sobota, 31 stycznia 2015

Bezprawie w służbie demokracji

Prof. Król wzywa do jakiejś formy demokratycznego bezprawia w którym władza może niszczyć arbitralnie wskazanych „wrogów” wszelkimi metodami.


I. Polowanie na wrogów ludu

Mało kto już pamięta kuriozalny felieton prof. Marcina Króla opublikowany we „Wprost” wkrótce po Marszu Niepodległości, w listopadzie 2012 roku. A szkoda, bo w tymże tekście jeden z głównych intelektualnych luminarzy salonowszczyzny sformułował postulat, który od dłuższego już czasu jest przez obecny reżim konsekwentnie wdrażany. Oto, jak się domyślam, przerażony widokiem dziesiątek tysięcy „faszystów” na ulicach Warszawy profesor zażądał, by „wrogów demokracji” eliminować z życia publicznego, jeśli zajdzie taka konieczność – również metodami pozaprawnymi. Wychodząc od konstytucyjnego sformułowania „demokratyczne państwo prawa” Marcin Król ogłosił prymat demokracji nad prawem – czyli władza publiczna winna przestrzegać prawa tylko o tyle, o ile. Oddajmy zresztą mu głos: Demokracja (…) nie może dopuszczać wrogów demokracji do życia publicznego”; „(…) Więc czasem prawo musi zostać na boku. Trzeba odważyć się podjąć taką decyzję; no i puenta: „Wzywam władze państwa polskiego do zdecydowanej i twardej reakcji, nawet jeżeli nie będzie ona zgodna z prawem. Wzywam jako mieszkaniec demokratycznego kraju” (wszystkie wytłuszczenia i skróty moje - PL).

Któż w tym ujęciu jest wrogiem demokracji? Ano wszyscy nazwani tak przez samozwańcze gremia „autorytetów” i rząd – na identycznej zasadzie jak „wrogami ludu”, bądź „faszystami” zostawali ci, których na danym etapie wskazywała kom-partia. Innymi słowy, prof. Król wzywa do jakiejś formy demokratycznego bezprawia w którym władza może niszczyć arbitralnie wskazanych „wrogów” wszelkimi metodami – niczym bolszewicy odrzucający „burżuazyjne przesądy” i głoszący, iż „moralne jest to, co służy rewolucji”. Warto przy tym zwrócić uwagę na popełniany moim zdaniem z pełną premedytacją błąd myślowy – otóż prof. Król i jemu podobni utożsamiają konkretną post-magdalenkową formę ustrojowo-prawną, jaką przybrała III RP z demokracją jako taką. Ten sprytny zabieg pozwala im wykluczać poza nawias debaty, oraz jak się okazuje – również stawiać poza prawem i skazywać na dowolne szykany i represje – każdego kontestującego obecny porządek. Nie podoba ci się republika okrągłego stołu – jesteś faszystą, proste.

Myślenie tego typu jest zresztą powszechne wśród okrągłostołowych elit, że przywołam chociażby pamiętny tekst Waldemara Kuczyńskiego „Życzę jak najgorzej” napisany po zaprzysiężeniu rządu Jarosława Kaczyńskiego. Dziadek Waldemar pisał: „Życzę porażek na wszystkich frontach, bo każde zwycięstwo tego Układu to porażka Polski i zagrożenie dla wolności. Życzę także porażek gospodarczych, choć za to płacą ludzie. Ale tylko one mogą wstrząsnąć bazą wyborczą tej wstecznej władzy i uniemożliwić dalsze hodowanie Chwasta zwanego IV RP”. Takie podejście wynika z najgłębszego przeświadczenia, że dobro Polski jest tożsame z dobrem formacji określanej przeze mnie mianem obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP. I znowu – sprzeciwiasz się społeczno-politycznemu status quo, znaczy jesteś wrogiem Polski. Jak za komuny – jeśli nie akceptujesz PRL-u i przewodniej roli Partii, jesteś zdrajcą.

II. Wyjęci spod prawa

Powyższy szkic obrazujący sposób myślenia popleczników rządu uzmysławia nam jaka ideologiczna nadbudowa towarzyszy poczynaniom reżimu. Skoro nie ma demokracji dla wrogów demokracji, to władza automatycznie rozgrzeszona jest ze wszelkich posunięć jakie uzna za stosowne przedsięwziąć przeciw „elementom wywrotowym”, czyli w praktyce – przeciw każdemu, kogo uzna za swego przeciwnika, wszystko to zaś pod pełną osłoną i z błogosławieństwem ideologiczno-medialnych środków masowego rażenia. Jeżeli do utrzymania władzy niezbędne jest sfałszowanie wyborów, to wolno je sfałszować. Jeżeli niezbędna jest działalność „seryjnego samobójcy” - niech zabija. Kiedy należy rozpędzić siłą antyrządową manifestację – nie krępujmy się. Jeśli zajdzie konieczność zastosowania policyjno-sądowych szykan wobec niewygodnych elementów - „rozgrzane sądy” również są w pełnej gotowości i na posterunku.

Podam przykład z ostatnich dni. Jak pamiętamy, 20 listopada odbyła się pod PKW manifestacja w proteście przeciw fałszerstwom wyborczym. W jej efekcie doszło do okupacji sali konferencyjnej przez kilkunastu uczestników usuniętych następnie siłą przez policję. Zatrzymano łącznie 12 osób, w tym czworo dziennikarzy – Jana Pawlickiego z TV Republika, Tomasza Gzella z PAP, Hannę Dobrowolską z portalu Solidarni2010.pl oraz Witolda Zielińskiego – realizatora dźwięku i reportera Niepoprawnego Radia PL. O ile dwóch pierwszych dość szybko uniewinniono, o tyle sprawy Hanny Dobrowolskiej i Witolda Zielińskiego toczą się do dziś. Hannie Dobrowolskiej sąd odmówił statusu dziennikarza argumentując, iż... nie pozostaje w stosunku pracy z żadną redakcją, oddalając tym samym jej zażalenie na bezpodstawne zatrzymanie. To, że pani Hanna jest redaktor naczelną portalu dla którego relacjonowała wydarzenia i członkiem Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, nie miało dla sądu znaczenia. O dziennikarstwie obywatelskim, polegającym na wolontariacie sąd najwyraźniej nie słyszał. Z kolei Witolda Zielińskiego sąd uznał wprawdzie za pełniącego obowiązki dziennikarza, lecz odrzucił jego zażalenie, gdyż ten „nie podporządkował się” poleceniu policji, by opuścić salę.

Mamy zatem trzy różne orzeczenia, choć okoliczności zatrzymania wszystkich wymienionych osób były identyczne. Dodajmy jeszcze, iż art.7 p.5 Prawa Prasowego głosi, iż „dziennikarzem jest osoba zajmująca się redagowaniem, tworzeniem lub przygotowywaniem materiałów prasowych, pozostająca w stosunku pracy z redakcją albo zajmująca się taką działalnością na rzecz i z upoważnienia redakcji (wytł. moje). Sąd nie dość, że wybiórczo potraktował ustawę, to jeszcze narzucił skrajnie drastyczną interpretację jakiej nie powstydziłby się komunistyczny wymiar sprawiedliwości z czasów, gdy obowiązujące dziś prawo prasowe uchwalano – a było to w 1984 roku (!). Nadmienić należy ponadto, że red. Dobrowolską przetrzymywano godzinami na zmianę w bądź lodowato wyziębionym, bądź rozgrzanym do kilkudziesięciu stopni radiowozie, co omal nie skończyło się dla niej tragicznie i podpada wręcz pod zarzut tortur, Witkowi Zielińskiemu natomiast skasowano w komisariacie na Wilczej kartę pamięci na której utrwalony był zapis z przebiegu wydarzeń w PKW, co kwalifikuje się do zarzutu niszczenia dowodów. Wszystko to razem wzięte oznacza jedno – można dowolnie kneblować media i szykanować dziennikarzy. Zawsze znajdzie się sąd gotowy nadać bezprawnemu procederowi pozór praworządności.

Czyż to nie piękne zadośćuczynienie cytowanemu na wstępie żądaniu prof. Króla, by władze reagowały „twardo i zdecydowanie”, nawet „jeśli nie będzie to zgodne z prawem”? W ten oto sposób powraca tylnymi drzwiami instytucja wyjętych spod prawa.

