niedziela, 6 listopada 2011

Krasnodębski jak Łysiak



Profesorowi Krasnodębskiemu gratuluję, bo znalazł się w dobrym towarzystwie – i to z identycznych powodów.


I. Signum temporis

Zwolnienie prof. Krasnodębskiego z pracy na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego dość dobrze pokazuje moment dziejowy w którym obecnie się znajdujemy. Formalnie (bo w takich przypadkach przyczyna formalna zawsze jest inna od rzeczywistej) chodziło o niemożność pogodzenia obowiązków wykładowcy Uniwersytetu w Bremie z pracą na UKSW (od profesora zażądano zaporowego pensum 4 wykładów tygodniowo). W praktyce jest to kolejna reperkusja Katastrofy Smoleńskiej i szerzej - „katastrofy posmoleńskiej”, po której obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP poczuł się zwolniony z ostatnich hamulców.

Pod Smoleńskiem zginął poprzedni rektor UKSW, ks. prof. Ryszard Rumianek, któremu dwie posady prof. Krasnodębskiego nie „kolidowały”. Jego następcy, księdzu prof. Henrykowi Skorowskiemu, „kolidować” zaczęły. Cóż, nowemu rektorowi przyszło pełnić funkcję w zmienionych realiach i niewykluczone, że w innych warunkach profesora Krasnodębskiego by nie usunął. Niestety, obecne czasy ponownie wymuszają wzmożoną czujność, tudzież wyczulenie na obowiązującą w danym momencie mądrość etapu i ksiądz profesor się dostosował. Nie każdy ma zadatki na kardynała Wyszyńskiego i ja to rozumiem, tym bardziej, że uczelnia pewnie chciałaby otrzymywać jakieś granty i dotacje.

To nie zarzut, tylko proste stwierdzenie obiektywnych uwarunkowań. I tak należy docenić, że po 10.04.2010 profesora Krasnodębskiego trzymano na uczelni jeszcze jeden, pełen rok akademicki i dyrektor Instytutu Socjologii, ks. dr hab. Tadeusz Bąk, dopiero teraz przestał „widzieć” go wśród swoich pracowników. Wprawdzie ów mąż uczony odczytał znak czasu dość późno, ale na szczęście, nie za późno.

II. Kadrowi III RP

Sam profesor Krasnodębski przypuszcza, że z jego zwolnieniem mógł mieć wspólnego to i owo artykuł profesor Magdaleny Środy dla „Gazety Wyborczej”, w którym to tekście owa pobożna niewiasta ubolewała nad upadkiem KUL-u oraz „dawnego ATK”, w których to przybytkach panoszy się atmosfera „narodowego katolicyzmu”, zaś odpowiedzialne za to indywidua, w tym Krasnodębskiego, poleciała z rewolucyjną bezkompromisowością po nazwiskach, by nie było żadnych niedomówień.

Wszystko to być może, zważywszy, że „Wyborcza” piórami swych kadrowców nie takich już zwalniała, pracowicie meblując wedle swych upodobań składy personalne redakcji, uczelni czy ministerialnych gabinetów (a złe języki szepczą również o biskupich kuriach). Ten gazetopodobny dział kadr i zasobów ludzkich III RP zdążył w ciągu dwóch dziesięcioleci opracować swój unikalny schemat przygotowania artyleryjskiego, tępiącego niczym oprysk pestycydów różnych antysystemowych szkodników jak kraj długi i szeroki.

Ja jednak zwróciłbym uwagę, że na inauguracji roku akademickiego mury uczelni zaszczycił swą wizytą pan prezydent, o którym przez szacunek dla urzędu postanowiłem jakiś czas temu pisać jak najrzadziej. Otóż dostojny gość palnął jedną ze swych niezapomnianych mów, które niechybnie przejdą do historii na równi z anegdotami o Karolu Radziwille „Panie Kochanku”. Było tam coś o „rokach akademickich” i „Stefanie Karolu Wyszyńskim”, zaś owe gejzery erudycji potrafił należycie docenić siedzący z tyłu ksiądz rektor, czego nie omieszkał potwierdzić odpowiednio ekspresyjną mimiką fizjonomii.

Jak sądzę, właśnie wtedy, a najdalej podczas tzw. części nieoficjalnej, stało się zrozumiałe samo przez się, iż w tak znamienitym i wykwintnym towarzystwie zwyczajnie nie ma miejsca dla takich prostaków jak Krasnodębski, który na dodatek ma fatalny zwyczaj nie korzystania z okazji żeby siedzieć cicho. Jeszcze by z jego inspiracji powstał jakiś socjologiczny odpowiednik magisterki Zyzaka, w której jeden czy drugi nieodpowiedzialny młodzian wysnułby „diagnozę społeczną” sprzeczną ze stanem wiedzy profesora Czapińskiego, lub coś w tym guście... Byłby to zgrzyt niedopuszczalny w eleganckim towarzystwie.

III. Krasnodębski jak Łysiak

Nic więc dziwnego, że wkrótce po prezydenckiej wizytacji, Jego Magnificencja wziął profesora na stronę i stwierdził, że muszą sobie porozmawiać na temat jego (Krasnodębskiego, znaczy) „jednostronnej publicystyki”. Krasnodębski, nomen omen, „zdębiał”, gdyż w Niemczech ponoć coś takiego jest niewyobrażalne, ale wiadomo – gdy w grę wchodzi „jednostronne” podważanie pryncypiów III RP, to nagle okazuje się, że żadne Teutony nie będą uczyły nas standardów. Nie wiem, czy ksiądz rektor przedstawiał profesorowi jako wzór wyważoną i zniuansowaną publicystykę pobożnej profesor Środy, niemniej faktem jest, iż owa postulowana dysputa przybrała miesiąc później lakoniczną postać wypowiedzenia z przyczyn „dydaktyczno-organizacyjnych”.

Cóż, przychodzi mi na myśl historia relegowania „z przyczyn ekonomicznych” w 1992 roku z Politechniki Warszawskiej Waldemara Łysiaka, wkrótce po opublikowaniu przez tegoż „jednostronnej” niczym publicystyka Krasnodębskiego powieści „Najlepszy”. Łysiakowi zresztą zbierało się od dawna m.in. z powodu tępienia korupcyjnych praktyk na uczelni. Krasnodębski też sobie zdążył nagrabić, tropiąc plagiaty masowo dokonywane przez studentów UKSW, kopiujących swe prace metodą „ctrl-c, ctrl-v” z internetu. Wygląda zatem, że cofnęliśmy się do początku lat 90-tych. Zdaje się, że na wstępie pisałem coś o momencie dziejowym, prawda?

A profesorowi Krasnodębskiemu gratuluję, bo znalazł się w dobrym towarzystwie – i to z identycznych powodów.

Gadający Grzyb

Linki:

http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/prof._krasnodebski_usuniety_z_uksw_16628

http://www.fronda.pl/news/czytaj/tytul/fedyszak:_niebezpieczne_popieranie_pis_16638

http://www.naszdziennik.pl/index.php?dat=20111105&typ=po&id=po21.txt

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz