaniem przestrzeni powietrznej i lotów bojowych nad Bałtykiem.

No i wreszcie, koncepcja „zbrojnej neutralności” Grzegorza Brauna – czyli Polska ogłasza neutralność na której straży ma stać nasza własna, silna, nowoczesna armia. Nie odrzucałbym jej z góry, ale jest to projekt nawet nie na „jutro”, lecz na „pojutrze”. Dziś na papierze wszystko wygląda pięknie, tylko że aktualnie polska armia jest w rozsypce i miną lata zanim osiągnie zdolność bojową pozwalającą na ochronę naszych granic i przyszłej neutralności. Putin będzie łaskawie czekał? Przypomina to hasła rodem z czasów saskich, kiedy to przyjęto, że słaba, pozbawiona wojsk Rzeczpospolita nie stanowiąca zagrożenia dla sąsiadów jest najlepszym gwarantem, że nas nikt nie zaatakuje. Efekt wiadomy. Słowem – dopóki nie osiągniemy odpowiedniej siły militarnej, NATO jest nam niezbędne do przetrwania.


IV. Zagrożenia

Jednak, oczywiście, nie wszystko musi pójść zgodnie z kierunkiem wyznaczonym 8-9 lipca w Warszawie. Mnie np. niepokoi obecność Bundeswehry na Litwie. Raz – dlatego, że w ten sposób Niemcy zachodzą nas od strony tzw. „przesmyku suwalskiego” i jakoś tak dziwnie zbliżają się do „ziem utraconych” w dawnych Prusach Wschodnich. Dwa – idę o zakład, że Litwa pod niemieckim parasolem ochronnym kompletnie już przestanie się z nami liczyć i przystąpi do wzmożonego przykręcania śruby polskiej mniejszości, a że litewski nacjonalizm historycznie jest proniemiecki, to i kolaboracja będzie bardziej owocna – może chociażby na wzór ukraińskich neobanderowców odżyć w przestrzeni publicznej spuścizna Szaulisów. Trzy – Niemcy wciąż, zachowując pozory lojalnego członka NATO, w dużej mierze grają „na Rosję”. Wystarczy przypomnieć słowa szefa MSZ Franka-Waltera Steinmeiera o manewrach „Anakonda” jako o „potrząsaniu szabelką”. Swoją drogą – skąd my znamy tę retorykę... W tym kontekście powstaje pytanie – jak zachowa się niemiecki batalion w przypadku wkroczenia na Litwę „zielonych ludzików”? Doprawdy, wolałbym, by akurat niemiecka armia pozostawała za Odrą, choć widok cesarzowej Angeli, przyzwyczajonej do brylowania w międzynarodowym towarzystwie, a w Warszawie schowanej gdzieś w drugim szeregu i robiącej dobrą minę do złej gry, był sam w sobie wielce przyjemny.

Kolejna rzecz, to wybory w USA i pytanie, w którą stronę pokieruje Sojusz kolejny prezydent. Przypomnę, że Hillary Clinton stała za poronioną polityką „resetu”, zaś Donald Trump to izolacjonista – żadna z tych opcji nie wróży dobrze. I tu pojawia się kwestia – na ile „siła instytucjonalna” NATO i zapadłe ustalenia skorygują zapędy Clinton/Trumpa, na ile zaś przyszły prezydent wróci w utarte koleiny „konstruktywnego dialogu” z Rosją kosztem naszego regionu i zacznie się wycofywać rakiem z warszawskich decyzji?

Podsumowując, szczyt NATO w Warszawie był sukcesem – póki co, doraźnym i taktycznym. Czy będzie również sukcesem długofalowym, wkrótce się okaże.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 29 (20-26.07.2016)

Pod-Grzybki 59

Skończyło się piłkarskie Euro, francuskie służby odetchnęły z ulgą, zaczęto odbierać okolicznościowe premie, agenci dostali wolne i rozjechali się na zasłużone urlopy... i wtedy, wyczekawszy na dogodny moment tzw. „samotny wilk” postanowił rozjechać ciężarówką kilkadziesiąt osób podziwiających świąteczne fajerwerki. Pojawiły się z miejsca różne teorie – co, jak i dlaczego – więc i ja podzielę się własną, chociaż będzie to tzw. robienie sobie jaj z pogrzebu. Otóż ten człowiek zwyczajnie sfiksował na punkcie gry „Pokemon Go” - a że przeciskanie się przez zbity tłum ze smartfonem w garści było cokolwiek uciążliwe, więc postanowił uprościć sobie zadanie za pomocą TIR-a. Przesada? Cóż, Zachód skretyniał do tego stopnia, że nie takie rzeczy jeszcze zobaczymy. Skoro dorośli ponoć ludzie potrafią uganiać się za Pokemonami po Auschwitz...


*

Współczując ofiarom psycho-fana Pokemonów, warto zapytać: czy Francuzi wreszcie otrzeźwieją, czy nadal będą zawodzić w pacyfistycznym amoku „Imagine” Johna Lennona? No i czy pani Mogherini już się poryczała, czy uznała, że Nicea, to jednak nie Bruksela i po niej płakać nie warto?


*

Mamy odpowiedź na powyższe – w reakcji na zamach Francuzi zaczęli rysować kredą kolorowe obrazki na nicejskiej promenadzie. Ujrzawszy to terroryści łykając łzy solennie obiecali, że nie będą już więcej łapać Pokemonów.


*

Tak przy okazji – muszę Państwu wyznać, że słabo wierzę w tzw. „samotnych wilków”. Przykładam tu maksymę Mike'a Oldfielda – muzyka znanego m.in. z kompozycji „Tubular Bells”: „Improwizacja to wspaniała rzecz, zwłaszcza jeśli została wcześniej starannie przemyślana”. I zawsze, gdy jakiś „samotny wilk” ni z tego, ni z owego detonuje bombę, strzela do ludzi, czy zaczyna rozjeżdżać ich ciężarówką, zadaję sobie pytanie: czy ta krwawa improwizacja nie została aby zawczasu przez kogoś „starannie przemyślana”?


*

I jeszcze zastanawiająca rzecz – otóż zamachowiec ponoć był służbom „znany”, podobnie jak „znani” byli im zamachowcy z Paryża, teraz zaś dowiadujemy się, że wiedziano również o jego SMS-ach w których prosił przełożonych z IS o broń. Wychodzi więc na to, że francuskie spec-służby kolekcjonują sobie terrorystów i wklejają do albumów. A potem oficerowie robią zakłady o to, czyj „podopieczny” zabije więcej ludzi. Tak to widzę, bo inaczej całej sytuacji wyjaśnić nie sposób.


*

Ale! Jeszcze nie ochłonęliśmy po Nicei, a tu okazało się, że w Turcji wielki wezyr Kara Mustafa zbuntował się przeciw sułtanowi Erdoganowi. Najwyraźniej sułtan planował wezyra potraktować jedwabnym sznurem na szyi za dopuszczenie do zamachu na lotnisku w Stambule i Kara Mustafa nie czekając na wyrok postanowił przejąć inicjatywę. Lecz nie z sułtanem Erdoganem takie numery. Ponoć już dostarczono mu głowę Kara Mustafy w dzbanie z miodem. Czy prezydent Obama pochyli się teraz nad stanem demokracji w Turcji i zacznie prawić morały na temat „uniwersalnych wartości” na straży których stoi NATO?


Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 29 (20-26.07.2016)

sobota, 16 lipca 2016

Między Kielcami, Jedwabnem, a Wołyniem

Funkcją tego, co obserwujemy w przypadku Kielc i Jedwabnego jest tworzenie i kolportaż pewnej mitologii przybranej w pseudonaukowy kostium i opatrzonej urzędowym stemplem.


I. Kozioł ofiarny

Początek lipca jest osobliwą porą w naszym kalendarzu historycznym. 4 lipca to rocznica tzw. „pogromu kieleckiego”, 10 lipca to rocznica masakry w Jedwabnem, 11 lipca zaś to rocznica wołyńskiej Krwawej Niedzieli. Dwie pierwsze daty stanowią przy tym swoiste apogeum żydowskiego, świeckiego „roku liturgicznego” i wraz z rocznicą wybuchu powstania w warszawskim getcie (19 maja) grupują się w swoiste triduum martyrologicznej hagady. W obecnych warunkach owa hagada koncentruje się – jakże by inaczej – na piętnowaniu odwiecznego, polskiego antysemityzmu, wychodzi więc na to, że co najmniej trzy razy do roku jesteśmy poddawani quasi-religijnemu obrzędowi rytualnego (samo)biczowania. Innymi słowy, zostaliśmy ustawieni w znanej ze starożytnego judaizmu roli kozła ofiarnego na którego kapłan przenosi grzechy całego ludu. I tak oto, w przypadku powstania w getcie biczowani jesteśmy za „bierność” w obliczu Zagłady, co jest odpowiednikiem rytualnego oczyszczenia się ludu Izraela z własnej bierności i kolaboracji elit z „nazistami”. „Pogrom kielecki” przesłonić ma łajdactwa „czerwonych” Żydów instalujących na sowieckie zlecenie w Polsce komunizm, natomiast Jedwabne – wcześniejsze entuzjastyczne powitanie na Kresach sowieckich wojsk i czynny współudział w likwidacji przywódczych warstw polskiego społeczeństwa na wschodnich obszarach II RP.

Rytuał ten każdorazowo ma podobny scenariusz. Oto czołowi przedstawiciele polskich władz państwowych stawiają się przed obliczem żydowskich delegacji (bądź piszą stosowne listy) i dokonują ceremonialnej ekspiacji, samokrytyki, oraz składają solenne przyrzeczenia, że na „antysemityzm” nie ma i nie będzie w Polsce przyzwolenia. Powyższe w praktyce oznacza zielone światło dla wszelkiej maści zawodowych tropicieli różnych odchyleń od jedynie słusznej linii oraz urzędową gwarancję, że obowiązująca oficjalnie wersja wydarzeń nie zostanie nigdy poddana jakiejkolwiek nieprawomyślnej rewizji. Strona żydowska kwituje ów spektakl samoupokorzenia pomrukiem aprobaty i oddala się do swoich spraw. My zaś oddychamy z ulgą, że znowu nam się upiekło i Żydzi nie urządzą nam jatki w światowych mediach. Społeczność międzynarodowa natomiast zostaje po raz kolejny utwierdzona w przekonaniu o polskich historycznych winach nie do wymazania, które znowu zostały potwierdzone przez samych Polaków. I tak do następnego roku, kiedy to cały ceremoniał powtarza się od nowa.


II. Po co nam historia?

Tymczasem, historia nigdy nie jest zapisana raz na zawsze. Jak każda nauka winna ona podlegać nieustannej weryfikacji – w miarę pojawiania się nowych danych, źródeł, faktów, interpretacji. Historia kształtuje się w ogniu sporów i polemik. Jeżeli jakiekolwiek nowe ustalenia, czy wręcz próby dokonania takowych traktuje się niczym zamach na „zapisaną w księgach” dogmatykę, mamy do czynienia nie z historią, a ze świeckim odpowiednikiem religii, hagadą – opowieścią tworzoną nie w celu poznania prawdy, lecz zgoła innym. Funkcją tego, co obserwujemy w przypadku Kielc i Jedwabnego jest tworzenie i kolportaż pewnej mitologii przybranej w pseudonaukowy kostium i opatrzonej urzędowym stemplem. Można to również nazwać polityką historyczną – formą „piaru” realizowanego na światowy użytek. Nie jest to jednak ani nasza polityka, ani nasz „piar”. My w tej całej konstrukcji jesteśmy jedynie przedmiotem, nie podmiotem. Tworzywem w rękach twórców, lepiących nas stosownie do swych bieżących potrzeb – a tą potrzebą jest aktualnie, byśmy byli przeczołganym publicznie narodem zbrodniarzy, których można co najwyżej zdawkowo pochwalić, że przynajmniej nie odżegnują się od swych postępków i genetycznie zaprogramowanych morderczych skłonności.

Z drugiej strony jednak, trzeba nas stale mieć na oku, trzymać w ryzach i cyklicznie, konsekwentnie dyscyplinować, byśmy przypadkiem nie zhardzieli i nie uwolnili tkwiących w naszym kodzie kulturowym upiorów, które sprawią, że pewnego dnia znów zaczniemy palić w stodołach swych „sąsiadów”. Krótko mówiąc – trzeba poddawać nas permanentnej reedukacji i tresurze – aż do całkowitego wyleczenia z demonów patriotyzmu.

Patrząc od tej strony – po co nam historia? Tu potrzebny jest preparat, mikstura złożona z kłamstw, półprawd i przemilczeń, którą należy aplikować bez znieczulenia, byśmy na finiszu takiej kuracji patrzyli na siebie samych wyłącznie oczami świata, wypreparowanego już dawno „w kwestii polskiej” w podobnym duchu – tym łatwiej, że wystarczyło jedynie przy naszej bierności wypełnić opisanym tu jadem jego ignorancję.


III. Kielce i Jedwabne – dwa kłamstwa

Doprawdy, przykro było patrzeć na prezydenta Dudę – mojego prezydenta – kiedy przy okazji kieleckiego rytuału oczyszczenia, mającego jak co roku przerzucić winy ze zdominowanego przez Żydów kieleckiego aparatu partyjno-bezpieczniackiego na polskiego ofiarnego kozła, wygłaszał standardowe, celebracyjne formułki. Owszem, wspomniał o roli wojska, milicji i UB – temu już nie da się zaprzeczać – ale tylko po to, by za chwilę zbudować fałszywą symetrię, mówiąc o udziale „zwykłych ludzi” - jak rozumiem, do „zwykłych ludzi” siłą rzeczy zaliczono hurtem również np. partyjnych prowokatorów z huty „Ludwików”. Wszystko zaś utopione zostało w znanych frazesach i zaklęciach o zwalczaniu antysemityzmu, ksenofobii... czyli, jak zwykle. Oczywiście, przemówienie nie jest miejscem na pogłębione analizy. Ale jest znakomitą okazją do zaznaczenia właściwych proporcji i przestawienia dotychczasowych akcentów. Tego zabrakło – również w liście nadesłanym przez premier Beatę Szydło. Tu naprawdę nie trzeba było odkrywać Ameryki – istnieją opracowania do których można sięgnąć. Tymczasem, w ogólnym wydźwięku, mieliśmy do czynienia z utrwaleniem dotychczasowego kłamstwa kieleckiego, przyprawionego jedynie szczyptą prawdy. Naczelnym zaś kłamstwem jest terminologia – fraza „pogrom kielecki” kojarzy się bowiem z rozwścieczonym, morderczym, polskim motłochem. Kiedy oficjalnie zacznie się mówić o „prowokacji kieleckiej”, względnie „pogromie ubeckim”?

Aż boję się pomyśleć, co będzie się działo podczas kolejnego zgromadzenia – w Jedwabnem. Ta sprawa, o ile jest to w ogóle możliwe, została zakłamana chyba w jeszcze większym stopniu, niż kielecka prowokacja. Wersją kanoniczną wciąż w dużym stopniu pozostają ponure brednie Grossa, lekko jedynie skorygowane, kiedy już nie sposób było utrzymywać, że w stodole zmieściło się 1600 osób. Jednak istota rzeczy - podbechtani przez Niemców Polacy rzucają się na Żydów – wciąż obowiązuje przyklepana przeprosinami Kwaśniewskiego i słowami Komorowskiego, że polski naród musi przyjąć do wiadomości, iż „bywał również sprawcą”. Wstrzymanie ekshumacji pod – fałszywym, jak się okazało – pretekstem natury religijnej, gdy tylko zaczęły wypływać odkrycia obalające fałszywą legendę oraz wyłączenie z oficjalnej dokumentacji raportu prof. Andrzeja Koli to największe zaniechanie w tej sprawie. Niedawno, z inicjatywy dr Ewy Kurek, specjalistki od relacji polsko-żydowskich, rozpoczęto zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem ustawodawczym zobowiązującym rząd do wznowienia ekshumacji w Jedwabnem. Ciekawe, co zrobią z tą inicjatywą władze. Póki co, samorząd Pragi-Północ (PiS) pod pretekstem pękniętej rury odmówił w ostatniej chwili dr Kurek sali na spotkanie.


IV. Taktyka uległości

I teraz kwestia ostatnia. Skąd bierze się ta uległość, by nie powiedzieć – tchórzostwo – wobec żydowskich uroszczeń historycznych? Jakieś kompleksy? Poronione kalkulacje polityczne? Skąd ta gorliwość w werbalnym zwalczaniu mitycznego, polskiego antysemityzmu? Informuję, że o tym, czy antysemityzm w Polsce jest, czy go nie ma, decydują zainteresowane środowiska żydowskie i my nie mamy tutaj nic do gadania. Środowiska te, tak się składa, opanowały do perfekcji żerowanie na holokauście i sztukę szantażu opartego na zagładzie ich pobratymców. Jeśli będzie takie zapotrzebowanie (a obecnie jest) to oni ten antysemityzm wynajdą, choćby nie wiadomo co. Liczenie tutaj na jakąkolwiek dobrą wolę, na to, że jeśli będziemy grzeczni i się pokajamy, odetniemy, przeprosimy, to oni zostawią nas w spokoju, jest dowodem co najmniej ciężkiej naiwności. Zbyt gruba kasa leży na stole i zbyt wiele zainwestowano we wmanipulowanie Polaków we współodpowiedzialność za zbrodnie popełnione na Żydach. Oni się nie wycofają, zatem jedyną naszą szansą jest adekwatna odpowiedź – a mamy ten komfort, że nie musimy kłamać, wystarczy mieć odwagę głoszenia prawdy, nawet jeśli idzie ona pod prąd zakłamanej do cna martyrologicznej, żydowskiej hagady.

Oczywiście, domyślam się, że dla USA jesteśmy warci tyle, ile są warte nasze relacje z żydowską diasporą oraz z Izraelem, ostatnio zaś także z Ukrainą, bo stanowimy zaplecze tamtejszego frontu – i stąd te kunktatorskie korowody wobec „kwestii drażliwych”, w tym ludobójstwa na Kresach. Ale na dłuższą metę, jest to polityka samobójcza. Nikt nas nie uszanuje, jeśli nie będziemy szanować się sami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 28 (13-19.07.2017)

Pod-Grzybki 58

Za sprawą dr Ewy Kurek powstała obywatelska inicjatywa ustawodawcza mająca zobowiązać polskie władze do wznowienia ekshumacji w Jedwabnem. Na razie pierwszym efektem była odmowa udostępnienia sali w urzędzie rządzonej przez PiS dzielnicy Praga-Północ na wykład. Podobno nagle „pękła rura”. Wynika z tego, że lokalnym pisowcom na hasło „Ewa Kurek” i „Jedwabne” nie tylko miękną, ale wręcz pękają rury.


*

Oczywiście, była to tzw. „rura dyplomatyczna”. I absolutnie nie miała nic wspólnego z histerią zorkiestrowaną przez miejscowe media „Agory” przy wsparciu radnego Jana Śpiewaka. Wystarczyło, że stołeczny dodatek „Wyborczej” naskoczył na rzeczniczkę dzielnicy, Barbarę Domańską, by ta oddzwoniła mówiąc: „Sprawa nieaktualna. Musieliśmy odwołać wykład. W sali konferencyjnej trwają prace techniczne. Nie umiem powiedzieć, czy spotkanie odbędzie się w innym terminie”. Ech, ta rura postanowiła pęknąć w samą porę, nieprawdaż?


*

A tak poza tym – nawet jeśli pod inicjatywą uda się zebrać wymaganą ilość podpisów, to posłowie PiS prędzej poodgryzają sobie ręce, niż dopuszczą ją pod obrady. Tak się bowiem składa, że ta część prawicy cierpi na jakieś nieuleczalne, żydowskie kompleksy. Już raczej wystawią Polskę na kolejne lata szkalowań eksploatujących brednie J. T. Grossa, niż narażą się na choćby cień podejrzenia o „antysemityzm”. A może pójść na całość i skorzystać z rady Krzysztofa Kłopotowskiego, który postuluje wręcz zaimportowanie do Polski rzesz Żydów w charakterze warstwy przywódczej, by ci nierozgarnięci i gnuśni Polacy mieli od kogo się uczyć i do kogo równać? Noo, tacy nauczyciele z pewnością nas tak wyedukują, że po skończeniu operacji nie poznamy się w lustrze.


*

Zakończyło się warszawskie szczytowanie NATO poświęcone, jak ustaliła „Wyborcza”, Trybunałowi Konstytucyjnemu. Obama zagroził Dudzie zbrojną interwencją Sojuszu, zaś sędzia Rzepliński przymierzany jest do roli szefa WRON. A Kijowski stanie na czele Inspekcji Robotniczo-Chłopskiej.


*

Z mniej istotnych ustaleń - postanowiono o „stałej, rotacyjnej” obecności 4 batalionów na „wschodniej flance”. Chciałbym tu zwrócić uwagę na pewien szczegół – otóż koordynatorem na Litwie będą Niemcy. Mówiąc nieco pół-żartem, ale też i pół-serio, ta obecność Bundeswehry na Litwie nieco mnie martwi – wychodzi bowiem na to, że Niemcy zachodzą nas od strony tzw. „przesmyku suwalskiego”. Na dodatek, teraz to dopiero Litwa zhardzieje i pod niemieckim parasolem ochronnym zacznie na całego dokręcać śrubę polskiej mniejszości. Może nie będą stawiać pomników szaulisom, jak Ukraińcy banderowcom, ale że naszych rodaków czeka fala nowych szykan ze strony nacjonalistycznego rządu w Wilnie - to pewne. Wspomnicie Państwo moje słowa.


*

Tak nawiasem – zbrodnicza organizacja Szaulisów została reaktywowana po 1991 r. i funkcjonuje sobie w najlepsze, licząc ok. 7000 członków. Taak, Bundeswehra będzie miała kolaboracyjne kadry pod ręką, całkiem jak za dziadka Adolfa.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 28 (13-19.07.2016)


niedziela, 10 lipca 2016

Eurosceptycyzm i Brexit, a ruska agentura

Trzeba spadać, zanim Makrela z Junckerem urządzą nam Europę i „wspólną przestrzeń”, jakiej świat nie widział.


I. „Od Lizbony do Władywostoku”

Zarówno przed, jak i tuż po Brexicie jednym z wiodących tonów federalistycznej propagandy była gra rosyjskim zagrożeniem. Po wyjściu Wlk. Brytanii na Kremlu miały strzelić korki od szampana, bo osłabienie UE wraz z jej dwoma centrami decyzyjnymi – oficjalnym w Brukseli i faktycznym w Berlinie - miało sprawić, że Putinowi będzie łatwiej rozgrywać Europę. I można by się było nawet z tą argumentacją zgodzić, gdyby nie jeden drobny szczegół: jest ona podnoszona przez te same środowiska, które jeszcze niedawno roiły o wspólnej przestrzeni bezpieczeństwa i współpracy „od Lizbony do Władywostoku”. Działo się tak nawet po wybuchu wojny na Ukrainie i wprowadzeniu obustronnych sankcji. Perspektywą na przyszłość, szczególnie dla nas, jest wielka strefa wolnego handlu, do której będzie należała także Rosja” - to słowa Angeli Merkel z kwietnia 2015, wygłoszone podczas wizyty w jej okręgu wyborczym. Podobne deklaracje padły w kwietniu tego roku podczas berlińskiej konferencji gospodarczej East Forum, gdzie przytłaczająca większość uczestników opowiedziała się za wspólną przestrzenią gospodarczą obejmującą UE oraz Unię Eurazjatycką. Warto również przypomnieć, że sankcje i problem Ukrainy nie przeszkadzają Niemcom i Rosji w realizacji projektu Nord Stream 2 – wbrew protestom krajów Europy Środkowej.

