niedziela, 30 lipca 2017

Między wojną, a hańbą

Gra podjęta przez prezydenta Dudę, to gorzej niż zbrodnia, to błąd. I za ten błąd Polska zapłaci wysoką cenę.


I. Appeasement Dudy

Mieli do wyboru wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę będą mieli i tak” - ten komentarz Winstona Churchilla, podsumowujący politykę appeasementu wobec Hitlera, jak rzadko pasuje do podwójnego veta prezydenta Dudy dotyczącego ustaw o Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym.

Owszem, można podnosić, że reforma sądownictwa procedowana była w „trybie pendolino”, wręcz przepychana kolanem z użyciem różnych regulaminowych wybiegów. Tyle, że ten nadzwyczajny pośpiech ewidentnie był podyktowany chęcią ograniczenia strat. Używając militarnej analogii – PiS zdecydowało się na blitzkrieg, by uniknąć wyczerpującej wojny pozycyjnej w jaką nieuchronnie musiałyby się zmienić prace nad ustawami przeprowadzane w normalnym tempie. Wyobraźmy sobie tę ciągnącą się w nieskończoność małpiarnię w Sejmie – a do czego „opozycja totalna” jest zdolna, mieliśmy okazję nie raz się przekonać. Wyobraźmy sobie również permanentne demonstracje i próby „puczu 2.0” wspomagane nieustannym „astroturfingiem” - lepiej przygotowane niż w grudniu 2016, z profesjonalną oprawą medialną w wydaniu największych firm PR i domów mediowych, najprawdopodobniej za pieniądze Sorosa, nie mówiąc już o tym, że letnia pogoda bardziej sprzyja wystawaniu na ulicach. No i wreszcie – nieustanne łomotanie ze strony Berlina i Brukseli. Z dwojga złego, Kaczyński zdecydował się na jedno cięcie – nie powiem, że „chirurgiczne”, bo bardziej przypominające cios siekierą między oczy, ale mające ten walor, że załatwiające sprawę.

Można i trzeba było zwracać uwagę na różne legislacyjne niedoróbki w rodzaju głośnej sprzeczności „3=5” (w jednym artykule ustawy o SN I prezes miał być wybierany spośród 5 kandydatów, a w innym spośród 3). Na tym etapie sprawę ewidentnie zawalił resort Zbigniewa Ziobry przygotowujący projekty. Tyle, że to wszystko można było naprawić na etapie prac parlamentarnych – nawet wtedy, gdy ustawy były już w Senacie. Projekty były przecież jawne, prezydent Duda miał je na biurku. Zwróćmy zresztą uwagę – prezydent znalazł czas, by wczytać się w przepisy i zgłosić swoje poprawki w efekcie których część sędziowska KRS miała być wybierana większością 3/5 głosów (a nie zwykłą), zaś o przenoszeniu w stan spoczynku sędziów Sądu Najwyższego decydować miał nie minister sprawiedliwości (jak pierwotnie zakładano) lecz prezydent. To wszystko parlamentarna większość (czyli de facto Jarosław Kaczyński) zaakceptowała (być może zgrzytając zębami), a Andrzej Duda w zamian za te ustępstwa miał ustawy podpisać – taka była umowa, sam prezydent to właśnie zadeklarował zgłaszając swoje nowelizacje. Cóż więc się stało, że ostatecznie zdecydował się jednak złamać dane słowo i postawić veto, którego obecna większość – z jego własnego obozu politycznego – nie będzie w stanie oddalić?


II. Bunt prezydenta

Jeszcze w niedzielę rzecznik prezydenta sygnalizował, że ustawa o SN zostanie przekazana do Trybunału Konstytucyjnego. Z perspektywy ogłoszonej nazajutrz decyzji o vecie okazało się, że była to klasyczna zasłona dymna. Pytanie, czy takim mydleniem oczu były także wcześniejsze prezydenckie poprawki i kiedy Andrzej Duda ostatecznie zdecydował się na najbardziej radykalny wariant? Porozmawiał z niedzieli na poniedziałek z Zofią Romaszewską i ta go przekonała? Nie bądźmy śmieszni. Złośliwie zapytam – czy prezydent zawsze podziela opinię ostatniej osoby z którą rozmawiał, czy też tak dobierał sobie konsultantów, by ci dostarczyli mu argumentów pod założoną z góry tezę?

Osobiście sądzę, że Andrzej Duda od dłuższego czasu szukał okazji, by wkroczyć do polityki jako samodzielny gracz. Po ludzku można go zrozumieć – mógł mieć dosyć kpin, że jest „marionetką Kaczyńskiego”, „długopisem” i poniewieranym „Adrianem”, który może co najwyżej wygłaszać ładne przemówienia. Więcej – obowiązująca konstytucja wręcz wymusza prędzej czy później konflikt na linii prezydent-rząd i większość parlamentarna – stąd te wszystkie znane z przeszłości „szorstkie przyjaźnie”. Jeżeli prezydent chce coś realnie znaczyć, musi się w ramach swych prerogatyw nieco „rozpychać”. Notabene – to kolejny argument za zmianą obecnej, dysfunkcyjnej ustawy zasadniczej. Kolejna rzecz – Duda zapewne dobrze sobie zapamiętał upokarzające wymuszenie na nim nocnego zaprzysiężenia sędziów Trybunału Konstytucyjnego i lekceważenie okazywane mu (dyskretnie, ale jednak) przez Jarosława Kaczyńskiego. Jednak zauważmy, iż Kaczyński potrafił się wykazać pragmatyczną elastycznością, przyjmując na wcześniejszym etapie poprawki prezydenta.

Powyższe nie zmienia jednak faktu, że Andrzej Duda postanowił „wybić się na niepodległość” w najmniej odpowiednim momencie. Reforma wymiaru sprawiedliwości jest kwestią absolutnie fundamentalną – szczególnie, gdy samo środowisko prezentowało niezmienne samozadowolenie i ustami swych najbardziej prominentnych przedstawicieli wprost deklarowało się jako jeden z bastionów „totalnej opozycji”, dufne w swą kastową nietykalność. Mieliśmy od dłuższego czasu pełzający rokosz, a prowodyrzy sędziowskiej korporacji ostatnio tak się rozpolitykowali, tak rozdokazywali, że w końcu trzeba było zrobić z tym porządek - tak jak z tymi partyzantami ze starego kawału, których w końcu gajowy wyrzucił z lasu. Zmiana leżała zresztą w interesie samego środowiska sędziowskiego, któremu aktywność np. prezes Gersdorf odbierała resztki powagi i wiarygodności. Nie wątpię, że byli i są wśród sędziów, zwłaszcza tych niżej sytuowanych w hierarchii, ludzie porządni, chcący po prostu orzekać – z dala od polityki, za to w zgodzie z prawem i poczuciem sprawiedliwości.


III. „Adrian”, coś ty narobił...

To wszystko prezydent Duda uniemożliwił – i to zapewne na długo. Sam zapowiada, że w ciągu dwóch miesięcy przedstawi własne projekty zawetowanych ustaw – po szerokich konsultacjach. Pytanie, z kim będzie je konsultował – z prof. Gersdorf? Z przedstawicielami prawniczego establishmentu okupującymi uniwersyteckie katedry nierzadko od czasów PRL-u? Z prof. Strzemboszem, wedle którego sędziowie mieli „sami się oczyścić”? Powiem wprost – nie wierzę w to, bo mam w świeżej pamięci, co prezydent zrobił z zapowiadaną „ustawą frankową”. Po długich miesiącach i kolejnych, coraz bardziej pokracznych projektach, Kancelaria Prezydenta wypuściła kadłubkowego potworka, który i tak utknął w sejmowej komisji. Jeżeli Duda nie miał jaj, by postawić się bandzie banksterskich lobbystów, to jak niby ma pójść na frontalną konfrontację z „nadzwyczajną kastą ludzi”? A każda realna reforma będzie takie starcie wymuszała. Już to widzę – reforma tak, ale nie taka, nie tak ostra i może w ogóle nie teraz...

