sobota, 26 listopada 2011

Gromek Czempion i Niewidzialna Ręka


W sprawie Gromka nikt nie wierzy, że mieliśmy do czynienia z rutynowym zatrzymaniem - poza funkcjonariuszami mediodajni, którzy są wierzący z urzędu.


I. Bez moralnego wzmożenia

W całej hecy z zatrzymaniem ojca – założyciela naszej nie-miłościwie panującej dyktatury matołów charakterystyczny jest jeden objaw. Otóż niemal nikt nie kompromituje się dociekaniem, co też nagle ober-matołowi się stało, że zaczął walczyć z korupcją i ścigać – he, he - „układ”. Nikt również nie wierzy, że mieliśmy do czynienia z rutynowym zatrzymaniem będącym naturalną konsekwencją śledztwa. Nikt, poza funkcjonariuszami reżimowych mediodajni, którzy są wierzący niejako z urzędu. Taki Marcin Wojciechowski z „Wyborczej” wzlatuje na szczyty wyrafinowanej ironii przeciwstawiając czarnej nocy pisowszczyzny obecną „normalność” pod rządami Słońca Kaszub - Donalda Matołescu. Używa nawet wyklętego słowa „układ”, jednak tylko po to, by zaraz czujnie dodać: „Chyba że zarzuty wobec generała C. rozsypią się w pył w sądzie. Wtedy państwo polskie po raz kolejny się skompromituje.”

Oczywiście, „skompromituje się” jak za Ziobry i Macierewicza, boć każdy wie, że żadnego „układu” nie ma i być nie może, pan funkcjonariusz Wojciechowski tak tylko o tym – he, he - „układzie” napomknął, by zgrabnie dowalić pisowcom, do której to zbożnej czynności każda okazja jest dobra. Wszak właściwą interpretację rzeczywistości już dawno na łamach tejże „Wyborczej” przedstawił Wojciech Mazowiecki w fundamentalnym artykule „Po wielkiej wrzawie”, w którym przy okazji afery hazardowej przestrzegał przed widmem nawrotu „wzmożenia moralnego”, bo wiadomo, panie, komu to służy i na czyj brudny młyn jest ta wzmożona woda. Zatem dziennikarska brać się moralnie nie wzmaga, gdzieżby tam, a nawet jak się któryś przez roztargnienie chwilowo wzmoży, to obsługa szybko posprząta podłogę, podczas gdy reszta dobrego towarzystwa będzie kulturalnie spoglądać w innym kierunku. Choćby i tysiąc STOEN-ów czy innych LOT-ów sprywatyzowano za pomocą służbowych wziątek, są to co najwyżej drobne zakłócenia Matrixa i wedle takich wytycznych należy je opisywać.

Zresztą, jak słusznie zauważa pan dziennikarz Wojciechowski, z tym bezbłędnym wyczuciem linii i bazy którą daje tylko terminowanie w Największej Gazecie między Ziemią a Tytanem, państwo polskie zawsze może się „po raz kolejny skompromitować” i Gromek Czempion wyjdzie z sali sądowej nieskalany niczym lilia wodna – a bo to pierwszy raz?

II. Przesłanie od Niewidzialnej Ręki

Tego, że Gromka nie wsadzą akurat jestem absolutnie pewien, byłby to bowiem z punktu widzenia obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP szkodliwy precedens. To taka gra, której zasad przestrzegają wszyscy uczestnicy, gdyż ich złamanie może mocno zaszkodzić i skutkować wizytą seryjnego samobójcy. Kilku niefortunnych graczy zdążyło się o tym przekonać strzelając sobie kilkukrotnie w brzuch z odległości około metra, czy wieszając się, uprzednio zatrzymawszy stop-klatkę telewizora na wizerunku Umiłowanego Przywódcy. Gromek wprawdzie sporo może, ale taki Papała też pewnie mógł to i owo, a mimo to Niewidzialna Ręka z jakichś powodów znanych tylko jej i denatowi postanowiła w jego sprawie, co postanowiła. Od wyroków Niewidzialnej Ręki nie ma odwołania, gdyż sprawuje ona wyłączny właścicielski nadzór nad III RP i dba o odpowiedni klimat, albowiem w odróżnieniu od IV RP, gdzie panowała jak wiadomo „duszna atmosfera”, w III RP nie ma żadnej atmosfery, a kto by jakąkolwiek atmosferę wyczuwał, ten cierpi na omamy. Uporczywe omamy zaś mogą być symptomem potencjalnie śmiertelnej choroby.

Gromek doskonale zdaje sobie z tego sprawę, więc zapewne śpiewać nie zacznie. Po pierwsze, mógłby wprawdzie swym śpiewem napsuć krwi paru osobom, ale nie po to wśród reguł gry zapisana jest omerta, by teraz niebezpiecznie nadwyrężać generalskie gardziołko ariami. To niezdrowe. Po drugie, pan generał Czempion nie jest śpiewakiem tylko dyrygentem podającym ton. Od śpiewania są tenorzy. Po trzecie wreszcie, generał właściwie odczytał wiadomość i przyjął warunki. Wiedział, że ma być zatrzymany i ze spokojem czekał zamiast pajacować z przebieraniem się w babskie ciuchy. Bo w odróżnieniu od tego panikarza od przebieranek, pan generał Cz. zna treść przesłania.

Przesłanie to brzmi: siedź cicho! Pobawiłeś się w kreatora partii, miałeś swoje pięć minut, a teraz idziesz w odstawkę. Nie skacz bo wylecisz, nie chlap w mediach ozorem i generalnie się uspokój. Ciesz się życiem i wycisz polityczne ambicje, bo inaczej ktoś inny ci je wyciszy.

I pan generał warunki przyjął. Inaczej nie wyszedłby za śmieszną w tych warunkach kaucją 1 miliona złotych. Będzie musiał kilka razy przespacerować się do sądu i strawić nieco czasu na rozprawach zanim niezawisła od wszystkiego Niewidzialna Ręka ustami wymiaru sprawiedliwości ogłosi „kompromitację polskiego państwa” czyli uniewinnienie, co proroczo przewiduje przywołany wyżej pan dziennikarz Wojciechowski. To wszystko. Potrwa to trochę, żeby pan generał dobrze sobie utrwalił naukę, ale pomyślny finał jest nieuchronny.

III. Dziki kraj

Być może jednak Niewidzialna Ręka postanowiła w obozie beneficjentów i utrwalaczy III RP dokonać naprawdę rewolucyjnych przetasowań. Wtedy z generałem może być różnie – jak to bywa w dzikim kraju, do którego budowy tak walnie przyczyniła się obecna dyktatura matołów. Jej protektorem u zarania był generał Gromek pospołu z mafią, od której obrotny pan Drzewko załatwiał kasę na rozruch politycznego interesu (i przy okazji prochy na huczne balangi). Nie będzie chyba nadużyciem przypuszczenie, że akurat nad nad pro-platformerskimi „ludźmi z miasta” kryszę sprawowała służbowa frakcja generała Czempiona. Ot, taka służbowo-mafijno-polityczna siateczka wzajemnych przysług oraz interesików – modus operandi typowy dla dzikich krajów, więc nie ma się co bulwersować. Można się co najwyżej uśmiechnąć nad freudowskim przejęzyczeniem wyautowanego pana Drzewka, który użył (dla niepoznaki w innym kontekście) w odniesieniu do III RP tego nader trafnego określenia.

Od pewnego czasu jednak patronat nad dyktaturą matołów i dzikim krajem przejęła najwyraźniej za błogosławieństwem Niewidzialnej Ręki inna koteria obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, czego widome skutki przyszło nam obserwować. Dla nas, żuczków, to i tak bez różnicy kto nas będzie łupił, więc śmiało możemy sobie pogryzać popcorn. No chyba, że ktoś planuje jakąś większą karierę. Wtedy należy czujnie wychwytywać kierunek wiatru i nie pomylić się przypadkiem, bo można skończyć żałośnie.

Dodajmy jeszcze, iż fakt że postanowiono tak ostentacyjnie załatwić sprawę wskazuje na wysokie poczucie bezpieczeństwa wśród pieszczochów narodu. Uznali, że najlepiej dokonać niezbędnych kroków tuż po wygranych wyborach, nie czekając na „zużycie władzą” tym bardziej, że smuta po prawej stronie sceny politycznej jest najlepszą gwarancją braku zorganizowanej reakcji sił opozycyjnych. Widzimy więc, że wyciągnięto wnioski z afery Rywina, kiedy to doszło do gorszącej publicznej bijatyki w nieco późniejszym okresie kadencji, przy świeżej i aktywnej opozycji, co zakończyło się dla obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP bardzo niefortunnie. Tym razem na podobny polityczny finał bym nie liczył.

Aha, oczywiście niemiecki koncern RWE, szczęśliwy nabywca STOEN-u, nie ma się o co martwić. Przecież w tym całym cyrku zupełnie nie o nich chodzi.

Gadający Grzyb

środa, 23 listopada 2011

W uścisku Merkozy’ego


Euro od początku pomyślane było jako narzędzie gospodarczo-politycznej „miękkiej hegemonii” Niemiec w Europie.


I. „Przesilenie”

Eurodeputowany PiS, Konrad Szymański, podzielił się na łamach „Uważam Rze” ciekawą diagnozą zacytowaną następnie przez portal „wPolityce.pl”. Otóż przy okazji omawiania sytuacji gospodarczej Grecji powiedział, iż celowo i świadomie zbudowano obecny model eurolandu w takiej formie, by w pewnym momencie doszło do „przesilenia”. Czyli coś, co od początku wydawało się nonsensem – mianowicie łączenie w ramach wspólnej waluty gospodarek państw pozostających na różnym stopniu rozwoju, z różnymi politykami fiskalnymi, budżetowymi, monetarnymi itd. - nagle zyskuje ręce i nogi.

Plan był następujący: wspólna waluta miała stać się narzędziem zmian politycznych - doprowadzić słabsze gospodarki do kryzysu (czyli owego „przesilenia”), by następnie poddać je zarządzaniu z Brukseli. Rzecz w normalnych warunkach niewyobrażalna, ale całkowicie do zrobienia, gdy poważnie zadłużone, lub wręcz bankrutujące państwa zmuszone są udać się po prośbie do „centrali”. I to jest ten moment, w którym rozlega się tak głośny dziś alarm: ratujmy strefę euro! Wspólna waluta w potrzebie!

Ratowanie zaś oczywiście wymaga „zwiększonej integracji”, czyli w praktyce poddanie zewnętrznej kontroli tych nieodpowiedzialnych utracjuszy, którzy narazili „wielki wspólny projekt” na niebezpieczeństwo. Stąd te wszystkie „sześciopaki” wprowadzające rozwiązania wzmacniające „ład gospodarczy”, których wdrażanie monitorować ma Komisja Europejska, by zapobiec narastaniu „nierównowagi”. Nierównowagi, która, przypomnijmy, istniała w eurolandzie od początku i która była tolerowana z całą świadomością konsekwencji.

II. Euro-wirus

Innymi słowy, indukowano chorobę, by następnie zaordynować ustaloną zawczasu terapię. Gospodarczy wirus wszczepiono w strefę euro u samego zarania. Póki co jest to jedyne logiczne wyjaśnienie tłumaczące kilka niezrozumiałych spraw, które do tej pory usiłowano wyjaśniać integracyjnym ślepym pędem i przerostem zideologizowanej euro-polityki nad ekonomicznymi realiami.

Te sprawy, to m.in.:

- dlaczego przymykano oko na sprawozdawcze machloje Grecji, która nie powinna była nigdy zostać przyjęta do eurolandu;

- dlaczego nie usunięto Grecji ze strefy euro póki był jeszcze czas;

- dlaczego euro-decydenci tak gwałtownie reagowali na sugestię wystąpienia Grecji z „ekskluzywnego klubu” i straszyli efektem domina;

- dlaczego przyjmuje się do euro wszystkich chętnych po spełnieniu formalnego minimum, bez oglądania się na drastyczne rozbieżności potencjałów gospodarczych;

i wreszcie

- dlaczego tak naciska się na kraje spoza strefy euro, by jak najszybciej spełniły warunki akcesji.

Oczywiście, światowy kryzys spotęgował i przyśpieszył dzisiejszą sytuację, ale i bez niego w końcu musiała ona dojrzeć do obecnego „przesilenia”. W tym kontekście nowej mocy i znaczenia nabiera pamiętna deklaracja Romano Prodiego, że euro jest przede wszystkim projektem politycznym.

III. „Merkozy”

Mimo wszystko, przy całej celności, diagnoza Konrada Szymańskiego pozostaje niepełna. Grzeszy mianowicie zbyt „brukselocentrycznym” ujęciem problemu. Być może zresztą, brukselskim, kosmopolitycznym eurokratom wydawało się jeszcze do niedawna, że to faktycznie oni będą zarządzać Europą – niewykluczone, że pierwotny plan był właśnie taki. Jednakże kryzys obnażył całą fasadowość unijnych instytucji, które – przy zachowaniu pełni swych formalnych kompetencji – coraz bardziej zmieniają się w narzędzie polityki głównego rozgrywającego, czyli Niemiec (które, by sprawy szły gładko, poczyniają odpowiednie koncesje na rzecz drugiego co do wielkości gracza – Francji).

Na dzień dzisiejszy sytuacja wygląda tak, że kanclerz Merkel dogaduje się z prezydentem Sarkozym, następnie zaś uzgodnione rozwiązania są podawane do akceptacji pozostałym krajom członkowskim i Komisji Europejskiej. Formuła przyjęcia „sześciopaku” dokładnie odzwierciedla ten stan rzeczy – oczywiście z nieodzowną grą pozorów, jaką są „negocjacje” w ramach odgórnie ustalonych przez duet „Merkozy” widełek. Barroso może co najwyżej robić dobrą minę do złej gry i przyklepywać postanowienia. Van Rompuyem w ogóle nikt nie ma czasu zawracać sobie głowy, podobnie jak „polską prezydencją”, która może co najwyżej zorganizować spotkanie, tudzież porozstawiać na stołach mineralną i paluszki.

IV. Miękka hegemonia

W taki oto sposób docieramy do sedna: euro od początku pomyślane było jako narzędzie gospodarczo-politycznej „miękkiej hegemonii” Niemiec w Europie. Niegdyś, by podkreślić wiodącą rolę niemieckiej gospodarki, mówiło się o Europie, że jest „strefą Deutsche Mark”. Dziś jest strefą Deutsche Mark jeszcze bardziej, albowiem „wspólny” pieniądz służy temu, kto ma w jego sprawie najwięcej do powiedzenia – tym kimś były, są i będą Niemcy, a że współczesna „deutsche marka” nazywa się dla niepoznaki „euro”, to doprawdy, jedynie techniczny szczegół.

O Niemczech mówiono również, że są ekonomiczną potęgą, ale politycznym karłem. Wraz z kolejnymi etapami pogłębiania integracji, polityczny karzeł odszedł w zapomnienie. Jest hegemon podporządkowujący sobie unijny potencjał gospodarczy i spinający pod aksamitnym protektoratem Europę. Dzieląc się wpływami w niezbędnym zakresie z Francją. Pisałem o tym szerzej w tekstach „Deutsche euro” oraz „Polska w strefie rażenia rządu gospodarczego”, gdzie bardziej szczegółowo uzasadniam takie właśnie spojrzenie – zapraszam do lektury.

Nie tak dawno „Merkozy” zaproponował powstanie „rządu gospodarczego” państw strefy euro, nieco wcześniej uchwalono pakt Euro-Plus, którego rozwinięciem i następstwem jest przyjęty niedawno „sześciopak”. Ostatnio natomiast komisarz d/s gospodarczych i walutowych, Oli Rehn ogłosił, że Komisja Europejska chce mieć nadzór nad budżetami krajów strefy euro. Jak czytamy, „KE chciałaby mieć wgląd do narodowych planów budżetowych dwa razy do roku: najpierw przed 15 kwietnia oraz przed 15 października każdego roku, zanim zostaną ostatecznie uchwalone.” Ponadto „KE miałaby prawo wyrażać publiczną krytykę i żądać poprawek.”. Stąd już tylko krok do obowiązku przedstawiania planów budżetowych do zatwierdzenia w Brukseli, która chce, by wkrótce były one konstruowane „zgodnie ze wspólnym harmonogramem i jednolitymi regułami".

Łatwo zauważyć, że plany Komisji Europejskiej idealnie współgrają z posunięciami „Merkozy’ego”. To, że mocno zajęła się nimi niemiecka prasa również ma swoją wymowę. Kiedy wejdą w życie, będzie to oznaczało kres resztek suwerenności krajów eurolandu. Suwerenności scedowanej nie na rzecz takiej czy innej ponadnarodowej unijnej instytucji. Scedowanej na rzecz tego, kto tą instytucją kręci.

„Przesilenie” w strefie euro nadeszło. Teraz pora zebrać jego owoce.

Gadający Grzyb

poniedziałek, 21 listopada 2011

Marsz Niepodległości AD 2012 – akcja licznikowa na NP.pl!


Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty! - z dedykacją dla „GW”


Zainspirowały mnie wpisy Antysalona, w tytułach których autor konsekwentnie odlicza dni do kolejnego Marszu Niepodległości. Postanowiłem „pociągnąć” ten pomysł w nieco zmodyfikowanej formie. Otóż proponuję, żeby wszyscy blogerzy na Niepoprawnych, którzy solidaryzują się z ideą Marszu, zamieścili na swych blogach liczniki odmierzające czas do 11 Listopada 2012 roku, kiedy to – daj Boże – Marsz Niepodległości znowu przejdzie ulicami Warszawy.

Niech będzie to znakiem naszego szacunku i wyrazem pamięci o tych, którzy poświęcili się idei Niepodległej Polski, świadectwem patriotycznego światopoglądu, a zarazem deklaracją udziału w przyszłorocznym Marszu.

Liczniki Niepodległości będą jednocześnie pełniły rolę swoistych „wirtualnych oporników” przeciw potokowi kłamliwych pomyj wylewanych przez mediodajnie będące propagandową ekspozyturą obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP. Obozu – nie zapominajmy - tkwiącego korzeniami w antypolskiej, zbrodniczej i zdradzieckiej tradycji KPP i PZPR. Niech ci, którzy w dzień Święta Niepodległości nie wahali się sięgać po niemieckie bojówki przeciw polskim patriotom i szkalować Wolnych Polaków oskarżeniami o „faszyzm” zobaczą, że ich łgarstwa i manipulacje nie robią na nas wrażenia.

A „Gazeta Wyborcza”, która w manipulancki sposób zarzuciła „Niepoprawnym” wzywanie zagranicznych „prawicowych radykałów” niech się napatrzy, skoro tak „wnikliwie” monitoruje nasz Portal.

Cytując treść jednego z transparentów Marszu: „Nie będą komunisty robić ze mnie faszysty!”.


Teraz wskazówki techniczne. Przykładowy licznik można zobaczyć w prawej kolumnie mojego bloga i wygląda tak:

Pochodzi on ze strony: http://edodatki.pl/widget/odliczanie-dat. W necie takich stronek z licznikami jest więcej, ale żeby nie mieszać będę się trzymał tego, co umieściłem u siebie.

Jak wstawić licznik?

1) Na stronie http://edodatki.pl/widget/odliczanie-dat w rubryce „Data” wpisujemy "2012-11-11" i godzinę "15:00" (o tej porze miał planowo ruszyć tegoroczny Marsz Niepodległości).

2) W rubryce „Napis” wpisujemy „Marsz Niepodległości”.

3) Wybieramy z podanej na stronie palety kolor czcionki i zaznaczamy „ptaszkiem” okienko „Odliczanie do”.

4) W rubryce „Napis po zakończeniu odliczania” wpisujemy „Marsz Niepodległości!” (rubryka mieści napisy do 20 znaków).

5) Wybieramy kolor i kształt licznika.

6) Następnie zaznaczamy wygenerowany poniżej kod i kopiujemy do schowka (ctrl-c).

7) Na swoim blogu na Niepoprawnych wchodzimy do zakładki „Moje konto”, następnie zaś klikamy „Edytuj”.

8) Następnie w rubryce „Opis bloga” wklejamy kod licznika (ctrl-v).

9) Klikamy „Dodaj” i gotowe! (Opcjonalnie można wykasować fragment kodu zawierający reklamę ;) ). Nad kodem licznika warto dodać jakiś opis. Ja wpisałem "<p><b>Do Marszu Niepodległości AD 2012 zostało:</b></p>" (bez cudzysłowu).

I tak w kilku prostych krokach (parę minut roboty) uzbroiliśmy się w licznik. Jeśli ktoś prowadzi bloga również na innych portalach – wiadomo: też wklejać! Niestety, na Salonie24 nie da rady – sprawdzałem, ten portal nie jest „Java friendly” ;)) - ale proszę próbować w innych miejscach.

Jeśli mimo wszystko ktoś będzie miał problemy z wklejeniem licznika na swojego bloga – proszę o zgłoszenie w komentarzu pod tekstem (lub prywatną pocztą). Chętnie pomogę, lub sam wkleję (oczywiście, za zgodą użytkownika).

Gadający Grzyb

piątek, 18 listopada 2011

Kryzysowy korkociąg


Już wkrótce przyjdzie nam zapłacić za lata „ciepłej wody w kranie”, czyli zaordynowanej przez Tuska i jego dyktaturę matołów gierkowszczyzny.


I. Krach w 2012?

Po obniżeniu przez agencję ratingową Moody’s perspektywy dla polskiego sektora bankowego ze „stabilnej”do „negatywnej” zrobił się mały szum, a momentami nawet większy huczek. No bo, jak to – banki notują rekordowe zyski (lider, PKO BP, nawet 1 mld PLN), a tu taki despekt? Posypały się narzekania, że niesprawiedliwie wrzucono nas do jednego worka z innymi krajami UE, przypomniano wpadki agencji ratingowych jak utrzymywanie wysokiej oceny Lehman Brothers tuż przed bankructwem i, generalnie, wszystkie wątpliwe ratingi z ostatnich czasów.

No dobrze, może i Moody’s się myli. Ale niewykluczone przecież, że swe prognozy opiera na racjonalnych podstawach i wie co mówi. Co to oznacza? Ano, oznacza to, że w przyszłym roku czeka nas kryzysowe łupnięcie jak się patrzy. Już teraz klienci banków mają coraz większe problemy ze spłatami kredytów gotówkowych. Jeśli fala kryzysu spowoduje gwałtowny wzrost bezrobocia, to zacznie się również zaleganie na masową skalę z ratami kredytów hipotecznych, do czego dodatkowo może się przyczynić dalsze osłabienie złotego, czyli wzrost ceny m.in. franka szwajcarskiego. Nie będzie to może zapaść porównywalna z rynkiem nieruchomości w USA, ale pamiętajmy, że Polacy są zadłużeni po uszy - orientacyjnie (bo konkretnych danych nikt nie podaje) ocenia się „prywatne” zadłużenie na jakieś 400 mld zł, czyli połowę wartości długu publicznego państwa (czyli de facto również nas).

Osłabienie złotego zwiększy również koszta obsługi zadłużenia Polski (ok. 800 mld zł, a tak naprawdę, to nie wiadomo...), a to poskutkuje przekroczeniem kolejnych progów ostrożnościowych i w konsekwencji obniżeniem ratingu Polski, co wiąże się z kolei z podrożeniem kolejnych pożyczek, a w konsekwencji z dalszym zwiększeniem długu publicznego... i tak dalej... – słowem, kryzysowy, grecki korkociąg.

Konsekwencji takiego rozwoju wypadków tłumaczyć chyba nie trzeba i nie pomogą żadne księgowe sztuczki ministra Rostowskiego, który w pocie czoła misternie rozpisuje państwowe zobowiązania w kolejnych rubryczkach, tak by na papierze wszystko się zgadzało. Urwie się także strumień kasy unijnej, bo te „nawet 300 miliardów” obiecywanych w kampanii wyborczej było bajeczką dla naiwnych, którzy na dodatek bardzo chcą, by nie wytrącano ich z błogiego letargu. Krótko mówiąc, przyjdzie nam zapłacić za lata „ciepłej wody w kranie”, czyli zaordynowanej przez Tuska i jego dyktaturę matołów gierkowszczyzny.

Powyższe wiąże się z zagrożeniem wartości obligacji Skarbu Państwa, zaś dla banków, które zainwestowały w te papiery jest to zdecydowanie zła perspektywa, która mogła być kolejnym czynnikiem wziętym pod uwagę przez Moody’s. Co bowiem zrobią banki, jeśli poleci wypłacalność zarówno prywatnych klientów, jak i państwa? Będą pożyczać od siebie nawzajem?

II. Kapitał odzyskuje narodowość

Analitycy wskazują, że na obniżenie ratingu mają wpływ „czynniki zewnętrzne”, czyli problemy banków europejskich, których spółkami-córkami są banki działające w Polsce, bo też ten „nasz” system bankowy „polski” jest tylko z nazwy. Obecnie większość banków pozyskuje środki (pożyczane następnie konsumentom w formie różnych kredytów) teoretycznie „na rynku”, a w praktyce od swych zachodnich „matek”, bo przecież nie z depozytów – Polacy bowiem albo w ogóle nie posiadają oszczędności, albo na jakimś minimalnym poziomie (mają za to, jak wspomniałem, furę długów, co dodatkowo uwiarygadnia czarne prognozy związane z wypłacalnością). Firmy również raczej „balansują” obracając cały czas pieniędzmi, a przynajmniej starają się, czemu nie sprzyjają zatory płatnicze będące jedną ze zmór naszej gospodarki. Na luksus mrożenia funduszy na lokatach naszych przedsiębiorców raczej nie stać.

Na dodatek, że w związku z kryzysem strefy euro, banki-matki same potrzebują na gwałt dokapitalizowania, bo w swych aktywach mają kupę śmieciowych obligacji z którymi nie wiadomo co począć. Zachodzi raczej obawa, że będą próbowały jakimś sposobem, „prawem i lewem”, wyprowadzić środki z polskich „córek” do zachodnich central. Po to się przecież inwestuje w dzieci, by pomogły rodzicom w ciężkich terminach, nieprawdaż?

W ten oto sposób sypie się mit, który podawano nam do wierzenia jako niewzruszony dogmat: że niby, panie, w zglobalizowanym świecie „kapitał nie ma ojczyzny i narodowości”. Otóż, okazuje się, że owa zasada sprawdza się jedynie w latach prosperity. W czasach kryzysu, gdy przychodzi co do czego, to jednak ów kosmopolityczny, bezosobowy „kapitał” nagle sobie o „ojczyźnie” i „narodowości” przypomina. Albo inaczej – to „narodowość” przypomina sobie o kapitale...

III. „Udomowienie” banków?

Zatem, na naszych oczach dzieją się istne dziwy: oto ci sami szemrani „liberałowie”, którzy przez ostatnie dwadzieścia lat zabijali śmiechem, „oszołomów” i „ekonomicznych dyletantów” protestujących przeciw wyprzedaży sektora bankowego... tj. pardon - „modernizacji” i „unowocześnieniu”, teraz zaczynają pomału gadać ludzkim głosem i powtarzać argumenty tych, na których jeszcze niedawno nie zostawiali suchej nitki. Potrzebowali dwudziestu lat i widma gospodarczej zapaści o pokoleniowym wymiarze, by podrapać się z frasunkiem po głowach, czy po czym tam zwykli się drapać światli architekci naszej transformacji oraz ich wychowankowie i przebąknąć nieśmiało, że może by tak, kumie, jak już ta wartość „polskiego sektora bankowego” nieco spadnie, wykupić tak jeden czy drugi bank od zagranicznej centrali i ten, tego – jakoś „udomowić”?

Gada się na mieście, że konsorcjum złożone z tych resztek, których jeszcze nie opędzlowaliśmy zagranicznym „partnerom”, czyli PKO BP, PZU i KGHM miałoby wyemitować obligacje i z pozyskanych funduszy coś tam kupić. Byłoby miło i na dodatek mądrze, nie powiem, tyle że jak u nas coś ma pójść źle to z pewnością pójdzie i na gadaniu się skończy.

Stanie się tak dlatego, że na polskie oddziały banków, a także na ich zachodnie centrale chrapkę ma również Rosja, a konkretnie – Sbierbank. Od jakiegoś czasu mówi się o portugalskim Millenium i belgijskim Kredyt Banku – tak na dobry początek. Przywódcy strefy euro dość rozpaczliwie zabiegają o kapitał – zarówno chiński jak i rosyjski, zatem pewnie nie będą robić trudności, mimo iż Sbierbank jest bankiem państwowym (należy w większości do Banku Centralnego Rosji). Ale co tam – z doświadczenia wiemy, że jeśli Rosja coś postanowi, to zrealizuje czego widomym znakiem jest uruchomiony niedawno Nord Stream. Na dodatek rychłe przyjęcie Rosji do WTO zrobi niezbędną do takich transakcji „dobrą atmosferę”.

Koniec końców, efekt będzie zapewne taki, że Rosja uruchomi u nas swe rozliczne ludzkie aktywa i nagle okaże się, że naszym wschodnim przyjaciołom nie warto wchodzić w paradę, ba – po co mamy „udomawiać” banki, skoro znakomicie może za nas „udomowić” je Rosja...

IV. Demokratyczna fasada, czyli państwo oddane w zastaw

Trochę przedłużę, ale chciałbym poruszyć jeszcze jeden wątek. Jeśli ktoś z Państwa miał jakiekolwiek wątpliwości co do tego, że współczesna demokracja jest pustą atrapą, to po ostatnich wydarzeniach w Grecji i we Włoszech wątpliwości te musiały rozwiać się ostatecznie. Demos od dawna już nie jest suwerenem. Jego miejsce zajęły anonimowe, bezosobowe „rynki” składające się z tzw. „inwestorów” czyli spekulantów. Ile razy słyszeliśmy frazy typu „rynki zareagowały z satysfakcją”, bądź „inwestorzy są zaniepokojeni”? A wszystkie te „satysfakcje” i „zaniepokojenia” każdorazowo i bardzo konkretnie przekładają się na sytuację polityczno-gospodarczą krajów do których się odnoszą.

Papandreu ani Berlusconi nie są moimi ulubieńcami, ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że tych przywódców nie odwołali wyborcy. Odwołały ich „rynki”. Te same „rynki” powołały ich następców – wszak niemal jawnie przeprowadzano casting, by wyłonić takich premierów, których obecność uspokoi sytuację na giełdach. „Demos” zresztą zrzekł się suwerenności na własne życzenie – domagając się łatwego życia za cudze pieniądze i wybierając odpowiednio spolegliwych polityków, którzy następnie, by spełnić obietnice, przez dziesięciolecia zadłużali swe kraje, wydając je w konsekwencji na pastwę finansowej oligarchii, która sama nic nie wytwarza, za to zawsze bardzo chętnie pożywi się na zastawionym majątku.

Powiedzmy jasno: zaciąganie długów to oddawanie państwa w zastaw, więc nie ma co się dziwić, że w końcu walą do drzwi windykatorzy. Co gorsza, „demos” niczego się nie nauczył. Wszak ten cały „ruch oburzonych” domaga się w zasadzie tylko tego, by było jak do tej pory – by wróciło „dolce vita” sprzed epoki kryzysu. Zła wiadomość, odmóżdżeni frajerzy: nie wróci. Sami sprzedaliście lichwiarzom własne ojczyzny.

Oto konsekwencje zadłużania się państw i życia długimi latami ponad stan, na kredyt. Wbijmy to sobie do głów: zadłużając państwo sami oddajemy się we władzę spekulantów, obsługiwanych przez agencje ratingowe zdolne jednym oświadczeniem zmienić sytuację gospodarczą. Czasem zresztą mówią to bez ogródek. Pamiętacie Państwo, jak agencja S&P obniżyła rating USA, po czym jej szef John Chambers wprost przyznał, że chciał „przede wszystkim ukarać polityków"? Tak oto „ratingowcy” wyszli z roli analityków i prognostyków, by wcielić się w role aktywnych kreatorów politycznej i ekonomicznej rzeczywistości.

Nie wiem, czy rating Moody’s odnoszący się do „naszego”systemu bankowego jest z tej samej „kreatywnej” parafii. Może nie. A może tak. Pewności nie mamy.

***

Wszystko co powyżej odnosi się również w całej rozciągłości do nas, Polaków, bo tak się składa, że mając wybór wielokrotnie zastawialiśmy Polskę za obietnicę ciepłej wody w kranie. Tak więc, jak widzimy, czasy zapowiadają się jeszcze ciekawsze niż dotychczas i nasi „wybrańcy” doskonale o tym wiedzą. Dlatego też, jak mniemam, nie-miłościwie nam panująca dyktatura matołów w ramach doskonalenia systemu pełzającej represjonizacji postanowiła urządzić sobie na warszawskich ulicach przy okazji Marszu Niepodległości poligon doświadczalny dla „kasków” oraz różnych tajniaków i prowokatorów. Ktoś naiwny mógłby sądzić, że to taka putinada, „pokazucha” mająca upokorzyć środowiska opozycyjne, lub może ćwiczenia przed Euro2012. Otóż nie. Tu chodziło o coś poważniejszego. Znacznie poważniejszego.

Gadający Grzyb

sobota, 12 listopada 2011

Zwycięstwo prowokacji

Nie tracąc nadziei, że płonący wóz transmisyjny stacji tow. Waltera stanowi dobry początek, trzeba uznać, że mieliśmy do czynienia ze zwycięstwem prowokacji.


I. Przedsmak Budapesztu

Trudno było mi powstrzymać odruchowy uśmiech i uczucie schadenfreude na widok płonącego wozu Tusk Vision Network i zdemolowanego automobilu Polshit News. Jak wieść niesie, w podobny sposób potraktowano również samochody Polskiego Radia i TVN Meteo. Prywatne auta nie ucierpiały, co jest dowodem, że nie mieliśmy tu do czynienia z bezmyślnym wandalizmem, tylko świadomym wyborem, zaryzykowałbym nawet stwierdzenie, że z obywatelskim aktem sprzeciwu-zemsty za lata kłamstw i manipulacji uprawianych przez reżimowe mediodajnie.

Podobnie było kilka lat temu (2006r) podczas ulicznych bitew w Budapeszcie, wybuchłych po wycieku wypowiedzi ówczesnego postkomunistycznego premiera Ferenca Gyurcsány’ego, kiedy w gronie partyjnych towarzyszy-swojaków przyznawał się do łgarstw i czteroletniego nicnierobienia. Brzmi to bardzo znajomo, nieprawdaż? Z tą różnicą, że nasza dyktatura matołów nie musi uprawiać takich ekspiacji na wewnętrzny użytek, bo tam od dawna jest już wszystko jasne i nie ma po co strzępić jęzorów. Więc ober-matoł jęzora nie strzępi, tylko robi co jakiś czas wilcze oczy i flekuje sobie jakiegoś Schetynę.

Wracając do Budapesztu: otóż wówczas jednym z celów oburzonych demonstrantów - prócz budynków rządowych i siedziby Węgierskiej Partii Socjalistycznej – był gmach tamtejszej telewizji publicznej, opanowanej przez postkomunę w stopniu nie mniejszym niż u nas. Ludzie mieli dość skrajnie stronniczego, propagandowego przekazu i dali temu wyraz, co polecam tym, którzy biadolą, że wrogie otoczenie medialne nie pozwala PiS-owi wygrywać wyborów. Na Węgrzech bariera medialna była równie szczelna jak u nas.

W Warszawie 11 listopada nie doszło jeszcze wprawdzie do szturmu siedzib WSI24, Agory czy innych, równie zasłużonych propagandowych placówek obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, ale nie tracę nadziei, że jeszcze wszystko przed nami, zaś płonący wóz transmisyjny stacji tow. Waltera stanowi rozgrzewkę i w sumie niezły początek.

Żeby analogia była pełniejsza dodam, że „Wyborcza” zamieszki w Budapeszcie relacjonowała w podobnym duchu, co Marsz Niepodległości. Acha, ciekawostka: węgierskim demonstrantom udało się wtedy odpalić muzealny egzemplarz czołgu T-34, co poddaję pod rozwagę na przyszłość, tym bardziej, że Muzeum Wojska Polskiego ma fajną ekspozycję sprzętu pancernego na wolnym powietrzu. Stwarza to pewną nadzieję, że różnych takich wywiezie się z ich przeszklonych zamków tym samym sprzętem, na jakim przyjechali do Polski ich rodzice.

II. Oburzeni

Co ciekawe, funkcjonariusze mediodajni wydawali się być autentycznie zdumieni – zupełnie jakby zamknięci w swym medialno-korporacyjnym matrixie uwierzyli we własną propagandę i kreowany na użytek gawiedzi wizerunek obiektywnych dziennikarzy. Jakieś despekty mogłyby ich spotkać gdzieś na moherowej prowincji, tam wiadomo – tubylcy każdego złapanego eMWuzetWueM-a przywiązują do krzyża i batożą różańcami - ale w WARSZAWIE?

Na miejscu różnych wyrobników propagandowego frontu III RP dobrze zastanowiłbym się nad sensownością wzdychania za pojawieniem się w Polsce ruchu „oburzonych”, bo może się okazać, że ci „oburzeni” nie będą grzecznymi młodzieńcami z dobrych szkół, a ich oburzenie będzie, jakby tu rzec – bardziej autentyczne i wyładuje się m.in. na naszych dziennikarskich orłach-sokołach.

Owe orły-sokoły, jak na karnych i zdyscyplinowanych czynowników dyktatury matołów przystało, wiedzą kiedy należy zrobić tzw. atmosferę i usprawiedliwić sprowadzanie z Niemiec czerwonych bandytów z Antify kłamliwą wrzutką o rzekomym zapraszaniu „prawicowych radykałów” z innych krajów. Wiedzą również kiedy przemilczeć lewackie akcje ulicznego terroru, a kiedy nagłośnić zadymę wszczętą obok Marszu, najprawdopodobniej przez kiboli, którzy jak się zdaje postanowili przypomnieć ober-matołowi, że porachunki jeszcze się nie zakończyły. Chwilę wybrali nie najszczęśliwszą, ale jeśli gdzieś szukać oburzeniowego potencjału o autentycznych społecznych podstawach i przyczynach, to właśnie wśród nich i nie chciałbym być w skórze dziennikarzy, czy lewackich kawiarnianych gogusiów spod znaku „Krytyki Politycznej”, gdy ten kocioł w końcu eksploduje.

III. Zwycięstwo prowokacji

Wszystko to nie może jednak przesłonić faktu, że mieliśmy do czynienia ze zwycięstwem prowokacji. Lewacy i dyktatura matołów dostali to czego chcieli – spektakularną zadymę, mającą skompromitować patriotyczny przekaz w przestrzeni publicznej. Budowana pracowicie od tygodni atmosfera konfrontacji przyniosła oczekiwane efekty. I nie ma znaczenia, że sam Marsz Niepodległości odbył się spokojnie, zaś burda została wszczęta przez grupy nieuczestniczące w Marszu i niezależne od organizatorów. Integracyjny potencjał Marszu Niepodległości, który zaczął przyciągać różne środowiska z opcji patriotyczno-niepodległościowej i miał szansę stać się wydarzeniem, które za rok-dwa przyćmiłoby oficjalne obchody został zmarnowany, podobnie jak wizerunek ciepłej, rodzinnej imprezy.

O to chodziło prowokatorom. Jak napisałem w notce „Marsz Wolnych Polaków”:

„elementem uprawianej wobec Polaków antygodnościowej socjotechniki jest zohydzenie Święta Niepodległości – tak, by kojarzyło się przede wszystkim z ulicznymi zadymami.” (...)

„Pozaoficjalne obchody najważniejszego święta państwowego, urządzane w duchu niekoniecznie miłym władzy, mają zostać odarte z godności, tak by zbitka 11 Listopada = burdy i obciach wdrukowała się w zwoje odbiorców i zagnieździła w nich na dobre.

No bo, patrząc racjonalnie: udało się ze Smoleńskiem, udało się Krzyżem – to dlaczego nie miałoby się udać i tym razem?”

No właśnie. Wyartykułowane wyżej cele zostały zrealizowane. Przeciętny konsument telewizyjnego przekazu został nafaszerowany po gardło, po dziurki w nosie odpowiednimi obrazkami. I te obrazki w nim zostaną na długo, na bardzo długo. Co z tego, że my wiemy, jak bardzo zmanipulowany przekaz podano gawiedzi. Ludzie zapamiętają, że uczestnicy Marszu tłukli się z policją i tyle.

Swoją pieczeń upichciła również dyktatura matołów. Do rozstrzygnięcia pozostaje, czy wypychanie ludzi z Placu Konstytucji przez policję było obliczone na sprowokowanie zamieszek i czy podgrzewające konflikt zamieszanie z „delegalizacją” Marszu to celowa robota HG-W. Tak czy owak, ober-matoł już zdążył zrobić wilcze oczy i zapowiedzieć „karanie z całą bezwzględnością”, zaś ten drugi, o którym przez wzgląd na powagę urzędu prezydenta staram się pisać jak najrzadziej, zapowiedział inicjatywę legislacyjną obostrzającą prawo o zgromadzeniach. Jak znam życie, to możemy się też spodziewać wzmożonej aktywności służb specjalnych wobec środowisk opozycyjnych. Nadzorcy systemu pełzającej represjonizacji dostali właśnie jak na tacy idealną podkładkę i to – cóż za traf – akurat przed latami ciężkiego kryzysu i spodziewanych w związku z tym społecznych niepokojów.

Gadający Grzyb

środa, 9 listopada 2011

UE – Rosja, czyli sojusz ponad naszymi głowami


Dzień uruchomienia Gazociągu Północnego był ostatnim dniem mrzonek o europejskiej solidarności energetycznej.


I. Feta w Lubminie

Odkręcono kurek, strzeliło szampanskoje i popłynął gaz. Dzień 8 listopada 2011 w Lubminie, gdzie w stacji odbiorczej z wielką fetą uruchomiono magistralę Nord Stream, był ostatnim dniem mrzonek o europejskiej solidarności energetycznej. Warto zwrócić uwagę na słowa wypowiedziane przy tej okazji przez Dymitrija Miedwiediewa: „Po raz pierwszy gaz ziemny z Rosji popłynie bezpośrednio do UE. Powtórzę: „Bezpośrednio do UE”. Te słowa nie są przypadkowe. Sankcjonują one oficjalnie na forum międzynarodowym rosyjską optykę, wedle której „prawdziwa” Unia Europejska zaczyna się od niemieckiej granicy, zaś byłe demoludy, w tym Polska, są strefą buforową – miejscem spotykania się wpływów Rosji i Niemiec. Mówiąc wprost – kondominium, lub też obrotową „bliską zagranicą”. Jak podkreślił p/o cara, Rosja i UE mają przed sobą „świetlaną przyszłość”. Cóż, zważywszy, że do końca przyszłego roku ma zostać uruchomiona druga nitka gazociągu, nie można co do tego mieć wątpliwości. A kiedy powstanie South Stream, to „przyszłość” rozświetli się ostatecznie błękitnym płomieniem, zaś wolumen dostaw zgodnie ze słowami Miedwiediewa osiągnie 200 mld m3.

Celebrując tę podniosłą chwilę dodajmy, iż w trakcie realizacji projekt Gazociągu Północnego z bilateralnej inwestycji niemiecko-rosyjskiej stał się jakoś tak niepostrzeżenie sprawą unijną, co podkreślił odpowiedni dobór zgromadzonych w Lubminie gości: oprócz kanclerz Merkel i prezydenta Miedwiediewa a także szefów Nord Streamu, byli obecni premierzy Francji, Holandii oraz eurokomisarz d/s energii Guenther Oettinger. Ten ostatni wspomniał nawet coś o potrzebie dywersyfikacji i polskim gazie łupkowym, ale zaraz gorliwie zapewnił, że „gaz ziemny pozostanie podstawą dla rynku gazu w przyszłości”. Ponieważ 500 zaproszonych gości trzeba było czymś zabawić, kanclerz Angela Merkel dała próbkę iście teutońskiego poczucia humoru mówiąc, że podczas realizacji projektu „uwzględniono uzasadnione interesy wszystkich krajów, leżących nad Bałtykiem".

Zwróćmy uwagę na tę subtelność: „uzasadnione interesy”. Najwyraźniej, kwestia drożności toru podejściowego do portów Szczecin-Świnoujście z budowanym tam gazoportem, „uzasadnionym interesem” nie była, zresztą, bądźmy szczerzy – nie naciskaliśmy, bo po co psuć atmosferę. Poza tym, pani kanclerz obiecała, że jakby co, to kurek się zakręci, gazociąg rozmontuje, przesunie albo zakopie głębiej, potem zmontuje znowu, co tam – powiemy tylko słowo i będzie załatwione. Serio - naprawdę obiecała tak ministrowi do spraw Twittera, Radkowi Sikorskiemu, a może nawet i samemu Tuskowi, z którym „liczą się w Europie”, a oni uwierzyli, radośnie pokiwali głowami i pospieszyli powiadomić rodaków, którzy też uwierzyli, o ile ktokolwiek zrozumiał o co chodzi i kogokolwiek to obeszło.

O uwzględnianiu uzasadnionych interesów może też mówić nam co nieco fakt, że dla przedstawicieli polskiej prezydencji z Tuskiem, co to ponoć rządzi teraz Europą, miejsca na imprezie litościwie nie przewidziano, my zaś ze swej strony po raz kolejny skorzystaliśmy z okazji, żeby siedzieć cicho.

II. Rosja u bram WTO

Całkiem słusznie. Po co się odzywać i sprawiać wrażenie, że nie pozostajemy w głównym nurcie europejskiej polityki. Poza tym, ludziska dobrze się bawią obserwując samo-dożynanie się watah połączone z inauguracją nowego sezonu „Cyrku na Wiejskiej”, więc nie ma sensu odrywać ich od igrzysk. Do tego nastroju ochoczo dostosowały się mediodajnie. Na przykład, taki Tomasz Wróblewski przywlókł do „Rzepy” ze sobą z „Dziennika Gazety Prawnej” Andrzeja Talagę. Co robi Andrzej Talaga? Andrzej Talaga się cieszy. Powodem radości jest wycofanie przez Gruzję sprzeciwu wobec przyjęcia Rosji do Światowej Organizacji Handlu (WTO).

Talaga uważa, że WTO stanie się dla Rosji i Putina „kagańcem”, bo w WTO obowiązują reguły i karne procedury za ich nieprzestrzeganie, w związku z czym łatwiej będzie punktować i rozliczać Rosję za nieprzestrzeganie „cywilizowanych zasad”. Ponadto Rosji ponoć nie stać na odbudowę imperium, więc nie mają racji ci, którzy oskarżają Rosję o neoimperializm – to tylko zwykły biznes, tyle że Rosja do tej pory „nie przebierała w środkach”. Jak wstąpi do WTO, to przebierać zacznie.

Poważnie - tak prawi znany dziennikarz „robiący” w tematyce międzynarodowej. Ja oczywiście nie jestem zaskoczony, bo tego typu argumentację powtarzają od dawna rozliczni przyjaciele Kremla na Zachodzie zdominowanym przez pokolenie ‘68, a od jakiegoś czasu również „płynące w głównym nurcie” polskie władze, szczególnie od chwili kiedy polskie państwo zdało egzamin. Pan Talaga również pragnie płynąć w głównym nurcie i stać się Europejczykiem, więc niczym szkolny prymusik pisze utrzymane w odpowiednim duchu wypracowanie.

A teraz pomyślmy. Rosja od 18 lat stara się o przyjęcie do WTO, do której nie wiedzieć czemu jej nie wpuszczano. Pewnie nikt nie chciał jej nakładać kagańca. Dziwne – Putin prosi „nałóżcie mi kaganiec, bo bardzo chcę podlegać procedurom karnym, gdy złamię cywilizowane zasady”, a tamci – nie i nie. Otóż, wolny handel wcale nie „okiełzna Rosji”, jak twierdzą rozmaici zwolennicy „cywilizowania” przez „otwarcie”. Wolny rynek to jedno z narzędzi, z którego Rosja korzysta kiedy jej wygodnie, by zaraz bezpardonowo używać pod byle pretekstem bata w postaci kurka z surowcami czy embarga.

Gospodarka dla Rosji jest funkcją politycznej ekspansji, zaś surowce – najcięższym orężem z pozamilitarnego geostrategicznego arsenału, mającego służyć wyłącznie jednemu – odbudowie imperium. Putin pisał (lub też raczej – plagiatował) na ten temat utajniony obecnie doktorat, zaś wszystkie jego posunięcia podporządkowane są jednemu – odbudowie posowieckiej strefy wpływów i przywiązaniu Zachodu do Rosji, przed czym zresztą ten ostatni się nie broni, czego dowodem są słowa kanclerz Merkel z lubmińskiej imprezy: „Będziemy ze sobą związani przez dziesięciolecia”. Można się zatem spodziewać, że żadne WTO nie będzie umierało za państwa rosyjskiej „bliskiej zagranicy”, gdy ta postanowi wstrzymać dostawy, lub zablokuje import produktów spożywczych. Zwłaszcza jeśli przekonująco wyjaśni „partnerom”, że to nie są żadne restrykcje, tylko awaria gazociągu, lub poważne naruszenie rosyjskich przepisów sanitarnych przez nieuczciwych kontrahentów. Zresztą, odsyłam do lektury książki „Nowa Zimna Wojna” Edwarda Lucasa, którą zawsze polecam przy takich okazjach.

WTO będzie dyscyplinować Rosję? Wolne żarty. Przeciwnie – to Światowa Organizacja Handlu stanie się dla rosyjskiego ekspansjonizmu kolejnym polem do zagospodarowania.

III. Ekspansja

A że jest co zagospodarowywać właśnie się przekonujemy, gdy pogrążona w kryzysie Unia coraz chętniej i korniej zerka w stronę rosyjskich 580 mld dolarów (to oficjalna rezerwa walutowa Rosji, do której wg agencji Stratfor należy doliczyć jeszcze jakieś 600 mld – polecam to uwadze pana Talagi, który twierdzi, że Rosja „nie ma potencjału”). Rosja zaś nie zasypia gruszek w popiele, tylko przymierza się do wykupywania zachodnich przedsiębiorstw z różnych sektorów – w tym banków (m.in. Kredyt Bank i Bank Millenium), oraz próbuje torpedować unijne regulacje energetyczne – zwłaszcza obowiązek oddania w zarząd sieci przesyłowych niezależnym operatorom (temu ma służyć wykupywanie aktywów zachodnich firm energetycznych). W międzyczasie prowadzi intensywny „ekologiczny” lobbing przeciw gazowi łupkowemu, co nie spotyka się z żadną reakcją z polskiej strony.

Europa potrzebuje rosyjskiego gazu i rosyjskich pieniędzy. Rosja potrzebuje mocnego wejścia w europejski obieg gospodarczy, by zagwarantować sobie jeszcze trwalszą i silniejszą pozycje polityczną niż ma obecnie i nie wypaść z konkurencji z Chinami. Kryzys stwarza wyjątkowo dogodne warunki do realizacji tych zamierzeń. (Polecam tu dwa artykuły: Mariusza Majewskiego na „Rebelyi” i Artura Bazaka na „wPolityce.pl”.)

Napisałbym coś na zakończenie o tym, że w obliczu poniechania wszelkich pozorów europejskiego solidaryzmu i jawnego już rozbicia UE wedle rosyjskiego życzenia na „prawdziwą” i „nieprawdziwą”, należałoby przywrócić do łask „politykę jagiellońską” i przystąpić do budowania politycznego sojuszu państw naszego regionu... Że tylko tak możemy się ocalić przed ostatecznym osunięciem się do statusu obrotowej „bliskiej zagranicy”. Napisałbym, tylko po co? Wszak myślenie takimi kategoriami jest naszym mężykom stanu oraz ich wyborcom jak najgłębiej obce.

Gadający Grzyb

wtorek, 8 listopada 2011

Marsz Wolnych Polaków


Elementem uprawianej wobec Polaków antygodnościowej socjotechniki jest zohydzenie Święta Niepodległości – tak, by kojarzyło się przede wszystkim z ulicznymi zadymami.


I. Cierń w oku

Dzień 11 Listopada był cierniem w oku „Wyborczej” co najmniej od czasu, gdy ś.p. Prezydent Lech Kaczyński postanowił Świętu Niepodległości, wcześniej obchodzonemu jakby mimochodem, nadać odpowiednią rangę. Była to naturalna kontynuacja drogi zapoczątkowanej przez Muzeum Powstania Warszawskiego – polityki historycznej mającej przywrócić Polakom poczucie narodowej dumy ze swej historii i ojczyzny. Tego społeczni pedagodzy sprawujący nad ludnością tubylczą zarząd dusz i umysłów z ramienia obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP zdzierżyć nie mogli. Fachowcy od podrywania godnościowych podstaw patriotyzmu zaczęli dawać odpór.

Pamiętam jak dziś, gdy trzy lata temu w „Wyborczej” ukazał się wyjątkowo wredny artykuł prof. Andrzeja Romanowskiego „Nie lubię 11 Listopada”, w którym autor na kilku stronach pastwił się nad „tournee” Lecha Kaczyńskiego, albowiem bardzo nie podobało mu się, że Prezydent z okazji okrągłej, 90-tej rocznicy odzyskania niepodległości, objeżdża Polskę z cyklem okolicznościowych spotkań-prelekcji. Profesor Romanowski tekst zakończył uroczym zdankiem: „Święto Niepodległości z prezydentem Lechem Kaczyńskim to na pewno nie jest moje święto.”

Rychło okazało się, że to w ogóle nie jest święto profesora i jego kolegów, obojętnie - z Lechem Kaczyńskim, czy bez.

Był wszakże jeden pozytyw: tekst Romanowskiego wnerwił mnie na tyle, że postanowiłem rozpocząć blogowanie i spłodziłem debiutancki tekst „Patriotyzm wczesnego średniowiecza” od którego zaczęła się moja obecność na Niepoprawnych :).

II. Antygodnościowa socjotechnika

No, ale to były niewinne intelektualne igraszki w porównaniu z dniem dzisiejszym, w międzyczasie bowiem dojrzało i doszło do głosu pokolenie pryszczatych hunwejbinów Nowej Lewicy spod znaku „Krytyki Politycznej”, którym ze zmiennym szczęściem usiłują „mentorzyć” geronci z „Wyborczej” pokroju Seweryna Blumsztajna. Z drugiej strony jednak, sierakowszczyzna próbuje coraz śmielej kolonizować ideologicznie „Wyborczą”, ta zaś na to przyzwala i wypożycza swój propagandowy potencjał bo ma doświadczenie w podchwytywaniu mądrości etapu i wyczuwaniu ducha epoki. Czyni to tym chętniej, że ma w tym swój cel – stara się użyć sfanatyzowanych pryszczatych neomarksistów w charakterze narzędzia antygodnościowej socjotechniki, której elementem jest zohydzenie w odbiorze społecznym Święta Niepodległości, tak by kojarzyło się przede wszystkim z ulicznymi zadymami. Mogliśmy tego doświadczyć rok temu, podczas rozróby towarzyszącej Marszowi Niepodległości. W tym roku zobaczymy to samo w wersji do kwadratu.

Pryszczaci niech sobie wierzą, że zwalczają „faszystów” i wykuwają Nowy Wspaniały Świat, jak Gramsci przykazał. Starcy z Czerskiej natomiast bronią zdobyczy obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego są nieodłączną częścią. Do tego zaś potrzeba nie tyle przemodelowania społeczeństwa w duchu neomarksistowskiej Nowej Lewicy, ile utrzymania postkolonialnego motłochu w permanentnym poczuciu wstydu i niższości, by nafaszerowani kompleksami priwislańscy autochtoni pozostawali łatwą do sterowania masą z zaburzonym poczuciem tożsamości.

Tak więc, choć cele starców i pryszczatych są ciut odmienne i obie grupy starają się wzajemnie wykorzystać, to łączy ich wspólny wróg, którym jest te 20-30 procent Wolnych Polaków, którzy wciąż czują się narodem i zaczynają się samoorganizować wokół wspólnych, tradycyjnych wartości. A jak uczy historia, którą potomkowie weteranów KPP znają z rodzinnych przekazów, bądź wręcz sami w jej tworzeniu brali udział, w sprzyjających okolicznościach zdeterminowana mniejszość może zagospodarować społeczne otoczenie i przejąć stery.

Aby do tego nie dopuścić, przedsięwzięli szereg środków zapobiegawczych, m.in. biorąc na czerwony celownik Marsz Niepodległości.

III. Spadkobiercy stalinizmu

Skoro ustaliliśmy już generalia, warto się teraz przyjrzeć kilku szczegółom, są one bowiem tyleż charakterystyczne, co pouczające. Otóż propaganda rozpętana przez „Wyborczą” jako żywo przypomina stalinowskie wzorce – zupełnie jakby dała znać o sobie jakaś pamięć genetyczna. Jak wiemy, a można o tym poczytać choćby u Godziemby, należy przede wszystkim zdehumanizować przeciwnika i zmienić znaczenie pojęć – stąd to nieustanne gardłowanie o „faszystach” zamiennie z „nazistami”, z pominięciem drobnostki - że to nie to samo. I absolutnie nie ma znaczenia, że jako żywo nikt na marsz żadnych brunatnych socjalistów nie zapraszał, albowiem pałki „faszyzmu” używa się tu w znaczeniu stalinowskim: „faszystą” jest ten, kogo my napiętnujemy jako faszystę. Za Stalina nawet zachodni socjaldemokraci robili za „socjalfaszystów”, zatem dzisiejsi wyrobnicy propagandowego frontu są jedynie epigonami semantycznych dokonań Wielkiego Językoznawcy.

Kolejną metodą jest potęgowanie poczucia zagrożenia, by usprawiedliwić w ten sposób własną przemoc. Tu mamy prawdziwy popis manipulacji: lewacy z Porozumienia 11 Listopada postanowili zaprosić do Warszawy bojówkarzy z Antify, bo im samym by rozbić Marsz Niepodległości sił nie dostaje, następnie zaś „Wyborcza” rozpętuje histerię wokół domniemanych prawicowych „radykałów” z różnych krajów Europy, którzy rzekomo mają się stawić na pochodzie. Jako „podkładkę” wykorzystuje list opublikowany na portalu Niepoprawni.pl skierowany do oficjalnych instytucji i polityków, zawiadamiający o spodziewanym najeździe Antify, który według „informatorów” miał zostać rozesłany (przez kogo?) „do wielu radykalnych organizacji z Europy”.