Innymi słowy, rosyjski straszak wykorzystywany jest instrumentalnie, w charakterze propagandowego młotka na przeciwników euro-federalizmu i hegemonistycznych zapędów berlińsko-brukselskiej centrali. Ta sama centrala wraz z gigantami europejskiego biznesu dąży natomiast nie tyle nawet do „superpaństwa” (to jest jedynie etap pośredni), ile wręcz do powstania monstrualnego, eurazjatyckiego kołchozu. A zatem, zwolennikom „silnej Unii”, która jakoby ma dla nas stanowić zabezpieczenie przed neoimperialnymi zakusami Kremla, radziłbym rozważyć następujący scenariusz: co się stanie z Polską, jeżeli ta „silna Unia” dogada się z Moskwą ponad naszymi głowami, a my z dnia na dzień obudzimy się we „wspólnej przestrzeni” jako podrzędna prowincja, zagubiona gdzieś pomiędzy „Lizboną a Władywostokiem”? To będzie dopiero kondominium – niczym okres wasalizacji Polski z czasów Tuska-Komorowskiego, tyle że podniesiony do n-tej potęgi.


II. Kolejne „etapy”

Warto stale pamiętać, iż obecne napięcia między UE a Rosją są wyjątkiem we wzajemnych relacjach, a nie regułą. Regułą jest robienie wspólnych interesów, milczące przyzwolenie na strefy wpływów i obszar buforowy w Europie Środkowej – szczególnie, gdy Stany Zjednoczone wchodzą w okres „resetu” i przenoszą ciężar uwagi w inne rejony świata, puszczając nasz fragment Europy w dzierżawę Niemcom. Stan ten uległ zachwianiu, kiedy Niemcy sięgnęły po „nie swoje” chcąc poszerzyć obszar Mitteleuropy o Ukrainę, a i USA postanowiły wrócić do gry i nieco utrzeć Putinowi nosa. Ta sytuacja jednak nie będzie trwała wiecznie i prędzej czy później czeka nas powrót do „business as usual” - zaś ci sami ludzie, którzy dziś nas straszą Putinem, gładko powrócą na tory nawoływań do „konstruktywnej” współpracy, niczym Adam Michnik, którego organ dziś usiłuje przodować w antyrosyjskiej retoryce, a który jeszcze niedawno brylował w Klubie Wałdajskim i w wywiadach dla rosyjskiej prasy komplementował putinowski system jako „liberalną dyktaturę”, ciskając zarazem gromy na polskich „rusofobów”. Bowiem to, co głoszą nasze kompradorskie elity jest jedynie echem kolejnych „etapów” polityki unijnego establishmentu. Spektakularnym przykładem powyższej prawidłowości było nagłe przestawienie wajchy po wybuchu ukraińskiego Majdanu. Rosja - wczorajszy kandydat do „pojednania” i potencjalny członek NATO do którego gromko zapraszał ją nie dający się nikomu wyprzedzić w lizusostwie wobec możnych tego świata Radosław Sikorski, z dnia na dzień stała się nagle śmiertelnie zagrażającym nam agresorem – a wszystko w rytmie poleceń płynących z berlińskiego dworu cesarzowej Angeli.

Patrząc z tej perspektywy, Brexit i jego konsekwencje w postaci rozluźnienia unijnego gorsetu są dla nas szansą, a nie zagrożeniem, zwiększając pole manewru. Takiego pola nie mielibyśmy w sfederalizowanej Europie.


III. Z rosyjskiej perspektywy

A jak to wszystko może wyglądać punktu widzenia samej Rosji? Cóż, napiszę tak: gdybym był jakimś wszechpotężnym macherem od wywierania wpływu, w typie generała Abdulrachmanowa z „Montażu” Vladimira Volkoffa, to z jednej strony inspirowałbym skrajnych euro-federastów, podsycając ich mokre sny o potędze w rodzaju przywołanej tu „wspólnej przestrzeni od Lizbony po Władywostok”. Czyniłbym tak, doskonale wiedząc, że ich zapędy wywołają narastający opór europejskich narodów. Z drugiej strony natomiast – wspierałbym europejskich separatystów, wzmagając wewnętrzne ciśnienie w skali całego kontynentu. Potem zaś usiadłbym w fotelu i czekał, aż ten konflikt nabierze własnej dynamiki i rozsadzi Europę.

I, jak się zdaje, Rosja właśnie coś takiego robi, grając na wielu fortepianach. Kokietuje tradycyjnie przychylną sobie europejską lewicę (wystarczyło posłuchać szefa niemieckiego MSZ, Franka-Waltera Steinmeiera, nazywającego manewry Anakonda „pobrzękiwaniem szabelką” i wzywającego do „dialogu i współpracy” z Rosją). Z kręgów euro-lewicy płyną też najdalej idące projekty powołania „superpaństwa” i zglajszachtowania Europy w jednolitą, ponadnarodową papkę pod przywództwem kasty brukselskich mandarynów. Ale, oczywiście, kremlowscy specjaliści nie zaniedbują również dopieszczania (gdy trzeba – także finansowego) ruchów nacjonalistycznych, dziś jednoznacznie prorosyjskich. Szczególnie na Zachodzie ugrupowania prawicowe ze zdumiewającą łatwością pozwalają się uwodzić syrenim śpiewom przedstawiającym Rosję jako nadzieję i ostoję chrześcijańskiego porządku w zalewie najeżdżającej Europę barbarii. Inaczej mówiąc: szukasz agentury – szukaj skrajności. Na tym tle wyróżniają się na plus główne środowiska narodowe w Polsce, mimo uporczywego przyszywania im przez różne „portale poświęcone” w ramach sekciarskiej wojenki łatki „ruskiej agentury” i „V kolumny Putina”.