Poza tym – veto Dudy, to potężny cios w i tak chwiejną spoistość obozu „dobrej zmiany”. Teraz przecież to veto trafi pod obrady Sejmu. I co – PiS będzie głosowało przeciw i przegra? Przełknie porażkę i zagłosuje za vetem, co oznacza polityczną kompromitację? I na co liczy Duda? Że lewacka dzicz z ulicy na niego zagłosuje? A skąd pewność, że PiS po tym wszystkim w ogóle go wystawi jako kandydata? Przez cały dotychczasowy okres rządów wszystkie siły wrogie PiS-owi „macały”, gdzie jest jego słaby punkt – temu służyły demonstracje a to pod Sejmem, a to pod Senatem, a to pod Pałacem. Taki cel miały również nieustanne groźby i połajanki z Brukseli i medialny ostrzał z Berlina oraz ze strony tutejszych folksdojczów. Teraz już wiedzą – słabe ogniwo obozu rządzącego to Andrzej Duda. Opozycja zwietrzyła krew i po kilku zdawkowych pochwałach idzie za ciosem – domaga się trzeciego veta i głowy ministra Ziobro. Nie łudźmy się, od tej pory naciski spod znaku „ulica i zagranica” tylko się zwielokrotnią – i to przy każdej okazji, bo już wiedzą, że można liczyć na to, że Duda „wymięknie”. Mówiąc językiem z „Ucha prezesa” - „Adrian”, coś ty narobił...

Zacząłem cytatem z Churchilla, skończę cytatem z Talleyranda. Otóż gra podjęta przez prezydenta Dudę, to gorzej niż zbrodnia, to błąd. I za ten błąd Polska zapłaci wysoką cenę.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Kaczyński tłumi rokosz

„Ludowa rewolucja” kontra rokosz elit


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 30 (28.07-03.08.2017)

Kuracja dla Temidy

Polskie sądownictwo jawi się jako dość kosztowne, przeinwestowane jeśli chodzi o zasoby ludzkie i średnio wydajne.

Odnoszę wrażenie, że w bitewnym kurzu toczącej się właśnie politycznej batalii o sądownictwo nieco umknęło nam podstawowe zagadnienie – dlaczego mianowicie polski wymiar sprawiedliwości potrzebuje reformy i w jakich konkretnie obszarach. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, warto wpierw zorientować się, jak nasza Temida prezentuje się na tle innych krajów Europy. Snop światła na tę kwestię rzuca opracowanie Instytutu Wymiaru Sprawiedliwości z 2016 r. pt. „Sądownictwo. Polska na tle pozostałych krajów Unii Europejskiej”. Zostało ono sporządzone na podstawie pochodzących z 2014 r., danych CEPEJ (Komisji ds. Efektywności Wymiaru Sprawiedliwości) – organu Rady Europy. W zestawieniach uwzględniono kraje Rady Europy należące do Unii Europejskiej.

Od razu powiem, że mimo różnych bolączek, generalnie nasze sądownictwo nie odbiega od unijnej średniej – przynajmniej na papierze, bo z oczywistych względów wzięto pod uwagę jedynie techniczne, „policzalne” dane. I tak, jeśli chodzi o finansowanie w przeliczeniu na jednego mieszkańca, Polska zajmuje 6 miejsce od końca z wynikiem 64 euro – jednak, gdy weźmiemy pod uwagę odsetek budżetu przeznaczany na wymiar sprawiedliwości, to już plasujemy się na podium – 3 miejsce z wynikiem 3,2 proc. Tu uwaga – raczej będę unikał podawania liczb bezwzględnych, ponieważ są one mylące ze względu na różnice w wielkości, liczbie ludności i zamożności poszczególnych krajów UE.

Idąc dalej – kwoty przeznaczane na sądownictwo, prokuraturę i pomoc prawną w stosunku do ogólnych wydatków na wymiar sprawiedliwości plasują nas na wysokiej, 6 lokacie ze wskaźnikiem 73,9 proc. Ale tu łyżka dziegciu – bezpłatna pomoc prawna w naszym przypadku to jedynie 1,3 proc., co sytuuje nas z kolei w ogonie Europy. I to może być częścią odpowiedzi, dlaczego sądownictwo w potocznym odbiorze jawi się jako dostępne dla wybranych (np. Holandia wydaje na pomoc prawną 23 proc. sumy przeznaczanej na wymiar sprawiedliwości). Natomiast jesteśmy niekwestionowanym liderem biorąc pod uwagę odsetek wydatków budżetowych na sądownictwo – 1,77 proc. (druga Słowacja - 0,98 proc.).

Interesujące jest, że nasze sądownictwo finansuje się samo w niemal 30 proc. (29,6) przy unijnej średniej 27,2 i medianie 24,5 proc. Oznacza to, że opłaty i koszty sądowe są u nas dość znaczne – i to może być kolejna, obok niedostępności darmowej pomocy prawnej, bariera dla przeciętnego Kowalskiego w korzystaniu z „usług” wymiaru sprawiedliwości. Liderem dostępności jest natomiast Szwecja, gdzie wpływy z tytułu opłat sądowych to zaledwie 0,8 proc. Szwedzi wydają też na pomoc prawną ponad 23 proc. ogólnego budżetu wymiaru sprawiedliwości. Inny ciekawy wskaźnik – przeznaczamy rozpaczliwie mało na szkolenia i edukację – zaledwie 0,2 proc. wydatków na sądownictwo. Za to mamy ponad 10 tys. sędziów – tu jesteśmy zaraz po Niemczech – a w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców zajmujemy 7 lokatę ze wskaźnikiem 26,2.

Jeśli chodzi o wynagrodzenia na tle zamożności społeczeństwa, nasi sędziowie nie powinni narzekać – sędziowie najniższego szczebla otrzymują ponad dwukrotność średnich rocznych zarobków w Polsce (2,1), zaś sędziowie szczebli najwyższych – niemal sześciokrotność (5,9) – natomiast, niestety, rozwarstwienie zarobków sędziowskich między „dołami” a „górą” stawia nas na 3 miejscu.

W przypadku pracowników administracyjnych sądów sytuujemy się w czołówce Europy, co zadaje kłam twierdzeniom, jakoby w sądach brakowało personelu pomocniczego – jesteśmy na 3 miejscu w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców. Na jednego sędziego przypada 2,5 pracownika bezpośredniej obsługi, co stawia nas na 9 miejscu. Kolejna sprawa – tzw. współczynnik sprawności postępowania. Najgorzej jest w procesowych sprawach cywilnych i gospodarczych – zajmujemy 3 miejsce od końca. W innych typach spraw nie odbiegamy od unijnej średniej, podobnie jak, o dziwo, w przypadku długości postępowań – tu również plasujemy się w okolicach środka stawki.

Autorzy raportu stwierdzają w podsumowaniu, że polskie sądownictwo jawi się jako dość kosztowne, przeinwestowane jeśli chodzi o zasoby ludzkie i średnio wydajne (zarówno pod względem „przerobu” spraw jak i czasu ich trwania).

Ogólnie jednak, na papierze nie jest najgorzej. Co więc sprawia, że sądy i sędziowie cieszą się tak fatalną opinią? Cóż, zaryzykuję stwierdzenie, że kluczowym elementem jest to, czego w raporcie nie ujęto, bo jest trudno „mierzalne”. Mianowicie, czy kontakt z „trzecią władzą” zaspokaja poczucie sprawiedliwości przeciętnego Kowalskiego. Słowem, nie tyle chodzi o statystyczną sprawność „przerobu” spraw, ile o to JAK sądy orzekają. Do tego dochodzi społeczne poczucie „usitwowienia” sądownictwa, zwłaszcza na prowincji – jakie np. szanse ma człowiek, który zadarł z miejscowymi notablami. Słowem, cytując klasyka - „kadry decydują o wszystkim”. I w tym kontekście przestaje dziwić, dlaczego reforma Ziobry sprowadza się przede wszystkim do zafundowania naszej Temidzie solidnej kuracji przeczyszczającej.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 30-31 (28.07-10.08.2017)

piątek, 28 lipca 2017

„Ludowa rewolucja” kontra rokosz elit

Jeśli na ulice ruszyło się młode, wielkomiejskie pokolenie, to trzeba ogłosić, że od tej pory PiS już ma z kim przegrać.