III. Demokratyczne bezprawie

Oczywiście, opisany tu przypadek nie jest żadnym wyjątkiem. Co roku przekonują się o tym uczestnicy i organizatorzy Marszu Niepodległości – miałem okazję opisywać zarówno na blogu, jak i na tych łamach sprawę Sebastiana Wasiaka, zatrzymanego i aresztowanego na długie miesiące „za niewinność”. Dowiedzieli się o tym również protestujący we Wrocławiu przeciw fetowaniu na tamtejszym uniwersytecie majora KBW Zygmunta Baumana, którym na dodatek sąd zaserwował umoralniającą perorę godną popisów prokuratora Andrieja Wyszyńskiego. Wie o tym doskonale i to od lat Grzegorz Braun sekowany kolejnymi procesami (nota bene – również zatrzymany w PKW, ma proces razem z Hanną Dobrowolską). Długo by wyliczać. Ale cóż – skoro jeden z oberautorytetów spiżowymi słowy stwierdza, że władza nie powinna się z „wrogami demokracji” obcyndalać i czasem prawo musi zostać na boku”, to się nie obcyndala i prawo traktuje wyłącznie w kategoriach utylitarnych – jako narzędzie utrzymywania władzy.

Wróćmy jeszcze na chwilę do Marcina Króla, któremu przed ponad dwoma laty widok Marszu Niepodległości tak potwornie skwasił mózgownicę. Kto wedle niego winien zostać postawiony poza demokratyczną wspólnotą? Cytat: „Poza demokracją stawia się na przykład reanimowany na trzy dni Artur Zawisza, kiedy mówi o kanclerz Niemiec „Führer Merkel” w radiowej Jedynce, ale i dziennikarz, który mu nie zwraca uwagi, że tak nie wolno”. Przepraszam za te ciągłe cytaty, ale nie potrafię sobie odmówić. Zwróćmy uwagę, że wedle prof. Króla nie wolno nawet słownie godzić w sojusze (tu – sojusz polsko-niemiecki), a nawet więcej – winny jest również dziennikarz, który nie zachował rewolucyjnej czujności i nie napiętnował odstępcy. No i już zupełnie na koniec: „Coraz częściej słyszę o Trybunale Stanu dla Kaczyńskiego et consortes. Jednak czy aby na pewno? Czy to dość? . Spokojna głowa, panie profesorze, wszystko jest na właściwej drodze, by, jak to ujął w „Towarzyszu Szmaciaku” Janusz Szpotański: „I tak socjalizm w kraju naszym osiągnął wyższe stadium – faszyzm”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2009/10/bogowie-demokracji.html

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 3 (73) 26.01-01.02.2015

wtorek, 27 stycznia 2015

Walutowy hazard

Banki pod tym całym blichtrem uprawiają lichwę i cinkciarstwo, połączone na dodatek z grą w trzy karty.


Ostatnie dni upłynęły w atmosferze finansowego trzęsienia ziemi do jakiego doszło za sprawą uwolnienia przez szwajcarski bank centralny kursu franka, w efekcie czego jego cena wzrosła skokowo z niecałych 3,6 do 4,3 PLN. Przypomniało to wszystkim o problemie ryzyka kursowego z jakim zmagają się ci, którzy zaciągnęli kredyty hipoteczne w szwajcarskiej walucie. Z jednej strony padły bliżej niesprecyzowane obietnice pomocy „frankowiczom”, z drugiej natomiast wylała się fala zawistnego hejtu na zasadzie „sami tego chcieli” i „wiedzieli w co wchodzą”.

Czy „frankowicze” rzeczywiście wiedzieli w co się pakują? Wiedzieli i nie wiedzieli. Teoretycznie byli ostrzegani o ryzyku kursowym, ale wszystko to podawane było w takim sosie, by kredytobiorca odniósł wrażenie, że to ryzyko jest minimalne, a już na pewno kurs franka nie skoczy powyżej pewnego poziomu tolerancji. Dyskretne techniki manipulacyjne są w relacjach z potencjalnymi klientami na porządku dziennym. Ciekaw jestem, czy na przykład banki przed zawarciem umowy w czasach gdy frank kosztował dwa złote z groszami pokazywały symulację warunków spłaty, gdy tenże frank będzie grubo powyżej czterech złotych? Ponadto zwróćmy uwagę, że równolegle warunki kredytów złotówkowych były wręcz zaporowe, stawiając klientów pragnących mieć własne mieszkanie w sytuacji bezalternatywnej. Można było albo zgodzić się na ryzyko kursowe, albo zrezygnować z marzeń o własnych czterech ścianach.

Branża bankowa funkcjonuje w dużej mierze dzięki zaufaniu. Wymaganie, by przeciętny człowiek dysponował specjalistyczną wiedzą na temat finansów jest utopią. Zostaje więc wspomniane zaufanie. Oznacza ono, że idąc po kredyt zakładam, iż bank mnie nie orżnie. To w końcu nie jest jakiś pokątny lichwiarz, czy cinkciarz na rogu, tylko poważna instytucja. Tymczasem prawda jest taka, że banki pod tym całym blichtrem uprawiają lichwę i cinkciarstwo właśnie, połączone na dodatek z grą w trzy karty. Bo jak inaczej nazwać np. brane z sufitu tabele przeliczeniowe? Niezorientowanym wyjaśniam, że nagminną praktyką wielu banków było arbitralne ustalanie kursu franka, a co za tym idzie – wysokości raty, zazwyczaj w oderwaniu od cen rynkowych czy średniego kursu NBP. Do tego dochodzi tzw. spread, polegający na tym, iż bank wypłacał kwotę kredytu wg ceny kupna, zaś spłatę ustalał wg ceny sprzedaży.

Czym jest tak naprawdę kredyt walutowy? Otóż jest to nic innego jak zakład – klient „gra” na to, że kurs waluty nie zmieni się znacząco w okresie na jaki zawarto umowę, bank natomiast „gra” na zwyżkę kursu w dłuższym okresie, co gwarantuje mu dodatkowe dochody. Oczywiście bank, jako instytucja fachowa, naganiająca sobie klientów w okresie taniej waluty jest tu na z góry wygranej pozycji – niczym szuler naciągający frajerów na partyjkę pokera. Mamy zatem do czynienia ze specyficznym hazardem – i wszystko byłoby ok, gdyby kredytobiorca miał tego świadomość, tzn. wiedział, że wchodzi nie do banku, tylko do kasyna, punktu bukmacherskiego czy innej szulerni. Banki w istocie oferowały pod nazwą kredytu „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym”, jak stwierdził barceloński sąd w 2013 r, rozwiązując na wniosek kredytobiorcy tego typu umowę.

Klienci banków wystawieni są na nieograniczone ryzyko kursowe, bank natomiast nie ryzykuje niczym – w ostateczności przejmie zadłużone mieszkanie, zresztą często mamy do czynienia z sytuacją, gdy po latach spłacania kredytu jego pozostała kwota wciąż znacząco przekracza wartość kupionej nieruchomości. Na marginesie zwrócę uwagę na jeszcze jeden długofalowy aspekt procederu – klient wypruwając sobie żyły spłaca kredyt niemal do emerytury, a gdy już na nią przechodzi okazuje się ona na tyle nędzna, że zostaje zmuszony do zawarcie tzw. odwróconej hipoteki, w wyniku której dom lub mieszkanie tak czy inaczej finalnie staje się własnością banku. Genialny szwindel.

Budżet państwa nie musi na „frankowiczów” wydawać ani grosza. Wystarczy systemowe rozwiązanie prawne nakazujące przewalutowanie kredytu na złotówki po kursie z dnia zawarcia umowy, bądź po uśrednionym kursie NBP z dotychczasowego okresu jej trwania – czyli wymuszenie na bankach, by wzięły na siebie część ryzyka. Banki na tym nie stracą, ponieważ i tak zgarną swoje oprocentowanie, marże itd. - zostaną jedynie pozbawione nieuprawnionego zysku wynikającego z zastosowania „produktu spekulacyjnego”. Jest to zasadne tym bardziej, że banki de facto żadnych franków nie pożyczały! One pożyczały złotówki i pozyskują również złotówki, a cały „myk” polegał na stworzeniu czysto wirtualnej konstrukcji w ramach której te złotówki indeksowane są według kursu obcej waluty.

Można było tak zrobić na Węgrzech, podobnie w Chorwacji, gdzie tamtejszy sąd rozpatrując pozew zbiorowy nakazał przewalutowanie na kuny – więc dlaczego nie w Polsce? Trzeba tylko chcieć – no chyba, że obecny reżim siedzi głębiej w banksterskich kieszeniach, niż to sobie wyobrażamy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/08/gra-kredytem.html

http://podgrzybem.blogspot.com/2014/03/kredytowa-szulernia.html

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 4 (23-29.01.2015)

czwartek, 22 stycznia 2015

Węgiel polityczny

Czy pozwoliliśmy się już ze szczętem zatomizować, czy jednak może stać nas jeszcze na solidarność?