Patrząc jednak na sprawy nieco szerzej, trzeba zauważyć jeszcze jeden aspekt. Owszem, rosyjska agentura jest tradycyjnie sprawna i aktywna. Inspiruje i „wozi się” na wznoszącej fali społecznych nastrojów – zarówno antyeuropejskich, jak i generalnie antyestablishmentowych. Gdzie może, tam podbechtuje, wzmacnia przekaz aż do extremum - ale nie ona jest praźródłem problemów. Ona jedynie wykorzystuje problemy i na nich gra. Praźródło obecnych konwulsji leży w samej Europie i przyjętym modelu integracji.

To, że Brytyjczycy zagłosowali za wyjściem z Unii, że podobne ruchy polityczne zyskują na znaczeniu w innych państwach i stają się nocną zmorą różnych „zawodowych brukselczyków”, wreszcie to, że za chwilę w powtórzonych wyborach prezydentem Austrii może zostać zdeklarowany eurosceptyk Norbert Hofer (a gdyby nie desperackie fałszerstwa wyborcze, byłby nim już dzisiaj), jest efektem nie tyle niechęci do Europy, ile zmęczenia arogancją lewicowo-liberalnych elit w połączeniu z nachalną indoktrynacją i pozbawianiem państw narodowych kolejnych kompetencji, a ludzi – poczucia, że mają na cokolwiek wpływ. Dlatego ostatnią rzeczą, którą kierowali się Brytyjczycy były kalkulacje w rodzaju „opłaca się – nie opłaca”. Oni po prostu chcieli pokazać Brukseli i Berlinowi środkowy palec. To jest praktyczny efekt narastającego i umiejętnie podsycanego konfliktu o którym tu mowa. Obustronna histeria nie pozwala na rozwiązania połowiczne – otrzymujemy alternatywę: albo „superpaństwo”, albo unicestwienie Unii.


IV. Wymiksować się z kotła

A wystarczyłoby zrobić krok w tył i powrócić do „Europy ojczyzn” - związanej wspólnym rynkiem, lecz bez polityczno-ideologiczno-biurokratycznej czapy. Ale na to nie zgodzi się zasiedziały brukselski establishment. Zbyt wiele ma do stracenia, bo w takiej Europie nie byłby do niczego potrzebny.

Jak w tym wszystkim ma zachować się Polska? Doraźnie – zmontować sojusz przeciw euro-federastom, co właśnie czyni – zobaczymy z jakim skutkiem. A docelowo - wymiksować się z tego kotła narastających i nierozwiązywalnych sprzeczności. Wyjść z UE wraz z krajami Europy Środkowej (wyszehradzka czwórka plus Rumunia) zanim to wszystko wybuchnie nam w twarze. Wiem, że powtarzam się w tych postulatach, ale galopująca rzeczywistość coraz bardziej potwierdza ich zasadność. Przystąpić do EFTA i funkcjonować w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego jako stowarzyszona z UE konfederacja Międzymorza. Międzymorze to ponad 84 mln. ludności i 1.041,33 mld USD łącznego PKB - to naprawdę nie jest mało, inaczej Niemcom nie zależałoby tak na urzeczywistnieniu koncepcji Mitteleuropy - czyli „bliskiej kolonii”. Ta „bliska kolonia” ma bowiem potencjał. Należy go jedynie rozbudzić i wykorzystać.

Naprawdę, trzeba spadać, zanim Makrela z Junckerem urządzą nam Europę i „wspólną przestrzeń”, jakiej świat nie widział.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 27 (06-12.07.2017)

Pod-Grzybki 57


Taka sytuacja. Oglądam mecz naszych z Portugalią na TVP. Ciągle 1:1. Nuda. Przełączam na Polsat. Kuźwa, cały czas ten sam wynik. Wracam na TVP. Dogrywka. Karne. Błaszczykowski nie strzela. Przełączam znów na Polsat - i u nich to samo! Do chrzanu z tymi telewizjami.

*

Rewelacja! Kijowski „odda cały dług w ciągu kilku tygodni” - a przynajmniej tak obiecał. Przypomnijmy, że zaległe alimenty Pierwszego Demokraty to ponad 80 tys. zł, a z odsetkami i opłatami komorniczymi - ok. 100 tys. Ciekawe, czy wrzucający do słynnych puszek podczas marszy KOD zdawali sobie sprawę, że to zrzutka na alimenty Kijowskiego? A może Soros sypnął groszem?

*

Tenże Kijowski wyżalił się, że od swoich „kontaktów” w służbach wie, iż jest inwigilowany... Moment - to Kijowski ma w służbach swoich ludzi? W takim razie - kto tu kogo inwigiluje?! I kto tym całym bezpieczniackim bajzlem tak naprawdę rządzi?

*

Tak nawiasem - Kijowski jest nie tyle „Bolkiem naszych czasów” i następcą Kukuńka, jak nazywa go Stanisław Michalkiewicz, ile kolejnym Kacmajorem. Przypomnę, iż niejaki Bogdan Kacmajor był guru sekty „Niebo”, o której w latach 90-tych było głośno w mediach. A zatem, skoro Kijowski założył sektę - co z tego, że nie religijną, tylko polityczną - to i rządzić musi zgodnie z logiką sekty. Zaszczepiać w wyznawcach syndrom oblężonej twierdzy, wypychać intrygami za mury zbyt uczciwych i ideowych członków, którzy myślą, że to wszystko naprawdę (poczytajcie Państwo opinie wyrzuconych z KOD regionalnych działaczy), budować własny kult i nimb męczennika, którego jacyś „oni” chcą zniszczyć - i tak dalej. Wszystko jak z poradnika małego sekciarza. A że mamy sezon wakacyjny – czyli tradycyjny okres werbunkowy różnych toksycznych „ruchów” i „zgromadzeń”, to i ostatnie wzmożenie aktywności nie dziwi. Taka „Wyborcza” zamieszcza nawet formularz deklaracji przystąpienia do sekty Kijowskiego, żeby wskazać zbłąkanym owieczkom drogę do politycznego Nieba.