I. Chór kanalii

Przy okazji trwającej właśnie wojny o sądy mamy do czynienia z kolejnym etapem „rokoszu elit”. Rokoszu, który prócz doraźnych interesów sprowadzających się do obrony status quo tam, gdzie tylko jest to możliwe, ma również głębokie, emocjonalne podglebie. Bynajmniej nie chodzi tu tylko o poczucie zagrożenia, że jak PiS opanuje sądy, to zacznie masowo wsadzać „totalną opozycję” do lochów, czego widomym znakiem był histeryczny happening senatora Rulewskiego w więziennym drelichu. Nie chodzi również wyłącznie o pozycję i partykularny interes prawniczego establishmentu, tudzież innych sitw czujących, że grunt usuwa się im spod nóg. Ten strach i wściekłość każące sięgać po najniższe chwyty w obronie skompromitowanej w oczach społeczeństwa „nadzwyczajnej kasty ludzi” i orkiestrować istny „chór kanalii”, wywołane są świadomością, że oto PiS rozpoczął realizację kolejnego etapu swoistej „ludowej rewolucji”. A to właśnie ów „lud” wywołuje u naszych „obrońców demokracji” odruch niekontrolowanego obrzydzenia. By to bliżej wyjaśnić, odwołam się do słynnej wypowiedzi prof. Sadurskiego, który tak się składa, jest m.in. również prawnikiem: „O to mam największe pretensje do Kaczyńskiego, że z cynicznych powodów dał nieoświeconemu plebsowi poczucie dostępu do władzy”.

Tu ich boli. Otóż Sadurskiego i jego formację cechuje głębokie przeżywanie własnej elitarności - przynależność do „lepszego towarzystwa” stanowi wręcz podstawę ich wysokiej samooceny. Dlatego, gdy ktoś tę elitarność i płynącą z niej redystrybucję prestiżu w jakiejkolwiek formie zaneguje, choćby głosując nie tak jak trzeba, traktują to jako osobisty policzek, obrazę – głosowanie wbrew ich wskazówkom odbierają bowiem jako symboliczną odmowę uznania ich przywódczego statusu. W konsekwencji, nie przyjmują do wiadomości wyników „niesłusznych” wyborów, uznając je za z zasady nieważne, za rodzaj uzurpacji ze strony „plebsu”. To zaś powoduje dysonans poznawczy i pogłębiający się rozdźwięk między własnymi wyobrażeniami, a rzeczywistością, co z kolei wywołuje rosnące napięcie, którego wykwitem bywają właśnie takie nieprzytomne bluzgi jak Sadurskiego, ale też np. Mikołejki perorującego o „Edkach” siedzących „z piwskiem w łapie i w gaciach do kolan”.


II. Demokracja bez demosu

Mówiąc pół żartem, pół serio - oni są wyznawcami specyficznego modelu harmonii, czegoś co określiłbym mianem zwulgaryzowanego platonizmu z jego „państwem filozofów”, połączonego z czymś na kształt lewackiej odmiany konfucjanizmu, gdzie każdy ma trwale przypisane sobie miejsce. Wedle tego wzorca „demokracja” ma polegać na przywództwie elit kierujących masami, dlatego wszelkie rozstrojenie owej „harmonii” sprawia, że ze wszystkich sił próbują ją oraz należną sobie pozycję w jej ramach - przywrócić. To jest ich główna i bazowa motywacja - zaś krzyki o Trybunale, sądownictwie, konstytucji i praworządności, są jedynie wtórną racjonalizacją tego pierwotnego poczucia przyrodzonego ładu. To wizja ściśle hierarchiczna, klasowa, w swej istocie nie mająca nic wspólnego z demokracją czy jakąkolwiek odmianą republikanizmu - ale właśnie ją uważają za demokrację i to jeszcze w dodatku – liberalną.

Ta kastowa wizja społeczeństwa dotyczy również w ogromnej mierze środowiska sędziowskiego. Oni też czują się współprzewodnikami stada, co widać niekiedy w moralizatorskich uzasadnieniach wyroków, dalece wykraczających poza interpretację przepisów i zamieniających się nierzadko w publicystykę (sędzia Łączewski, Tuleya). Stąd też antykonstytucyjne w swej wymowie słowa prof. Popiołka, że suwerenem są wartości zapisane w prawie których strażnikiem są sądy - a nie jacyś tam „wyborcy”. Czyli mamy demokrację bez rządów demosu. A to oznacza, że pod jej pozorami dostajemy oligarchię, gerontokrację lub jeszcze coś innego.


III. Przebudzenie „symetrystów”

Teraz są sprowadzani na ziemię - a to boli. Dlatego tak entuzjastycznie reagują na ostatnie demonstracje, na których poza dyżurną „kodowszczyzną” zaczęli się pojawiać również tzw. zwykli obywatele, bo to w ich mniemaniu oznacza, że tłum za ich plecami jeszcze nie całkiem się przerzedził, że jeszcze są zdolni kogoś poprowadzić. Mylą się, bo ci ludzie przychodzą niezależnie od ich nawoływań - ale to właśnie powinno poważnie zaniepokoić obóz „dobrej zmiany”.

Otóż w ramach protestów po raz pierwszy na ulice wyszli „symetryści”. To już nie są jakieś groteskowe „diduszki” wyciągnięte z kazamatów „Krytyki Politycznej”, lecz autentyczni młodzi ludzie, którzy wprawdzie nie przepadają za złodziejami z PO, banksterami z „Nowoczesnej” i „gerontami III RP” od Michnika, lecz zarazem nie chcą zmiany a la PiS. Dotąd byli zdystansowani wobec obu stron politycznego sporu, za co zagniewani geronci zarzucali im „jazdę na gapę”. Zatem skoro teraz dali się jednak namówić, by protestować razem z beneficjentami III RP, to robi się nieciekawie. Dopóki przekrój demonstrantów był taki, jak na manifestacjach KOD, czy podczas grudniowego puczu pod Sejmem, PiS mogło spać spokojnie. Jeśli jednak na ulice ruszyło się młode, wielkomiejskie pokolenie, to trzeba ogłosić, że od tej pory PiS już ma z kim przegrać. O symetryzmie i symetrystach pisałem tu całkiem niedawno, więc nie będę powtarzał tamtej analizy, dodam tylko, iż jest to pokolenie autentycznych, integralnych lewicowców w najgorszym stylu: zwolenników obyczajowego postępu, wprawdzie wrażliwych społecznie lecz zarazem nieodwracalnie skażonych np. antyklerykalizmem i kosmopolityzmem - i to właśnie oni mogą stać się kluczową grupą wyborców w 2019 r. Bo skoro wyszli na ulice, to znaczy, że pójdą też do urn - i do wyborów ruszy ich wielokrotnie więcej niż na manifestacje w Warszawie czy we Wrocławiu. Czy PiS to dostrzega i czy zdaje sobie sprawę, że ma bardzo mało czasu, by rozbroić tę tykającą społeczną bombę? Niestety, wątpię.

Warto sobie w związku z powyższym uświadomić jedną rzecz. Mianowicie, okupujący kamery i mikrofony „liderzy” pokroju Schetyny, Petru czy Frasyniuka nie są ważni – dlatego zamiast zajmować się poczynaniami tych zużytych figur woskowych, należy spojrzeć szerzej i głębiej, by zorientować się jakie społeczne procesy zachodzą na zapleczu. A tam, niepostrzeżenie, wyrosła cała nowa generacja obecnych dwudziestoparo- i trzydziestolatków stanowiących niejako rewers młodzieży patriotycznej. Zachwyceni młodymi ludźmi w koszulkach z żołnierzami wyklętymi i husarią, przegapiliśmy ich rówieśników, przeważnie rekrutujących się z nowej, wielkomiejskiej klasy średniej. Fakt, dotąd niespecjalnie rzucali się w oczy, byli dość wycofani jeśli chodzi o publiczne zaangażowanie, co najwyżej ograniczając się do lokalnych ruchów miejskich. Teraz jednak zaczynają zabierać głos – może niekoniecznie w duchu, który spodobałby się Michnikowi, bo ich krytyka III RP i dorobku transformacji jest dość miażdżąca, ale – co ważne – jest to krytyka z pozycji radykalnego lewicowego liberalizmu. Może nie tak lewackiego jak „Razem” Zandberga i spółki, ale ideowe afiliacje są jednoznaczne. Przykładowo, ich główny zarzut wobec rządów PO, prócz złodziejstwa oraz uderzającego w nich bezpośrednio sprekaryzowania rynku pracy, to zaniechanie wprowadzenia homomałżeństw i liberalizacji aborcji. Słowem, Platforma jest dla nich zbyt zachowawcza obyczajowo.


IV. Bunt młodych?

Do tej pory „totalna opozycja” wraz ze swym zapleczem intelektualnym nie potrafiła zagospodarować tych rodzących się po lewej stronie społecznych emocji, tkwiąc w nabzdyczonym stuporze. Jednak jakaś siła polityczna się pojawi (zawsze się pojawia) i zaabsorbuje ten „symetryczny” potencjał sprzeciwu zarówno wobec PiS-u, jak i „pokolenia Magdalenki”, bo takie procesy się stopniowo, po cichu kumulują i wybuchają w najmniej oczekiwanych momentach – tak jak „bunt gówniarzy” (jak ich określił Michnik) wybuchł w twarze salonu w 2015 r. Ale rok 2015 to już przeszłość – w 2019 r. może z kolei nastąpić „bunt symetrystów”. Tymczasem politycy zwykli w swej imaginacji „zamrażać” wyborców w takim stanie, w jakim owi wyborcy na nich głosowali. A to tak nie działa. Wyborcy ewoluują, społeczeństwo się zmienia - to jest dziki, żywy, nieokiełznany organizm. Dlatego jeśli PiS nie zadba o odpowiednią społeczną komunikację i chociażby wyjaśnienie, dlaczego zmiany w sądownictwie są potrzebne i warto je nawet „przepchnąć kolanem”, to szeregi niezadowolonych będą rosnąć, a odpowiedni specjaliści ów narastający „bunt symetrystów” przejmą i powiodą przeciw Polsce. A wtedy nastąpi taki „odpał”, takie odbicie wahadła w lewą stronę, że się nie pozbieramy.

Kraczę? Przesadzam? Oby - naprawdę chciałbym się mylić. Jednak warto zwrócić uwagę, że w ostatnich latach to właśnie młodzież była motorem zmian politycznych. Przypomnę, że to młodzi ludzie zmanipulowani akcją „zmień kraj, idź na wybory” zadecydowali w 2007 r. o oddaniu władzy PO na osiem lat. To młodzi w 2015 zagłosowali na PiS i Kukiza – i to młodzi zadecydują o zmianie w najbliższych bądź kolejnych wyborach.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Symetryzm i postpopulizm – nowe zaklęcia liberałów


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 30 (26.07-01.08.2017)

Pod-Grzybki 107

Histeria! Na okoliczność procedowania ustaw o sądownictwie senator Jan Rulewski przebrał się w więzienny drelich – rozumieją Państwo, że niby teraz PiS będzie wszystkich wsadzał do kazamatów. Moim zdaniem, takie wdzianka powinna włożyć również cała reszta rozwydrzonych ponad wszelką miarę „zdradzieckich mord” i „kanalii” – przynajmniej będą wiedzieli, czy im w nich do twarzy. W każdym razie, na Rulewskim więzienny mundurek leżał jak ulał.


*

Oczywiście nie obyło się bez apeli do „Europy”, czytaj – Berlina, na co tamta strona ochoczo odpowiedziała, wprost podkreślając, że kwestia reformy wymiaru sprawiedliwości nie jest tylko wewnętrzną sprawą Polski – czyli rezerwując sobie prawo do bratniej interwencji w ramach współczesnej „doktryny Breżniewa”. Natomiast w kraju opozycyjno-kodziarska hucpa osiągnęła szczyty żenady, gdy ci sami, co tęsknie wyczekują aż „Ojropa” obali rząd, usiłowali na manifestacjach (z różnym skutkiem) odśpiewać hymn Polski. W takim Krakowie na przykład mimo kilku prób uczestnikom spędu się to nie udało. Ciężkie jest życie Targowicy – nie dość, że trzeba drzeć mordy na zawołanie, to jeszcze każą uczyć się nowych piosenek. A na co takiemu kodziarstwu potrzebny jest „Mazurek Dąbrowskiego”? Przecież nie pójdą z tym do „Mam talent”.


*

Ciąg dalszy hecy na czternaście fajerek. W tym samym mniej więcej czasie jakiś szkopski cajtung przyznał wprawdzie półgębkiem, że w Niemczech funkcjonują podobne procedury powoływania sędziów do tych, które chce wprowadzić PiS, ale zaraz się zastrzegł, że to, co dobre dla Niemców, nie jest wcale odpowiednie dla tych półdzikich Polaków, którzy sobie ubzdurali, że mogą coś tam kombinować na własną rękę. Rzecz jasna, do kompletu uaktywnił się główny euro-kundel, czyli Donald Tusk z tą swoją oślizgłą troską o „wizerunek Polski”, zaś „Olek-alkoholek” Kwaśniewski powiedział, że PiS jest „pijany od władzy”. No cóż, skoro tak mówi fachowiec...


*

Nawiasem, chyba wiem, dlaczego „Al Cohole” popadł w taką nerwową drżączkę. Otóż, kończy się lipiec, a w związku z tym za pasem sierpień – o zgrozo, miesiąc trzeźwości. Panie Olku, pan nie marnuje czasu na wizyty w polsatach – grzej pan ile wlezie, póki pan jeszcze możesz!


*

To wszystko jest takie raczej do śmiechu, ale niepokoi, że prezydent Duda zaczyna trenować jakieś dziwne szpagaty – podpiszę, nie podpiszę... No żesz kurrr... panie kochany – nie miałeś pan jaj, żeby postawić się lobbystom banksterów w sprawie kredytów frankowych, a teraz będziesz pan zgrywał „niezależnego”? A może pan prezydent przestraszył się, że jak podpisze, to nie będzie mógł pokazać się w Krakówku, a już na pewno – na obiedzie u teściów?


*

No i na zakończenie coś bardziej optymistycznego, czyli paniczna biegunka niemieckich mediów: „Europa traci Polskę” („Tagesspiegel”), „Teraz przyjdzie kolej na media” („Sueddeutsche Zeitung”) i najlepsze: „Kierunek polexit” („Der Spiegel”). Jak by to ująć... tak, tak i jeszcze raz TAK!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 30 (26.07-01.08.2017)

niedziela, 23 lipca 2017

Kaczyński tłumi rokosz

W gruncie rzeczy można powiedzieć sędziom i tym, którzy autentycznie troskają się o trójpodział władzy i rządy prawa – sami tego chcieliście.


I. Odpowiedź na rewoltę

Forsowanie przez PiS ustaw radykalnie zmieniających zasady funkcjonowania Krajowej Rady Sądownictwa oraz Sądu Najwyższego odczytuję jako odpowiedź Jarosława Kaczyńskiego na pełzający rokosz środowiska prawniczego proklamowany na dwóch branżowych zjazdach – nadzwyczajnym Kongresie Sędziów Polskich z września 2016 oraz na Kongresie Prawników Polskich z maja 2017. Obu imprezom towarzyszył jednoznaczny, polityczny podtekst, na obu fetowano polityków „totalnej opozycji”, zaś podczas KPP dodatkowo „wybuczano” przedstawicieli rządu i prezydenta. To tam padały znamienne słowa o „nadzwyczajnej kaście ludzi”, podnoszono postulaty oddolnej, sędziowskiej kontroli konstytucyjności (prof. Marek Safjan), czy wręcz negowano konstytucyjny porządek RP, jak uczynił to prof. Wojciech Popiołek w słynnym twierdzeniu, że suwerenem nie są wyborcy, lecz „wartości zapisane w prawie”. Taka postępująca rewolta sądów groziła na dłuższą metę powstaniem dwóch alternatywnych porządków prawnych, czyli anarchizacją państwa.

Widomym znakiem owej tendencji był wybryk sędziego Łączewskiego, negującego pełnomocnictwo podpisane przez prezes Trybunału Konstytucyjnego Julię Przyłębską – czyli w praktyce podważający legalność jej wyboru na pełnioną funkcję. Było to jaskrawe uzurpowanie sobie kompetencji, podobnie jak badanie prawidłowości wyboru Julii Przyłębskiej przez Sąd Najwyższy w związku ze sprawą wniesioną przez byłego prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego. Trybunał Konstytucyjny z kolei miał zająć się wyborem prof. Małgorzaty Gersdorf na stanowisko I Prezesa Sądu Najwyższego – szykował się zatem impas paraliżujący działalność najwyższych organów wymiaru sprawiedliwości. Konsekwencje mogły być potencjalnie destrukcyjne, bowiem przy założeniu, że oba organy wzajemnie podważyłyby legalność wyboru swoich szefów, to skutkiem byłby kompletny chaos prawno-ustrojowy. Jak wówczas należałoby podchodzić do prawomocności orzeczeń SN i TK wydanych za kadencji Gersdorf i Przyłębskiej? Uchylić je? A co z orzeczeniami sądów niższych instancji wydanych na podstawie wyroków oraz uchwał SN i Trybunału? Powtarzam – na horyzoncie rysowała się realna groźba anarchii, w której sędziowie „po uważaniu” respektowaliby (bądź nie) orzecznictwo wspomnianych organów.


II. Oddalić widmo „sędziokracji”

Tę sytuację i widmo „sędziokracji” w której sędziowie wchodzą w rolę suwerena i na swojej niwie stają się „mułłami w togach”, jak uroszczenia władzy sądowniczej podsumował śp. Antonin Scalia (sędzia amerykańskiego Sądu Najwyższego), należało zdecydowanie przeciąć. Oczywiście, można dywagować czy przy okazji nie wylano dziecka z kąpielą i czy czynnik społecznej kontroli wymiaru sprawiedliwości (tu wyrażony np. poprzez prawo ministra sprawiedliwości do wskazania którzy sędziowie SN pozostaną na swoich stanowiskach, tudzież wybór członków KRS przez Sejm przy wygaszeniu kadencji obecnego składu Rady) nie poszedł za daleko, zmieniając się w stricte partyjną kontrolę nad wymiarem sprawiedliwości. Ale, że nie mogło dłużej być tak, jak było do tej pory – widać jak na dłoni. Zresztą, być może PiS celowo na początek zalicytował wysoko, by następnie wskutek spodziewanego oporu planowo złagodzić nową ustawę – pojawiły się sygnały, że to KRS ostatecznie ma decydować o wygaszeniu kadencji członków Sądu Najwyższego i przenoszeniu w stan spoczynku sędziów, którzy weszli w wiek emerytalny. Tyle, że większość nowej KRS zostanie wybrana przez PiS, mamy więc tak naprawdę ustępstwo raczej symboliczne.

W gruncie rzeczy można powiedzieć sędziom i tym, którzy autentycznie troskają się o trójpodział władzy i rządy prawa – sami tego chcieliście. Środowisko nie potrafiło się oczyścić przez niemal trzy dekady III RP. Więcej – blokowało jakiekolwiek rozliczenia, choćby wobec dyspozycyjnych sędziów czasu stanu wojennego, a nawet stalinowskich zbrodniarzy sądowych, każdą próbę pociągnięcia do odpowiedzialności traktując jako zamach na sędziowską niezawisłość. Dopiero od niedawna, na skutek presji medialnej, zaczęło wyciągać konsekwencje dyscyplinarne wobec sędziów przyłapanych na tak żenujących sprawkach, jak drobne kradzieże sklepowe. A potem prof. Gersdorf narzeka, że społeczeństwo postrzega sędziów jako „mafię w togach”... No to teraz Kaczyński zrobi wam „jesień średniowiecza”, bo w swej pysze ustawiliście się nie tylko ponad prawem, ale wręcz zanegowaliście demokratyczny wybór konstytucyjnego suwerena – narodu. I nie ujmie się za wami pies z kulawą nogą – poza garstką kodziarzy, „UBywateli RP” oraz kilkoma krzykaczami z Berlina i Brukseli. Nagrabiliście sobie całokształtem dotychczasowej postawy: arogancją, samozadowoleniem, korporacyjną mentalnością oraz myleniem niezawisłości z nietykalnością i nieodpowiedzialnością.

Tak nawiasem, biadania, że nagle PiS obsadzi wymiar sprawiedliwości „swoimi” sędziami są przejawem histerii – choćby z tego powodu, że nie sposób wymienić w nagłym trybie 10 tys. sędziów. Nadal trzeba będzie skończyć studia prawnicze, odbyć aplikację, zdać stosowne egzaminy i tak dalej. Co najwyżej część starszych sędziów, zwłaszcza tych skompromitowanych w PRL-u, odejdzie w stan spoczynku, a w obrębie pozostałej reszty nastąpią przetasowania na różnych stanowiskach. A wszak sędziowie to „nadzwyczajna kasta ludzi” cechująca się „nieskazitelnością charakteru”, nieprawdaż? Skąd zatem podejrzenie, że zalęgli się wśród tego elitarnego grona jacyś polityczni służalcy? Czyżby słowa Komorowskiego o „rozgrzanych sądach” nie były jednak bezpodstawne? Tak rzucam pod rozwagę tym, którzy boją się „upolitycznienia” wymiaru sprawiedliwości...


III. Janczarzy „totalnej opozycji”

Poważniejąc, zasada trójpodziału zakłada także wzajemne równoważenie się władzy ustawodawczej, wykonawczej i sądowniczej. Tymczasem owa równowaga w przypadku trzeciej władzy została w dotychczasowym systemie zachwiana – środowisko sędziowskie wylobbowało sobie niemal stuprocentową autonomię, nic więc dziwnego, że mogło poczuć się „panem na zagrodzie”. Przypomnijmy sobie chociażby jazgot, gdy Andrzej Duda odmówił zaprzysiężenia dziesięciu sędziów przedstawionych mu „do zatwierdzenia” przez KRS. Decyzję prezydenta, do której miał pełne prawo, odebrano wręcz jako przejaw niesubordynacji, choć już wcześniej (w 2007 r.) podobną decyzję podjął prezydent Lech Kaczyński. W każdym razie - z jednej strony sądownictwo miało zagwarantowaną pełną samorządność i niezależność, z drugiej zaś rościło sobie prawo do recenzowania i korygowania dwóch pozostałych władz, samo pozostając poza jakąkolwiek społeczną kontrolą. To jest sytuacja patologiczna, bowiem środowisko cieszące się takimi przywilejami faktycznie bardzo szybko wyradza się w „kastę” - i co gorsza, traktuje ową patologię jako naturalny stan rzeczy. Teraz natomiast do powyższego doszedł otwarty bunt i kurs na konfrontację z nielubianym rządem w charakterze politycznych janczarów „totalnej opozycji”.

W tym miejscu trzeba podkreślić, że same roszady personalne, acz konieczne, są dalece niewystarczające by odbudować prestiż trzeciej władzy. Polskie sądownictwo wymaga gruntownej reformy strukturalnej, w tym odciążenia sędziów z rozlicznych obowiązków administracyjnych. Dość powiedzieć, że jeśli chodzi o liczbę sędziów (ok. 10 tys.) zajmujemy drugie miejsce w Europie (po Niemczech), jeśli chodzi o proporcje ilości sędziów w stosunku do liczby mieszkańców, również plasujemy się w górnej połówce – co jednak zupełnie nie przekłada się na sprawność postępowań. W efekcie Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu co i rusz zasądza odszkodowania w sprawach skarg na przewlekłość. Reformy jednak niczego nie zmienią, jeśli sami sędziowie nie powrócą do przytomności i nie wyciągną wniosków z sytuacji w jaką wpędziły ich rozpolitykowane środowiskowe autorytety. Naprawdę, Panie i Panowie, nie musicie być zakładnikami ambicji i polityczno-ideologicznych fobii kilku prowodyrów. Jak to mawiają Amerykanie - „your choice, choose wisely.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

„Nadzwyczajna kasta” ogłasza się suwerenem


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 29 (21-27.07.2017)

piątek, 21 lipca 2017

Willkomenskultur po polsku

Obecny rząd otwierając na oścież granice przed ukraińskimi pracownikami zwyczajnie przegiął.