Obecny atak rządu na polskie górnictwo należy rozpatrywać na kilku poziomach. Przede wszystkim warto zadać sobie pytanie, kto odniesie tu korzyść. Korzyści nie odniesie rzecz jasna Ewa Kopacz, której po prostu przedstawiono plan „restrukturyzacji” do zatwierdzenia i wykonania – ona wyznaczona jest do roli ofiary ponoszącej polityczne konsekwencje. Kto ów plan montował, możemy się domyślać analizując splot rozlicznych interesów zapętlonych wokół polskiej branży górniczej.

I. Lody na imporcie węgla

Z pewnością do beneficjentów należy lobby importerów węgla kamiennego – szczególnie z kierunku rosyjskiego. O jego sile świadczy chociażby afera taśmowa w której prócz służb miał maczać palce widniejący na liście 100 najbogatszych Polaków biznesmen Marek Falenta zajmujący się m.in. właśnie importem węgla i współwłaściciel bydgoskiej spółki Składywęgla.pl. Temu „tłustemu misiowi” władza chciała zrobić kuku i odwinął się tak zgrabnie, że mimo buńczucznych zapowiedzi „wyjaśnienia afery” rząd szybciutko schował dudy w miech, a rosyjski węgiel wciąż płynie przez nasze granice nieprzerwaną rzeką.

Jak wygląda mechanizm przekrętu? Otóż na granicy deklaruje się, że w transporcie znajduje się węgiel niskiej klasy, bądź tzw. niesort, czyli wymieszane różne rodzaje węgla – od miału, do grubego węgla wysokiej jakości. Nikt tego nie sprawdza, dzięki czemu wjeżdżający węgiel obciążany jest niższymi opłatami – cłem i podatkami. To powoduje, że importowany węgiel jest znacząco tańszy niż wynikałoby to z kosztów transportu i wydobycia w Rosji – a warto wiedzieć, że gros importowanego węgla pochodzi z syberyjskiego Kuzbasu, którego kopalnie oddalone są od Polski o ponad 4,5 tys kilometrów. Skalę procederu może obrazować fakt, że w Polsce działa ok 10 tys składów węgla na prowadzenie których nie trzeba żadnych zezwoleń czy koncesji, zaś według związkowców ok. 80% przetargów na węgiel dla instytucji budżetowych (decyduje kryterium ceny) wygrywają właśnie oferenci proponujący surowiec z importu.

Na powyższe nakłada się protekcjonistyczna polityka Rosji dotującej transport własnego węgla, co również wpływa na jego cenę. W efekcie jesteśmy zasypywani dumpingowym węglem z importu – tak się zdobywa rynek. W samym 2013 roku sprowadziliśmy do Polski 10,8 mln ton węgla, w tym ok. 7 mln ton z Rosji, podczas gdy na hałdach kopalnianych zalega od 7 do 8 mln ton surowca, którego nie ma jak sprzedać. Krajowe wydobycie to ogółem ok 76 mln ton rocznie, co oznacza, że import wynosi już ok 14% naszej produkcji!

II. Energetyczna kolonizacja

Kolejną siłą korzystającą na wygaszaniu polskiego górnictwa są Niemcy, którzy za pośrednictwem UE wmanipulowali nas, przy współpracy rządów Tuska i Kopacz w arcykosztowny pakiet klimatyczny. Przypomnę, że jeszcze rząd Tuska zobowiązał nas do redukcji emisji CO2 w latach 2013-2020 o 20% w stosunku do roku 2005, tymczasem Polska już do 2005 zredukowała emisję aż 31,9% (głównie na skutek upadku przemysłu), spełniając z wielokrotną nadwyżką wymagania protokołu z Kioto zobowiązujące nas do redukcji CO2 w latach 2008-2013 o 6%, przy czym rokiem bazowym był korzystny dla nas 1988. Tusk zgodził się na przesunięcie roku bazowego na 2005, czyli okres, kiedy to praktycznie nie mamy już z czego „schodzić”. Obecnie Kopacz wrobiła nas z kolei w poszerzenie udziału energii odnawialnej w latach 2020-2030. Wszystko to razem, mimo różnych okresów przejściowych, dotacji na modernizację i darmowych kwot CO2 spowoduje znaczący wzrost cen energii i w praktyce śmierć naszej energetyki węglowej, nie mówiąc już o utracie konkurencyjności polskiej gospodarki..

W powstałą próżnię wkroczą oczywiście Niemcy, czyli europejski lider pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych. To oni będą eksportować nam swoje „ekologiczne” technologie w efekcie czego Polska stanie się energetyczną kolonią – dokładnie na takiej samej zasadzie, jak obecnie jesteśmy uzależnieni od rosyjskiego gazu (i jak pokazałem wyżej – w coraz większym stopniu również węgla). Niemiecki eksport nabierze nowej dynamiki i zyska u nas kolejny intratny rynek zbytu, my zaś po staremu będziemy się w pocie czoła „dostosowywać” do wyśrubowanych eko-norm, by „dogonić Europę”. Górnictwo jest zatem kolejnym sektorem polskiego przemysłu, który stoi na drodze neokolonialnej ekspansji gospodarczej Zachodu. Nie oszukujmy się, te cztery kopalnie („Pokój”, „Brzeszcze”, „Sośnica-Makoszowy”, „Bobrek-Centrum” - ostatnia kopalnia w Bytomiu!) to zaledwie początek. Za jakiś czas się okaże, że „nierentowne” są kolejne kopalnie i je również trzeba „zrestrukturyzować” przez likwidację, tak jak „trzeba było” zlikwidować te kopalnie, które już zamknięto od 1989 roku. Będzie jak ze stoczniami i innymi gałęziami przemysłu, z tą różnicą, że górnictwa nie da się zlikwidować od ręki, więc robi się to etapami – od kryzysu do kryzysu.

W kontekście powyższego na ponurą groteskę zakrawa fakt, że od lata 2014 realizowany jest projekt budowy przez niemiecki koncern HMS Bergbau AG kopalni w Orzeszu. Czyli, kopalnie mogą być, pod warunkiem, że niemieckie.

III. Mafia węglowa

Górnictwo nie jest oczywiście branżą bez wad – mamy cały system dojenia przez liczne firmy zewnętrzne, łańcuszki pośredników windujących ceny węgla. Mafia węglowa nie jest wymysłem, próbował się z nią zmierzyć PiS i poległ. Barbara Blida zastrzeliła się, lub ktoś jej w tym pomógł – w sam raz, by można było rozpętać medialną nagonkę na „reżim Kaczyńskich”, a po zmianie władzy prokuratura po cichutku umarzała kolejne wątki śledztwa, dokładnie tak samo, jak w przypadku mafii paliwowej. Tu zastanawiające są informacje dotyczące potencjalnych inwestorów, którzy zgłaszają się do kupna zamykanych kopalń – czy to zasłona dymna na wzór „katarskiego inwestora”, czy może po prostu liczą na wykup za bezcen, a później się zobaczy? W tym drugim przypadku mielibyśmy wyjaśnienie fenomenu tolerowania latami rozlicznych patologii w górnictwie: chodziłoby o to, by w momencie dekoniunktury i finansowego tąpnięcia mieć pretekst do sprzedaży kopalń za półdarmo.

Oczywiście śmierdzi tu dawną i obecną bezpieką na kilometr, dlatego też zamiast narażać się wpływowym grupom interesu mozolnie oczyszczając górnictwo z narosłej w ostatnim ćwierćwieczu pajęczyny brudnych układów, czy uregulować kwestię importu, wygodniej jest kopalnie zamknąć, na czym zresztą również ktoś zarobi – i to właśnie czyni ekipa Kopacz. Zostali wyznaczeni do zalegalizowania skoku, a mafia żerująca na przemyśle wydobywczym dalej będzie funkcjonowała w najlepsze.

IV. Węglowa socjotechnika

No i wreszcie ostatnia kwestia – korzyści czysto polityczne dla Systemu III RP. Górnictwo jest w Polsce jednym z ostatnich potencjalnych ognisk zorganizowanego oporu społecznego – niezależnie od stopnia skorumpowania związkowej wierchuszki. Rozbijając branżę likwiduje się zarazem zarzewie buntu. Przetrenowano to jeszcze za kadencji Tuska na stoczniach i wyszło znakomicie. Wybrzeże nie sprawi już władzy kłopotów, teraz przyszła kolej na pacyfikację Śląska i okolic.