Oczywiście, warunkiem niezbędnym dla skuteczności tego łgarstwa jest zignorowanie wystosowanego przez Redakcję Niepoprawnych sprostowania, które nawiasem mówiąc, zostało pominięte milczeniem również przez media sprzyjające Marszowi i deklarujące poparcie, co dla mnie jest ździebko niezrozumiałe.

W ten sposób zamazuje się za jednym zamachem kilka kwestii bardzo niewygodnych dla pryszczatych „antyfaszystów” i pozostającej z nimi w taktycznym sojuszu Czerskiej: po pierwsze - że mają zamiar bezprawnie zablokować legalny pochód; po drugie - że noszą się z zamiarem użycia przemocy wobec uczestników Marszu i prawdopodobnie również sił porządkowych; po trzecie wreszcie – że na Marszu żadnych neo-hitlerowców nie będzie, bo nikt ich nie zapraszał.

IV. Dyktatura Matołów kontra Wolni Polacy

W tym wszystkim ciekawi mnie jeszcze jak zachowają się siły porządkowe – policja i straż miejska, które schemat przyzwalającej bierności dla poczynań zadymiarzy przetrenowały podczas ubiegłorocznych zajść pod Krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Póki co, Dyktatura Matołów pozostaje w stanie powyborczego przekonania o wszechmocy, zatem niewykluczone, że zapragnie rękami lewackich bandytów dorżnąć kolejną watahę. Możliwe jest również że policja, zamiast separować od siebie obie grupy, z premedytacją dopuści do zamieszek i wkroczy tłukąc wszystkich po równo, gdy zadyma nabierze właściwej dynamiki. Właściwej, czyli takiej, która odpowiednio zaprezentuje się przed kamerami przybyłych na miejsce mediodajni, przebierających mikrofonami by sprzedać tele-gawiedzi odpowiednio krwiste obrazki podrasowane słuszniackim komentarzem o faszystowskich burdach urządzanych przez „prawdziwych Polaków” w sercu Stolicy. Zresztą, co ja tam będę Kolendy czy innych takich uczył. Sami wiedzą.

Jeśli trafnie odczytuję intencje Dyktatury Matołów, to kurs na zohydzenie społeczeństwu wszystkiego co może się kojarzyć z inicjatywami Wolnych Polaków poskutkuje właśnie którymś z powyższych scenariuszy, pięknie wpisujących się w uskuteczniany od czterech lat model pełzającej represjonizacji. Pozaoficjalne obchody najważniejszego święta państwowego, urządzane w duchu niekoniecznie miłym władzy, mają zostać odarte z godności, tak by zbitka 11 Listopada = burdy i obciach wdrukowała się w zwoje odbiorców i zagnieździła w nich na dobre.

No bo, patrząc racjonalnie: udało się ze Smoleńskiem, udało się Krzyżem – to dlaczego nie miałoby się udać i tym razem?

Gadający Grzyb

niedziela, 6 listopada 2011

Krasnodębski jak Łysiak



Profesorowi Krasnodębskiemu gratuluję, bo znalazł się w dobrym towarzystwie – i to z identycznych powodów.


I. Signum temporis

Zwolnienie prof. Krasnodębskiego z pracy na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego dość dobrze pokazuje moment dziejowy w którym obecnie się znajdujemy. Formalnie (bo w takich przypadkach przyczyna formalna zawsze jest inna od rzeczywistej) chodziło o niemożność pogodzenia obowiązków wykładowcy Uniwersytetu w Bremie z pracą na UKSW (od profesora zażądano zaporowego pensum 4 wykładów tygodniowo). W praktyce jest to kolejna reperkusja Katastrofy Smoleńskiej i szerzej - „katastrofy posmoleńskiej”, po której obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP poczuł się zwolniony z ostatnich hamulców.

Pod Smoleńskiem zginął poprzedni rektor UKSW, ks. prof. Ryszard Rumianek, któremu dwie posady prof. Krasnodębskiego nie „kolidowały”. Jego następcy, księdzu prof. Henrykowi Skorowskiemu, „kolidować” zaczęły. Cóż, nowemu rektorowi przyszło pełnić funkcję w zmienionych realiach i niewykluczone, że w innych warunkach profesora Krasnodębskiego by nie usunął. Niestety, obecne czasy ponownie wymuszają wzmożoną czujność, tudzież wyczulenie na obowiązującą w danym momencie mądrość etapu i ksiądz profesor się dostosował. Nie każdy ma zadatki na kardynała Wyszyńskiego i ja to rozumiem, tym bardziej, że uczelnia pewnie chciałaby otrzymywać jakieś granty i dotacje.

To nie zarzut, tylko proste stwierdzenie obiektywnych uwarunkowań. I tak należy docenić, że po 10.04.2010 profesora Krasnodębskiego trzymano na uczelni jeszcze jeden, pełen rok akademicki i dyrektor Instytutu Socjologii, ks. dr hab. Tadeusz Bąk, dopiero teraz przestał „widzieć” go wśród swoich pracowników. Wprawdzie ów mąż uczony odczytał znak czasu dość późno, ale na szczęście, nie za późno.

II. Kadrowi III RP

Sam profesor Krasnodębski przypuszcza, że z jego zwolnieniem mógł mieć wspólnego to i owo artykuł profesor Magdaleny Środy dla „Gazety Wyborczej”, w którym to tekście owa pobożna niewiasta ubolewała nad upadkiem KUL-u oraz „dawnego ATK”, w których to przybytkach panoszy się atmosfera „narodowego katolicyzmu”, zaś odpowiedzialne za to indywidua, w tym Krasnodębskiego, poleciała z rewolucyjną bezkompromisowością po nazwiskach, by nie było żadnych niedomówień.

Wszystko to być może, zważywszy, że „Wyborcza” piórami swych kadrowców nie takich już zwalniała, pracowicie meblując wedle swych upodobań składy personalne redakcji, uczelni czy ministerialnych gabinetów (a złe języki szepczą również o biskupich kuriach). Ten gazetopodobny dział kadr i zasobów ludzkich III RP zdążył w ciągu dwóch dziesięcioleci opracować swój unikalny schemat przygotowania artyleryjskiego, tępiącego niczym oprysk pestycydów różnych antysystemowych szkodników jak kraj długi i szeroki.

Ja jednak zwróciłbym uwagę, że na inauguracji roku akademickiego mury uczelni zaszczycił swą wizytą pan prezydent, o którym przez szacunek dla urzędu postanowiłem jakiś czas temu pisać jak najrzadziej. Otóż dostojny gość palnął jedną ze swych niezapomnianych mów, które niechybnie przejdą do historii na równi z anegdotami o Karolu Radziwille „Panie Kochanku”. Było tam coś o „rokach akademickich” i „Stefanie Karolu Wyszyńskim”, zaś owe gejzery erudycji potrafił należycie docenić siedzący z tyłu ksiądz rektor, czego nie omieszkał potwierdzić odpowiednio ekspresyjną mimiką fizjonomii.

Jak sądzę, właśnie wtedy, a najdalej podczas tzw. części nieoficjalnej, stało się zrozumiałe samo przez się, iż w tak znamienitym i wykwintnym towarzystwie zwyczajnie nie ma miejsca dla takich prostaków jak Krasnodębski, który na dodatek ma fatalny zwyczaj nie korzystania z okazji żeby siedzieć cicho. Jeszcze by z jego inspiracji powstał jakiś socjologiczny odpowiednik magisterki Zyzaka, w której jeden czy drugi nieodpowiedzialny młodzian wysnułby „diagnozę społeczną” sprzeczną ze stanem wiedzy profesora Czapińskiego, lub coś w tym guście... Byłby to zgrzyt niedopuszczalny w eleganckim towarzystwie.

III. Krasnodębski jak Łysiak

Nic więc dziwnego, że wkrótce po prezydenckiej wizytacji, Jego Magnificencja wziął profesora na stronę i stwierdził, że muszą sobie porozmawiać na temat jego (Krasnodębskiego, znaczy) „jednostronnej publicystyki”. Krasnodębski, nomen omen, „zdębiał”, gdyż w Niemczech ponoć coś takiego jest niewyobrażalne, ale wiadomo – gdy w grę wchodzi „jednostronne” podważanie pryncypiów III RP, to nagle okazuje się, że żadne Teutony nie będą uczyły nas standardów. Nie wiem, czy ksiądz rektor przedstawiał profesorowi jako wzór wyważoną i zniuansowaną publicystykę pobożnej profesor Środy, niemniej faktem jest, iż owa postulowana dysputa przybrała miesiąc później lakoniczną postać wypowiedzenia z przyczyn „dydaktyczno-organizacyjnych”.

Cóż, przychodzi mi na myśl historia relegowania „z przyczyn ekonomicznych” w 1992 roku z Politechniki Warszawskiej Waldemara Łysiaka, wkrótce po opublikowaniu przez tegoż „jednostronnej” niczym publicystyka Krasnodębskiego powieści „Najlepszy”. Łysiakowi zresztą zbierało się od dawna m.in. z powodu tępienia korupcyjnych praktyk na uczelni. Krasnodębski też sobie zdążył nagrabić, tropiąc plagiaty masowo dokonywane przez studentów UKSW, kopiujących swe prace metodą „ctrl-c, ctrl-v” z internetu. Wygląda zatem, że cofnęliśmy się do początku lat 90-tych. Zdaje się, że na wstępie pisałem coś o momencie dziejowym, prawda?

A profesorowi Krasnodębskiemu gratuluję, bo znalazł się w dobrym towarzystwie – i to z identycznych powodów.