I. Potop ze wschodu

Taki obrazek. Popołudniowe zakupy w „Biedronce” w niewielkim miasteczku na Mazowszu. Dość tłoczno, bo to pora powrotów z pracy do domu, do dwóch czynnych kas kolejki z zakrętaskiem. Jaki język zewsząd dobiega? Tak, zgadli Państwo – ukraiński. Mniej więcej fifty-fifty z polskim, rzecz jeszcze ze dwa lata temu nie do pomyślenia. Znajomy, który szmat życia spędził na wschodzie, potem tu przyjechał i założył rodzinę twierdzi, że w „Biedrze” czuje się, jakby nagle przeniósł się z powrotem w rodzinne strony. Krótki spacer po tymże miasteczku i oko bez trudu wyłowi na kilku budynkach ogłoszenia o tanich kwaterach pracowniczych dla Ukraińców. W miejscowych zakładach pracy do niedawna wykorzystujących polską „tanią siłę roboczą” obecnie są już całe ukraińskie zmiany. Jedynie na sklepowych kasach siedzą jeszcze Polki, bo jednak potrzebny jest jakiś elementarny werbalny kontakt z klientem. Inny obrazek – warszawski Dworzec Zachodni. Tu już nawet nie ma proporcji pół na pół – ukraiński i rosyjski dominują niepodzielnie, podobnie jak wyładowane „czemodany”, jakie warszawiacy mogą pamiętać z lat świetności bazaru na Stadionie Dziesięciolecia. Kasy dalekobieżne przeżywają oblężenie, w kolejkach do kiosków i punktów gastronomicznych również Ukraińcy. Co ciekawe, polscy ekspedienci obsługują ich z wyraźną niechęcią, przez zaciśnięte zęby. Gdy przychodzi moja kolej i odzywam się po polsku – radykalna zmiana: uśmiech, obsługa kulturalna i uprzejma. Najwyraźniej odczucia towarzyszące masowej migracji ekonomicznej pokrywają się z moimi: niedawna sympatia dla walczącej z Putinem Ukrainy to jedno (i na odległość), niechby nawet i trochę pracowników z tamtych rejonów, ale co za dużo, to niezdrowo.

Domyślają się już Państwo do czego zdążam? Obecny rząd otwierając na oścież granice przed ukraińskimi pracownikami zwyczajnie przegiął. Fali migracyjnej praktycznie nikt nie kontroluje, a oficjalne dane o liczbie pracujących w Polsce Ukraińców (ok. 1,3 mln.) można włożyć między bajki, bo zatrudnionych na czarno może być równie dobrze drugie tyle – ze stałą tendencją wzrostową. To aż nieprawdopodobne, że rząd PiS, tak rygorystycznie chroniący nas przed muzułmańskimi migrantami z Bliskiego Wschodu i Afryki, tutaj wydaje się być kompletnie ślepy. Co więcej, słyszymy, że skoro Ukraińcy przyjeżdżają tu do pracy lub na studia, to w zasadzie wszystko jest w porządku, do tego są „kulturowo bliżsi” więc łatwiej się zasymilują...

Otóż nie. Obecna polityka migracyjna (a w zasadzie jej brak, bo „polityka” zakłada jednak jakąś planowość i uporządkowanie) to podkładanie pod polskie społeczeństwo bomby z opóźnionym zapłonem.

II. Ukrainizacja rynku pracy

Od razu zaznaczę, by nie wylewać dziecka z kąpielą - kontrolowany napływ pracowników z zewnątrz bywa jak najbardziej przydatny i racjonalny. Tam gdzie cierpimy na deficyt fachowców może wręcz ratować poszczególne branże – tak jest np. w transporcie ciężkim (tzw. TIR-y), w którym jesteśmy europejskim potentatem. Tu faktycznie dramatycznie brakuje kierowców z uprawnieniami na ciągniki siodłowe. Podobnie w wielu gałęziach rolnictwa. Sadownictwo od lat stoi na sezonowych pracownikach zza wschodniej granicy, bo Polacy do takiej roboty niespecjalnie się garną - podobnie jak niemieccy bauerzy przez dziesięciolecia „ciągnęli” na Polakach. Ci sami Niemcy umiejętnie nas „podskubywali” ze specjalistów – w sposób precyzyjny i przemyślany – nawet, gdy co do zasady ich rynek pracy był dla nas „zamknięty”. Przykładowo, Gerhard Schroeder w 2000 r. ogłosił, że zostanie wydanych 20 tys. zezwoleń na pracę dla zagranicznych informatyków, nawet nie ukrywając, że liczy głównie na Polaków – bo tylu fachowców brakowało niemieckiej gospodarce. Tak wygląda uzupełnianie niedoborów pracowniczych przeprowadzane z głową.

Jednak, gdy pozwalamy, by przez granice wlewała się niekontrolowana rzeka, to sami prosimy się o kłopoty. Ukraina pogrążona jest w strukturalnym kryzysie – na wojnę w Donbasie nakłada się oligarchizacja tamtejszej gospodarki i gigantyczna korupcja ze wszystkimi tego konsekwencjami. To sytuacja jak podczas naszej „transformacji” tylko razy dziesięć. W efekcie, jak podaje Karol Kaźmierczak w opublikowanej na portalu Kresy.pl świetnej analizie „Ukraińskie zagrożenie - źródła i skutki imigracji zarobkowej”, 40 proc. Ukraińców deklaruje chęć pracy za granicą, a 30 proc. - chęć wyjazdu na stałe. Dla władz ukraińskich pogrążonych w reformatorskiej niemocy taki exodus doraźnie jest błogosławieństwem, bo upuszcza spod pokrywki ciśnienie społecznego niezadowolenia – dokładnie tak samo, jak emigracja 2 mln. Polaków za rządów Tuska.

Ta tendencja leje rzecz jasna miód na serce i portfele organizacji pracodawców w Polsce, którym wskutek malejącego bezrobocia i programu „500+” zajrzało w oczy widmo presji na podniesienie płac. Teoretycznie niby od kilku lat mówi się, że konkurowanie niskimi kosztami pracy jest ślepym zaułkiem, że model rozwojowy rodem z Bangladeszu jest na wyczerpaniu i powinniśmy od tego odchodzić. Jednak w praktyce rozbestwieni ćwierćwieczem bezkarnego wykorzystywania przymusu ekonomicznego w jakim znajdowały się rzesze Polaków pracodawcy nie chcą, bądź nie potrafią przestawić się na nowe tory. Toteż przystąpili do intensywnego i niestety skutecznego lobbingu na rzecz tanich pracowników z Ukrainy. Efektem jest zamrożenie zarobków i „uśmieciowionego” rynku pracy – bo jak nie pasuje, to jest dziesięciu chętnych Ukraińców. Dodatkowym skutkiem jest brak zachęt do powrotu do kraju polskich emigrantów, których ponoć mieliśmy ściągać. Zostają „modernizacyjne” bajki Morawieckiego o elektrycznych autach i żądania Cezarego Kaźmierczaka ze Związku Przedsiębiorców i Pracodawców by przyjąć dalszych 5 mln. pracowników zza wschodniej granicy. Mało tego – po wprowadzeniu ruchu bezwizowego, pracodawcy boją się, że Ukraińcy odpłyną na Zachód i zaczęli się domagać „poprawy warunków pracy” - czyli podejmowania przez imigrantów pracy na stałe (teraz wydawane są zezwolenia czasowe) i możliwości OSIEDLANIA SIĘ W POLSCE.

Zaraz usłyszę, że rozpędzona polska gospodarka potrzebuje dalszej stymulacji wzrostu PKB – owszem, tylko kto realnie na tym wzroście skorzysta? Innymi słowy – kto skonsumuje jego owoce? Polacy nie, bo ich pensje nie wzrosną. Ukraińcy gros zarobionych pieniędzy transferują do swoich rodzin – nie wydają ich tutaj, poza absolutnie podstawowymi zakupami we wspomnianych na wstępie dyskontach, które nie są polskie. W specjalnych strefach ekonomicznych (tych współczesnych obozach pracy), gdzie są zatrudniani, również dominują zagraniczne podmioty korzystające na dodatek z dotacji na inwestycje i zwolnień, a zyski „optymalizują”, tak by nie płacić w Polsce podatków. Wychodzi na to, że dopłacamy zagranicznym koncernom do tego, by mogły sobie zatrudnić w Polsce Ukraińców. Czy widzą tu Państwo jakąkolwiek logikę?