*

Swoją drogą, ciekawe, czy Kijowski zacznie świeżym adeptom przydzielać żony i nadawać nowe imiona. Podrzucam kilka z repertuaru Bogdana Kacmajora: „Anioł Rowerowy”, „Trójkątyzacja Kota”, oraz mój faworyt: „I Śrubokręt Nie Pomoże”. Ach, siedziba „Nieba” mieściła się w – nomen, omen – Majdanie Kozłowieckim. No to już teraz chyba jasne, co mają na myśli kodziarze mówiąc, że urządzą „drugi Majdan”.

*

Sędzia Rzepliński zdymisjonował prof. Kamila Zaradkiewicza z funkcji dyrektora Zespołu Orzecznictwa i Studiów przy TK. Powód? Prof. Zaradkiewicz śmiał mieć własne zdanie. W TK oczywiście można mieć własne zdanie, pod warunkiem jednakże, że jest ono tożsame ze zdaniem sędziego Rzeplińskiego. Natomiast prof. Zaradkiewicz podważał autorytet, godził w hierarchie i pryncypia, burzył jedność – czyli generalnie występował przeciw swojej „ferajnie”. Nic więc dziwnego, że sędzia Rzepliński musiał dokonać na nim tzw. dintojry. A potem sędziowie biadolą, że ludzie mówią o nich „mafia w togach”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 27 (06-12.07.2016)



sobota, 9 lipca 2016

Brexit, czyli Dzień Niepodległości

Na przykładzie brytyjskim może się okazać, że poza Unią Europejską też istnieje życie.

I. „Brexit” jako wypadek przy pracy

23 czerwca 2016 przejdzie do historii jako nowy Dzień Niepodległości – rzecz jasna za sprawą „Brexitu”, tego dnia bowiem obywatele brytyjscy zadecydowali stosunkiem głosów 51,9% do 48,1% przy frekwencji 72,2% o opuszczeniu Unii Europejskiej, co wywołało u brukselskich mandarynów spazm niekontrolowanej wściekłości. Jednak ten Dzień Niepodległości i wyzwolenia spod brukselskiej opresji nie musi się wcale zakończyć na Wielkiej Brytanii – równie dobrze może zapoczątkować reakcję łańcuchową i stać się symbolicznym początkiem dekompozycji europejskiego „domu niewoli” z którego zaczną się wynosić kolejni lokatorzy. W tym sensie, 23 czerwca ma szansę stać się świętem wolności Europy Narodów tłamszonych dotąd postępującymi uroszczeniami unijnych eurokratów konsekwentnie dążących do ubezwłasnowolnienia krajów członkowskich.

Co ciekawe, jednym z najbardziej zaskoczonych wynikiem wydaje się być David Cameron, który stał się zakładnikiem własnej obietnicy – jako że zobowiązał się w toku poprzedniej kampanii wyborczej do przeprowadzenia referendum. Do pewnego momentu wszystko wydawało się być pod kontrolą – Cameron skutecznie zaszantażował unijnych decydentów i wytargował znaczące ustępstwa dotyczące m.in. kwestii imigracyjnych. Zdawało się więc, że brytyjski premier zje ciastko i będzie miał ciastko – wróci do kraju w glorii zwycięzcy (pierwszy plus), przeprowadzi referendum w którym uspokojeni obywatele opowiedzą się za dalszą obecnością w UE (drugi plus) i na dodatek pozbawi eurosceptycznego paliwa politycznych konkurentów (trzeci plus). Cameron bowiem występować z Unii nie chciał – groźba „Brexitu” była dla niego jedynie politycznym instrumentem w rozgrywce z Brukselą i Berlinem – i faktycznie, do pewnego momentu pozornie panował nad sytuacją. Okazało się jednak, że przelicytował. Owszem, zaszachował Brukselę i wydębił od niej to, na czym mu zależało, ale zarazem uwolnił z butelki separatystycznego dżinna, zaś im bardziej zbliżał się termin referendum, tym więcej wiatru w żagle dostawali „secesjoniści”.

Przez moment wydawało się, że tendencję odwróci zabójstwo deputowanej Partii Pracy Jo Cox przez tzw. „samotnego ekstremistę” - zresztą, o czym pisałem w innym miejscu, moim zdaniem była to ukartowana na zimno, krwawa prowokacja. „Brexit” był realnym zagrożeniem dla rozmaitych interesów – choćby kreatorów koniunktur z londyńskiego City i politycznego establishmentu - postanowiono więc uciec się do ostateczności i złożyć nieszczęsną Jo Cox na ołtarzu odwrócenia społecznych nastrojów. Ot, taka bandycka „socjotechnika wstrząsu”. Reakcje „rynków” były entuzjastyczne – bezpośrednio po zamachu umocnił się funt, poszły w górę giełdowe indeksy, a komentatorzy jednoznacznie twierdzili, że śmierć labourzystowskiej posłanki powstrzyma „Brexit”. Fakt, sondaże w których do tej pory zyskiwali zwolennicy „Brexitu” nagle się wyrównały, a w niektórych wręcz na prowadzenie wysunęli się „unioniści” - co, nawiasem mówiąc, może świadczyć o tym, że brytyjskie badania opinii są w newralgicznych momentach tak samo wiarygodne jak nasze, stając się elementem wojny propagandowej. Jednak, gdy przyszła godzina prawdy, okazało się że nie pomogło nawet wywijanie trupem posłanki. Jo Cox zginęła na darmo. Jest w tej całej ponurej sprawie pocieszający aspekt: władcy marionetek są wprawdzie potężni i pozbawieni skrupułów oraz zdolni do najgorszych łajdactw - ale na szczęście nie są wszechmocni i im również czasem coś się nie udaje. Ach, na marginesie – jedną z bardziej radosnych konsekwencji „Brexitu” będzie najprawdopodobniej odłożenie ad Calendas Graecas umowy TTIP – szefowie globalnych korporacji powieszą chyba za to Camerona na suchej gałęzi.

Generalnie, Cameron zaliczył chyba najbardziej kosztowny wypadek przy pracy, jaki można sobie wyobrazić – nie tylko ze względu na dymisję i spektakularny koniec kariery, ale również przez to, że niechcący popchnął swój kraj (a może i resztę Europy) w bardzo ciekawą podróż w nieznane.