Proszę zwrócić uwagę, że temu procederowi towarzyszy wszechobecna propaganda polegająca na szczuciu społeczeństwa w myśl hasła: dość łożenia na górniczych pasożytów. Wedle tej narracji dobrzy, ciężko pracujący podatnicy utrzymują nierentowne kopalnie zatrudniające roszczeniowych roboli, mentalnie tkwiących w głębokim PRL-u. Z podobną operacją socjotechniczną mieliśmy do czynienia w przypadku Krzyża na Krakowskim Przedmieściu – wtedy również ciemnych „moherów” z małych ośrodków, żyjących jak nam wmawiano na zasiłkach i pasożytujących na reszcie kraju przeciwstawiono młodym, wykształconym, dynamicznym ludziom z wielkich miast mającym uosabiać postępową przyszłość Polski.

Dziś powtarza się ten sam schemat. Reżim i jego media epatują średnią wynagrodzeń w górnictwie na poziomie 6 tys zł nie dodając, że ta średnia ma się do realiów tak samo, jak słynna „średnia krajowa” którą w Polsce mało kto zarabia. Górnicy w odpowiedzi zaczęli publikować paski wypłat z sumami rzędu 2100 – 2400 zł (6-7 lat pracy na dole), co nawet po doliczeniu deputatów i innych świadczeń nie daje powalających kwot. Podobną funkcję ma podawanie skali zadłużenia bez informacji, że górnictwo w formie rozmaitych danin publicznych odprowadza rokrocznie grubo ponad 7 mld zł, a w cenie jednej tony węgla w samym 2013 roku ukryte było ponad 95 zł podatków – od najwyższego w Europie VAT-u począwszy, a skończywszy na opłatach za kopalniane maszyny i każdy wydrążony metr chodnika. Podatków, których w większości nie płacą importerzy. Nie mówi się o wartości zalegającego węgla, którego nie można sprzedać ze względu na importowy dumping z Rosji itd. itp...

W tym wszystkim chodzi rzecz jasna o zantagonizowanie ludzi – by ogłupiali z biedy i zawiści rzucili się sobie nawzajem do gardeł. Pozostaje pytanie, czy pozwoliliśmy się już ze szczętem zatomizować, czy jednak może stać nas jeszcze na solidarność?

Gadający Grzyb

P.S. Powyższy tekst powstał jeszcze przed zaskakującą ugodą rządu z górnikami, ale sądzę, że mimo wszystko większość zawartych w nim diagnoz pozostaje aktualna.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr2 (72) (19-25.01.2015)

niedziela, 18 stycznia 2015

Charlie Hebdo w jaskini demonów

Nie da się obłaskawić demonów. Demony zawsze w stosownym momencie rzucą się do gardła.

Przyznam, że mało co wprawia mnie w taką irytację, jak szantaż emocjonalny. Kiedy ktoś próbuje tej prymitywnej zagrywki z miejsca nastawiam się na „nie” - między innymi dlatego, że podejrzewam, iż tym sposobem ów „ktoś” próbuje mnie instrumentalnie wykorzystać do jakichś własnych, a obcych mi celów. Za szantażem emocjonalnym kryją się przeważnie nieszczere, lub wręcz wrogie intencje, w przeciwnym wypadku bowiem nie byłoby potrzeby uciekania się do sztuczek – wystarczyłoby racjonalnie wyjaśnić co i jak. Tak już mam – niezależnie czy chodzi o kogoś prywatnie mi bliskiego, czy polityka, dziennikarza lub inną, z przeproszeniem, osobą publiczną. Gdy słyszę teksty w stylu: „jak nie kupisz dwóch egzemplarzy mojej gazety to upadnie wolne słowo”, „jeśli nie wrzucisz do puszki umrą chore dzieci”, „gdy nie zadeklarujesz, że jesteś Charlie Hebdo staniesz w jednym szeregu z mordercami” - odwracam się na pięcie i staram się nie wyjmować noża, który akurat otworzył mi się w kieszeni.

I właśnie z czymś takim mamy do czynienia w przypadku ostatniej medialnej histerii na tle zamachu w redakcji tygodnika spełniającego nad Sekwaną rolę analogiczną do urbanowego „NIE” - wytarzać czytelnika w gnojówce i przekonać go, że na tym polega nonkonformizm. Zasada „wszyscy jesteśmy świniami, tylko że my odrzucamy hipokryzję i się do panświnizmu przyznajemy” jest haczykiem, na który próbują nas złapać. Taką też funkcję spełnia obecny medialny nakaz solidaryzowania się z redakcją francuskiego szmatławca. Tymczasem, ów zbiorowy wrzask ma zgoła inne zadanie, niż obrona wolności słowa, którą próbują nas na zmianę to kokietować, to szantażować macherzy ustawiający masową narrację. Ten wrzask niczego nie opisuje, przeciwnie – on ma coś zagłuszyć.

Spójrzmy. Francja, pod dyktando „pokolenia '68”, od dziesięcioleci usilnie wdrażała lewacką utopię w myśl której wszystko co jest wrogie europejskiej, chrześcijańskiej tradycji z automatu staje się dobre, wartościowe i godne promowania. Takim sojusznikiem jawił się tym nieszczęsnym kretynom również islam i muzułmańscy imigranci – widziano w nich pomocników w rozsadzeniu od wewnątrz zachodniej cywilizacji pod hasłem multikulturalizmu. Ta ideologia, ten cały poroniony tolerancjonizm i multi-kulti ponosi na naszych oczach spektakularną klęskę do której walnie przyczyniają się właśnie ci muzułmańscy imigranci dopieszczani przez lata na wszelkie możliwe sposoby. To są ludzie, którzy na żartach się nie znają – a zwłaszcza na tak obscenicznych i nędznych jakie proponowała redakcja „Charlie Hebdo” - i gdy poczują się obrażeni zwyczajnie biorą do ręki kałacha. Do tego, żywią bezbrzeżną pogardę do nihilistycznego społeczeństwa Zachodu – i w sumie, trudno im się dziwić.

Ta odraza nie jest jednak domeną wyłącznie przybyszów, bądź ich potomków żyjących w zamkniętych enklawach rządzących się prawem szariatu. Ona coraz częściej dotyczy rodowitych europejczyków mających dosyć aksjologicznej pustyni wokół siebie i poszukujących wartości mogących nadać sens ich jałowej egzystencji, lub zwyczajnie nudzących się i rozglądających za mocnymi wrażeniami. Rozwodnione, ulegające terrorowi polit-poprawności chrześcijaństwo już od dawna nie ma dla nich oferty. Tym bardziej współczesna świecka obrzędowość z gromadnymi przemarszami wyfiokowanych cweli, tudzież dywagacje o genderze nie mogą stanowić propozycji. Pozostaje więc zapuścić brodę i zacząć zabijać niewiernych – wtedy nagle świat odzyskuje fundamenty.

Właśnie tę klęskę ma zagłuszyć medialny jazgot. Frącuzy mowne nagle się przekonały, że sfajdała się cała dotychczasowa droga oswajania zła. Nie da się bowiem obłaskawić demonów. Demony w stosownym momencie rzucą się do gardła i tego właśnie doświadczyli owi martwi degeneraci z paryskiej gazety, którym się wydawało, że można bezkarnie siać zgorszenie i lżyć Proroka. Świadomość tego musi budzić zrozumiałe przerażenie wśród europejskich Elojów i dlatego wychodzą na ulice bełkocąc „je suis Charlie” - bo nie są w stanie stanąć w prawdzie i zdobyć się na adekwatną odpowiedź. Będą więc dalej mordowani przez Morloków, w akompaniamencie pouczeń rozmaitych autorytetów przestrzegających, by przypadkiem Elojowie nie ulegli pokusie „morlokofobii”.

Zresztą, te prowokacje uprawiane przez rysowników były nader wybiórcze. Kopulująca Trójca Święta, czy biskup-pedofil – proszę bardzo. Pięciolatki bawiącej się penisem Daniela Cohn-Bendita, bądź Żydów machających radośnie z transportu do Auschwitz odprowadzającym ich na peron Francuzom – jakoś nie zaobserwowałem. To już nie wchodzi w paradygmat rzekomego nonkonformizmu, którym nas czarują ci wszyscy mentalni zwyrodnialcy, wynajęci przez nie wiadomo kogo by unurzać nas w szambie.

A teraz darujcie sobie te mizerne szantaże i odwalcie się – wy nowo narodzeni wielbiciele „Charliego”. Siedźcie dalej w swej jaskini razem z waszymi demonami i – dobra rada - uważajcie na gardła.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 3(396) 16-22.01.2015

piątek, 16 stycznia 2015

Polski rokosz

Aby zrobić rokosz, potrzeba: konfederacji, sponsora, protektora.