III. „Willkommenskultur” po polsku

Tego wszystkiego rząd PiS, z jednej strony spętany dogmatem pomagania Ukrainie w imię wizji Międzymorza (gdzie Ukraina ma to Międzymorze, z grubsza wiadomo), z drugiej szantażowany spowolnieniem papierowych statystyk, nie chce dostrzegać. Alarmują w zasadzie tylko narodowcy, za co dostają łatkę „ruskich agentów”. Tymczasem podnoszone przez nich niebezpieczeństwo podmiany populacji jest całkiem realną perspektywą, a to z tej prostej przyczyny, że naiwnością jest sądzić, że Ukraińcy przyjadą tu, trochę popracują i wyjadą do siebie. Otóż nie, nie wyjadą. Tak samo myśleli Niemcy sprowadzając sobie masowo gastarbeiterów z Turcji – obudzili się po niewczasie z potężną mniejszością i wszystkimi związanymi z tym problemami. Analogie z obecnym kryzysem migracyjnym również są dość czytelne, jeśli wziąć pod uwagę, że większość Ukraińców pochodzi z zachodniej części kraju, najbardziej przesiąkniętej banderowską propagandą – potencjalnie równie morderczą co islamizm (nie bez przyczyny zajmuję się tym tematem właśnie tuż po kolejnej rocznicy Krwawej Niedzieli). Za kilka lat możemy się ocknąć z kilkumilionową mniejszością, która zapewne zechce się politycznie zorganizować i nie łudźmy się – ci ludzie się nie spolonizują, choćby dlatego, że już teraz aktywnie wśród nich działa Związek Ukraińców w Polsce. Na marginesie – ukraińscy imigranci założyli we Wrocławiu amatorski piłkarski klub „Dynamo”, który przyjął sobie czerwono-czarne, banderowskie barwy. Tymczasem sejmowa większość boi się wpisać banderyzmu do karalnych ideologii.

Na zakończenie - masowy napływ Ukraińców zwietrzyło już lewactwo jako szansę na zaprowadzenie swojskiej odmiany „multi-kulti”. Prezydent Wrocławia Rafał Dutkiewicz w wywiadzie udzielonym Jarosławowi Kuźniarowi z Onetu raczył wyrazić nadzieję, iż 100 tys. mieszkających w aglomeracji wrocławskiej Ukraińców może być „lekarstwem na polską ksenofobię”. Ciekawe, czy właśnie za takie podejście odebrał niedawno Niemiecką Nagrodę Narodową. Ot - i doczekaliśmy się „Willkommenskultur” po polsku...


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 29 (19-25.07.2017)

Pod-Grzybki 106

No, no... PiS chyba uwierzyło, że nie ma z kim przegrać i postanowiło wprowadzić opłatę paliwową w wysokości 25 gr. od litra. Być może liczą, że ludzie pobiadolą, a po miesiącu zapomną. Otóż nie, to tak nie działa, drodzy pisowcy. Zaręczam wam, że od tej pory przy każdym skoku ceny paliwa, niezależnie od przyczyn (np. zwyżka cen ropy) ludziom będzie się przypominał właśnie ten nowy podatek i będą was klęli w żywy kamień. Jeszcze kilka takich wspaniałych pomysłów i sami się koncertowo zaoracie. A tak poza tym – to już nie wystarczy „nie kraść”?


*

W tym samym czasie Kaczyński postanowił stłumić pełzający rokosz sędziowski i wprowadził ustawę za pomocą której Ziobro będzie mógł w praktyce rozgonić KRS i Sąd Najwyższy – czyli ostatnie (poza samorządami) instytucjonalne bastiony „totalnej opozycji”. Salony podniosły larum i uskuteczniają protesty, apelując rzecz jasna do obywateli, by ci bronili „praworządności i demokracji”. I to jest kolejny objaw odrealnienia elit III RP. Sędziokracja jest bowiem do tego stopnia znienawidzona przez tzw. „szarego człowieka”, że Kaczyński z Ziobrą mogliby powywieszać „nadzwyczajną kastę ludzi” na latarniach, a przechodnie co najwyżej zatrzymaliby się na chwilę, żeby trochę popatrzeć.


*

Jarosław Kurski w „Wyborczej” kreśli scenariusz działań opozycji: „Niechby powstała rada złożona z autorytetów społecznych, byłych prezydentów, ludzi szanowanych i wybitnych, których w Polsce nie brakuje”. No to spójrzmy na tych byłych prezydentów: Wałęsa, Kwaśniewski i Komorowski. Czyli kapuś, pijak i cymbał. Takich autorytetów to pod każdą budką z piwem po dziesięciu na kilo wchodzi.


*

Bp. Rafał Markowski postanowił przeprosić Żydów za Jedwabne. Co gorsza, nie tylko we własnym imieniu, lecz jako przedstawiciel Konferencji Episkopatu Polski, a więc – całego polskiego Kościoła. Warto dodać, że bp. Markowski jest przewodniczącym Rady ds. Dialogu Religijnego i Komitetu ds. Dialogu z Judaizmem. Czyli „dialog” przebiega po staremu – Kościół przeprasza za wszystko, czego sobie Żydzi zażyczą, a ci łaskawie wyrażają z tego powodu zadowolenie. Jak widać, nawet bez Lemańskiego kościelna „lemańszczyzna” ma się znakomicie.


*

Wyczytałem, że bp. Rafał Markowski jest młodszym bratem Grzegorza Markowskiego – wokalisty zespołu „Perfect”. Teraz już rozumiem... pozazdrościł bratu sławy, więc postanowił urządzić własny show i poczuć jak to jest stać w świetle kamer. I koniec końców „kompleks starszego brata” przerodził się w kompleks wobec „starszych braci w wierze”.


*

To wszystko układa się zresztą w wyraźny scenariusz – najpierw kuriozalny list z potępieniem nacjonalizmu, potem apele o przyjmowanie nachodźców i „korytarze humanitarne”, w międzyczasie uciszenie krytyków reformacji (ks. prof. Tadeusz Guz), a teraz jeszcze ten żenujący występ w Jedwabnem. Zapytam się zatem: czcigodni księża biskupi, czyimi jesteście pasterzami – Polaków i katolików, czy heretyków, Żydów i muzułmanów?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 29 (19-25.07.2017)

niedziela, 16 lipca 2017

Narodziny męża stanu

Dobrze, że gramy w drużynie Trumpa, a nie po stronie popełniającej zbiorowe samobójstwo „starej Europy”. Możliwe, że właśnie w Warszawie zaczął wyrastać na naszych oczach prawdziwy mąż stanu.


I. Między Warszawą a Hamburgiem

Jeżeli Donald Trump potrzebował unaocznienia różnicy pomiędzy „nową” a „starą” Europą, to nie mógł lepiej trafić. W Warszawie – tłumy świadome swojej tożsamości, historycznego dziedzictwa i cywilizacyjnych obowiązków. W Hamburgu, na szczycie G-20 – lewacka dzicz demolująca miasto pod hasłem „Welcome to Hell”. Ponad dwustu rannych policjantów, siły porządkowe niezdolne do opanowania sytuacji, żona prezydenta uwięziona w hotelu, splądrowane sklepy, porozbijane witryny, barykady rozjeżdżane transporterami opancerzonymi, płonące samochody, dwie dzielnice obrócone w perzynę – istne pandemonium. I dalej – w Warszawie rozmowy o dostawach gazu, zakupie zmodernizowanych „Patriotów”, wzmacnianiu potencjału militarnego NATO. W Hamburgu – ględzenie o ustaleniach paryskiego „szczytu klimatycznego” pod dyktando lobbystów sztucznie pompowanej „zielonej energii” i samobójczy pęd globalizacyjny w interesie ponadnarodowych koncernów. Wszystko w zamkniętej, odciętej od świata twierdzy, podczas gdy barbarzyńscy kilka przecznic dalej plądrują miasto. Tak wygląda agonia Europy. Swoją drogą, sam pomysł, by ową orgię na trupie Zachodu zorganizować w bodaj najbardziej lewackim mieście w Niemczech, pokazuje stopień odrealnienia globalnych elit, podobnie jak to, że nie zdecydowano się włączyć do porządku obrad kwestii rosnącego rozwarstwienia społecznego – wymowny znak, komu i czemu miał służyć hamburski sabat okadzany dymem płonących ulic. Jeden z mieszkańców Hamburga wywiesił na balkonie transparent dedykowany burmistrzowi, Olafowi Scholzowi, który zabiegał o organizację szczytu G-20: „Olaf, to był g...ny pomysł” - i niech to posłuży za motto tej imprezy.