II. Brukselscy mandaryni

Owa podróż zapowiada się naprawdę interesująco. Raptem kilka miesięcy temu Pew Research Center przeprowadziło badanie w 10 wybranych krajach UE, których ludność stanowi łącznie 80% mieszkańców UE i które wytwarzają 82% unijnego PKB. Wynika z niego gwałtowny wzrost nastrojów eurosceptycznych – łącznie wprawdzie 51% ocenia UE pozytywnie, lecz w dużej mierze odpowiadają za to... Polacy (72% zwolenników) i Węgrzy (61%). W innych krajach nie jest już tak entuzjastycznie: w Grecji aż 71% ocenia Unię negatywnie, we Francji – 61%, więcej sceptyków odnotowano również w Wlk. Brytanii i Hiszpanii, z kolei w Niemczech przewaga ocen pozytywnych nad negatywnymi wynosi tylko 2% (50% do 48%). Oczywiście, właśnie dlatego nikt nie będzie przeprowadzał dalszych referendów, bo nagle okazałoby się, że ta cała „europejska konstrukcja” pruje się jak dziadowskie gacie. Jednak przykład „Brexitu” może być o tyle zaraźliwy, że do większego znaczenia mogą dojść ugrupowania niechętne zarówno Unii jako takiej, jak i – przede wszystkim – forsowanemu modelowi integracji (42% badanych podnosiło, że państwa narodowe powinny odzyskać część przekazanych Brukseli kompetencji) – a wtedy wszystko jest możliwe. Na dodatek jeszcze może się na przykładzie brytyjskim okazać, że poza Unią Europejską też istnieje życie i wcale nie jest ona takim bezalternatywnym rozwiązaniem, jak się ją przedstawia.

Coś z tego musiało dojść również do świadomości europejskich mandarynów i dlatego zaproponowali rozpaczliwą ucieczkę do przodu w postaci napisanego na kolanie przez wicekanclerza Niemiec Sigmara Gabriela i przewodniczącego PE Martina Schulza planu skonstruowanego na zasadzie – więcej tego samego! Czyli - więcej integracji, więcej kompetencji przekazanych na poziom unijnej „centrali” do niewybieralnych urzędników, a wszystko to miałoby zostać przeforsowane przez Parlament Europejski z pominięciem krajów członkowskich. Innymi słowy – trzeba szybko zacisnąć pętlę, zanim Wielka Brytania znajdzie potencjalnych naśladowców.

Powyższe oznacza, że eurokraci nie tylko niczego nie zrozumieli, ale też stanowczo odmawiają uczenia się na błędach. Poza wszystkim innym bowiem, na decyzji Brytyjczyków zaważyły również emocje generowane za sprawą arogancji i tępego, doktrynerskiego dogmatyzmu zakutych, brukselskich mandarynów. Dążenie wbrew wszystkiemu do realizacji ideologicznego projektu europejskiego superpaństwa, które przy obecnym układzie sił może przybrać jedynie kształt współczesnej mutacji „Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego”, to ostatnia rzecz jakiej pragną narody Europy. Jeśli dołożyć do tego kastowe interesy brukselskiej klasy urzędniczej, która z jednej strony jest organem wykonawczym berlińskiego hegemona, dziś uosabianego przez cesarzową Angelę; z drugiej – punktem usługowym dla międzynarodowych koncernów; z trzeciej zaś – zajęta jest intensywnym pielęgnowaniem własnej wielkości i wyższościowych urojeń, co wyraża się zarówno w rozdętej do granic śmieszności celebrze, jak i produkowaniem stert biurokratycznej makulatury w postaci tych wszystkich „dyrektyw”, „zaleceń” i całej reszty śmiecia przekazywanego parlamentom krajowym do „implementacji” - jeśli to wszystko, powiadam, złożyć do kupy, to otrzymujemy przepis na bunt, gdy ciągłe przykręcanie unijnej śruby przekroczy granice tolerancji kolejnych krajów i społeczeństw.

III. Brukselskie ciotki

Zresztą, sądząc po reakcjach, unijni decydenci potraktowali referendalny werdykt Brytyjczyków właśnie w kategoriach buntu – oto niewdzięczna prowincja pokazała palec ich światłej władzy. Oni – jakkolwiek dziecinnie by to nie zabrzmiało – zwyczajnie się obrazili. Poczuli się urażeni w swej dumie przywódców Europy, predestynowanych do przewodzenia stojącym cywilizacyjnie o dwa poziomy niżej masom – i z tego tez tytułu nie biorących nawet pod uwagę możliwości poddania się jakiejkolwiek demokratycznej weryfikacji. Demokracja ma być bowiem pustym rytuałem, w którym lud oddaje głosy idąc za wskazaniami stojących nad nim mędrców. Każdy werdykt nie po myśli odbierany jest natomiast jako wyjątkowo irytująca niesubordynacja, która musi spotkać się z autorytatywnym potępieniem. I do głów im nie przyjdzie, że ten będący dziś kamieniem obrazy „Brexit” zafundowali sobie na własne życzenie. W końcu, jak długo można znosić ustawiczne połajanki, apodyktyczne pouczenia, aroganckie próby meblowania wewnętrznych spraw państwa – a wszystko to z wiecznie nabzdyczoną miną i manierą wścibskiej ciotki?

Przypuszczam, że do samego końca nie dotrze do tych wyalienowanych, odrealnionych klaunów, że powinni nieco spuścić z tonu. Europa potrzebuje przede wszystkim oddechu od ich zapędów – jeżeli UE ma przetrwać, potrzeba powrotu do źródeł i koncepcji „Europy Ojczyzn”. Inaczej już wkrótce będą mogli wydawać „dyrektywy” co najwyżej swoim sekretarkom – oczywiście, jeśli ktokolwiek będzie chciał łożyć na ich nieprzytomne pensje i apanaże.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

Cameron szachuje Brukselę

Brexit i krwawa prowokacja

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/3965-pod-grzybki

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (29.06-05.07.2016)