I. Warunki brzegowe

Rok 2015 z podwójnymi wyborami – prezydenckimi i parlamentarnymi - ma szansę stać się czasem przełomu. Oczywiście nie chodzi mi tu o zwycięstwo przy urnach, to bowiem – jak pokazały ostatnie wybory samorządowe – jest w naszych warunkach dla sił szeroko rozumianego obozu patriotycznego zwyczajnie niemożliwe. Rządzący układ zademonstrował jasno, że nie odda władzy dobrowolnie i trzeba będzie mu ją wydrzeć siłą. Zatem zbliżające się wybory są istotne w innym znaczeniu: skali na jaką zostaną sfałszowane i czy owe fałszerstwa staną się zarzewiem społecznego buntu na masową skalę. W tym kontekście, w prawicowym dyskursie przewija się nawiązująca do wydarzeń na Ukrainie fraza „polski Majdan”, ja jednak pozwolę sobie hipotetyczny bunt nazwać bardziej swojsko – rokosz.

Jak zasygnalizowałem w jednym z wcześniejszych tekstów, aby takowy rokosz mógł się urzeczywistnić, muszą zostać spełnione trzy podstawowe warunki brzegowe: 1) wystarczająco wysoki poziom społecznej frustracji 2) możny sponsor gotów dla spodziewanych korzyści zainwestować w przewrót i ogarnąć go od strony logistyczno-organizacyjnej 3) potęga zewnętrzna zapewniająca parasol międzynarodowy (by „opinia światowa” uznała rebelię za „słuszną”), tudzież innego rodzaju wsparcie. Spróbujmy pójść tym tropem.

II. Sytuacja rewolucyjna

Obecnie w Polsce nie ma rewolucyjnego wrzenia. Naród jest uśpiony, lub może inaczej – zabiegany za swoimi codziennymi sprawami, na dodatek w podskórnym lęku, że każdy wstrząs może spowodować utratę obecnej „małej stabilizacji”. Aby przełamać ten marazm niezbędne jest przekroczenie pewnej masy krytycznej, to zaś możliwe jest jedynie przy połączeniu sił skutkującym efektem synergii. Jeśli spojrzymy na minione lata uświadomimy sobie, że żadna z opozycyjnych struktur nie ma wystarczającego potencjału mobilizacyjnego, choć każda z osobna jest w stanie raz na jakiś czas zorganizować wielotysięczną manifestację. Środowisko Radia Maryja zrobiło potężny marsz w obronie TV Trwam, „Solidarność” protestowała przeciw podniesieniu wieku emerytalnego, Ruch Narodowy pochwalić się może od lat kilkudziesięciotysięcznym Marszem Niepodległości, PiS i sprzyjające mu organizacje potrafił 13 grudnia wyprowadzić na ulice również kilkadziesiąt tysięcy ludzi w obronie demokracji i wolności mediów. Wszystkie te inicjatywy łączy jedno – okazały się nieskuteczne w sensie wymuszenia na władzy ustępstw (za wyjątkiem przyznania TV Trwam miejsca na multipleksie). Do tego dochodzą społeczne akcje zbierania podpisów pod projektami ustaw (np. w obronie sześciolatków), które to podpisy są bez skrupułów mielone w sejmowej niszczarce.

Bez dogadania się wyszczególnionych tu środowisk niemożliwa będzie zmiana obecnego stanu rzeczy, który wygląda następująco: my protestujemy, a oni robią co chcą. Jest to zadanie arcytrudne, bowiem każde z nich dość zazdrośnie strzeże swego stanu posiadania. PiS pragnie zachować monopol na polityczną opozycyjność, zaś sprzyjające mu media imputują potencjalnym konkurentom, zwłaszcza z obozu narodowego, agenturalność, oszołomstwo, rozbijactwo i szkodnictwo polityczne – czego ostatnim przejawem była histeryczna reakcja na okupację PKW. Z kolei przywódcy Ruchu Narodowego, jak przypuszczam częściowo z lęku by nie stać się „przystawką”, wyżywają się propagandowo w nieprzytomnych wrzaskach typu „PiS-PO – jedno zło” i okazjonalnym puszczaniu oka w kierunku putinowskiej Rosji. Rodziny Radia Maryja i „Solidarność” wolą natomiast pilnować swych partykularnych poletek – brak oficjalnego zaangażowania się związkowców w marsz 13 grudnia jest tu dobitnym przykładem.

W niepokojącym rozkroku pozostaje Kościół. Wycofanie się w ostatniej chwili pięciu biskupów z komitetu honorowego grudniowej demonstracji jest sygnałem bardzo niepokojącym, tym bardziej, że wiele wskazuje na podwójny nacisk: dyplomatyczny ze strony nuncjatury apostolskiej i finansowy ze strony rządu na zasadzie dealu – wycofanie poparcia w zamian za dotację na Świątynię Opatrzności Bożej. Nie wygląda to dobrze, bo bez wsparcia (choćby cichego) Kościoła żaden zryw insurekcyjny nie ma szans – a potrzebne jest wszak coś na skalę pierwszej Solidarności.

Ratunek przed obecnym podziałem sił widziałbym we współpracy ludzi zaangażowanych w działalność opozycyjną – jeśli trzeba nawet wbrew politycznym i środowiskowym liderom. Taka współpraca podejmowana na różnych polach byłaby w stanie wytworzyć oddolne ciśnienie zdolne zmusić różnych pielęgnujących partykularyzmy „wodzów” do rewizji swych stanowisk – choćby ze strachu, że owo ciśnienie wysadzi ich w końcu ze stołków.

III. Sponsor rokoszu

Przykład Ukrainy pokazuje, że żadna rewolta nie jest możliwa bez zaplecza finansowo-organizacyjnego. W Kijowie zapewnili je skłóceni z obozem Janukowycza oligarchowie sponsorujący Majdan. Utrzymanie wielotygodniowej demonstracji wymaga zapewnienia ludziom środków utrzymania, namiotów, opału, żywności, opieki medycznej itd. Za tym wszystkim musi stać patron na tyle możny i wpływowy, by przynajmniej w jakimś stopniu sparaliżować wolę bezpieki i resortów siłowych, tak by nie doszło do krwawej pacyfikacji protestu. Czy opozycja jest w stanie takiego protektora pozyskać? Nie siedzę w trzewiach polityczno-biznesowych układów III RP, więc siłą rzeczy będę strzelał.

Czy wyprowadzenie centrali SKOK-ów do Luksemburga przez senatora Biereckiego służyć miało jedynie czysto biznesowej „optymalizacji podatkowej”, czy może zorganizowaniu jakiegoś funduszu, który mógłby zostać użyty do celów politycznych? Oczywiście, ceną byłby zapewne prezydencki fotel dla pana senatora, tak jak na Ukrainie odpłacono się Poroszence. Pytanie, czy w samym PiS-ie i ugrupowaniach sojuszniczych postulowanej tu „konfederacji” byłaby zgoda na uzyskanie przez frakcję Biereckiego dominującej pozycji. Ostatnio na aucie znalazł się niedawny oligarcha Ryszard Krauze – tak, ten etatowy „informatyzator” kolejnych publicznych instytucji. Zdarzało się mu już przygarniać bezrobotnych polityków prawicy, że wspomnę choćby o Wiesławie Walendziaku. Czy gotów byłby wejść z tym co mu zostało z majątku w zamian za perspektywę powrotu do gry? No i wreszcie Solorz, człowiek o wielu nazwiskach i pseudonimach operacyjnych, który również co jakiś czas mruga pod adresem prawej strony na wypadek, gdyby jednak doszła do władzy. Ja wiem, jak to wszystko cuchnie, ale znów – czy byłby możliwy deal typu „parasol medialny w zamian za przyszłe korzyści, których nie zapewnia obecna władza”? No i pytanie – czy ugrupowania opozycyjne różnych proweniencji w ogóle zastanawiają się nad tego typu posunięciami? Bo jeżeli sądzą, że zwycięstwo da się sfinansować z jakiejś zrzutki obywatelskiej z ewentualnym wsparciem zaskórniaków PiS-u, to cienko widzę. No chyba, że PiS ma gdzieś schowane poważne środki odłożone w minionych latach z budżetowych dotacji. Wtedy może wystarczyłby biznesowo-polityczny alians z samym Biereckim.

IV. Ochrona międzynarodowa

No i wreszcie kwestia osłony międzynarodowej dla rokoszu. Ta jest niezbędna, bowiem żadnej z kontynentalnych potęg – ani Niemcom wraz z UE, ani putinowskiej Rosji – zmiana władzy w Polsce nie jest na rękę. Z ich perspektywy Polska ma sobie powoli gnić pod obecnym zarządem i pozostawać „obrotową strefą wpływów”. Pamiętać należy ponadto, że funkcjonujemy w warunkach ustawy o „bratniej pomocy” na mocy której obecny reżim może poprosić o wprowadzenie pod byle pretekstem obcych sił pacyfikacyjnych. Zatem sojusznik winien być na tyle potężny, by żadnemu z naszych sąsiadów nie opłacała się tego typu interwencja. Te warunki spełnić mogą USA wraz z powoli odzyskującym zęby NATO – pod warunkiem wszakże, że Obama, bądź jakiś przytomniejszy jego następca zechce dostrzec w Polsce zaplecze dla amerykańskich interesów na Ukrainie. Ciężar geopolitycznego konfliktu przesunął się w naszym regionie na wschód – to Ukraina jest dziś państwem frontowym, jednak każdy front musi mieć swoje bazy na tyłach i to może być nasza oferta w zamian za międzynarodową ochronę i pomoc w obaleniu obecnego reżimu.

To byłby rzecz jasna dopiero pierwszy etap wybijania się Polski na niepodległość – odbudowa sił i znaczenia pod amerykańskim protektoratem. Punktem docelowym byłoby odrzucenie geopolitycznych protez i stanięcie na własnych nogach jako regionalne mocarstwo – to jednak melodia przyszłości, najpierw należy wykonać pierwszy krok. Używając historycznej analogii – Kazimierz Odnowiciel podnosił Polskę z upadku jako lennik niemiecki i ta strategia okazała się koniec końców skuteczna.

Podsumowując – aby zrobić rokosz, potrzebna jest wpierw konfederacja dysponująca odpowiednim zapleczem finansowo-organizacyjnym, zewnętrznym sojusznikiem oraz ludzkim potencjałem. Przy odpowiedniej masowości i determinacji rewolta może stać się autentycznym wyrazem podmiotowych dążeń narodu, przestanie natomiast być sterowalna dla agentów i prowokatorów – bo, że tacy będą, trzeba założyć z góry i robić swoje.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/czy-polsk%C4%99-sta%C4%87-na-podmiotowo%C5%9B%C4%87#.VKq918mNAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” 1 (71) 12-18.01.2015

niedziela, 11 stycznia 2015

Owsiak, uczeń Waltera

Nie byłoby tego kombinatu jakim w krótkim czasie stała się WOŚP bez związków Jerzego Owsiaka z Walterem Chełstowskim.


Przyznam się, że gdy myślę o Piotrze Wielguckim, znanym również jako bloger Matka Kurka, mam mieszane uczucia. Pamiętam bowiem jego internetową działalność z czasów, gdy był w blogosferze jednym z najbardziej toksycznych przedstawicieli antyprawicowego hejterstwa. Jego pseudonim „Matka Kurka” miał być zresztą w zamyśle kpiną z ojca Rydzyka. Ot, żarcik taki. W pewnym momencie jednak mu się odmieniło i zaczął krytykować Platformę, tudzież postokrągłostołowy establishment – równie radykalnie, jak kiedyś PiS i „moherów”. W naturalny sposób powstaje więc pytanie czy niegdysiejszy Szaweł stał się faktycznie Pawłem oraz na ile ta przemiana jest szczera, ile zaś w tym wystudiowanej pozy i autopromocji „na wiecznego kontestatora”.

Jak by jednak nie patrzeć, to właśnie Matka Kurka po swej metamorfozie poczynił największe zasługi w poderwaniu mitu dyżurnego świątka III RP - „Jurka” Owsiaka i charytatywno-biznesowego konglomeratu stworzonego wokół Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Proszę spojrzeć – tyle lat zapełniania gazetowych szpalt artykułami dowodzącymi szkodliwości publicznej działalności Owsiaka i nic. Groch o ścianę. Trzeba było dopiero Wielguckiego, który z właściwą sobie inteligencją i determinacją – bo co by o nim nie mówić, Kurka to inteligentna bestia – zabrał się do analizowania finansów Orkiestry i powiązanych z nią podmiotów.

Wprost nie do uwierzenia, że nikt wcześniej nie wpadł na pomysł by szczegółowo prześledzić jawne przecież sprawozdania. Może zwyczajnie nikomu się nie chciało? Łatwiej było napisać tysięczny tekst o tym, że Owsiak robi ludziom wodę z mózgów i oburzać się, że na Przystanku Woodstock napruta młodzież tarza się w błocie i kopuluje gdzieś po krzakach. Mainstream reagował na te jałowe biadolenia szyderczym śmiechem z ponurych, prawicowych nieudaczników, co to sami nie potrafią zrobić niczego sensownego. Aż przyszedł na to wszystko Matka Kurka i po prostu zajrzał Owsiakowi do kieszeni. Wtedy nagle nastąpiło zbiorowe olśnienie i zrobił się szum - do tego stopnia, że w końcu Owsiak dufny w swą nietykalność wytoczył blogerowi proces, który najprawdopodobniej okaże się punktem zwrotnym dla „Jurka” i jego „Melonów”. Już teraz z różnych zakątków Polski dobiegają informacje, że lokalne samorządy albo ograniczają swe zaangażowanie w tegoroczny finał WOŚP, albo wręcz rezygnują z jego organizacji – rzecz w minionych latach nie do pomyślenia. Widać wyraźnie, że emocjonalno-medialny terror na jakim Owsiak do tej pory jechał słabnie i sądzę, że to początek trwałej tendencji.

Dlaczego jednak ten tekst zatytułowałem „Owsiak, uczeń Waltera”? Otóż postawię tu tezę, że nie byłoby tego kombinatu jakim w krótkim czasie stała się WOŚP i nie byłoby czego dzisiaj obalać bez związków Jerzego Owsiaka z Walterem Chełstowskim. Przy różnych okazjach podkreśla się milicyjne pochodzenie pana Jerzego i tu upatruje się genezy jego oszałamiającej kariery, ale sądzę że prawdziwą dźwignią była właśnie znajomość z Chełstowskim. Walter Chełstowski przypomnę, to menago od peerelowskiego szołbizu, twórca festiwalu w Jarocinie i generalnie macher robiący w młodzieży. Taki specjalista od śpiewu i mas, którego zadaniem było kanalizowanie energii, tak by gówniarze buntowali się pod nadzorem sprawdzonych fachowców w specjalnie zorganizowanych im do tego miejscach.

Skąd Chełstowskiemu wzięło się akurat zamiłowanie do działki młodzieżowej? Z domu jak sądzę, jego mama bowiem, czyli Jolanta Chełstowska, była działaczką harcerską i to w samej centrali, gdzie zajmowała się instruktażem i pisała o tym książki. Młodszy Chełstowski, któremu rodzice uznali za stosowne w 1951 roku dać na imię Walter, okazał się więc spadkobiercą organizatorskiej działalności wśród młodzieży, tylko zgodnie ze specyfiką czasów zamiast harcerstwa wybrał tzw. „kontrkulturę”. Owsiak okazał się nader pojętnym uczniem Waltera o czym świadczy jego epizod z Towarzystwem Przyjaciół Chińskich Ręczników pomyślanym jako odpowiedź na Pomarańczową Alternatywę. I właśnie ten format – pseudokontestacja pod nadzorem i z odpowiednim propagandowym instruktażem - przeniesiono żywcem w charakterze ideologicznej otoczki towarzyszącej WOŚP. W skrócie, chodzi o to samo co za komuny – by szlachetne odruchy skanalizować a finalnie utożsamić z lojalnością wobec III RP i jej establishmentu społeczno-politycznego. A jak komu mało, to może „kontrkulturowo” wyżyć się na Woodstocku.

To wszystko, jasna sprawa, nie byłoby możliwe bez koneksji, wpływów i znajomości takiego wyjadacza jak Chełstowski – nota bene, współzałożyciela WOŚP. Bez tego Owsiak nie miałby co liczyć chociażby na promocję ze strony publicznej telewizji wraz z jej polityczną „czapą”. Można się tylko domyślać, biorąc pod uwagę przeszłość Chełstowskiego, jak głęboko to wszystko sięga i jakie powiązania mogą wchodzić w grę. Tym większy sukces (niezależnie od intencji) Matki Kurki, który się z tym wszystkim zmierzył.