To wszystko gra oczywiście na naszą korzyść, bo co się Trump napatrzył, to jego – i błyskawicznie dał do zrozumienia, co o tym sądzi. Szeroko komentowane w mediach i zakrawające na dyplomatyczną obrazę wydelegowanie córki Ivanki na oficjalne obrady podczas drugiego dnia szczytu trudno interpretować inaczej, niż jako odwet za „areszt hotelowy” pierwszej damy, Melanii. I Angela Merkel musiała to przełknąć, robiąc dobrą minę do złej gry. Słowem, hamburski szczyt zakończył się fiaskiem, o czym świadczy bezprecedensowa formuła dokumentu końcowego, zawierającego za sprawą twardej postawy amerykańskiego prezydenta protokół rozbieżności – rzecz dotąd niespotykana. Media oczywiście uderzyły w ton spod znaku „Ameryka została osamotniona”. Otóż nie – to pozostali uczestnicy szczytu zostali bez Ameryki, wciąż najpotężniejszego państwa na świecie. A to oznacza, że ustaleniami szczytu można sobie wypchać buty.


II. Salon frustratów

Wróćmy jednak do warszawskiej wizyty Donalda Trumpa i historycznego przemówienia na Placu Krasińskich pod pomnikiem Powstania Warszawskiego. Już samo to, z jaką zajadłością lewackie media usiłowały zagłuszyć i zdeprecjonować jego wymowę świadczy o wadze tego, czego byliśmy świadkami. Przyjrzyjmy się przez chwilę temu jazgotowi, by uzmysłowić sobie skalę bezsilnej furii. Najpierw groteska, czyli pretensje Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie, że Trump śmiał nie odwiedzić Pomnika Bohaterów Getta, delegując tam Ivankę – żydówkę-konwertytkę przecież. Forum Żydów Polskich skomentowało to trzeźwo, pisząc iż taka postawa prezentuje organizacje żydowskie jako „przewrażliwionych, egocentrycznych, zacietrzewionych narcyzów”. Ze strony „Wyborczej” z kolei padały standardowe zaklęcia o „dzieleniu Europy”, dalej zaś o „populistycznym bełkotaniu”, „braku konkretów”, przemilczeniu 1989 roku, wreszcie – że Trump nie obsobaczył rządu PiS za „łamanie demokracji”. Krótko mówiąc, komentatorzy mieli Trumpowi za złe to, że nie jest Obamą i – o zgrozo – miał źle dopasowany garnitur. O twitterowych wypocinach Lisa i Migalskiego przyrównujących Polaków do miłośników „paciorków” i „perkalików” w ogóle szkoda gadać.

Nie mogę tu sobie darować pewnej uwagi na marginesie. Wizyta Trumpa - a zwłaszcza jego przemowa - nie spodobała się również Bartłomiejowi Radziejewskiemu z prawicowej „Nowej Konfederacji” i Klubu Jagiellońskiego. Do niedawna bardzo ceniłem sobie jego analizy, jednak kiedy nie dostał od rządu PiS dotacji, coś się z nim stało i zaczął konsekwentnie przesuwać się do opozycji. Krytykuje PiS - niby z pozycji konserwatywnych, ale jakoś tak wychodzi, że owa krytyka stawia go w coraz bliższym sąsiedztwie „Wyborczej”, której zresztą zdążył już udzielić dużego wywiadu, pozując na „dobrego faszystę”, zatroskanego (jako „konserwatysta” ma się rozumieć) niszczeniem przez PiS „instytucji” państwa. Ile te instytucje są warte, jakoś nie pomyślał. Podobnie a propos wizyty Trumpa stwierdził, iż ten „nie przywiózł nam żadnych nowych konkretów”, czym wpisał się już otwarcie w narrację „Wyborczej”. Co to z ludźmi robią zawiedzione ambicje...


III. Mąż stanu

Tymczasem, było to przemówienie przełomowe. Trump na nowo zdefiniował w nim fundamenty Zachodu i jego cywilizacyjne powinności. W kontekście mowy amerykańskiego prezydenta padły w komentarzach analogie do wystąpienia J.F. Kennedy'ego w Berlinie ze słynnymi słowami „Ich bin ein Berliner” („Jestem Berlińczykiem”). Mnie równie mocno kojarzy się ono ze słowami Reagana o „imperium zła”, którymi określił cel swej prezydentury, czyli zniszczenie ZSRR. Dziś zagrożeniem dla Zachodu jest lewacki nihilizm i muzułmańska inwazja - i widzę u Trumpa podobną jak u Reagana determinację w przezwyciężeniu tego wielowymiarowego kryzysu.

Jego wystąpienie w tak symbolicznym miejscu, pełne nawiązań do naszej historii, nie było jedynie czczą kurtuazją – to precyzyjnie wybrany odnośnik ilustrujący jego wizję polityczną w czasach wojny cywilizacji. Przesłanie jest jasne – cywilizacja jest tam, gdzie jest Bóg i chrześcijaństwo. Cywilizacja jest tam, gdzie są prawdziwe wartości i ludzie zdeterminowani, by ich bronić nawet za cenę życia. Cywilizacja jest tam, gdzie drzemie wewnętrzna siła, a nie tam, gdzie dokonuje się rozkład. Innymi słowy – cywilizacja jest w Warszawie, a nie w Hamburgu.

Oczywiście nie oznacza to, że nagle staliśmy się dla Waszyngtonu pępkiem świata - ale po raz kolejny rysuje się szansa, że nasz region stanie się dość istotnym elementem geopolitycznej układanki. Nie należy również popadać w bezkrytyczny klientelizm, do czego niepokojącą predylekcję zdradza część obozu patriotycznego i prawicowych mediów. Na szczęście Trump jest również biznesmenem, a to oznacza, że nie będzie się obrażał, więcej - będzie szanował sojuszników przemawiających językiem interesu. Patrząc na całokształt jego wizyty, wymowny jest kontekst Trójmorza, które tak niepokoi berliński establishment w perspektywie wyemancypowania się spod niemieckiej dominacji – tu „parasol ochronny” ze strony Waszyngtonu będzie nieodzowny, bo sami zwyczajnie nie damy rady. Trump wprawdzie nie zadeklarował się wprost jako protektor obszaru między Bałtykiem, Adriatykiem i Morzem Czarnym, lecz czas i miejsce wizyty są czytelnym sygnałem. Jest jeszcze jeden wart podkreślenia aspekt – nie potwierdzają się zarzuty o prorosyjskość Trumpa, choć paradoksalnie dobrze, że one padły, bo dzięki temu by oddalić podejrzenia, prowadzi wobec Rosji bardziej asertywną politykę, niż być może robiłby to w innych okolicznościach. Z pewnością nie da się Putinowi ograć jak Obama ze swym błazeńskim „resetem”.

Podsumowując, mamy to, o co nam chodziło - dostawy gazu i zmodernizowane „Patrioty”, do tego podkreślenie roli Polski w regionie, nie mówiąc już o tym, że świat dowiedział się o Powstaniu Warszawskim – Trump zafundował nam międzynarodowy „piar”. Trump też ma to czego chciał - sprzedał gaz i broń, oraz umocnił sojusznicze więzi. Słowem, mamy relację typu „win-win”. Widać to dobrze zza Odry - wystarczy przyjrzeć się kwaśnym minom i komentarzom niemieckiej prasy. Dobrze, że gramy w drużynie Trumpa, a nie po stronie popełniającej zbiorowe samobójstwo „starej Europy”. Możliwe, że właśnie w Warszawie zaczął wyrastać na naszych oczach prawdziwy mąż stanu.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 28 (14-20.07.2017)