Gadający Grzyb

Linki:

http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/prof._krasnodebski_usuniety_z_uksw_16628

http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/fedyszak:_niebezpieczne_popieranie_pis_16638

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111105&typ=po&id=po21.txt

środa, 2 listopada 2011

Droga donikąd

Nie oszukujmy się – PiS w obecnej formule będzie zdobywał 25-30 procent i żaden „Budapeszt” się nie wydarzy. Chyba, że...


I. Wielofrakcyjność – warunkiem partii masowej

Kiedy piszę te słowa nie wiem jeszcze, czy Komitet Polityczny PiS „zawiesi członkostwo” Ziobrze i jego stronnikom, czy też będzie grał na zwłokę. Tak czy inaczej, obserwujemy koniec obecności Ziobry w tej partii, co potwierdza nurtującą PiS chorobę. Bo że nie dzieje się dobrze widzi każde dziecko i żadne pokrzykiwanie o jedności i „zdradzie” ziobrystów tego nie zmieni. Jeśli partia nie jest w stanie utrzymać w swoich szeregach takich ludzi jak Zbigniew Ziobro, to kogo jest w stanie utrzymać poza grupą kombatantów coraz bardziej rozsmakowanych w swej wieczystej opozycyjności i stadem BMW?

I proszę mi nie mówić o rozbuchanych ambicjach Ziobry. Ambicje są wpisane w politykę. Polityk bez ambicji powinien czym prędzej zmienić zawód – z korzyścią dla siebie i dla nas. Natomiast sprawnie działająca partia powinna być w stanie te ambicje zagospodarować. Tak do pewnego momentu funkcjonowało Prawo i Sprawiedliwość – od Marka Jurka po obecne PJoNki.

Wielofrakcyjność jest warunkiem istnienia partii masowej, czyli ugrupowania zdolnego do wygrania wyborów i przejęcia władzy. Dzieje się tak dlatego, że każde ze skrzydeł zagospodarowuje nieco inny segment elektoratu, co sprawia, że więcej wyborców może się z partią utożsamić. Poza tym, pozostawanie w jednej strukturze tworzy pewną wartość dodaną – ludzie premiują bowiem jedność.

I tu dochodzimy do kluczowej roli przywódcy takiego ugrupowania.

Prezes powinien być wodzem-arbitrem między frakcjami, dbającym o zachowanie równowagi wpływów, a nie przywódcą jednej z nich, bo to droga do rozmaitych frond i rozłamów, gdyż ci będący poza „frakcją prezesa” będą się czuli wiecznie zagrożeni i marginalizowani. Tymczasem Kaczyński popełnił błąd odsuwając Ziobrę i starając się „ujednofrakcyjnić” PiS na siłę w myśl zasady – jest tylko jedno skrzydło, prezesowskie i każdy kto poza nim, ten wyrzutek i zdrajca. To prosta droga do pozbycia się z partii wartościowych ludzi, którzy wprawdzie poza partią znaczą niewiele (przykład PJN się kłania), ale pozostając w partii mogli zrobić wiele dobrego (mnie osobiście „spinek” i „kluzikotów” nie żal, ale już np. Pawła Kowala - tak).

II. Rozłam – nie!

Drogą do zwycięstwa nie jest również „kontrolowany rozłam”. Hipotetyczna partia Ziobry nikogo nowego nie zaktywizuje. Odbierze PiS-owi parę procent, które pójdą na zmarnowanie, bo „rozłamowcy” nie przekroczą progu wyborczego, tak jak nie przekroczyło PJN.

I tu mam żal do Ziobry. Jego tournee po mediach mogło mieć tylko jeden skutek – właśnie taki, jaki obecnie obserwujemy. Najwyraźniej nie wyciągnął wniosków z lekcji PJN i uwierzył, że jego osobista popularność w obozie wyborców PiS może stać się odskocznią do samodzielnej działalności. Błąd. Wyborcy cenią Ziobrę jako część składową PiS-u, poza PiS-em facet zmarnuje się i rozmieni na drobne swój potencjał. Liczy na media? Przecież mediodajnie nie będą pompowały koalicjanta dla Kaczyńskiego! Podpromują trochę, owszem, jak niegdyś PJN czy Dorna, ale gdy przyjdzie do poważnych spraw, do wyborów – zapomnijmy, będą lansować Palikota, lub kogoś w tym stylu, by zagospodarował i skanalizował w kontrolowany sposób spodziewane niezadowolenie społeczne.

Inna sprawa, że i tak nie najlepsza ręka Kaczyńskiego do ludzi zdaje się z czasem jeszcze pogarszać. Kto jest w stanie wymienić wartościowych współpracowników, indywidualności zdolne przyciągać wyborców, pozostające w bezpośrednim otoczeniu prezesa? Powtórzę, bo chciałbym, żeby czytelnikowi się utrwaliło: zamiast budować masowe ugrupowanie z różnymi skrzydłami, frakcjami, dla których byłby wodzem-moderatorem dbającym o równowagę wpływów, Jarosław Kaczyński postanowił sam stanąć na czele własnej frakcji i wysiudać pozostałe. Stąd frustracja Ziobry, a przed nim – wielu innych.

W chwili obecnej PiS staje się ugrupowaniem zasiedziałych działaczy, którzy owszem, mogą tworzyć różne koterie i systemy partyjnych „podwieszeń”, ale to wszystko dzieje się w coraz bardziej zaskorupiałym środowisku, bez dopływu świeżej krwi, co nie pozwala nabrać partii drugiego oddechu. Nie oszukujmy się – PiS w obecnej formule będzie zdobywał 25-30 procent i żaden „Budapeszt” się nie wydarzy.

III. Aktywizacja – tak!

Dlatego tak istotne staje się obudowywanie PiS-u rozmaitymi ruchami społecznymi, co postulowałem zarówno przed wyborami, jak i po nich, pisząc o zjednoczonym obozie IV RP. Na tym Ziobro mógł wiele ugrać, ale przez swą niecierpliwość szansę chyba zmarnował. Powinien był zacisnąć zęby, zakasać rękawy i rozpocząć orkę w terenie. Coś w tym stylu robił podczas kampanii, promując swoich kandydatów, tylko że czas na budowanie własnej pozycji jest między wyborami, sama kampania zaś powinna być momentem, gdy ta wcześniejsza praca zaprocentuje.

W obecnej sytuacji najlepsze co mógł zrobić Ziobro ze swoimi „szablami”, to znieść partyjne połajanki i następnie wyjść do środowisk sympatyzujących z PiS-em: jeździć po Polsce i promować lokalne, oddolne ruchy obywatelskie, pomagać w zakładaniu stowarzyszeń, animować miejscowe inicjatywy – słowem, robić wszystko to, czego nie robią lokalne struktury PiS-u, od których społecznicy często odbijają się jak od ściany. Właśnie teraz jest na to pora – do kolejnych wyborów mógłby się stać naturalnym przywódcą dla wzmocnionych w ten sposób struktur tych wszystkich „Solidarnych 2010”, „Klubów Gazety Polskiej” i pozostałych inicjatyw, których listę można znaleźć choćby wśród sygnatariuszy przedwyborczej deklaracji podpisanej na konwencji Prawa i Sprawiedliwości.

Jeśliby dobrze się sprawił (myślę tu też o stronnikach Ziobry, których jednak jakichś tam w partii ma), to za jakiś czas stałby się liderem wielonurtowego ruchu społecznego. Przed kolejnymi wyborami „aparat” i Jarosław Kaczyński zwyczajnie nie mogliby tych społecznych rekrutów zlekceważyć i chcąc nie chcąc, musieliby posunąć się na listach (a jak to „zawodowych działaczy” boli można było się przekonać ostatnio), wpuszczając ożywczy powiew – przyprowadzonych przez Ziobrę najlepszych ludzi spoza „aparatu”. Świeże wojsko nie do pogardzenia, zwłaszcza w tych okręgach, gdzie PiS dotychczas przegrywał.

Ale tego wszystkiego Zbigniew Ziobro mógł dokonać jedynie pozostając w PiS-ie. Jako samotny biały żagiel nie ma szans, nawet jeśli teraz będzie się napinał „jednocząc” pozapisowski polityczny plankton. To zresztą już widać, bo póki co szamocze się między Jurkiem, ojcem Rydzykiem, a... PJN.

IV. Zjednoczony Obóz IV RP czy droga donikąd?

Będę to powtarzał do znudzenia (jak choćby w tekstach: „Zjednoczony obóz IVRP” i „Zjednoczony obóz IVRP - cz.II”), ale dla PiS jedyną szansą na wygraną jest pójście do kolejnych wyborów w możliwie szerokiej koalicji z organizacjami społecznymi. Tylko taki Zjednoczony Obóz IV RP, składający się prócz partii z różnych „struktur sieciowych” jest w stanie osiągnąć wygraną gwarantującą samodzielne rządy (a i to pod warunkiem sprzyjających wiatrów).

Póki co jednak obserwujemy kierunek odwrotny – zasklepianie się partii i selekcję negatywną potęgowaną przez „obróbkę skrawaniem”-marginalizowanie i wypychanie poza partię takich ludzi jak „ziobryści”. Do tego dochodzi - w najlepszym razie - instrumentalne traktowanie niezależnych inicjatyw (a często, zwłaszcza w terenie, wręcz traktowanie różnych społecznych zapaleńców jako konkurencji zakłócającej wygodne status quo).

Takie podejście to droga donikąd. No chyba, że prawdą jest, iż pisowscy weterani usadowili się wygodnie w opozycji i nie pali się im do rządzenia, prezesa zaś utwierdzają w przekonaniu, że przyszła zmiana społecznych nastrojów sama z siebie wyniesie PiS do władzy. Jeśli tak jest i jeśli, co gorsza, Kaczyński w to wierzy, to kolejne „Budapeszty” będą zgarniać nam sprzed nosa różne „konstrukty służb” wykreowane do zagospodarowywania i kanalizowania społecznych frustracji.

Gadający Grzyb