Gadający Grzyb

P.S. Jestem niezwykle usatysfakcjonowany, że niniejszy artykuł z „Warszawskiej Gazety” zainspirował pana Macieja Marosza z portalu Niezależna.pl. Byłoby wprawdzie miło, gdyby podał źródło swego dziennikarskiego natchnienia, ale nie bądźmy małostkowi – w końcu rola dostarczyciela tematu (niechby i anonimowego) dla Strefy Wolnego Słowa jest nobilitacją samą w sobie... -------> http://niezalezna.pl/63129-jak-chelstowski-stworzyl-owsiaka-zanim-pojawila-sie-wosp-bylo-robta-co-chceta

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:
http://podgrzybem.blogspot.com/2009/01/owsiak-nauczyciel_11.html

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 2 (09-15.01.2015)

Ilustracja: https://ewastankiewicz.wordpress.com/

czwartek, 8 stycznia 2015

Kościół w niewoli babilońskiej

Dotacja na Świątynię Opatrzności Bożej nie jest oznaką siły i wpływów Kościoła, tylko formą związania kościelnych instytucji z aparatem władzy.

 

W sobotę 20 grudnia garstka lewaków pod medialno-ideologicznym przywództwem „Gazety Wyborczej” protestowała przed Sejmem przeciw przeznaczeniu przez rząd 16 mln złotych na Muzeum Jana Pawła II i prymasa Wyszyńskiego przy powstającej Świątyni Opatrzności Bożej. Przypomnijmy, że tę poprawkę do budżetu na 2015 rok przyjęto na wniosek koalicji PO-PSL podczas nocnego posiedzenia w środę 17 grudnia i zakłada ona utworzenie rezerwy celowej poprzez przekazanie środków z budżetu kultury. Organizatorem protestu był Leszek Jażdżewski, naczelny miesięcznika „Liberte!”, podnoszący iż dotacja jest w istocie formą wspierania budowy miejsca kultu „pod dyktando najbardziej wpływowych grup”. Prócz tego mediodajnie cytują hasło z jednego z transparentów: „na tacę rzućcie ze swoich”.

Oczywiście, redaktor Jażdżewski ma częściowo rację, jako że muzeum jest integralną częścią projektu Świątyni – i mamy tu ewidentnie do czynienia z formą wykorzystania pewnej furtki prawnej. Tyle, że protestujący liberałowie niczego nie pojęli z tzw. „szerszego kontekstu” całej sprawy. Nie załapali po prostu mądrości etapu, która kazała rządzącej koalicji podjąć w ostatniej chwili właśnie taką decyzję. Lewicowcom od pana Jażdżewskiego zabrakło rewolucyjnej czujności i zrozumienia bieżącej potrzeby politycznej, jaka stanęła za przekazaniem tych nieszczęsnych 16 melonów podatniczych pieniędzy. Już tłumaczę, w czym rzecz.

Zastanówmy się – jaki interes we wspieraniu Świątyni Opatrzności Bożej ma rząd, który na co dzień promuje genderyzm, bądź usiłuje przepchnąć ratyfikację arcyszkodliwej tzw. konwencji antyprzemocowej i sekuje na wiele sposobów telewizję Trwam? Otóż, wbrew temu, co sugeruje pan Jażdżewski, rząd nie uległ tu żadnym naciskom Kościoła, czy też katolickiej części opinii publicznej. Koalicja sypnęła publicznym groszem „na tacę” dokładnie z takich samych powodów, z jakich futruje wybrane media: kupiła sobie w ten sposób lojalność, a przynajmniej milczenie Episkopatu w kwestiach politycznych. Innymi słowy, owa dotacja nie jest oznaką siły i wpływów Kościoła, tylko formą związania kościelnych instytucji z aparatem władzy. To sposób uzależnienia i wciągnięcia w orbitę wpływów. Grzegorz Braun przy takich okazjach mawia o „niewoli babilońskiej” i nie sposób się z tym porównaniem nie zgodzić.

Poprawka budżetowa z pewnością nie została wrzucona ot, tak sobie. Tego typu akcje planuje się ze stosownym wyprzedzeniem. A tak się składa, że nagle, 12 grudnia – tuż przed planowanym na 13 grudnia marszem PiS w obronie demokracji i wolności mediów - wycofało się z komitetu honorowego pięciu biskupów: abp. Wacław Depo oraz biskupi Wiesław Mering, Ignacy Dec, Antoni Dydycz i Edward Frankowski. Fala medialnego „hejtu”, która na nich się wylała tylko potwierdza jak bardzo ich obecność na demonstracji uwierałaby władzę. Należy się domyślać, że mocne naciski poszły kanałami dyplomatycznym, odpowiednio nastrajając nuncjusza apostolskiego abp. Celestino Migliore, który wedle KAI zajął „krytyczne stanowisko” wobec udziału biskupów w proteście – i to był kij, mający sprawić, że episkopat nie zechce robić sobie „tyłów” w Watykanie. Ale prócz kija musi być również marchewka. Czyżby więc budżetowa poprawka przegłosowana 17 grudnia była formą nagrody za akt lojalności i spacyfikowanie przez Konferencję Episkopatu Polski niepokornych hierarchów?

Bp. Mering napisał w oświadczeniu: Podejmując tę decyzję kieruję się lojalnością wobec Księdza Arcybiskupa Nuncjusza Apostolskiego w Polsce i troską o jedność Konferencji Episkopatu Polski. Nie znaczy to, że ideały, o których realizację w życiu społecznym zabiegają organizatorzy marszu, przestały być mi bliskie”. Wczytajmy się w te słowa, bowiem wskazują one jednoznacznie, że biskup do rezygnacji został zwyczajnie zmuszony. Obecnie nie trzeba już kapłanów mordować ani wtrącać do więzień, jak działo się to za pierwszej komuny. Nawet tworzenie rozłamowych środowisk „księży-patriotów” nie jest dziś konieczne. Wasalizacja ostatniej niezależnej od władzy struktury w kraju następuje za pomocą miękkich środków – bo przecież chyba nikt się nie łudzi, że Platforma nagle zapragnęła wypełnić votum dziękczynne za Konstytucję 3 Maja?

Dzieje naszego kraju i narodu ułożyły się w ten sposób, że Kościół zawsze pełnił rolę siły nie tylko duchowej, lecz również politycznej. Był ostoją, do której mogli odwoływać się Polacy nawet w chwilach najgorszego upadku. Czy aksamitne pęta współczesnej „niewoli babilońskiej” sprawią, że ta część misji polskiego Kościoła zostanie poniechana? Do czego prowadzi finansowa symbioza religijnych struktur z władzą możemy przekonać się na przykładzie krajów protestanckich, bądź katolickiej niegdyś Austrii. Kościół bezzębny, lękliwy i letni, bojący się zabierać głos w sprawach publicznych, byłby skazany na powolne obumarcie – a wraz z nim Polska. Jest jeszcze czas, by wycofać się z tej samobójczej drogi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 1 (394) (02-08.01.2015)

czwartek, 1 stycznia 2015

Piotr Lisiewicz – wódz młodzieży

Pozostaje mieć nadzieję, że młodzi ludzie zrzeszeni w różnych organizacjach nie pozwolą się napuszczać na siebie nawzajem i będą w stanie nawiązać współpracę.

 

I. Opozycyjny rachunek sumienia

Piotr Lisiewicz opublikował na łamach „Gazety Polskiej” i portalu Niezależna.pl istotny tekst, w którym zastanawia się m.in. „jak zbudować siłę, która stworzy polski Majdan”. Trzeba autorowi oddać, że w przeciwieństwie do wielu innych „niepokornych” publicystów stara się wystrzegać intelektualnych sideł do jakich prowadzi stosowanie utartych, propagandowych schematów, choć z drugiej strony nie udaje mu się to do końca – ale o tym później. Warto docenić, że wspominając demonstrację przed PKW z 20 listopada i wynikłą później okupację sali konferencyjnej, potrafił odnieść się krytycznie do nieprzytomnego tekstu Joanny Lichockiej w którym publicystka zarzuca Grzegorzowi Braunowi i Ewie Stankiewicz, iż „zrealizowali scenariusz, który mógłby być napisany w siedzibie MSW na Rakowieckiej. Uważam też, że nagłaśnianie ich akcji, jej afirmacja, a także po prostu zagrzewanie do wychodzenia na ulicę, z którymi można było się spotkać m.in. na łamach telewizji Republika, było w czasie kampanii wyborczej poważnym, politycznym błędem, za które opozycja zapłaciła w wyborach.” Lisiewicz na szczęście unika pułapki kategoryzowania manifestacji jako przejawu domniemanej agenturalności bądź oszołomstwa, zauważając, że nawet ewentualne prowokacje przy odpowiedniej masowości protestów spalą na panewce, gdyż prowokatorzy - tak jak stało się w 1980 roku - zwyczajnie nie będą w stanie kontrolować wydarzeń, zaś w innym miejscu dodając trafnie: „wyniki kandydatów PiS na prezydenta w II turze były zaskakująco dobre i podejrzewam, że wkurzenie ludzi na fałszerstwo raczej się im przysłużyło”.

Cóż zatem jest przyczyną porażki? Lisiewicz definiuje ją jako efekt długoletnich zaniedbań. Otóż to! Być może dla wielu z Państwa jest to oczywiste, ale przyznajmy, że taka diagnoza ogłoszona na łamach medium, które uchodzi wręcz za organ prasowy Prawa i Sprawiedliwości, może stanowić dla czytelników „GaPola” odkrycie iście kopernikańskie. Jednym z najpoważniejszych zaniechań jest odpuszczenie przez PiS młodzieży – nie tyle w sensie docierania z przekazem, ile w znaczeniu organizacyjnym (zwracał nieco wcześniej na to uwagę również Jerzy Targalski). W efekcie, młodzież notorycznie spławiana przez lokalne pisowskie struktury angażuje się albo w polityczne inicjatywy Korwin-Mikkego, albo przystępuje do którejś z organizacji narodowych – ONR, MW itd. Dla mnie, rzecz jasna, takie ukierunkowanie energii młodych ludzi nie stanowi problemu, bowiem w odróżnieniu od wielu zwolenników jedynie słusznej siły opozycyjnej nie traktuję narodowców jako „czarnego luda”, a i z korwinowców wyrastają ludzie, co jako były wyborca UPR i pana Janusza, który „zmarnował” na niego w latach 90-tych kilkakrotnie swój głos, mogę zaświadczyć na własnym przykładzie. Rozumiem jednak, że dla zadeklarowanych zwolenników PiS może stanowić to pewien problem i powód do zgryzot.

II. Młodzież w okowach narodowców

Zgryzotom tym redaktor Lisiewicz daje zresztą upust narzekając, że narodowcy zagospodarowując patriotyczną młodzież, m.in. ze środowisk kibicowskich „przyszli na gotowe” - bo podglebie, wedle Lisiewicza, przygotował uprzednio on sam wraz z „Gazetą Polską”. I tu mam wątpliwości, z tego bowiem co się orientuję, środowiska narodowe wykonały i wykonują wśród młodzieży gigantyczną pracę formacyjną i, nazwijmy to, cywilizacyjno-kulturową. To, że młody narodowiec, patriota, przestał się kojarzyć z wizerunkiem tępego „naziola” z bejsbolem w łapie, jest w ogromnej mierze właśnie zasługą organizacji w rodzaju ONR czy Młodzieży Wszechpolskiej. Pogłębianie świadomości historycznej, erupcja popularności zakazanych do pewnego momentu tematów, takich jak Żołnierze Niezłomni, Narodowe Siły Zbrojne, przybliżanie dorobku przedwojennej endecji – ba, samo przywrócenie tego nurtu naszej tradycji patriotyczno-niepodległościowej do zbiorowej pamięci obecnego pokolenia jest również niezaprzeczalną zasługą mrówczego wysiłku współczesnych następców narodowej demokracji. Zdaję sobie sprawę z tego, że Lisiewicza może to uwierać, ale odmawianie zasług trąci jednak płytką małostkowością.

Zresztą – i tu wracam do zasygnalizowanego na wstępie spostrzeżenia, że Lisiewiczowi nie udało się do końca wyzwolić z propagandowej narracji – dla dziennikarza „GP” problemem jest chyba nie tyle oblicze ideowe, ile domniemana prorosyjskość narodowców. Publicysta obawia się, że energia młodych zostanie przez przywódców ugrupowań narodowych skanalizowana i użyta ze szkodą dla polskich interesów. I tu właśnie Piotr Lisiewicz popada w propagandową pułapkę – mam nadzieję, że nieświadomie. Wrzucanie do jednego worka ewidentnie sympatyzującego z putinowskim reżimem Korwina z, dajmy na to, Ruchem Narodowym, jest co najmniej nadużyciem, podobnie zresztą jak rozciąganie na ogół narodowców pojedynczych – kretyńskich, przyznajmy – wypowiedzi poszczególnych polityków z szeroko rozumianego obozu narodowego, każących nam upatrywać w Rosji i Putinie przeciwwagi, lub zgoła sojusznika w walce z demoliberalną zgnilizną. Dla każdego w miarę kumatego uczestnika bądź obserwatora życia publicznego oczywistym jest, że konserwatywna narracja Kremla to zwyczajne mydlenie oczu i traktowane czysto instrumentalnie narzędzie sprawowania władzy, oraz utrwalania putinowskiej satrapii. Poza tym, w pewnym miejscu sam Lisiewicz przyznaje, że większość narodowej młodzieży nie dała się nabrać na te plewy, zatem imputowanie jej en masse ruskiego „pożytecznoidiotyzmu” jest tym bardziej bezprzedmiotowe. Piotr Lisiewicz raczej nie jest typem doktrynera i ciasnego dogmatyka, więc tym bardziej mógłby sobie darować – choćby z szacunku dla samego siebie – podobne wycieczki.

 III. Nie ma barykady!

Koniec końców Lisiewicz dochodzi jednak do konstruktywnego wniosku. Należy mianowicie stworzyć młodzieżową strukturę zbliżoną pod względem polityczno-ideowym do PiS, lecz niezależną organizacyjnie. To cenne przedsięwzięcie i kibicuję mu z całego serca. Przy różnych okazjach podkreślam, że tradycja piłsudczykowska i endecka to dwa płuca polskiego patriotyzmu, które w obecnej sytuacji powinny ze sobą współpracować – a przynajmniej nie atakować się nawzajem. Inaczej z odzyskania Polski i obalania „republiki okrągłego stołu” nici. Jeśli miałoby to skutkować poszerzeniem oferty dla tej części młodych ludzi, którzy nie identyfikują się z narodowcami, bądź przystąpili np. do ONR-u „z braku laku” - to szczerze życzę powodzenia. Antymoskiewskie oblicze przyszłego ruchu, podobnie jak postulowany format – miałoby to być coś na kształt dawnej Ligi Republikańskiej – również sprawia, że można inicjatywie tylko przyklasnąć. Warto pamiętać jednakże, iż z Ligi Republikańskiej wyszedł zarówno Mariusz Kamiński (bezkompromisowy szef CBA), jak i (fetowana ongiś przez „Gazetę Polską”) Julia Pitera, która szybko przerzuciła się z antykorupcyjnej działalności w Transparency International i ścigania „układu warszawskiego” na kolejne platformerskie synekury...

Lisiewicz słusznie zauważa, że na czele powinni stanąć ideowcy, nie zaś karierowicze pazerni na kasę i posady. Hm, czyżby to właśnie on widział siebie w roli „wodza młodzieży”? Byłoby ciekawie, szczególnie w kontekście happeningowej aktywności Akcji Alternatywnej „Naszość”... Martwi jedynie, że możliwość współpracy z organizacjami narodowymi redaktor widzi dopiero gdy ta nowa formacja stanie się wśród młodzieży siłą dominującą. Czyli, może to trochę potrwać... Oby ta troska, by nie paść łupem strasznych narodowców nie sprawiła, że lisiewiczowska młodzież zachowa polityczne dziewictwo, a w tym czasie Polska wraz z nieskuteczną opozycją utonie w bagnie marazmu fundowanego przez tutejszy odpowiednik meksykańskiej Partii Rewolucyjno-Instytucjonalnej.

Można w tym miejscu zapytać, jak wyobrażam sobie koegzystencję i współdziałanie młodzieżówek wywodzących się z dwóch stron polityczno-ideowej, patriotycznej barykady. Otóż z mojej perspektywy nie ma żadnej barykady – a przynajmniej być jej nie powinno. Pozostaje mieć nadzieję, że młodzi ludzie zrzeszeni w różnych organizacjach – czy to narodowych, czy okołopisowskich - nie pozwolą się napuszczać na siebie nawzajem i będą w stanie nawiązywać współpracę, jeśli nawet nie w sensie instytucjonalnym, to chociażby na płaszczyźnie oddolnej, poziomej. W razie konieczności – bez oglądania się na partykularne interesy swoich przywódców.

 Gadający Grzyb

 Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

 Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 51-53 (22.12.2014-11.01.2015)